Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Człowiek z Montany - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 listopada 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
9,99

Człowiek z Montany - ebook

Powieść przygodowa Wiesława Wernica Człowiek z Montany należy do klasyki powieści młodzieżowej o Dzikim Zachodzie. Charyzmatyczni bohaterowie książki, doktor Jan i jego przyjaciel, traper Karol Gordon, decydują się wyruszyć z niebezpieczną misją do Montany. Namawia ich do tego Paddy Warren, bogaty hodowca bydła z Canyon Creek. Paddy padł ofiarą szantażu ze strony groźnej organizacji przestępczej. Na miejscu bohaterowie trafiają na trop mrocznej tajemnicy, skrzętnie skrywanej przez właściciela rancza. Okazuje się, że Paddy wszedł niegdyś w konszachty z Ku-Klux-Klanem. Ktoś postanowił przypomnieć mu grzech z przeszłości, co przybrało równie nieoczekiwaną, jak niebezpieczną dla wszystkich postać.

Człowiek z Montany należy do cyklu powieści o Dzikim Zachodzie, obfitujących w pełne niebezpieczeństw przygody, niespodziewane zwroty akcji i zaskakujące odkrycia.

Autor cyklu, Wiesław Wernic, jest cenionym mistrzem gatunku. Świat przygody łączy się zawsze w jego książkach z piękną narracją, charakterystycznym dla Westernu przesłaniem moralnym, fascynującymi postaciami i wartościowym odzwierciedleniem realiów Ameryki w czasach osadników i traperów.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788382792317
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pocz­t­mistrz

Ta sprawa nie po­do­bała mi się już od sa­mego po­czątku. Pod­czas dłu­giej jazdy po­cią­giem Ka­rol nie szczę­dził sił i ar­gu­men­ta­cji, aby mnie prze­ko­nać, że się mylę. Osią­gnął swój cel, gdy wy­sie­dli­śmy z wa­gonu na przy­stanku o dźwięcz­nej na­zwie Bell. Moja twarz roz­ja­śniła się uśmie­chem, pre­zen­tu­jąc ob­li­cze czło­wieka za­do­wo­lo­nego z sie­bie i ze świata. Ale ry­chło zgasł we mnie ten po­godny na­strój.

Po­ciąg znik­nął gdzieś na krańcu ho­ry­zontu, a my dwaj: Ka­rol Gor­don i ja, po­zo­sta­li­śmy sa­motni na pu­stym niby-pe­ro­nie, tuż obok słupa z na­pi­sem „Bell”. Nie było tu żad­nego sta­cyj­nego bu­dynku.

Przed nami, nieco w prawo, w sze­ro­kiej niecce gruntu wzno­siło się kilka do­mów, za­pewne uza­sad­nia­ją­cych ist­nie­nie ko­le­jo­wego przy­stanku. Wy­glą­dały nie­po­zor­nie, po­wiem na­wet: wręcz od­py­cha­jąco. Na dro­dze – ni­kogo, przed za­bu­do­wa­niami – ni­kogo.

Spoj­rza­łem za sie­bie, ale tam – poza na­sy­pem że­la­znego szlaku – wid­niała jesz­cze więk­sza pustka i jesz­cze bar­dziej po­nura, je­śli to w ogóle moż­liwe. Da­leko, da­leko ma­ja­czyła szara ba­ry­kada – po­tężne pa­smo Gór Ska­li­stych z wierz­choł­kami gi­ną­cymi w chmu­rach, bo niebo było ni­skie i ciemne.

– Pan War­ren ja­koś nie przy­był – po­wie­dzia­łem do swego to­wa­rzy­sza, kła­dąc ak­cent na słowo „ja­koś”, co za­brzmiało dość zgryź­li­wie. Cały opty­mizm, ja­kim na­pom­po­wał mnie Ka­rol, zdą­żył już wy­pa­ro­wać.

– Trzeba za­się­gnąć ję­zyka – od­parł. – Chodźmy.

Naj­chęt­niej wsiadł­bym z po­wro­tem do wa­gonu, ale wa­gon po­rwała przed pa­roma mi­nu­tami dy­miąca lo­ko­mo­tywa, a o go­dzi­nie na­dej­ścia ko­lej­nego po­ciągu nic nie wie­dzia­łem. Na­wet nie było kogo za­py­tać.

Po­czła­pa­łem za Ka­ro­lem, dźwi­ga­jąc na pa­sku prze­wie­szo­nym przez lewe ra­mię skromne za­wi­niątko, a na pa­sku prze­wie­szo­nym przez prawe ra­mię – swój sztu­cer. Co za szczę­ście, że nie za­bra­li­śmy sio­deł!

Z brud­nego nieba po­czął sią­pić drob­niutki, ale gę­sty deszcz i uczy­niło się jesz­cze bar­dziej mroczno.

Tak po­wi­tała nas Mon­tana i cho­ciaż prze­strze­gano mnie, że na pod­gó­rzu wio­sna jest za­zwy­czaj dżdży­sta, a chmur na nie­bie wię­cej niż słońca, rze­czy­wi­stość za­pre­zen­to­wała się jesz­cze go­rzej.

Ka­rol wkro­czył na roz­jeż­dżoną drogę, ja – za nim. Mi­nę­li­śmy sto­jące w dole trzy czy cztery cha­łupy, na które mój to­wa­rzysz nie zwró­cił uwagi, ma­sze­ru­jąc ku nie­zna­nemu mi ce­lowi. By­łem tak przy­gnę­biony, zo­bo­jęt­niały na wszystko, że na­wet nie za­py­ta­łem, do­kąd zmie­rza. Kro­pelki wil­goci po­częły ście­kać z ronda mego ka­pe­lu­sza, gdy Ka­rol za­trzy­mał się i wska­zał pal­cem nie­okre­ślo­nego kształtu bu­dowlę.

– Już nie­da­leko – wy­ja­śnił. – To tam. Wy­cią­gaj nogi, Ja­nie. Desz­czyk jest nieco do­kucz­liwy.

Ze­szli­śmy z drogi ła­godną po­chy­ło­ścią, na któ­rej za­pa­da­łem się po kostki. Deszcz mu­siał być w Bell zja­wi­skiem co­dzien­nym. Wresz­cie do­brnę­li­śmy do ścieżki, do­brze roz­dep­ta­nej, peł­nej czar­nego błota. Tą wła­śnie ścieżką do­pro­wa­dził mnie mój to­wa­rzysz pod drzwi domu albo ra­czej ba­raku skle­co­nego z gru­bych tar­cic, tyle że wy­po­sa­żo­nego w dwa okienka, przez które prze­ni­kało mdłe świa­tło. Nad oka­pem da­chu ster­czała długa de­ska z wy­ma­lo­wa­nym na niej na­pi­sem: „Bell Sa­loon”. Wkro­czy­li­śmy do wnę­trza. Dwa stoły, kwa­śny odór piwa po­mie­szany z wo­nią bar­dzo kiep­skiego ty­to­niu, za szynk­wa­sem okrą­glutki czło­wie­czek, z ob­li­czem jak księ­życ w pełni, w bia­łym ki­tlu, który był je­dy­nym bia­łym przed­mio­tem w tej słabo oświe­tlo­nej salce.

Księ­ży­cowa twarz zwró­ciła się ku nam, a wów­czas do­strze­głem gi­nący wśród tłu­stych po­licz­ków per­katy nos i małe, okrą­głe oczy.

– Whi­sky? – za­py­tał gło­sem tak cien­kim, że gdy­bym nie wi­dział osoby, są­dził­bym, iż mówi dziecko.

Ka­rol nie od razu od­po­wie­dział. Naj­pierw zer­k­nął ku mnie:

– To nam chyba do­brze zrobi, Ja­nie. Na ten deszcz.

Ski­ną­łem głową, nie mo­gąc oczu ode­rwać od tłu­ścio­cha. Kiedy sta­wiał przed nami szklanki, szkło pra­wie znik­nęło w jego gru­bych jak po­du­chy dło­niach. Wy­pi­li­śmy.

– Czy nie było tu pana War­rena? – za­gad­nął Ka­rol.

Gru­bas za­mru­gał po­wie­kami.

– Z Ca­nyon Creek? – za­py­tał pi­skli­wie.

– Chyba tak to się na­zywa albo bar­dzo po­dob­nie.

Pa­mię­tam, że to jest ja­kiś ka­nion.

