- nowość
Człowiek z Montany - ebook
Człowiek z Montany - ebook
Powieść przygodowa Wiesława Wernica Człowiek z Montany należy do klasyki powieści młodzieżowej o Dzikim Zachodzie. Charyzmatyczni bohaterowie książki, doktor Jan i jego przyjaciel, traper Karol Gordon, decydują się wyruszyć z niebezpieczną misją do Montany. Namawia ich do tego Paddy Warren, bogaty hodowca bydła z Canyon Creek. Paddy padł ofiarą szantażu ze strony groźnej organizacji przestępczej. Na miejscu bohaterowie trafiają na trop mrocznej tajemnicy, skrzętnie skrywanej przez właściciela rancza. Okazuje się, że Paddy wszedł niegdyś w konszachty z Ku-Klux-Klanem. Ktoś postanowił przypomnieć mu grzech z przeszłości, co przybrało równie nieoczekiwaną, jak niebezpieczną dla wszystkich postać.
Człowiek z Montany należy do cyklu powieści o Dzikim Zachodzie, obfitujących w pełne niebezpieczeństw przygody, niespodziewane zwroty akcji i zaskakujące odkrycia.
Autor cyklu, Wiesław Wernic, jest cenionym mistrzem gatunku. Świat przygody łączy się zawsze w jego książkach z piękną narracją, charakterystycznym dla Westernu przesłaniem moralnym, fascynującymi postaciami i wartościowym odzwierciedleniem realiów Ameryki w czasach osadników i traperów.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788382792317 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta sprawa nie podobała mi się już od samego początku. Podczas długiej jazdy pociągiem Karol nie szczędził sił i argumentacji, aby mnie przekonać, że się mylę. Osiągnął swój cel, gdy wysiedliśmy z wagonu na przystanku o dźwięcznej nazwie Bell. Moja twarz rozjaśniła się uśmiechem, prezentując oblicze człowieka zadowolonego z siebie i ze świata. Ale rychło zgasł we mnie ten pogodny nastrój.
Pociąg zniknął gdzieś na krańcu horyzontu, a my dwaj: Karol Gordon i ja, pozostaliśmy samotni na pustym niby-peronie, tuż obok słupa z napisem „Bell”. Nie było tu żadnego stacyjnego budynku.
Przed nami, nieco w prawo, w szerokiej niecce gruntu wznosiło się kilka domów, zapewne uzasadniających istnienie kolejowego przystanku. Wyglądały niepozornie, powiem nawet: wręcz odpychająco. Na drodze – nikogo, przed zabudowaniami – nikogo.
Spojrzałem za siebie, ale tam – poza nasypem żelaznego szlaku – widniała jeszcze większa pustka i jeszcze bardziej ponura, jeśli to w ogóle możliwe. Daleko, daleko majaczyła szara barykada – potężne pasmo Gór Skalistych z wierzchołkami ginącymi w chmurach, bo niebo było niskie i ciemne.
– Pan Warren jakoś nie przybył – powiedziałem do swego towarzysza, kładąc akcent na słowo „jakoś”, co zabrzmiało dość zgryźliwie. Cały optymizm, jakim napompował mnie Karol, zdążył już wyparować.
– Trzeba zasięgnąć języka – odparł. – Chodźmy.
Najchętniej wsiadłbym z powrotem do wagonu, ale wagon porwała przed paroma minutami dymiąca lokomotywa, a o godzinie nadejścia kolejnego pociągu nic nie wiedziałem. Nawet nie było kogo zapytać.
Poczłapałem za Karolem, dźwigając na pasku przewieszonym przez lewe ramię skromne zawiniątko, a na pasku przewieszonym przez prawe ramię – swój sztucer. Co za szczęście, że nie zabraliśmy siodeł!
Z brudnego nieba począł siąpić drobniutki, ale gęsty deszcz i uczyniło się jeszcze bardziej mroczno.
Tak powitała nas Montana i chociaż przestrzegano mnie, że na podgórzu wiosna jest zazwyczaj dżdżysta, a chmur na niebie więcej niż słońca, rzeczywistość zaprezentowała się jeszcze gorzej.
Karol wkroczył na rozjeżdżoną drogę, ja – za nim. Minęliśmy stojące w dole trzy czy cztery chałupy, na które mój towarzysz nie zwrócił uwagi, maszerując ku nieznanemu mi celowi. Byłem tak przygnębiony, zobojętniały na wszystko, że nawet nie zapytałem, dokąd zmierza. Kropelki wilgoci poczęły ściekać z ronda mego kapelusza, gdy Karol zatrzymał się i wskazał palcem nieokreślonego kształtu budowlę.
– Już niedaleko – wyjaśnił. – To tam. Wyciągaj nogi, Janie. Deszczyk jest nieco dokuczliwy.
Zeszliśmy z drogi łagodną pochyłością, na której zapadałem się po kostki. Deszcz musiał być w Bell zjawiskiem codziennym. Wreszcie dobrnęliśmy do ścieżki, dobrze rozdeptanej, pełnej czarnego błota. Tą właśnie ścieżką doprowadził mnie mój towarzysz pod drzwi domu albo raczej baraku skleconego z grubych tarcic, tyle że wyposażonego w dwa okienka, przez które przenikało mdłe światło. Nad okapem dachu sterczała długa deska z wymalowanym na niej napisem: „Bell Saloon”. Wkroczyliśmy do wnętrza. Dwa stoły, kwaśny odór piwa pomieszany z wonią bardzo kiepskiego tytoniu, za szynkwasem okrąglutki człowieczek, z obliczem jak księżyc w pełni, w białym kitlu, który był jedynym białym przedmiotem w tej słabo oświetlonej salce.
Księżycowa twarz zwróciła się ku nam, a wówczas dostrzegłem ginący wśród tłustych policzków perkaty nos i małe, okrągłe oczy.
– Whisky? – zapytał głosem tak cienkim, że gdybym nie widział osoby, sądziłbym, iż mówi dziecko.
Karol nie od razu odpowiedział. Najpierw zerknął ku mnie:
– To nam chyba dobrze zrobi, Janie. Na ten deszcz.
Skinąłem głową, nie mogąc oczu oderwać od tłuściocha. Kiedy stawiał przed nami szklanki, szkło prawie zniknęło w jego grubych jak poduchy dłoniach. Wypiliśmy.
– Czy nie było tu pana Warrena? – zagadnął Karol.
Grubas zamrugał powiekami.
– Z Canyon Creek? – zapytał piskliwie.
– Chyba tak to się nazywa albo bardzo podobnie.
Pamiętam, że to jest jakiś kanion.
– Warren siedzi właśnie w Canyon Creek – stwierdził oberżysta – a innego Warrena nie znam.
– To na pewno ten. Czy nie wspominał, że ma się z nami spotkać?