– War­ren sie­dzi wła­śnie w Ca­nyon Creek – stwier­dził obe­rży­sta – a in­nego War­rena nie znam.

– To na pewno ten. Czy nie wspo­mi­nał, że ma się z nami spo­tkać?

– Nie.

– A do­kąd po­szedł?

– Wsiadł na ko­nia i od­je­chał.

– Do­kąd?

– Pew­ni­kiem do sie­bie. Do Ca­nyon Creek.

– Świet­nie! – wy­krzyk­ną­łem. – Ale nas urzą­dził!

– To ja­kieś nie­po­ro­zu­mie­nie – spró­bo­wał mnie uspo­koić Ka­rol. A zwra­ca­jąc się znowu do obe­rży­sty: – War­ren miał nas ocze­ki­wać na przy­stanku ko­le­jo­wym.

– Dzi­siaj?

– Oczy­wi­ście.

– Nie wi­dzia­łem go. Był przed trzema dniami.

– Więc od­je­chał przed trzema dniami? – wy­krzyk­ną­łem pe­łen obu­rze­nia i gdyby mój wzrok po­sia­dał siłę ka­ra­bi­no­wej kuli, gru­bas padłby tru­pem.

– Wła­śnie tak, pa­nie.

Ano cóż! Sprawa stała się ja­sna. War­ren z Ca­nyon Creek nie zja­wił się na umó­wione spo­tka­nie, mimo że to przed kil­koma dniami zo­stało usta­lone.

– Siądźmy, Ka­rolu – po­wie­dzia­łem. – Już mi nogi zdrę­twiały.

Po­wlo­kłem się do bliż­szego z dwóch sto­łów i klap­ną­łem na ławkę. Obok nikt nie sie­dział. Na­to­miast przy dal­szym stole za­uwa­ży­łem czło­wieka du­ma­ją­cego nad wiel­kim ku­flem piwa. Ka­rol po­zo­stał jesz­cze przy szynk­wa­sie, ale o czym roz­ma­wiał z szyn­ka­rzem – nie zwró­ci­łem uwagi. Bar­dzo czu­łem się zmę­czony po­dróżą z da­le­kiego Mil­wau­kee. Grzbiet mnie bo­lał, nogi jak z oło­wiu, a oczy pra­wie same się za­my­kały, taki by­łem senny. Wresz­cie Ka­rol przy­siadł obok, a okrą­glutki go­spo­darz po­sta­wił z brzę­kiem dwa szklane na­czy­nia pełne żół­tego, pie­nią­cego się płynu.

– Głodny je­stem – mruk­ną­łem, spo­glą­da­jąc nie­chęt­nie na ku­fle.

– Za­raz po­dam – gru­bas skło­nił się za­baw­nie i od­szedł.

– No i wi­dzisz, Ka­rolu – szep­ną­łem – ten twój War­ren ja­koś o nas za­po­mniał.

– Taki on mój, jak i twój – obu­rzył się – ale po­nie­waż o nim sły­sza­łem jako o czło­wieku słow­nym...

– Za­pew­nia­łeś mnie o tym wie­lo­krot­nie przez całą drogę i jesz­cze przed­tem. Więc cho­ciaż nie mia­łem serca do tej wy­prawy, prze­ko­na­łeś mnie. Ale te­raz... – mach­ną­łem ręką na znak re­zy­gna­cji.

– Mo­gło mu się coś przy­da­rzyć. Prze­cież to dziki kraj!

Co do tego nie ży­wi­łem żad­nych wąt­pli­wo­ści, cho­ciaż mój po­przedni (przed laty) po­byt w Mon­ta­nie trwał za­le­d­wie kilka dni i ogra­ni­czył się do wschod­niej, rol­ni­czej czę­ści ob­szaru po­kry­tego w dwóch pią­tych (na za­cho­dzie i na po­łu­dnio­wym-za­cho­dzie) wy­so­kimi i trudno do­stęp­nymi gó­rami. Wie­dzia­łem jed­nak, że jesz­cze do roku 1850 Mon­tana (włą­czona pier­wot­nie do stanu Idaho) była je­dy­nie kra­iną In­dian, tra­pe­rów i han­dla­rzy skór. Było nieco for­tów ob­sa­dzo­nych skąpo przez woj­sko i cał­ko­wite bez­droże – kraj fa­li­stych pre­rii i skal­nych prze­łę­czy, ży­znych do­lin i ja­ło­wych perci.

Mon­tana po­częła się za­lud­niać, gdy w la­tach 1857–1863 od­kryto złote żyły, a od roku 1880 – rudy mie­dzi. Wów­czas za­koń­czono bu­dowę pierw­szej li­nii ko­le­jo­wej, łą­czą­cej wiel­ko­miej­skie cen­tra Wschodu z da­le­kim Za­cho­dem i jesz­cze dal­szym wy­brze­żem Pa­cy­fiku. Jed­nak mimo ta­kiego uspraw­nie­nia ko­mu­ni­ka­cji Mon­tana tylko ob­sza­rem swych wiel­kich rów­nin, za­go­spo­da­ro­wa­nych już przez far­me­rów, po­ka­zy­wała ob­li­cze jako tako cy­wi­li­zo­wa­nego kraju. Reszta, sta­no­wiąca więk­szość te­ry­to­rium, po­zo­stała pust­ko­wiem roz­cią­ga­ją­cym się mię­dzy nie­licz­nymi i bar­dzo pry­mi­tyw­nymi osa­dami i mia­stecz­kami, ta­kimi jak Ban­nach (nad Gras­sho­fer Creek), Vir­gi­nia City (nad Al­der Gluch) czy He­lena, za­wdzię­cza­ją­cymi swe po­wsta­nie są­siedz­twu złóż mi­ne­ral­nych: złota, mie­dzi i sre­bra.

Piwo nie było złe, a hu­moru na­bra­łem, gdy tłu­sty karcz­marz po­sta­wił przed nami dwie mi­ski pa­ru­ją­cej ja­jecz­nicy.

– Nie mam nic in­nego – tłu­ma­czył się. – Wi­dzi­cie, pa­no­wie – tu zni­żył głos – do mnie przy­cho­dzą ra­czej na pi­cie niż na je­dze­nie – znów skło­nił się za­baw­nie, gdy Ka­rol za­trzy­mał go.

– Czy mo­gli­by­śmy zo­stać tu na noc?

Gru­bas roz­ło­żył ręce w ge­ście bez­rad­no­ści.

– Poza tą izbą i kuch­nią, w któ­rej sy­piam, nie mam nic wię­cej. Spró­buj­cie py­tać się po do­mach.

– Co­raz le­piej – mruk­ną­łem, za­nu­rza­jąc bla­szaną łyżkę w mi­sce.

– A Ca­nyon Creek da­leko? – znowu za­py­tał Ka­rol.

– Dzień jazdy, ale po nocy nie ra­dzę je­chać. Drogi tu bar­dzo kiep­skie, ła­two zbłą­dzić.

Po­pa­trzył na nas okrą­głymi oczami i nie usły­szaw­szy nic wię­cej, po­wę­dro­wał za szynk­was, gdzie za­jął się ha­ła­śli­wym usta­wia­niem bu­te­lek.

Spo­ży­wa­li­śmy w mil­cze­niu ja­jecz­nicę, gdy z trza­skiem i pi­skiem źle na­oli­wio­nych za­wia­sów roz­warły się drzwi i buch­nęło na nas chło­dem i wil­go­cią wie­czoru. Za­tu­po­tały buty na de­skach pod­łogi. Je­den, dwóch, trzech, czte­rech... Przy­by­sze omi­nęli nasz stół i po­ma­sze­ro­wali ku szynk­wa­sowi. Sta­nęli tak, że wi­dzia­łem je­dy­nie ich plecy.

– Może za­py­tać o noc­leg? – za­pro­po­no­wa­łem szep­tem Ka­ro­lowi.

– Je­śli to są tu­tejsi... ale naj­pierw wy­pada do­brze im się przyj­rzeć. Tak, by tego nie do­strze­gli.

Ła­two po­wie­dzieć! Nie mia­łem oka­zji obej­rze­nia ich twa­rzy. Na szczę­ście roz­mowa pro­wa­dzona przy bu­fe­cie wy­ja­śniła w du­żym stop­niu, kim byli go­ście sa­lo­onu. Roz­mowa gło­śna, na­zbyt gło­śna.

– Whi­sky! Naj­lep­sza, jaką masz, gru­ba­sie! Dla nas wszyst­kich!

Czło­wiek, który to mó­wił, a ra­czej krzy­czał – miał sze­ro­kie bary, po­ła­taną i brudną kurtę, ka­pe­lusz zsu­nięty na tył głowy. Tyle mo­głem za­uwa­żyć. Tkwili je­den obok dru­giego tak cia­sno, że za­sło­nili szynk­was i po­stać karcz­ma­rza. Tylko z brzęku szkła mo­głem wy­wnio­sko­wać, że gru­bas do­brze się uwi­jał. Na­gle wśród po­krzy­ki­wań i kle­pa­nia po ple­cach, ru­szyli w głąb izby. Fun­da­tor niósł kwa­dra­tową bu­tlę, a za nim kro­czyli, ob­jęci ra­mio­nami, trzej to­wa­rzy­sze. Przez mgnie­nie oka są­dzi­łem, iż przy­siada się do nas, ale nie. Po­ma­sze­ro­wali, nie­zbyt żwawo i tro­chę chwiej­nie, w kie­runku dru­giego stołu, za któ­rym usie­dli, ga­da­jąc gło­śno, jak lu­dzie nie­zwra­ca­jący uwagi na oto­cze­nie. Po­cząt­kowo są­dzi­łem, że sa­motny gość przy tam­tym stole na­leży do tej sa­mej kom­pa­nii. Po­my­li­łem się. Le­dwo po­częły stu­kać szklanki, pod­niósł się i z na pół opróż­nio­nym ku­flem pod­szedł do nas.

– Zbyt gło­śne to­wa­rzy­stwo – po­wie­dział uspra­wie­dli­wia­jąco.

Ski­nę­li­śmy gło­wami, a Ka­rol wy­ko­nał na­wet za­pra­sza­jący ruch ręką. Tro­chę ze­zło­ściło mnie przy­by­cie ob­cego. Wła­śnie chcia­łem za­py­tać Ka­rola, co za­mie­rza po­cząć. Z li­sty moż­li­wo­ści wy­ma­za­łem już noc­leg u któ­re­goś z tych są­sia­dów wrzesz­czą­cych przy dru­gim stole. Do­koń­czy­łem ja­jecz­nicę i zwró­ci­łem się do nie­zna­jo­mego:

– Nie wie pan przy­pad­kiem, kiedy od­jeż­dża po­ciąg z Bell? Ja­ki­kol­wiek po­ciąg na wschód?

Ka­rol drgnął. Nie w smak mu było moje py­ta­nie. Do­brze to od­czu­łem.

– Ju­tro wcze­snym świ­tem.

– Na pewno? – za­py­ta­łem po­wtór­nie, pe­łen smutku, a rów­no­cze­śnie na­dziei, że nie­zna­jomy przy­po­mni so­bie o jesz­cze jed­nym po­ciągu wy­ru­sza­ją­cym dzi­siaj z Bell.

Uśmiech­nął się i po­pa­trzył na mnie ba­daw­czo:

– Pilno panu? Ale nic z tego. Znam roz­kład jazdy na pa­mięć, zresztą po­cią­gów nie jest tu zbyt dużo.

– Pra­cuje pan na ko­lei?

– Nie, ale moje za­ję­cia po­zo­stają w pew­nym związku z roz­kła­dem jazdy. Od wielu już lat.

Wy­ja­śnie­nie to za­brzmiało nieco ta­jem­ni­czo, lecz by­łem zbyt zmę­czony, żeby py­tać o co­kol­wiek. Za­pa­dłem w mil­czącą drę­twotę, z któ­rej wy­rwał mnie do­piero pi­jacki wrzask do­cho­dzący od tam­tego stołu. Pod­nio­słem głowę.

Z czwórki przy­by­szów tylko dwóch tkwiło nie­dbale roz­par­tych na ła­wach. Dwaj po­zo­stali ster­czeli obok, trzy­ma­jąc się za ra­miona i usi­łu­jąc za­cho­wać rów­no­wagę. Tak to wy­glą­dało na pierw­szy rzut oka. W rze­czy­wi­sto­ści je­den szar­pał dru­giego w spo­sób wcale nie­ser­deczny, wrzesz­cząc przy tym na cały głos.

– My­ślę, że le­piej bę­dzie, je­śli stąd pój­dziemy – rzekł mój są­siad. – Nie wia­domo, czym się ta awan­tura za­koń­czy.

– Opusz­cza nas pan?

– Tak. Ra­dzę uczy­nić po­dob­nie.

– Nie­stety – wes­tchną­łem. – Nie mamy do­kąd się udać.

Spoj­rzał na Ka­rola, póź­niej na mnie.

– Sły­sza­łem, że szu­ka­cie noc­legu... Znaj­dzie się u mnie miej­sce. Chodź­cie. Tu za­czyna się ro­bić zbyt go­rąco.

Wła­śnie szar­piący się za ra­miona pi­jacy stra­cili rów­no­wagę i ru­nęli na wy­dep­tane de­ski pod­łogi, a ich kom­pani wy­buch­nęli rżą­cym śmie­chem.

– Ma pan ra­cję – przy­znał Ka­rol. – Czas stąd odejść. Je­ste­śmy wdzięczni za po­moc, do­prawdy nie wiem, gdzie przy­szłoby nam spę­dzić dzi­siej­szą noc.

– Głup­stwo. Chodź­cie, pa­no­wie!

Ka­rol za­pła­cił gru­ba­sowi i wy­mknę­li­śmy się w mo­kry mrok. Deszcz wciąż sią­pił i wszystko wy­glą­dało jesz­cze bar­dziej po­nuro niż przed go­dziną. Czła­pa­łem po bło­cie. Pa­skudna, zimna mżawka zra­szała mi twarz i dło­nie. Na do­miar złego od czasu do czasu zry­wał się wiatr i ciął w po­liczki jakby ty­sią­cami kłu­ją­cych szpi­lek.

Jak długo trwała wę­drówka – nie po­tra­fi­łem ob­li­czyć. Może to było kil­ka­dzie­siąt, może kil­ka­set kro­ków. Na­gle idący przede mną Ka­rol i nie­zna­jomy do­bro­czyńca za­trzy­mali się tak rap­tow­nie, że o mało na nich nie wpa­dłem.

– Ja­nie – ode­zwał się Ka­rol – strze­li­li­śmy ka­pi­talne głup­stwo...

– Na pewno – mruk­ną­łem nie­chęt­nie.

– Ależ nie o to cho­dzi, tylko... mu­szę wró­cić do sa­lo­onu. Prze­cież gdyby się o nas ktoś py­tał. Prze­pra­szam – zwró­cił się do na­szego prze­wod­nika – jak mam okre­ślić miej­sce noc­legu?

– Poczta. Sta­cja pocz­towa. Nie ma ni­kogo w oko­licy, kto by do niej nie tra­fił.

– Świet­nie. Po­cze­kaj­cie, po­sta­ram się szybko za­ła­twić rzecz.

– Nie – za­pro­te­sto­wał na­gle nasz go­ścinny nie­zna­jomy. – Idziemy we trzech. Tu nie jest zbyt bez­piecz­nie, a poza tym różne rze­czy mogą się wy­da­rzyć w sa­lo­onie. Może pi­jacy już wy­szli, może uspo­ko­ili się, ale po co ry­zy­ko­wać? Tro­chę znam tam­tych i twier­dzę, że skłon­ność do al­ko­holu nie jest ich naj­więk­szą wadą.

– Ach tak? – zdzi­wi­łem się. – Miej­scowi?

– Ba­wią w Bell nie­kiedy kilka dni, nie­kiedy kilka ty­go­dni. Póź­niej zni­kają. Ni­gdy nie wia­domo na jak długo.

– Tra­pe­rzy?

– Gdzie tam! Han­dlują by­dłem pę­dzo­nym z po­łu­dnia. Nie­kiedy sami przy­pro­wa­dzają stada i sprze­dają po za­dzi­wia­jąco ni­skiej ce­nie, ale nie dał­bym i zła­ma­nego centa za to...

Już się nie do­wie­dzia­łem, za co mój roz­mówca nie dałby centa, bo sta­nę­li­śmy pod drzwiami sa­lo­onu. Ka­rol wszedł pierw­szy. W salce było ci­cho i pu­sto. Je­dy­nie gruby szyn­karz po­dzwa­niał bu­tel­kami i szklan­kami. Ka­rol pod­szedł do go­spo­da­rza, chwilę z nim po­roz­ma­wiał.