– Nie.
– A dokąd poszedł?
– Wsiadł na konia i odjechał.
– Dokąd?
– Pewnikiem do siebie. Do Canyon Creek.
– Świetnie! – wykrzyknąłem. – Ale nas urządził!
– To jakieś nieporozumienie – spróbował mnie uspokoić Karol. A zwracając się znowu do oberżysty: – Warren miał nas oczekiwać na przystanku kolejowym.
– Dzisiaj?
– Oczywiście.
– Nie widziałem go. Był przed trzema dniami.
– Więc odjechał przed trzema dniami? – wykrzyknąłem pełen oburzenia i gdyby mój wzrok posiadał siłę karabinowej kuli, grubas padłby trupem.
– Właśnie tak, panie.
Ano cóż! Sprawa stała się jasna. Warren z Canyon Creek nie zjawił się na umówione spotkanie, mimo że to przed kilkoma dniami zostało ustalone.
– Siądźmy, Karolu – powiedziałem. – Już mi nogi zdrętwiały.
Powlokłem się do bliższego z dwóch stołów i klapnąłem na ławkę. Obok nikt nie siedział. Natomiast przy dalszym stole zauważyłem człowieka dumającego nad wielkim kuflem piwa. Karol pozostał jeszcze przy szynkwasie, ale o czym rozmawiał z szynkarzem – nie zwróciłem uwagi. Bardzo czułem się zmęczony podróżą z dalekiego Milwaukee. Grzbiet mnie bolał, nogi jak z ołowiu, a oczy prawie same się zamykały, taki byłem senny. Wreszcie Karol przysiadł obok, a okrąglutki gospodarz postawił z brzękiem dwa szklane naczynia pełne żółtego, pieniącego się płynu.
– Głodny jestem – mruknąłem, spoglądając niechętnie na kufle.
– Zaraz podam – grubas skłonił się zabawnie i odszedł.
– No i widzisz, Karolu – szepnąłem – ten twój Warren jakoś o nas zapomniał.
– Taki on mój, jak i twój – oburzył się – ale ponieważ o nim słyszałem jako o człowieku słownym...
– Zapewniałeś mnie o tym wielokrotnie przez całą drogę i jeszcze przedtem. Więc chociaż nie miałem serca do tej wyprawy, przekonałeś mnie. Ale teraz... – machnąłem ręką na znak rezygnacji.
– Mogło mu się coś przydarzyć. Przecież to dziki kraj!
Co do tego nie żywiłem żadnych wątpliwości, chociaż mój poprzedni (przed laty) pobyt w Montanie trwał zaledwie kilka dni i ograniczył się do wschodniej, rolniczej części obszaru pokrytego w dwóch piątych (na zachodzie i na południowym-zachodzie) wysokimi i trudno dostępnymi górami. Wiedziałem jednak, że jeszcze do roku 1850 Montana (włączona pierwotnie do stanu Idaho) była jedynie krainą Indian, traperów i handlarzy skór. Było nieco fortów obsadzonych skąpo przez wojsko i całkowite bezdroże – kraj falistych prerii i skalnych przełęczy, żyznych dolin i jałowych perci.
Montana poczęła się zaludniać, gdy w latach 1857–1863 odkryto złote żyły, a od roku 1880 – rudy miedzi. Wówczas zakończono budowę pierwszej linii kolejowej, łączącej wielkomiejskie centra Wschodu z dalekim Zachodem i jeszcze dalszym wybrzeżem Pacyfiku. Jednak mimo takiego usprawnienia komunikacji Montana tylko obszarem swych wielkich równin, zagospodarowanych już przez farmerów, pokazywała oblicze jako tako cywilizowanego kraju. Reszta, stanowiąca większość terytorium, pozostała pustkowiem rozciągającym się między nielicznymi i bardzo prymitywnymi osadami i miasteczkami, takimi jak Bannach (nad Grasshofer Creek), Virginia City (nad Alder Gluch) czy Helena, zawdzięczającymi swe powstanie sąsiedztwu złóż mineralnych: złota, miedzi i srebra.
Piwo nie było złe, a humoru nabrałem, gdy tłusty karczmarz postawił przed nami dwie miski parującej jajecznicy.
– Nie mam nic innego – tłumaczył się. – Widzicie, panowie – tu zniżył głos – do mnie przychodzą raczej na picie niż na jedzenie – znów skłonił się zabawnie, gdy Karol zatrzymał go.
– Czy moglibyśmy zostać tu na noc?
Grubas rozłożył ręce w geście bezradności.
– Poza tą izbą i kuchnią, w której sypiam, nie mam nic więcej. Spróbujcie pytać się po domach.
– Coraz lepiej – mruknąłem, zanurzając blaszaną łyżkę w misce.
– A Canyon Creek daleko? – znowu zapytał Karol.
– Dzień jazdy, ale po nocy nie radzę jechać. Drogi tu bardzo kiepskie, łatwo zbłądzić.
Popatrzył na nas okrągłymi oczami i nie usłyszawszy nic więcej, powędrował za szynkwas, gdzie zajął się hałaśliwym ustawianiem butelek.
Spożywaliśmy w milczeniu jajecznicę, gdy z trzaskiem i piskiem źle naoliwionych zawiasów rozwarły się drzwi i buchnęło na nas chłodem i wilgocią wieczoru. Zatupotały buty na deskach podłogi. Jeden, dwóch, trzech, czterech... Przybysze ominęli nasz stół i pomaszerowali ku szynkwasowi. Stanęli tak, że widziałem jedynie ich plecy.
– Może zapytać o nocleg? – zaproponowałem szeptem Karolowi.
– Jeśli to są tutejsi... ale najpierw wypada dobrze im się przyjrzeć. Tak, by tego nie dostrzegli.
Łatwo powiedzieć! Nie miałem okazji obejrzenia ich twarzy. Na szczęście rozmowa prowadzona przy bufecie wyjaśniła w dużym stopniu, kim byli goście saloonu. Rozmowa głośna, nazbyt głośna.
– Whisky! Najlepsza, jaką masz, grubasie! Dla nas wszystkich!
Człowiek, który to mówił, a raczej krzyczał – miał szerokie bary, połataną i brudną kurtę, kapelusz zsunięty na tył głowy. Tyle mogłem zauważyć. Tkwili jeden obok drugiego tak ciasno, że zasłonili szynkwas i postać karczmarza. Tylko z brzęku szkła mogłem wywnioskować, że grubas dobrze się uwijał. Nagle wśród pokrzykiwań i klepania po plecach, ruszyli w głąb izby. Fundator niósł kwadratową butlę, a za nim kroczyli, objęci ramionami, trzej towarzysze. Przez mgnienie oka sądziłem, iż przysiada się do nas, ale nie. Pomaszerowali, niezbyt żwawo i trochę chwiejnie, w kierunku drugiego stołu, za którym usiedli, gadając głośno, jak ludzie niezwracający uwagi na otoczenie. Początkowo sądziłem, że samotny gość przy tamtym stole należy do tej samej kompanii. Pomyliłem się. Ledwo poczęły stukać szklanki, podniósł się i z na pół opróżnionym kuflem podszedł do nas.