– Dzię­kuję – po­wie­dział na za­koń­cze­nie. – Idziemy.

Znowu za­głę­bi­li­śmy się w mo­krą czerń nocy. Wszystko się kie­dyś koń­czy, więc i mo­zolna wę­drówka do­bie­gła kresu. Był nim ob­szerny pla­cyk, na krańcu któ­rego czer­niał nie­fo­remny kształt, ni­ski i bar­dzo sze­roki. Gdy po­de­szli­śmy bli­żej, stwier­dzi­łem, że nie jest to żadna bu­dowla, lecz pa­li­sada utwo­rzona przez wbite w zie­mię grube belki, ostro za­koń­czone. Nasz prze­wod­nik za­trzy­mał się, usły­sza­łem lekki zgrzyt i w ścia­nie uka­zał się pro­sto­kąt wej­ścia.

– Pro­szę do mego pa­łacu!

Prze­pu­ścił nas, a póź­niej za­warł wą­ziutką furtkę. Roz­legł się me­ta­liczny szczęk że­la­znej za­suwy pchnię­tej ener­giczną dło­nią. Po dru­giej stro­nie pa­li­sady roz­cią­gało się ob­szerne po­dwó­rze, przez które ru­szy­li­śmy gę­siego. Za­my­ka­łem po­chód, ści­ska­jąc w gar­ści lufę swego sztu­cera moc­niej, niż było po­trzeba. Nie po­do­bała mi się ta pa­li­sada, za­mknięta furtka, czarny dzie­dzi­niec, w głębi któ­rego doj­rza­łem wresz­cie ja­kieś za­bu­do­wa­nia. W dwóch miej­scach, za­pewne w oknach, bły­skały mdłe świa­tełka. W ich kie­runku po­wiódł nas go­spo­darz bu­dynku, który przy­po­mi­nał stare blok­hauzy wzno­szone kie­dyś na kre­sach ziem Dzi­kiego Za­chodu. Na­gle obok dwóch świa­te­łek uka­zało się trze­cie. Pa­dło mi­go­tliwą ścieżką na czarną, błot­ni­stą zie­mię.

– Czy to ty, oj­cze?

– Tak. Po­wiedz matce, że mamy go­ści!

W ni­kłym bla­sku za­ma­ja­czył ja­kiś cień i znikł. Ra­zem z nim zni­kło świa­tełko, ale oto już sta­li­śmy na progu. Wkro­czy­li­śmy do ob­szer­nej sieni, zu­peł­nie pu­stej i nieco roz­świe­tlo­nej nie­pew­nym brza­skiem prze­ni­ka­ją­cym po­przez uchy­lone drzwi wio­dące w głąb do­mo­stwa. Sta­ra­łem się wy­trzeć za­bło­cone bu­ci­ska o de­ski pod­łogi, z nie­wiel­kim jed­nak re­zul­ta­tem. Po­dob­nie zresztą jak i Ka­rol. Ktoś, wi­dać za­uwa­żył na­sze wy­siłki i oce­nił je na­le­ży­cie, bo na­gle wbiegł do sieni chło­piec i roz­ło­żył na de­skach sze­roki pro­sto­kąt ma­te­riału.

– Dzię­kuję, Fred. Wy­trzyj­cie, pa­no­wie, o to. Mój młod­szy syn. Uprze­dzi­łeś mamę? Świet­nie. Wi­taj­cie, pa­no­wie, w moim skrom­nym do­mo­stwie. Prawdę mó­wiąc, nie moje ono, ale tyle już lat tu miesz­kam... Je­stem pocz­t­mi­strzem w Bell. Na­zy­wam się San­du­sky.

Wy­mie­ni­li­śmy wła­sne na­zwi­ska, a go­spo­darz wpro­wa­dził nas do są­sied­niej izby oświe­tlo­nej lampą za­wie­szoną u stropu. Tu znaj­do­wał się stół oto­czony krze­słami. Zdą­ży­łem jesz­cze za­uwa­żyć kilka ob­raz­ków wi­szą­cych na ścia­nach, dwa łby niedź­wie­dzie, a pod nimi piękną, ozdobną fajkę in­diań­ską, tra­dy­cyjny ka­lu­met. Lampa pa­liła się ja­sno, rzu­ca­jąc blask na czy­stą pod­łogę, na błysz­czący blat stołu i schlud­nie wy­glą­da­jące ściany. Wszystko tu świad­czyło o do­bro­by­cie wła­ści­cieli.

– Sia­daj­cie – za­pra­szał go­spo­darz. – Za­raz znaj­dzie się woda do my­cia i coś chyba lep­szego do pi­cia. Nie są­dzę, aby „Bell Sa­loon” za­spo­koił wasz ape­tyt.

– Pro­szę so­bie nie ro­bić kło­potu – od­parł Ka­rol. – Nie mamy wiel­kich wy­ma­gań. Coś nie­coś na prze­ką­skę i wiązka słomy do spa­nia wy­star­czą.

Ta ma­ni­fe­sta­cja skrom­no­ści nie przy­pa­dła mi do smaku. Po nie­wy­go­dach po­dróży ko­leją (uwa­żam jazdę w wa­go­nie za znacz­nie bar­dziej mę­czącą od jazdy na ko­niu) ma­rzy­łem o od­po­czynku lep­szym od tego, jaki mo­gła za­pew­nić Ka­ro­lowa „wiązka słomy”. Też po­mysł!

Uspo­koił mnie śmiech go­spo­da­rza:

– O wiązkę słomy trud­niej u mnie niż o wy­godne łóżko i gdyby pan upie­rał się przy sło­mie, zna­la­zł­bym się w po­waż­nym kło­po­cie. Prze­cież ja mam osiem po­ko­jów go­ścin­nych sto­ją­cych pustką. Z łóż­kami oczy­wi­ście! To jest ol­brzymi bu­dy­nek. Z salą ja­dalną, ma­ga­zy­nem, staj­niami, wo­zow­nią, po­ko­jami dla pocz­ty­lio­nów... – uśmiech­nął się, wi­dząc na­sze zdzi­wione miny.

– Tu pewno była sta­cja dy­li­żan­sów, prawda? – za­gad­nął Ka­rol.

– Wła­śnie tak.

– Dawno na­stą­piła de­gra­da­cja tej sza­cow­nej bu­dowli?

– Przed pię­cioma la­tami Od dnia, w któ­rym po raz pierw­szy usły­szano w Bell gwizd pa­ro­wozu.

– Te­raz nie ma pan chyba wiele do ro­boty?

– I tak, i nie. Prze­pra­szam, coś się tam opóź­nia... – wy­szedł, przy­my­ka­jąc drzwi za sobą.

Sie­dzie­li­śmy w mil­cze­niu. Po ja­kichś dwóch mi­nu­tach uka­zała się na­szym oczom zu­peł­nie nowa po­stać: chło­pak wy­soki i szczu­pły, o ry­sach twa­rzy przy­po­mi­na­ją­cych ob­li­cze pocz­t­mi­strza.

– Oj­ciec prosi, aby pa­no­wie roz­go­ścili się. Tam jest ła­zienka. Broń może zo­stać – do­dał spo­strze­gł­szy, że zer­k­ną­łem w kie­runku kąta, gdzie po­sta­wi­li­śmy na­sze strzelby.

Za­pro­wa­dził nas do nie­wiel­kiego po­ko­iku, któ­rego śro­dek zaj­mo­wała drew­niana kadź, coś w ro­dzaju pry­mi­tyw­nej wanny, co – jak na te strony – było luk­su­sem. Poza tym na ścia­nie wi­siały ręcz­niki, a na dwóch ta­bo­re­tach stały mied­nice pełne czy­stej wody. Spo­glą­da­jąc na ten sprzęt z za­do­wo­le­niem, przy­po­mnia­łem so­bie domy osad­ni­cze na za­chod­nich kre­sach, gdzie go­ścia pro­wa­dziło się nie do mi­ski z wodą i do my­dła, ale do stołu. O wodę do my­cia na­le­żało spe­cjal­nie pro­sić. Nie­kiedy... wy­wo­łu­jąc zdzi­wie­nie na twa­rzach go­spo­da­rzy. My­ślę, że cho­roby, któ­rych przy­czyną jest brud, tylko dla­tego nie wy­trze­biły pierw­szych osad­ni­ków, że osady znaj­do­wały się jedna od dru­giej w znacz­nej od­le­gło­ści, utrud­nia­jąc prze­no­sze­nie się za­razy. A cóż do­piero mó­wić o wę­drow­nych tra­pe­rach, w ol­brzy­miej więk­szo­ści uwa­ża­ją­cych czyn­ność my­cia tylko za stratę czasu i oczy­wi­ście nie­uży­wa­ją­cych my­dła.