– Zbyt głośne towarzystwo – powiedział usprawiedliwiająco.
Skinęliśmy głowami, a Karol wykonał nawet zapraszający ruch ręką. Trochę zezłościło mnie przybycie obcego. Właśnie chciałem zapytać Karola, co zamierza począć. Z listy możliwości wymazałem już nocleg u któregoś z tych sąsiadów wrzeszczących przy drugim stole. Dokończyłem jajecznicę i zwróciłem się do nieznajomego:
– Nie wie pan przypadkiem, kiedy odjeżdża pociąg z Bell? Jakikolwiek pociąg na wschód?
Karol drgnął. Nie w smak mu było moje pytanie. Dobrze to odczułem.
– Jutro wczesnym świtem.
– Na pewno? – zapytałem powtórnie, pełen smutku, a równocześnie nadziei, że nieznajomy przypomni sobie o jeszcze jednym pociągu wyruszającym dzisiaj z Bell.
Uśmiechnął się i popatrzył na mnie badawczo:
– Pilno panu? Ale nic z tego. Znam rozkład jazdy na pamięć, zresztą pociągów nie jest tu zbyt dużo.
– Pracuje pan na kolei?
– Nie, ale moje zajęcia pozostają w pewnym związku z rozkładem jazdy. Od wielu już lat.
Wyjaśnienie to zabrzmiało nieco tajemniczo, lecz byłem zbyt zmęczony, żeby pytać o cokolwiek. Zapadłem w milczącą drętwotę, z której wyrwał mnie dopiero pijacki wrzask dochodzący od tamtego stołu. Podniosłem głowę.
Z czwórki przybyszów tylko dwóch tkwiło niedbale rozpartych na ławach. Dwaj pozostali sterczeli obok, trzymając się za ramiona i usiłując zachować równowagę. Tak to wyglądało na pierwszy rzut oka. W rzeczywistości jeden szarpał drugiego w sposób wcale nieserdeczny, wrzeszcząc przy tym na cały głos.
– Myślę, że lepiej będzie, jeśli stąd pójdziemy – rzekł mój sąsiad. – Nie wiadomo, czym się ta awantura zakończy.
– Opuszcza nas pan?
– Tak. Radzę uczynić podobnie.
– Niestety – westchnąłem. – Nie mamy dokąd się udać.
Spojrzał na Karola, później na mnie.
– Słyszałem, że szukacie noclegu... Znajdzie się u mnie miejsce. Chodźcie. Tu zaczyna się robić zbyt gorąco.
Właśnie szarpiący się za ramiona pijacy stracili równowagę i runęli na wydeptane deski podłogi, a ich kompani wybuchnęli rżącym śmiechem.
– Ma pan rację – przyznał Karol. – Czas stąd odejść. Jesteśmy wdzięczni za pomoc, doprawdy nie wiem, gdzie przyszłoby nam spędzić dzisiejszą noc.
– Głupstwo. Chodźcie, panowie!
Karol zapłacił grubasowi i wymknęliśmy się w mokry mrok. Deszcz wciąż siąpił i wszystko wyglądało jeszcze bardziej ponuro niż przed godziną. Człapałem po błocie. Paskudna, zimna mżawka zraszała mi twarz i dłonie. Na domiar złego od czasu do czasu zrywał się wiatr i ciął w policzki jakby tysiącami kłujących szpilek.
Jak długo trwała wędrówka – nie potrafiłem obliczyć. Może to było kilkadziesiąt, może kilkaset kroków. Nagle idący przede mną Karol i nieznajomy dobroczyńca zatrzymali się tak raptownie, że o mało na nich nie wpadłem.
– Janie – odezwał się Karol – strzeliliśmy kapitalne głupstwo...
– Na pewno – mruknąłem niechętnie.
– Ależ nie o to chodzi, tylko... muszę wrócić do saloonu. Przecież gdyby się o nas ktoś pytał. Przepraszam – zwrócił się do naszego przewodnika – jak mam określić miejsce noclegu?
– Poczta. Stacja pocztowa. Nie ma nikogo w okolicy, kto by do niej nie trafił.
– Świetnie. Poczekajcie, postaram się szybko załatwić rzecz.
– Nie – zaprotestował nagle nasz gościnny nieznajomy. – Idziemy we trzech. Tu nie jest zbyt bezpiecznie, a poza tym różne rzeczy mogą się wydarzyć w saloonie. Może pijacy już wyszli, może uspokoili się, ale po co ryzykować? Trochę znam tamtych i twierdzę, że skłonność do alkoholu nie jest ich największą wadą.
– Ach tak? – zdziwiłem się. – Miejscowi?
– Bawią w Bell niekiedy kilka dni, niekiedy kilka tygodni. Później znikają. Nigdy nie wiadomo na jak długo.
– Traperzy?
– Gdzie tam! Handlują bydłem pędzonym z południa. Niekiedy sami przyprowadzają stada i sprzedają po zadziwiająco niskiej cenie, ale nie dałbym i złamanego centa za to...
Już się nie dowiedziałem, za co mój rozmówca nie dałby centa, bo stanęliśmy pod drzwiami saloonu. Karol wszedł pierwszy. W salce było cicho i pusto. Jedynie gruby szynkarz podzwaniał butelkami i szklankami. Karol podszedł do gospodarza, chwilę z nim porozmawiał.
– Dziękuję – powiedział na zakończenie. – Idziemy.
Znowu zagłębiliśmy się w mokrą czerń nocy. Wszystko się kiedyś kończy, więc i mozolna wędrówka dobiegła kresu. Był nim obszerny placyk, na krańcu którego czerniał nieforemny kształt, niski i bardzo szeroki. Gdy podeszliśmy bliżej, stwierdziłem, że nie jest to żadna budowla, lecz palisada utworzona przez wbite w ziemię grube belki, ostro zakończone. Nasz przewodnik zatrzymał się, usłyszałem lekki zgrzyt i w ścianie ukazał się prostokąt wejścia.
– Proszę do mego pałacu!
Przepuścił nas, a później zawarł wąziutką furtkę. Rozległ się metaliczny szczęk żelaznej zasuwy pchniętej energiczną dłonią. Po drugiej stronie palisady rozciągało się obszerne podwórze, przez które ruszyliśmy gęsiego. Zamykałem pochód, ściskając w garści lufę swego sztucera mocniej, niż było potrzeba. Nie podobała mi się ta palisada, zamknięta furtka, czarny dziedziniec, w głębi którego dojrzałem wreszcie jakieś zabudowania. W dwóch miejscach, zapewne w oknach, błyskały mdłe światełka. W ich kierunku powiódł nas gospodarz budynku, który przypominał stare blokhauzy wznoszone kiedyś na kresach ziem Dzikiego Zachodu. Nagle obok dwóch światełek ukazało się trzecie. Padło migotliwą ścieżką na czarną, błotnistą ziemię.
– Czy to ty, ojcze?
– Tak. Powiedz matce, że mamy gości!
W nikłym blasku zamajaczył jakiś cień i znikł. Razem z nim znikło światełko, ale oto już staliśmy na progu. Wkroczyliśmy do obszernej sieni, zupełnie pustej i nieco rozświetlonej niepewnym brzaskiem przenikającym poprzez uchylone drzwi wiodące w głąb domostwa. Starałem się wytrzeć zabłocone buciska o deski podłogi, z niewielkim jednak rezultatem. Podobnie zresztą jak i Karol. Ktoś, widać zauważył nasze wysiłki i ocenił je należycie, bo nagle wbiegł do sieni chłopiec i rozłożył na deskach szeroki prostokąt materiału.
– Dziękuję, Fred. Wytrzyjcie, panowie, o to. Mój młodszy syn. Uprzedziłeś mamę? Świetnie. Witajcie, panowie, w moim skromnym domostwie. Prawdę mówiąc, nie moje ono, ale tyle już lat tu mieszkam... Jestem pocztmistrzem w Bell. Nazywam się Sandusky.
Wymieniliśmy własne nazwiska, a gospodarz wprowadził nas do sąsiedniej izby oświetlonej lampą zawieszoną u stropu. Tu znajdował się stół otoczony krzesłami. Zdążyłem jeszcze zauważyć kilka obrazków wiszących na ścianach, dwa łby niedźwiedzie, a pod nimi piękną, ozdobną fajkę indiańską, tradycyjny kalumet. Lampa paliła się jasno, rzucając blask na czystą podłogę, na błyszczący blat stołu i schludnie wyglądające ściany. Wszystko tu świadczyło o dobrobycie właścicieli.
– Siadajcie – zapraszał gospodarz. – Zaraz znajdzie się woda do mycia i coś chyba lepszego do picia. Nie sądzę, aby „Bell Saloon” zaspokoił wasz apetyt.
– Proszę sobie nie robić kłopotu – odparł Karol. – Nie mamy wielkich wymagań. Coś niecoś na przekąskę i wiązka słomy do spania wystarczą.
Ta manifestacja skromności nie przypadła mi do smaku. Po niewygodach podróży koleją (uważam jazdę w wagonie za znacznie bardziej męczącą od jazdy na koniu) marzyłem o odpoczynku lepszym od tego, jaki mogła zapewnić Karolowa „wiązka słomy”. Też pomysł!
Uspokoił mnie śmiech gospodarza:
– O wiązkę słomy trudniej u mnie niż o wygodne łóżko i gdyby pan upierał się przy słomie, znalazłbym się w poważnym kłopocie. Przecież ja mam osiem pokojów gościnnych stojących pustką. Z łóżkami oczywiście! To jest olbrzymi budynek. Z salą jadalną, magazynem, stajniami, wozownią, pokojami dla pocztylionów... – uśmiechnął się, widząc nasze zdziwione miny.
– Tu pewno była stacja dyliżansów, prawda? – zagadnął Karol.
– Właśnie tak.
– Dawno nastąpiła degradacja tej szacownej budowli?
– Przed pięcioma latami Od dnia, w którym po raz pierwszy usłyszano w Bell gwizd parowozu.
– Teraz nie ma pan chyba wiele do roboty?
– I tak, i nie. Przepraszam, coś się tam opóźnia... – wyszedł, przymykając drzwi za sobą.
Siedzieliśmy w milczeniu. Po jakichś dwóch minutach ukazała się naszym oczom zupełnie nowa postać: chłopak wysoki i szczupły, o rysach twarzy przypominających oblicze pocztmistrza.
– Ojciec prosi, aby panowie rozgościli się. Tam jest łazienka. Broń może zostać – dodał spostrzegłszy, że zerknąłem w kierunku kąta, gdzie postawiliśmy nasze strzelby.
Zaprowadził nas do niewielkiego pokoiku, którego środek zajmowała drewniana kadź, coś w rodzaju prymitywnej wanny, co – jak na te strony – było luksusem. Poza tym na ścianie wisiały ręczniki, a na dwóch taboretach stały miednice pełne czystej wody. Spoglądając na ten sprzęt z zadowoleniem, przypomniałem sobie domy osadnicze na zachodnich kresach, gdzie gościa prowadziło się nie do miski z wodą i do mydła, ale do stołu. O wodę do mycia należało specjalnie prosić. Niekiedy... wywołując zdziwienie na twarzach gospodarzy. Myślę, że choroby, których przyczyną jest brud, tylko dlatego nie wytrzebiły pierwszych osadników, że osady znajdowały się jedna od drugiej w znacznej odległości, utrudniając przenoszenie się zarazy. A cóż dopiero mówić o wędrownych traperach, w olbrzymiej większości uważających czynność mycia tylko za stratę czasu i oczywiście nieużywających mydła.
Ściągnęliśmy wilgotne od deszczu kurty i koszule. Gospodarz zjawił się akurat wtedy, gdy czysta woda w miednicach zamieniła się już w brudną, a my przygładzaliśmy dłońmi potargane włosy.
– Pozwólcie, panowie...
Poprowadził nas poprzez labirynt korytarzy i mrocznych zakamarków aż do sporej salki, której środek zajmował stół nakryty śnieżnym obrusem, na widok którego aż przystanąłem ze zdumienia. Teraz otworzyły się przeciwległe drzwi i do salki wkroczyła gromadka – jak się domyśliłem – domowników: kobieta i dwóch chłopców. Zostaliśmy przedstawieni pani domu z ceremoniałem nieznanym na Dzikim Zachodzie. Oto mieliśmy przed sobą panią Elsę Sandusky, Freda i Allana – dwóch synów.
Zaraz zasiedliśmy do stołu. Przed nami stały talerze i półmiski. Bardzo energicznie zająłem się zimną wołowiną na przemian ze świńską szynką, która – co tu dużo gadać – była znakomita! Rozmowę podtrzymywał Karol, ja tylko wtrącałem od czasu do czasu słówko, zajęty głównie szynką, a ponadto dyskretną obserwacją domowników.