Ścią­gnę­li­śmy wil­gotne od desz­czu kurty i ko­szule. Go­spo­darz zja­wił się aku­rat wtedy, gdy czy­sta woda w mied­ni­cach za­mie­niła się już w brudną, a my przy­gła­dza­li­śmy dłońmi po­tar­gane włosy.

– Po­zwól­cie, pa­no­wie...

Po­pro­wa­dził nas po­przez la­bi­rynt ko­ry­ta­rzy i mrocz­nych za­ka­mar­ków aż do spo­rej salki, któ­rej śro­dek zaj­mo­wał stół na­kryty śnież­nym ob­ru­sem, na wi­dok któ­rego aż przy­sta­ną­łem ze zdu­mie­nia. Te­raz otwo­rzyły się prze­ciw­le­głe drzwi i do salki wkro­czyła gro­madka – jak się do­my­śli­łem – do­mow­ni­ków: ko­bieta i dwóch chłop­ców. Zo­sta­li­śmy przed­sta­wieni pani domu z ce­re­mo­nia­łem nie­zna­nym na Dzi­kim Za­cho­dzie. Oto mie­li­śmy przed sobą pa­nią Elsę San­du­sky, Freda i Al­lana – dwóch sy­nów.

Za­raz za­sie­dli­śmy do stołu. Przed nami stały ta­le­rze i pół­mi­ski. Bar­dzo ener­gicz­nie za­ją­łem się zimną wo­ło­winą na prze­mian ze świń­ską szynką, która – co tu dużo ga­dać – była zna­ko­mita! Roz­mowę pod­trzy­my­wał Ka­rol, ja tylko wtrą­ca­łem od czasu do czasu słówko, za­jęty głów­nie szynką, a po­nadto dys­kretną ob­ser­wa­cją do­mow­ni­ków.

Ja­mes San­du­sky twarz miał po­cią­głą, ra­czej bladą, z wy­so­kim czo­łem, na które spa­dał nie­sforny ko­smyk ja­snych wło­sów. Nie doj­rza­łem śla­dów si­wi­zny. Tylko kilka zmarsz­czek pod oczami i głę­bo­kie bruzdy od ust do pod­bródka świad­czyły, że okres mło­do­ści miał poza sobą. Trzy­mał się pro­sto, pra­wie sztywno, przy­po­mi­na­jąc sta­rych, wy­słu­żo­nych we­te­ra­nów wojny. Oka­zał się bar­dzo roz­mowny. Raz zwra­cał się do żony, raz do Ka­rola, to znowu prze­ko­ma­rzał się z sy­nami, żar­tu­jąc z ja­kie­goś Neda, który pod­ku­wał ko­nie bar­dzo szybko, gdy czy­nił to sam, ale bar­dzo długo, gdy za to­wa­rzy­sza miał Al­lana lub Freda. Zwró­ci­łem uwagę na wy­mowę nie­któ­rych słów. San­du­sky mu­siał być przy­by­szem z Eu­ropy. Z ja­kiego kraju – tego oczy­wi­ście nie mo­głem od­gad­nąć. W su­mie zro­bił na mnie ko­rzystne wra­że­nie. Jed­nego tylko nie po­tra­fi­łem do­ciec: co wpły­nęło na pocz­t­mi­strza, że z mru­kli­wego, ma­ło­mów­nego, ja­kim wy­dał mi się w sa­lo­onie, za­mie­nił się w ga­dułę?

Pani San­du­sky wy­glą­dała znacz­nie mło­dziej od męża. Sta­no­wiła typ ko­biety naj­czę­ściej spo­ty­kany na po­gra­nicz­nych – jak je daw­niej zwano – zie­miach Za­chodu. Typ wier­nych to­wa­rzy­szek pierw­szych osad­ni­ków, nie­lę­ka­ją­cych się wy­siłku fi­zycz­nego i cięż­kich wa­run­ków by­to­wa­nia pierw­szych mie­sięcy, ba, na­wet lat pio­nier­skiej go­spo­darki. Po­my­śla­łem, że Elsa San­du­sky po­trafi rów­nie do­brze wła­dać strzelbą, jak mo­tyką czy sie­kierą; rów­nie do­brze go­to­wać, jak jeź­dzić konno. W jej sło­wach od­kry­łem taki sam obcy ak­cent, jak u męża. Ścieżki ży­ciowe ich obojga na pewno nie roz­po­częły się od za­wia­dy­wa­nia wielką sta­cją dy­li­żan­sów, od pracy sto­sun­kowo ła­twej, cho­ciaż kie­dyś tak samo peł­nej nie­bez­pie­czeństw, w ja­kie ob­fi­to­wało ży­cie rol­nika czy ho­dowcy za­gu­bio­nego wśród pust­kowi Mon­tany, Ari­zony lub No­wego Mek­syku. Jed­nak tych dwoje – mógł­bym się o to za­ło­żyć – start do sa­mo­dziel­nego ży­cia za­czy­nało w wa­run­kach na pewno gor­szych od tych, które im stwa­rzał po­byt na­wet w tak pry­mi­tyw­nym mia­steczku, jak Bell.

A sy­no­wie? Byli karni, po­słuszni, ma­ło­mówni przy stole. Być może skrę­po­wani obec­no­ścią ob­cych. Młod­szy po­dobny był z twa­rzy do matki, star­szy – do ojca.

– Nad czym tak du­masz, Ja­nie? – Ka­rol wy­rwał mnie z mo­ich kon­tem­pla­cji. Mu­sia­łem wy­glą­dać za­baw­nie, bo wszy­scy uśmiech­nęli się.

– Prze­pra­szam – od­par­łem, nad­ra­bia­jąc miną. – To zmę­cze­nie. Dla­tego je­stem tro­chę roz­tar­gniony. Czy mogę pro­sić o jesz­cze je­den ka­wa­łek tej cu­dow­nej pie­czeni?

Pocz­t­mistrz na­tych­miast na­ło­żył mi spory płat mięsa, za­py­tu­jąc jed­no­cze­śnie, skąd przy­by­wamy.

– Z Mil­wau­kee – ob­ja­śnił Ka­rol.

– Ho, ho! To rze­czy­wi­ście spory ka­wał drogi.

Miał ra­cję. Z Mil­wau­kee nad je­zio­rem Mi­chi­gan aż do tego za­gu­bio­nego Bell było co naj­mniej pół­tora ty­siąca mil, i to w li­nii po­wietrz­nej! Do­brze to so­bie ob­li­czy­łem na ma­pie, jesz­cze przed wy­ru­sze­niem w po­dróż.

– Tak – po­twier­dził mój to­wa­rzysz – szmat drogi. Wiem, że w okre­sie osad­ni­czych wę­dró­wek wozy prze­by­wały tę prze­strzeń od wcze­snej wio­sny po późną je­sień. A za szczę­śliw­ców mo­gli się uwa­żać ci, któ­rych śniegi nie za­sko­czyły w dro­dze, je­śli się nie mylę.

– Na pewno się pan nie myli – przy­tak­nął San­du­sky. – Wiem coś o tym...

Za­milkł na­gle, jakby prze­stra­szyły go wła­sne słowa.

– Ko­lej bar­dzo przy­bliża od­le­gło­ści – wtrą­ci­łem, aby prze­rwać mil­cze­nie. – To znaczne uła­twie­nie po­dróży.

– Ja jed­nak wolę dy­li­żanse – od­parł.

Ro­ze­śmia­łem się:

– Ża­łuje pan swej sta­cji? Że prze­stała być cen­tral­nym ośrod­kiem ży­cia w Bell? Na pewno dy­li­żans wy­zna­czał tu go­dziny dnia.

Spoj­rzał na mnie bacz­nie.

– Słusz­nie – od­parł. – Wi­dzę, że nie jest to panu obce. Ko­lej na pewno skraca od­le­głość i przy­bliża, ale... nie za­wsze sprawy i lu­dzi naj­lep­szych – do­dał za­gad­kowo.

Cóż to miało zna­czyć? Nie zdą­ży­łem sfor­mu­ło­wać py­ta­nia, bo wtrą­cił się je­den z sy­nów pocz­t­mi­strza, ten wyż­szy, Al­lan.