James Sandusky twarz miał pociągłą, raczej bladą, z wysokim czołem, na które spadał niesforny kosmyk jasnych włosów. Nie dojrzałem śladów siwizny. Tylko kilka zmarszczek pod oczami i głębokie bruzdy od ust do podbródka świadczyły, że okres młodości miał poza sobą. Trzymał się prosto, prawie sztywno, przypominając starych, wysłużonych weteranów wojny. Okazał się bardzo rozmowny. Raz zwracał się do żony, raz do Karola, to znowu przekomarzał się z synami, żartując z jakiegoś Neda, który podkuwał konie bardzo szybko, gdy czynił to sam, ale bardzo długo, gdy za towarzysza miał Allana lub Freda. Zwróciłem uwagę na wymowę niektórych słów. Sandusky musiał być przybyszem z Europy. Z jakiego kraju – tego oczywiście nie mogłem odgadnąć. W sumie zrobił na mnie korzystne wrażenie. Jednego tylko nie potrafiłem dociec: co wpłynęło na pocztmistrza, że z mrukliwego, małomównego, jakim wydał mi się w saloonie, zamienił się w gadułę?
Pani Sandusky wyglądała znacznie młodziej od męża. Stanowiła typ kobiety najczęściej spotykany na pogranicznych – jak je dawniej zwano – ziemiach Zachodu. Typ wiernych towarzyszek pierwszych osadników, nielękających się wysiłku fizycznego i ciężkich warunków bytowania pierwszych miesięcy, ba, nawet lat pionierskiej gospodarki. Pomyślałem, że Elsa Sandusky potrafi równie dobrze władać strzelbą, jak motyką czy siekierą; równie dobrze gotować, jak jeździć konno. W jej słowach odkryłem taki sam obcy akcent, jak u męża. Ścieżki życiowe ich obojga na pewno nie rozpoczęły się od zawiadywania wielką stacją dyliżansów, od pracy stosunkowo łatwej, chociaż kiedyś tak samo pełnej niebezpieczeństw, w jakie obfitowało życie rolnika czy hodowcy zagubionego wśród pustkowi Montany, Arizony lub Nowego Meksyku. Jednak tych dwoje – mógłbym się o to założyć – start do samodzielnego życia zaczynało w warunkach na pewno gorszych od tych, które im stwarzał pobyt nawet w tak prymitywnym miasteczku, jak Bell.
A synowie? Byli karni, posłuszni, małomówni przy stole. Być może skrępowani obecnością obcych. Młodszy podobny był z twarzy do matki, starszy – do ojca.
– Nad czym tak dumasz, Janie? – Karol wyrwał mnie z moich kontemplacji. Musiałem wyglądać zabawnie, bo wszyscy uśmiechnęli się.
– Przepraszam – odparłem, nadrabiając miną. – To zmęczenie. Dlatego jestem trochę roztargniony. Czy mogę prosić o jeszcze jeden kawałek tej cudownej pieczeni?
Pocztmistrz natychmiast nałożył mi spory płat mięsa, zapytując jednocześnie, skąd przybywamy.
– Z Milwaukee – objaśnił Karol.
– Ho, ho! To rzeczywiście spory kawał drogi.
Miał rację. Z Milwaukee nad jeziorem Michigan aż do tego zagubionego Bell było co najmniej półtora tysiąca mil, i to w linii powietrznej! Dobrze to sobie obliczyłem na mapie, jeszcze przed wyruszeniem w podróż.
– Tak – potwierdził mój towarzysz – szmat drogi. Wiem, że w okresie osadniczych wędrówek wozy przebywały tę przestrzeń od wczesnej wiosny po późną jesień. A za szczęśliwców mogli się uważać ci, których śniegi nie zaskoczyły w drodze, jeśli się nie mylę.
– Na pewno się pan nie myli – przytaknął Sandusky. – Wiem coś o tym...
Zamilkł nagle, jakby przestraszyły go własne słowa.
– Kolej bardzo przybliża odległości – wtrąciłem, aby przerwać milczenie. – To znaczne ułatwienie podróży.
– Ja jednak wolę dyliżanse – odparł.
Roześmiałem się:
– Żałuje pan swej stacji? Że przestała być centralnym ośrodkiem życia w Bell? Na pewno dyliżans wyznaczał tu godziny dnia.
Spojrzał na mnie bacznie.
– Słusznie – odparł. – Widzę, że nie jest to panu obce. Kolej na pewno skraca odległość i przybliża, ale... nie zawsze sprawy i ludzi najlepszych – dodał zagadkowo.
Cóż to miało znaczyć? Nie zdążyłem sformułować pytania, bo wtrącił się jeden z synów pocztmistrza, ten wyższy, Allan.
– Ojcze, widziałem dziś Powisa.
Gospodarz skinął głową:
– Ja również. W gospodzie.
– Był sam?
Pytanie zadała pani Elsa, wyczułem w nim nutkę niepokoju.
– Jeszcze z trzema. Zawsze ci sami, tylko Kulawca brakowało.
– I co robili?
– Cóż mieli robić w saloonie? Po prostu pili. Przy moim stole, ale skorzystałem z uprzejmości panów i przesiadłem się.
– Nie trzeba było wchodzić, James. Wiesz, co to za ludzie.
– Aż za dobrze, ale ja byłem pierwszy. Przyszli pół godziny później.
– A już myślałam, że wynieśli się stąd na zawsze...
– Czy to w ogóle kiedykolwiek nastąpi? Ale zmieńmy temat, naszych gości on nie interesuje.
– Przeciwnie – zaprotestował pospiesznie Karol. – Dobrze wiedzieć, kogo należy unikać. Zwłaszcza że mamy zamiar spędzić tu z przyjacielem co najmniej kilka tygodni.
– W Bell?
– Niezupełnie. Raczej w okolicy.
– Przybyliście zapolować w tych stronach?
W tym miejscu Sandusky uśmiechnął się jakoś dziwnie. Co było przyczyną tego uśmiechu, zrozumiałem dopiero później.
– Chcę pokazać swemu towarzyszowi, jak wygląda Montana.
– Będziecie mieli kłopot z końmi, a w tych stronach to jedyny środek lokomocji, skoro zrezygnowaliście z kolei. A poza tym... kraj mało bezpieczny. Obawiam się, że w Bell nie kupicie żadnego wierzchowca, nie mówiąc już o uprzęży. Allan – zwrócił się do syna – nie widziałeś Kulawca?
– Nie. Zniknął przed kilkoma dniami.
– Szkoda. Już mówiłem, że nie było go w saloonie. To jedyny człowiek, który potrafi dostarczyć przyzwoitego czworonoga, nawet z siodłem. Co prawda powiadają, że pochodzenie tych koni jest bardzo różne...
– Koniokrad? – zapytałem rozbawiony.
– To ciężkie oskarżenie. Zwłaszcza w tych stronach. Nie mam na to żadnych dowodów. Podejrzewam.
– Kto to jest ten Kulawiec?
– Nazwaliśmy go tak, ponieważ utyka na jedną nogę. W Bell nie mieszka. Pojawia się tu od czasu do czasu, niekiedy razem z ludźmi Powisa. Podejrzany typ, ale zna się na koniach i jeśli komuś potrzeba dobrego wierzchowca...
– Myślę, że obejdziemy się bez jego usług – wtrącił Karol. – Czy zna pan Warrena? Tego z Canyon Creek?
Znowu pojawił się tajemniczy uśmiech na twarzy naszego gospodarza.
– Ach, oczywiście – odparł. – Czy obiecał wam konie?
Przytaknąłem i zaraz ugryzłem się w język, bo Karol spojrzał na mnie ostro i skierował rozmowę na inny temat.
– Jak tu wygląda sprawa z listami?
– O co dokładnie panu chodzi?
– Czy... na przykład nie giną przesyłki pocztowe? I kto je doręcza?
– Ja sam albo mój syn.
– A jeśli list jest adresowany do osoby mieszkającej poza granicami Bell?
– Wówczas zdarzają się kłopoty. Niekiedy adres jest tak podany, że nie sposób znaleźć odbiorcy.
– Jak pan wówczas postępuje?
– Rozpytuję się. To tu, to tam... Jeśli to nie daje wyników, odsyłam list nadawcy.
– A jeśli nadawca nie podał swego adresu?
– Chowam list do szuflady albo wtykam go za szybę. Może któryś z przygodnych interesantów zauważywszy adres, potrafi go właściwie odczytać. Poza tym mam prawo rozpieczętować kopertę. Niekiedy informacja zawarta w niej wskaże bądź nadawcę, bądź też odbiorcę. Czemu pan o to pyta? Czyżby zaginął pański list?
– Wysłałem pismo do Warrena, wyznaczając mu termin spotkania na dzisiaj. Miał przybyć z końmi.
– Listy adresowane do Canyon Creek odbiera co pewien czas sam Warren albo któryś z jego ludzi. W tej chwili nie leży tu ani jedna przesyłka do Canyon Creek.
– Dziwne – stwierdził Karol. – Czyżby Warrenowi wydarzył się jakiś wypadek?
– Nic o tym nie słyszałem.
– I cóż teraz poczniemy? – wtrąciłem. – Jeśli i jutro Warren po nas nie przyjdzie?
Pokręcił głową i zagadnął pocztmistrza:
– Naprawdę nie można tu nabyć konia?
– Rzecz zupełnie nieosiągalna. Gdyby jeszcze był Kulawiec, można by spróbować...
– A pan nie ma wierzchowców?
– Owszem, ale tylko dwa.
– Dla nas wystarczy.
– Ba, my sami prawie codziennie z nich korzystamy.
W głębi serca poczułem ulgę. „A więc – pomyślałem – nie pozostanie nam nic innego, jak opuścić tę zakazaną dziurę.” Ale moją nadzieję natychmiast pogrzebał pocztmistrz.
– Jeżeli panom zależy na szybkim wyjeździe do Canyon Creek, wyślę do Warrena mego syna. Allan po drodze odda listy, a z Canyon Creek, jak się pospieszy, wróci za półtora dnia.
Uprzedziłem Karola i oświadczyłem, że nie możemy skorzystać z tej propozycji. Byłaby nadużyciem gościnności. Wówczas mój przyjaciel zaproponował, że sam uda się do Canyon Creek.
– Jednego konia na półtora dnia chyba możecie pożyczyć?
– Droga nie jest daleka, ale bardzo trudna. Może pan zabłądzić, za to Allan zna ją dokładnie. Po co więc ryzykować?
Stanęło więc na tym, że pojedzie syn pocztmistrza.
Zrobiło się już dość późno, kiedy gospodarz z należytymi honorami zaprowadził nas do gościnnego pokoju i życząc dobrej nocy, zamknął za sobą drzwi.
Dwa bardzo szerokie staroświeckie łoża, wielkie jak karety, stały pod ścianami. Środek zajmował stół, a na nim mała naftowa lampka rzucała dokoła mdłe światło. Otworzyłem okno, aby wypędzić duszny zapach świadczący o tym, że od dawna nikt nie przewietrzał pokoju. Wypogadzało się. Deszcz przestał siąpić, chmury płynęły po niebie coraz rzadsze, aż ujrzałem pierwsze gwiazdy, a potem rąbek krzywego, jak indiański tomahawk, księżyca.
Srebrny brzask rozjaśnił ponurą przestrzeń podwórza i niedaleki częstokół. Jego zaostrzone pale przypomniały mi – nie wiem, dlaczego – słupy, do których czerwonoskórzy przywiązywali swych jeńców przed odbyciem tańca śmierci. Wzdrygnąłem się.
– Zimno ci, Janie? Noce w tych stronach, zwłaszcza wiosną, są dość chłodne. Jednak jutro będzie pogoda słoneczna.
– Postawiłeś na swoim – odparłem, pomijając temat pogody. – Będziemy teraz czekać na Warrena, nie wiadomo jak długo.
– Wiadomo, wiadomo. Za półtora dnia Allan wróci. Ani się spostrzeżesz, jak czas minie, tym bardziej że gospodarze są sympatyczni.
– To prawda – stwierdziłem – ale czyś zauważył, jak pocztmistrz się zmienił? Coś mi się w tym nie podoba. Stał się bez żadnej widocznej przyczyny nagle taki gadatliwy, jak gdyby chciał ukryć przed nami swój niepokój. Czego on się niepokoi?
– Mów ciszej.
– Ach, więc i ty nie czujesz się tu najlepiej – stwierdziłem nie bez zadowolenia.
– I ściany mają uszy. Ja również podejrzewam, że pocztmistrz czegoś się lęka.
– Może nas?
– Nie sądzę. Nie prosiłby na nocleg. Wiesz, myślę, że Sandusky jest naprawdę bardzo rozmownym człowiekiem. Tak, chyba tak. On się czegoś lękał, kiedy był poza domem, dlatego milczał. Odzyskał dobry humor, kiedy znalazł się we własnym domu.
– A Warren? – zapytałem. – Co z twoim listem? I ten... jakże mu tam... Powis.
– Jedno z drugim może nie mieć nic wspólnego. Nas o tyle obchodzi przyczyna niepokoju pocztmistrza, o ile wiąże się ze sprawą Warrena. Czas pokaże.
– Albo nie pokaże – odparłem przekornie. – Chcesz prowadzić policyjne śledztwo?
– Chcę dowiedzieć się prawdy. Jeśli Warren nie zasługuje na pomoc albo jeśli wszystko jest jakimś chytrym kruczkiem, którego celu jeszcze nie znamy, ale się dowiemy. Któż nam przeszkodzi ruszyć w góry i prerie? Jak dawniej, zobaczysz... – przerwał i chwycił mnie za ramię. – Patrz – szepnął, a po chwili dodał: – Cofnij się Janie.