– Oj­cze, wi­dzia­łem dziś Po­wisa.

Go­spo­darz ski­nął głową:

– Ja rów­nież. W go­spo­dzie.

– Był sam?

Py­ta­nie za­dała pani Elsa, wy­czu­łem w nim nutkę nie­po­koju.

– Jesz­cze z trzema. Za­wsze ci sami, tylko Ku­lawca bra­ko­wało.

– I co ro­bili?

– Cóż mieli ro­bić w sa­lo­onie? Po pro­stu pili. Przy moim stole, ale sko­rzy­sta­łem z uprzej­mo­ści pa­nów i prze­sia­dłem się.

– Nie trzeba było wcho­dzić, Ja­mes. Wiesz, co to za lu­dzie.

– Aż za do­brze, ale ja by­łem pierw­szy. Przy­szli pół go­dziny póź­niej.

– A już my­śla­łam, że wy­nie­śli się stąd na za­wsze...

– Czy to w ogóle kie­dy­kol­wiek na­stąpi? Ale zmieńmy te­mat, na­szych go­ści on nie in­te­re­suje.

– Prze­ciw­nie – za­pro­te­sto­wał po­spiesz­nie Ka­rol. – Do­brze wie­dzieć, kogo na­leży uni­kać. Zwłasz­cza że mamy za­miar spę­dzić tu z przy­ja­cie­lem co naj­mniej kilka ty­go­dni.

– W Bell?

– Nie­zu­peł­nie. Ra­czej w oko­licy.

– Przy­by­li­ście za­po­lo­wać w tych stro­nach?

W tym miej­scu San­du­sky uśmiech­nął się ja­koś dziw­nie. Co było przy­czyną tego uśmie­chu, zro­zu­mia­łem do­piero póź­niej.

– Chcę po­ka­zać swemu to­wa­rzy­szowi, jak wy­gląda Mon­tana.

– Bę­dzie­cie mieli kło­pot z końmi, a w tych stro­nach to je­dyny śro­dek lo­ko­mo­cji, skoro zre­zy­gno­wa­li­ście z ko­lei. A poza tym... kraj mało bez­pieczny. Oba­wiam się, że w Bell nie ku­pi­cie żad­nego wierz­chowca, nie mó­wiąc już o uprzęży. Al­lan – zwró­cił się do syna – nie wi­dzia­łeś Ku­lawca?

– Nie. Znik­nął przed kil­koma dniami.

– Szkoda. Już mó­wi­łem, że nie było go w sa­lo­onie. To je­dyny czło­wiek, który po­trafi do­star­czyć przy­zwo­itego czwo­ro­noga, na­wet z sio­dłem. Co prawda po­wia­dają, że po­cho­dze­nie tych koni jest bar­dzo różne...

– Ko­nio­krad? – za­py­ta­łem roz­ba­wiony.

– To cięż­kie oskar­że­nie. Zwłasz­cza w tych stro­nach. Nie mam na to żad­nych do­wo­dów. Po­dej­rze­wam.

– Kto to jest ten Ku­la­wiec?

– Na­zwa­li­śmy go tak, po­nie­waż utyka na jedną nogę. W Bell nie mieszka. Po­ja­wia się tu od czasu do czasu, nie­kiedy ra­zem z ludźmi Po­wisa. Po­dej­rzany typ, ale zna się na ko­niach i je­śli ko­muś po­trzeba do­brego wierz­chowca...

– My­ślę, że obej­dziemy się bez jego usług – wtrą­cił Ka­rol. – Czy zna pan War­rena? Tego z Ca­nyon Creek?

Znowu po­ja­wił się ta­jem­ni­czy uśmiech na twa­rzy na­szego go­spo­da­rza.

– Ach, oczy­wi­ście – od­parł. – Czy obie­cał wam ko­nie?

Przy­tak­ną­łem i za­raz ugry­złem się w ję­zyk, bo Ka­rol spoj­rzał na mnie ostro i skie­ro­wał roz­mowę na inny te­mat.

– Jak tu wy­gląda sprawa z li­stami?

– O co do­kład­nie panu cho­dzi?

– Czy... na przy­kład nie giną prze­syłki pocz­towe? I kto je do­rę­cza?

– Ja sam albo mój syn.

– A je­śli list jest ad­re­so­wany do osoby miesz­ka­ją­cej poza gra­ni­cami Bell?

– Wów­czas zda­rzają się kło­poty. Nie­kiedy ad­res jest tak po­dany, że nie spo­sób zna­leźć od­biorcy.

– Jak pan wów­czas po­stę­puje?

– Roz­py­tuję się. To tu, to tam... Je­śli to nie daje wy­ni­ków, od­sy­łam list nadawcy.

– A je­śli nadawca nie po­dał swego ad­resu?

– Cho­wam list do szu­flady albo wty­kam go za szybę. Może któ­ryś z przy­god­nych in­te­re­san­tów za­uwa­żyw­szy ad­res, po­trafi go wła­ści­wie od­czy­tać. Poza tym mam prawo roz­pie­czę­to­wać ko­pertę. Nie­kiedy in­for­ma­cja za­warta w niej wskaże bądź nadawcę, bądź też od­biorcę. Czemu pan o to pyta? Czyżby za­gi­nął pań­ski list?

– Wy­sła­łem pi­smo do War­rena, wy­zna­cza­jąc mu ter­min spo­tka­nia na dzi­siaj. Miał przy­być z końmi.

– Li­sty ad­re­so­wane do Ca­nyon Creek od­biera co pe­wien czas sam War­ren albo któ­ryś z jego lu­dzi. W tej chwili nie leży tu ani jedna prze­syłka do Ca­nyon Creek.

– Dziwne – stwier­dził Ka­rol. – Czyżby War­re­nowi wy­da­rzył się ja­kiś wy­pa­dek?

– Nic o tym nie sły­sza­łem.

– I cóż te­raz po­czniemy? – wtrą­ci­łem. – Je­śli i ju­tro War­ren po nas nie przyj­dzie?

Po­krę­cił głową i za­gad­nął pocz­t­mi­strza:

– Na­prawdę nie można tu na­być ko­nia?

– Rzecz zu­peł­nie nie­osią­galna. Gdyby jesz­cze był Ku­la­wiec, można by spró­bo­wać...

– A pan nie ma wierz­chow­ców?

– Ow­szem, ale tylko dwa.

– Dla nas wy­star­czy.

– Ba, my sami pra­wie co­dzien­nie z nich ko­rzy­stamy.

W głębi serca po­czu­łem ulgę. „A więc – po­my­śla­łem – nie po­zo­sta­nie nam nic in­nego, jak opu­ścić tę za­ka­zaną dziurę.” Ale moją na­dzieję na­tych­miast po­grze­bał pocz­t­mistrz.

– Je­żeli pa­nom za­leży na szyb­kim wy­jeź­dzie do Ca­nyon Creek, wy­ślę do War­rena mego syna. Al­lan po dro­dze odda li­sty, a z Ca­nyon Creek, jak się po­spie­szy, wróci za pół­tora dnia.

Uprze­dzi­łem Ka­rola i oświad­czy­łem, że nie mo­żemy sko­rzy­stać z tej pro­po­zy­cji. By­łaby nad­uży­ciem go­ścin­no­ści. Wów­czas mój przy­ja­ciel za­pro­po­no­wał, że sam uda się do Ca­nyon Creek.

– Jed­nego ko­nia na pół­tora dnia chyba mo­że­cie po­ży­czyć?

– Droga nie jest da­leka, ale bar­dzo trudna. Może pan za­błą­dzić, za to Al­lan zna ją do­kład­nie. Po co więc ry­zy­ko­wać?

Sta­nęło więc na tym, że po­je­dzie syn pocz­t­mi­strza.

Zro­biło się już dość późno, kiedy go­spo­darz z na­le­ży­tymi ho­no­rami za­pro­wa­dził nas do go­ścin­nego po­koju i ży­cząc do­brej nocy, za­mknął za sobą drzwi.

Dwa bar­dzo sze­ro­kie sta­ro­świec­kie łoża, wiel­kie jak ka­rety, stały pod ścia­nami. Śro­dek zaj­mo­wał stół, a na nim mała naf­towa lampka rzu­cała do­koła mdłe świa­tło. Otwo­rzy­łem okno, aby wy­pę­dzić duszny za­pach świad­czący o tym, że od dawna nikt nie prze­wie­trzał po­koju. Wy­po­ga­dzało się. Deszcz prze­stał sią­pić, chmury pły­nęły po nie­bie co­raz rzad­sze, aż uj­rza­łem pierw­sze gwiazdy, a po­tem rą­bek krzy­wego, jak in­diań­ski to­ma­hawk, księ­życa.