Uczyniłem to natychmiast. W takich wypadkach należało bezwzględnie słuchać się Karola.
Z twarzą ukrytą za okienną framugą spoglądałem na nierówne wycięcia palisady. Ukazała się nad nimi głowa nakryta okrągłym kapeluszem. Chwilę później ujrzałem człowieka wychylonego do połowy piersi. Jak zdołał wdrapać się po tak wysokiej i prawie gładkiej ścianie?
Karol chyba odczytał moją myśl, bo odparł:
– Stanął na grzbiecie konia albo ma drabinę.
– Trzeba zawiadomić Sandusky’ego.
– Poczekaj!
Teraz ujrzeliśmy całą sylwetkę nieznajomego. Opuścił się wolno na rękach i skoczył, potem ruszył prosto w kierunku domu. Rzuciłem się do stołu, aby zgasić lampkę, ale Karol powstrzymał mnie
– Już za późno – szepnął. – Zauważyłby.
Istotnie, musiał zauważyć światło, bo zmierzał ku naszemu oknu. A może to był po prostu jeszcze jeden mieszkaniec tego domu? Może jakiś pomocnik Sandusky’ego? Tylko dlaczego przechodził przez płot?
Nieznajomy nadal zmierzał ku światełku lampki, jak człowiek niemający zamiaru się ukrywać. W tym miejscu muszę wyjaśnić, że sypialnia nasza znajdowała się na bardzo wysokim parterze tak, że nie sposób było dostać się do wnętrza przez okno, nie korzystając z drabiny lub czyjejś pomocy.
Czekałem, co nastąpi. Maszerujący zatrzymał się tuż przy ścianie. Chyba nas dostrzegł, bo odezwał się:
– Pomóżcie mi wejść. Słyszycie?
Wychyliłem się nieco zza framugi.
– Pan Warren? – zapytałem zdumiony.
– Proszę mi podać rękę, doktorze – odparł znajomy głos. – Trochę tu wysoko.W _Bibliotece literatury dziecięcej_ Wydawnictwa Siedmioróg ukazały się między innymi:
1. Bajki, Charles Perrault (Kanon literatury dziecięcej)
2. Baśnie, Jacob i Wilhelm Grimm (Kanon literatury dziecięcej)
3. Baśnie, Hans Christian Andersen (Kanon literatury dziecięcej)
4. Alicja w Krainie Czarów, Lewis Carroll (Kanon literatury dziecięcej)
5. Ania z Zielonego Wzgórza, Lucy Maud Montgomery (Kanon literatury dziecięcej)
6. Cudaczek-Wyśmiewaczek, Julia Duszyńska (Kanon literatury dziecięcej)
7. Dar rzeki Fly, Maria Krüger (Kanon literatury dziecięcej)
8. Don Kichot z Manczy, Miguel de Cervantes (Kanon literatury dziecięcej)
9. Godzina pąsowej róży, Maria Krüger (Kanon literatury dziecięcej)
10. Idzie niebo ciemną nocą, Ewa Szelburg-Zarembina (Kanon literatury dziecięcej)
11. Klechdy domowe, Hanna Kostyrko (Kanon literatury dziecięcej)
12. Klimek i Klementynka, Maria Krüger (Kanon literatury dziecięcej)
13. Księga dżungli, Rudyard Kipling (Kanon literatury dziecięcej)
14. Legendy warszawskie, Artur Oppman (Kanon literatury dziecięcej)
15. Łysek z pokładu Idy, Gustaw Morcinek (Kanon literatury dziecięcej)
16. Mity greckie, Nikos Chadzinikolau (Kanon literatury dziecięcej)
17. O czym szumią wierzby, Kenneth Grahame (Kanon literatury dziecięcej)
18. O krasnoludkach i o sierotce Marysi, Maria Konopnicka (Kanon literatury dziecięcej)
19. Odpowiednia dziewczyna, Maria Krüger (Kanon literatury dziecięcej)
20. Pamiętniki Adama i Ewy, Mark Twain (Kanon literatury dziecięcej)
21. Pinokio, Carlo Collodi (Kanon literatury dziecięcej)
22. Przygody Tomka Sawyera, Mark Twain (Kanon literatury dziecięcej)
23. Przypadki Robinsona Crusoe, Daniel Defoe (Kanon literatury dziecięcej)
25. Psotki i śmieszki, Janina Porazińska (Kanon literatury dziecięcej)
24. Robinson Crusoe, Daniel Defoe (Kanon literatury dziecięcej)
26. Serce, Edmund de Amicis (Kanon literatury dziecięcej)
27. Szewczyk Dratewka, Janina Porazińska (Kanon literatury dziecięcej)
28. Tajemnicza wyspa, Juliusz Verne (Kanon literatury dziecięcej)
29. Tajemniczy ogród, Frances Hodgson Burnett (Kanon literatury dziecięcej)
30. Ucho, dynia 125!, Maria Krüger (Kanon literatury dziecięcej)
31. Uczniowie Spartakusa, Halina Rudnicka (Kanon literatury dziecięcej)
32. W 80 dni dookoła świata, Juliusz Verne (Kanon literatury dziecięcej)
33. W pustyni i w puszczy, Henryk Sienkiewicz (Kanon literatury dziecięcej)
34. Wesołe przedszkole, Maria Konopnicka (Kanon literatury dziecięcej)
35. Baśnie polskie i europejskie, Joanna Rodziewicz (Kanon literatury dziecięcej)
36. Złota korona, Maria Krüger (Kanon literatury dziecięcej)
37. Baśnie polskie, Tamara Michałowska (Kanon literatury dziecięcej)
38. Historia żółtej ciżemki, Antonina Domańska (Kanon literatury dziecięcej)
39. Wspomnienia niebieskiego mundurka, Wiktor Gomulicki (Kanon literatury dziecięcej)
40. Antek, Bolesław Prus (Kanon literatury dziecięcej)
41. Tropy wiodą przez prerię, Wiesław Wernic (Western)
42. Witaj, Karolciu!, Maria Krüger (Kanon literatury dziecięcej)
43. Słońce Arizony, Wiesław Wernic (Western)
44. Na południe od Rio Grande, Wiesław Wernic (Western)
45. Szeryf z Fort Benton, Wiesław Wernic (Western)
46. Król Maciuś Pierwszy, Janusz Korczak (Kanon literatury dziecięcej)
47. Kajtuś Czarodziej, Janusz Korczak (Kanon literatury dziecięcej)
48. Stara baśń, Józef Ignacy Kraszewski (Kanon literatury dziecięcej)
49. Karolcia, Maria Krüger (Kanon literatury dziecięcej)
50. Plastusiowy pamiętnik, Maria Kownacka (Kanon literatury dziecięcej)
51. Troje wspaniałych i skrzat, Ewa Mirkowska (Klub Małych Czytelników)
52. Za żywopłotem, Maria Kownacka (Seria limitowana)
53. Akademia Pana Kleksa, Jan Brzechwa (Kanon literatury dziecięcej)
54. 10 opowieści o bajecznej treści, Tamara Michałowska (Bajki współczesne)
55. Janko Muzykant oraz Sachem, Henryk Sienkiewicz (Kanon literatury dziecięcej)
56. Mała Księżniczka, Frances Hodgson Burnett (Kanon literatury dziecięcej)
57. Bajki dla dzieci, Iwan Kryłow (Kanon literatury dziecięcej)
58. Brzechwa dzieciom, Jan Brzechwa (Kanon literatury dziecięcej)
59. Co słonko widziało, Maria Konopnicka (Kanon literatury dziecięcej)
60. Gruby, Aleksander Minkowski (Kanon literatury dziecięcej)
61. Janosik, Tamara Michałowska (Kanon literatury dziecięcej)
62. Kopciuszek, Hanna Januszewska (Kanon literatury dziecięcej)
63. Kukuryku na ręczniku, Maria Kownacka (Kanon literatury dziecięcej)
64. Magda, Paweł i Ty, Krystyna Kleniewska-Kowaliszyn (Kanon literatury dziecięcej)
65. Mały Książę, Antoine de Saint-Exupéry (Kanon literatury dziecięcej)
66. Na jagody, Maria Konopnicka (Kanon literatury dziecięcej)
67. Najmilsi, Ewa Szelburg-Zarembina (Kanon literatury dziecięcej)
68. Opowieści o Świętym Mikołaju, Tamara Michałowska (Bajki współczesne)
69. Opowieść wigilijna, Charles Dickens (Kanon literatury dziecięcej)
70. Przygody Plastusia, Maria Kownacka (Kanon literatury dziecięcej)
71. Sto bajek, Jan Brzechwa (Kanon literatury dziecięcej)
72. Wybór mitów greckich, Joanna Rodziewicz (Kanon literatury dziecięcej)
73. Ziarenka maku, Grzegorz Ratajczak (Kanon literatury dziecięcej)
74. Pierścień i róża, William Makepeace Thackeray (Kanon literatury dziecięcej)
75. Trzej muszkieterowie, Aleksander Dumas (Kanon literatury dziecięcej)
76. Winnetou, Karol May (Kanon literatury dziecięcej)
77. Łowcy wilków, James Curwood (Kanon literatury dziecięcej)
78. Czarny tulipan, Aleksander Dumas (Kanon literatury dziecięcej)
79. Nad dalekim, cichym fiordem, Agot Gjems-Selmer (Kanon literatury dziecięcej)
80. Gwiazda przewodnia, Joan Gould (Kanon literatury dziecięcej)
81. Katarynka oraz Z legend dawnego Egiptu, Bolesław Prus (Kanon literatury dziecięcej)
82. Biały kieł, Jack London (Kanon literatury dziecięcej)
83. Zew krwi, Jack London (Kanon literatury dziecięcej)
84. Złota Elżunia, Eugenia Marlitt (Kanon literatury dziecięcej)
85. Skarb w Srebrnym Jeziorze, Karol May (Kanon literatury dziecięcej)
86. Zorro, Johnston McCulley (Kanon literatury dziecięcej)
87. Bajki litewskie, Oskar Miłosz (Kanon literatury dziecięcej)
88. Robin Hood, Howard Pyle (Kanon literatury dziecięcej)
89. Dolina bez wyjścia, Thomas M. Reid (Kanon literatury dziecięcej)
90. Książę i żebrak, Mark Twain (Kanon literatury dziecięcej)
91. Bajka o rybaku i rybce, Aleksander Puszkin (Kanon literatury dziecięcej)
92. Piękna i Bestia, Jeanne-Marie Leprince de Beaumont (Kanon literatury dziecięcej)
93. Wybrane podania i legendy polskie (Kanon literatury dziecięcej)
94. Klechdy sezamowe, Bolesław Leśmian (Kanon literatury dziecięcej)
95. Słoń Trąbalski, Julian Tuwim (Seria limitowana)
96. 12 podróży misia Miodala, Stefan Potocki (Klub małych czytelników)
97. 7 opowieści o rycerzu, czarodzieju i księciu dobrodzieju, Jania Shipper (Klub małych czytelników)
98. Egzotyczna przygoda, Aleksandra Michałowska (Klub małych czytelników)
99. Troje wspaniałych i skrzat, Ewa Mirkowska (Klub małych czytelników)
100. W pamiętniku Zofii Bobrówny, Juliusz Słowacki (Kanon literatury dziecięcej)
101. Cudowna podróż, Selma Lagerlöf (Kanon literatury dziecięcej)
102. Pani Twardowska, Adam Mickiewicz (Kanon literatury dziecięcej)
103. Wybrane wiersze, Władysław Bełza (Kanon literatury dziecięcej)
104. Szaraczek, Mieczysława Buczkówna (Kanon literatury dziecięcej)
105. Dziecię elfów, Hans Christian Andersen (Kanon literatury dziecięcej)
106. Jutro niedziela i inne opowiadania, Zofia Żurakowska (Kanon literatury dziecięcej)
107. Lassie, wróć!, Eric Knight (Kanon literatury dziecięcej)
108. Lato leśnych ludzi, Maria Rodziewiczówna (Kanon literatury dziecięcej)
109. O dwunastu miesiącach, Janina Porazińska (Kanon literatury dziecięcej)
110. O księciu Gotfrydzie, rycerzu Gwiazdy Wigilijnej, Halina Górska (Kanon literatury dziecięcej)
111. Piętnastoletni kapitan, Juliusz Verne (Kanon literatury dziecięcej)
112. Przygody Meliklesa Greka, Witold Makowiecki (Kanon literatury dziecięcej)
113. Przygody Sindbada Żeglarza, Bolesław Leśmian (Kanon literatury dziecięcej)
114. Tajemnica wędrującego jaskiniowca, Andy Chandler (Alfred Hichcock) (Przygody Trzech Detektywów)
115. Kapitan Fracasse, Teofil Gautier (Kanon literatury dziecięcej)
116. Diossos, Witold Makowiecki (Kanon literatury dziecięcej)
117. Atlantyda, wyspa ognia, Maciej Kuczyński (Kanon literatury dziecięcej)
118. Mały lord, Frances Hodgson Burnett (Kanon literatury dziecięcej)
Wszystkie tytuły należące do _Biblioteki literatury dziecięcej_ są dostępne w księgarni internetowej Siedmioróg.pl