Srebrny brzask roz­ja­śnił po­nurą prze­strzeń po­dwó­rza i nie­da­leki czę­sto­kół. Jego za­ostrzone pale przy­po­mniały mi – nie wiem, dla­czego – słupy, do któ­rych czer­wo­no­skó­rzy przy­wią­zy­wali swych jeń­ców przed od­by­ciem tańca śmierci. Wzdry­gną­łem się.

– Zimno ci, Ja­nie? Noce w tych stro­nach, zwłasz­cza wio­sną, są dość chłodne. Jed­nak ju­tro bę­dzie po­goda sło­neczna.

– Po­sta­wi­łeś na swoim – od­par­łem, po­mi­ja­jąc te­mat po­gody. – Bę­dziemy te­raz cze­kać na War­rena, nie wia­domo jak długo.

– Wia­domo, wia­domo. Za pół­tora dnia Al­lan wróci. Ani się spo­strze­żesz, jak czas mi­nie, tym bar­dziej że go­spo­da­rze są sym­pa­tyczni.

– To prawda – stwier­dzi­łem – ale czyś za­uwa­żył, jak pocz­t­mistrz się zmie­nił? Coś mi się w tym nie po­doba. Stał się bez żad­nej wi­docz­nej przy­czyny na­gle taki ga­da­tliwy, jak gdyby chciał ukryć przed nami swój nie­po­kój. Czego on się nie­po­koi?

– Mów ci­szej.

– Ach, więc i ty nie czu­jesz się tu naj­le­piej – stwier­dzi­łem nie bez za­do­wo­le­nia.

– I ściany mają uszy. Ja rów­nież po­dej­rze­wam, że pocz­t­mistrz cze­goś się lęka.

– Może nas?

– Nie są­dzę. Nie pro­siłby na noc­leg. Wiesz, my­ślę, że San­du­sky jest na­prawdę bar­dzo roz­mow­nym czło­wie­kiem. Tak, chyba tak. On się cze­goś lę­kał, kiedy był poza do­mem, dla­tego mil­czał. Od­zy­skał do­bry hu­mor, kiedy zna­lazł się we wła­snym domu.

– A War­ren? – za­py­ta­łem. – Co z twoim li­stem? I ten... jakże mu tam... Po­wis.

– Jedno z dru­gim może nie mieć nic wspól­nego. Nas o tyle ob­cho­dzi przy­czyna nie­po­koju pocz­t­mi­strza, o ile wiąże się ze sprawą War­rena. Czas po­każe.

– Albo nie po­każe – od­par­łem prze­kor­nie. – Chcesz pro­wa­dzić po­li­cyjne śledz­two?

– Chcę do­wie­dzieć się prawdy. Je­śli War­ren nie za­słu­guje na po­moc albo je­śli wszystko jest ja­kimś chy­trym krucz­kiem, któ­rego celu jesz­cze nie znamy, ale się do­wiemy. Któż nam prze­szko­dzi ru­szyć w góry i pre­rie? Jak daw­niej, zo­ba­czysz... – prze­rwał i chwy­cił mnie za ra­mię. – Patrz – szep­nął, a po chwili do­dał: – Cof­nij się Ja­nie.

Uczy­ni­łem to na­tych­miast. W ta­kich wy­pad­kach na­le­żało bez­względ­nie słu­chać się Ka­rola.

Z twa­rzą ukrytą za okienną fra­mugą spo­glą­da­łem na nie­równe wy­cię­cia pa­li­sady. Uka­zała się nad nimi głowa na­kryta okrą­głym ka­pe­lu­szem. Chwilę póź­niej uj­rza­łem czło­wieka wy­chy­lo­nego do po­łowy piersi. Jak zdo­łał wdra­pać się po tak wy­so­kiej i pra­wie gład­kiej ścia­nie?

Ka­rol chyba od­czy­tał moją myśl, bo od­parł:

– Sta­nął na grzbie­cie ko­nia albo ma dra­binę.

– Trzeba za­wia­do­mić San­du­sky’ego.

– Po­cze­kaj!

Te­raz uj­rze­li­śmy całą syl­wetkę nie­zna­jo­mego. Opu­ścił się wolno na rę­kach i sko­czył, po­tem ru­szył pro­sto w kie­runku domu. Rzu­ci­łem się do stołu, aby zga­sić lampkę, ale Ka­rol po­wstrzy­mał mnie

– Już za późno – szep­nął. – Za­uwa­żyłby.

Istot­nie, mu­siał za­uwa­żyć świa­tło, bo zmie­rzał ku na­szemu oknu. A może to był po pro­stu jesz­cze je­den miesz­ka­niec tego domu? Może ja­kiś po­moc­nik San­du­sky’ego? Tylko dla­czego prze­cho­dził przez płot?

Nie­zna­jomy na­dal zmie­rzał ku świa­tełku lampki, jak czło­wiek nie­ma­jący za­miaru się ukry­wać. W tym miej­scu mu­szę wy­ja­śnić, że sy­pial­nia na­sza znaj­do­wała się na bar­dzo wy­so­kim par­te­rze tak, że nie spo­sób było do­stać się do wnę­trza przez okno, nie ko­rzy­sta­jąc z dra­biny lub czy­jejś po­mocy.

Cze­ka­łem, co na­stąpi. Ma­sze­ru­jący za­trzy­mał się tuż przy ścia­nie. Chyba nas do­strzegł, bo ode­zwał się:

– Po­móż­cie mi wejść. Sły­szy­cie?

Wy­chy­li­łem się nieco zza fra­mugi.

– Pan War­ren? – za­py­ta­łem zdu­miony.

– Pro­szę mi po­dać rękę, dok­to­rze – od­parł zna­jomy głos. – Tro­chę tu wy­soko.W _Bi­blio­tece li­te­ra­tury dzie­cię­cej_ Wy­daw­nic­twa Sied­mio­róg uka­zały się mię­dzy in­nymi:

1. Bajki, Char­les Per­rault (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

2. Ba­śnie, Ja­cob i Wil­helm Grimm (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

3. Ba­śnie, Hans Chri­stian An­der­sen (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

4. Ali­cja w Kra­inie Cza­rów, Le­wis Car­roll (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

5. Ania z Zie­lo­nego Wzgó­rza, Lucy Maud Mont­go­mery (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

6. Cu­da­czek-Wy­śmie­wa­czek, Ju­lia Du­szyń­ska (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

7. Dar rzeki Fly, Ma­ria Krüger (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

8. Don Ki­chot z Man­czy, Mi­guel de Ce­rvan­tes (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

9. Go­dzina pą­so­wej róży, Ma­ria Krüger (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

10. Idzie niebo ciemną nocą, Ewa Szel­burg-Za­rem­bina (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

11. Klechdy do­mowe, Hanna Ko­styrko (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

12. Kli­mek i Kle­men­tynka, Ma­ria Krüger (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

13. Księga dżun­gli, Ru­dy­ard Ki­pling (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

14. Le­gendy war­szaw­skie, Ar­tur Op­p­man (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

15. Ły­sek z po­kładu Idy, Gu­staw Mor­ci­nek (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

16. Mity grec­kie, Ni­kos Cha­dzi­ni­ko­lau (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

17. O czym szu­mią wierzby, Ken­neth Gra­hame (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

18. O kra­sno­lud­kach i o sie­rotce Ma­rysi, Ma­ria Ko­nop­nicka (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

19. Od­po­wied­nia dziew­czyna, Ma­ria Krüger (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

20. Pa­mięt­niki Adama i Ewy, Mark Twain (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

21. Pi­no­kio, Carlo Col­lodi (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

22. Przy­gody Tomka Sa­wy­era, Mark Twain (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

23. Przy­padki Ro­bin­sona Cru­soe, Da­niel De­foe (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

25. Psotki i śmieszki, Ja­nina Po­ra­ziń­ska (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

24. Ro­bin­son Cru­soe, Da­niel De­foe (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

26. Serce, Ed­mund de Ami­cis (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

27. Szew­czyk Dra­tewka, Ja­nina Po­ra­ziń­ska (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

28. Ta­jem­ni­cza wy­spa, Ju­liusz Verne (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

29. Ta­jem­ni­czy ogród, Fran­ces Hodg­son Bur­nett (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

30. Ucho, dy­nia 125!, Ma­ria Krüger (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

31. Ucznio­wie Spar­ta­kusa, Ha­lina Rud­nicka (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

32. W 80 dni do­okoła świata, Ju­liusz Verne (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

33. W pu­styni i w pusz­czy, Hen­ryk Sien­kie­wicz (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

34. We­sołe przed­szkole, Ma­ria Ko­nop­nicka (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

35. Ba­śnie pol­skie i eu­ro­pej­skie, Jo­anna Ro­dzie­wicz (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

36. Złota ko­rona, Ma­ria Krüger (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

37. Ba­śnie pol­skie, Ta­mara Mi­cha­łow­ska (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

38. Hi­sto­ria żół­tej ci­żemki, An­to­nina Do­mań­ska (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

39. Wspo­mnie­nia nie­bie­skiego mun­durka, Wik­tor Go­mu­licki (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

40. An­tek, Bo­le­sław Prus (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

41. Tropy wiodą przez pre­rię, Wie­sław Wer­nic (We­stern)

42. Wi­taj, Ka­rol­ciu!, Ma­ria Krüger (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

43. Słońce Ari­zony, Wie­sław Wer­nic (We­stern)

44. Na po­łu­dnie od Rio Grande, Wie­sław Wer­nic (We­stern)

45. Sze­ryf z Fort Ben­ton, Wie­sław Wer­nic (We­stern)

46. Król Ma­ciuś Pierw­szy, Ja­nusz Kor­czak (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

47. Kaj­tuś Cza­ro­dziej, Ja­nusz Kor­czak (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

48. Stara baśń, Jó­zef Ignacy Kra­szew­ski (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

49. Ka­rol­cia, Ma­ria Krüger (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

50. Pla­stu­siowy pa­mięt­nik, Ma­ria Kow­nacka (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

51. Troje wspa­nia­łych i skrzat, Ewa Mir­kow­ska (Klub Ma­łych Czy­tel­ni­ków)

52. Za ży­wo­pło­tem, Ma­ria Kow­nacka (Se­ria li­mi­to­wana)

53. Aka­de­mia Pana Kleksa, Jan Brze­chwa (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

54. 10 opo­wie­ści o ba­jecz­nej tre­ści, Ta­mara Mi­cha­łow­ska (Bajki współ­cze­sne)

55. Janko Mu­zy­kant oraz Sa­chem, Hen­ryk Sien­kie­wicz (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

56. Mała Księż­niczka, Fran­ces Hodg­son Bur­nett (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

57. Bajki dla dzieci, Iwan Kry­łow (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

58. Brze­chwa dzie­ciom, Jan Brze­chwa (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

59. Co słonko wi­działo, Ma­ria Ko­nop­nicka (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

60. Gruby, Alek­san­der Min­kow­ski (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

61. Ja­no­sik, Ta­mara Mi­cha­łow­ska (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

62. Kop­ciu­szek, Hanna Ja­nu­szew­ska (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

63. Ku­ku­ryku na ręcz­niku, Ma­ria Kow­nacka (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

64. Magda, Pa­weł i Ty, Kry­styna Kle­niew­ska-Ko­wa­li­szyn (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

65. Mały Książę, An­to­ine de Sa­int-Exu­péry (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

66. Na ja­gody, Ma­ria Ko­nop­nicka (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

67. Naj­milsi, Ewa Szel­burg-Za­rem­bina (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

68. Opo­wie­ści o Świę­tym Mi­ko­łaju, Ta­mara Mi­cha­łow­ska (Bajki współ­cze­sne)

69. Opo­wieść wi­gi­lijna, Char­les Dic­kens (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

70. Przy­gody Pla­stu­sia, Ma­ria Kow­nacka (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

71. Sto ba­jek, Jan Brze­chwa (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

72. Wy­bór mi­tów grec­kich, Jo­anna Ro­dzie­wicz (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

73. Zia­renka maku, Grze­gorz Ra­taj­czak (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

74. Pier­ścień i róża, Wil­liam Ma­ke­pe­ace Thac­ke­ray (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

75. Trzej musz­kie­te­ro­wie, Alek­san­der Du­mas (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

76. Win­ne­tou, Ka­rol May (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

77. Łowcy wil­ków, Ja­mes Cur­wood (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

78. Czarny tu­li­pan, Alek­san­der Du­mas (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

79. Nad da­le­kim, ci­chym fior­dem, Agot Gjems-Sel­mer (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

80. Gwiazda prze­wod­nia, Joan Gould (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

81. Ka­ta­rynka oraz Z le­gend daw­nego Egiptu, Bo­le­sław Prus (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

82. Biały kieł, Jack Lon­don (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

83. Zew krwi, Jack Lon­don (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

84. Złota El­żu­nia, Eu­ge­nia Mar­litt (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

85. Skarb w Srebr­nym Je­zio­rze, Ka­rol May (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

86. Zorro, John­ston McCul­ley (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

87. Bajki li­tew­skie, Oskar Mi­łosz (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

88. Ro­bin Hood, Ho­ward Pyle (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

89. Do­lina bez wyj­ścia, Tho­mas M. Reid (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

90. Książę i że­brak, Mark Twain (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

91. Bajka o ry­baku i rybce, Alek­san­der Pusz­kin (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

92. Piękna i Be­stia, Je­anne-Ma­rie Le­prince de Be­au­mont (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

93. Wy­brane po­da­nia i le­gendy pol­skie (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

94. Klechdy se­za­mowe, Bo­le­sław Le­śmian (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

95. Słoń Trą­bal­ski, Ju­lian Tu­wim (Se­ria li­mi­to­wana)

96. 12 po­dróży mi­sia Mio­dala, Ste­fan Po­tocki (Klub ma­łych czy­tel­ni­ków)

97. 7 opo­wie­ści o ry­ce­rzu, cza­ro­dzieju i księ­ciu do­bro­dzieju, Ja­nia Ship­per (Klub ma­łych czy­tel­ni­ków)

98. Eg­zo­tyczna przy­goda, Alek­san­dra Mi­cha­łow­ska (Klub ma­łych czy­tel­ni­ków)

99. Troje wspa­nia­łych i skrzat, Ewa Mir­kow­ska (Klub ma­łych czy­tel­ni­ków)

100. W pa­mięt­niku Zo­fii Bo­brówny, Ju­liusz Sło­wacki (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

101. Cu­downa po­dróż, Selma La­ger­löf (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

102. Pani Twar­dow­ska, Adam Mic­kie­wicz (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

103. Wy­brane wier­sze, Wła­dy­sław Bełza (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

104. Sza­ra­czek, Mie­czy­sława Bucz­kówna (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

105. Dzie­cię el­fów, Hans Chri­stian An­der­sen (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

106. Ju­tro nie­dziela i inne opo­wia­da­nia, Zo­fia Żu­ra­kow­ska (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

107. Las­sie, wróć!, Eric Kni­ght (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

108. Lato le­śnych lu­dzi, Ma­ria Ro­dzie­wi­czówna (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

109. O dwu­na­stu mie­sią­cach, Ja­nina Po­ra­ziń­ska (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

110. O księ­ciu Got­fry­dzie, ry­ce­rzu Gwiazdy Wi­gi­lij­nej, Ha­lina Gór­ska (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

111. Pięt­na­sto­letni ka­pi­tan, Ju­liusz Verne (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

112. Przy­gody Me­li­klesa Greka, Wi­told Ma­ko­wiecki (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

113. Przy­gody Sind­bada Że­gla­rza, Bo­le­sław Le­śmian (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

114. Ta­jem­nica wę­dru­ją­cego ja­ski­niowca, Andy Chan­dler (Al­fred Hich­cock) (Przy­gody Trzech De­tek­ty­wów)

115. Ka­pi­tan Fra­casse, Teo­fil Gau­tier (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

116. Dios­sos, Wi­told Ma­ko­wiecki (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

117. Atlan­tyda, wy­spa ognia, Ma­ciej Ku­czyń­ski (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

118. Mały lord, Fran­ces Hodg­son Bur­nett (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

Wszyst­kie ty­tuły na­le­żące do _Bi­blio­teki li­te­ra­tury dzie­cię­cej_ są do­stępne w księ­garni in­ter­ne­to­wej Sied­mio­róg.pl
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: