- W empik go
Człowiek z piasku - ebook
Człowiek z piasku - ebook
„Człowiek z piasku” (inny tytuł „Piaskun”) – jest to opowiadanie E.T.A. Hoffmanna w tradycji bajki czarnego romantyzmu, opublikowane w 1817 roku. Utwór ukazał się anonimowo w Berlinie i był pierwszym dziełem składającym się na zbiór „Opowieści nocne”. Jest to jedna z najważniejszych prac autora, otwierająca przed czytelnikiem wiele możliwości interpretacji, tak iż w przedmowie wydawnictwa Reclam pojawia się stwierdzenie, że „ich liczba w ostatnich latach przybrała takie rozmiary, że zdają się one tworzyć osobną dziedzinę literaturoznawczą, w którą zaangażowani są przedstawiciele wszystkich kierunków metodologicznych”. W opowiadaniu Hoffmanna opisana jest postać z folkloru niemieckiego, zwana Piaskunem, która miałaby rzucać piaskiem w oczy małych dzieci, pomagając im zasnąć.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-329-2 |
Rozmiar pliku: | 813 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewnoś niespokojny, że tak dawno nie pisałem. Matka gniewać się musi, a Klara myśli, że się tu bawię, zapominając o niej. A przecież, niema dnia, niema godziny, żebym nie myślał o was wszystkich, a piękna twarzyczka mojej Klary wydaje mi się zawsze jak słodkie, uśmiechnięte marzenie, choć wiem, że naprawdę istnieje, i, że mnie z utęsknieniem wygląda. Doprawdy, nie wiem nawet jak ci wypowiedzieć wrażenia, od których jeszcze w tej chwili zmysły mi się plączą. Coś straszliwie dziwnego zdaje się targać wątek mojego życia. Ponure przeczucia jakiejś przeszłości pełnej grozy, gromadzą się zewsząd koło mnie, podobne do nawału czarnych i nieprzenikliwych obłoków, nie dopuszczając ani płomyka jasności do skołatanej głowy. Jakiemiż słowy zdać ci sprawę z tego, co mi się w tych dniach zdarzyło? Umiem wiele wymóc na sobie, ale na samą myśl o tem, co ci mam opowiedzieć, słyszę we własnej duszy śmiech gorzki i szalony. O mój drogi Lotarze, jak ci tu dać pojąć całą okropność tego wydarzenia? Gdybyś przynajmniej sam na to patrzył, nie zadałbyś mi fałszu w oczy; ale zdaleka wziąć mnie możesz za jasnowidza i szaleńca. Jednem słowem, wypadek, z którego wpływem złowróżbnym dotąd się jeszcze daremnie mocuję, jest poprostu następujący:
Dni temu kilka (stało się to 30 października), około południa, wszedł do mnie pewien optyk wędrowny, częstując mnie przedmiotami swojej sztuki. Nie kupiłem nic, i zagroziłem mu nawet, że go wypchnę za drzwi. Na te słowa, wyniósł się z dobrej woli.
Zgadujesz, że tylko pewne okoliczności, ściśle związane z mojem życiem, mogą nadać niejakie znaczenie temu, tak z siebie powszedniemu wypadkowi, dowiesz się zaś niebawem, ile zgubnego wpływu wywiera na mnie osoba owego przeklętego włóczęgi. Potrzebuję niemało sił i władzy nad sobą, żebym ci mógł z jakim takim ładem opowiedzieć jeden ustęp z wspomnień mego dzieciństwa; wyjaśni ci to całą okropność obecnego mego z tym człowiekiem spotkania.
Wyobrażam sobie, jak się oboje z Klarą śmiejecie z tej przedmowy. Co za dzieciństwo, mówicie z politowaniem. Śmiejcie się, proszę was; żartujcie sobie, ile wam się podoba, owszem błagam was o to. Bo co do mnie, Boże wielki! śmierć gości w mojej duszy i jeśli wyśmianym być pragnę, to nieinaczej, jak Franciszek Moor, który się o to sam Daniela dopraszał. Przyśnił mu się straszliwy obraz sądu ostatecznego, i obudził się oszalały od trwogi. – Nieprawdaż, powiada on, że sny są wierutną niedorzecznością? Danielu, śmiej się ze mnie. Dlaczego się nie śmiejesz? – Panie, rzecze Daniel pełny trwogi, a Franciszek dodaje: – O, przez Boga, Danielu, powiedz mi, żem jest półgłówek. O mój dobry Danielu! zaklinam cię na wszystko, śmiej się ty ze mnie!
Ale przystąpmy do rzeczy.
W dzieciństwie naszem, nigdy prawie w ciągu dnia nie widzieliśmy ojca, niekiedy tylko jadał z nami obiad. Było rzeczą wiadomą, że obowiązki urzędowania zajmowały mu wszystkie chwile. Po wieczerzy, która stosownie do dawnego obyczaju bywała o siódmej, szliśmy z matką do pokoju ojca, i zasiadaliśmy przy okrągłym stole. Wtedy ojciec palił sobie fajkę i popijał piwo z dużej szklanki. Często opowiadał nam dziwne zdarzenia i to z takim zapałem, że raz wraz gasła mu fajka. Do mnie zaś należało zapalać ją bezustannie, co czyniłem z wielkim upodobaniem. Niekiedy znowu, dawał nam tylko do oglądania książki pełne obrazków, sam zaś siedział w krześle, milczący i bez ruchu, puszczając tak ogromne kłęby dymu, żeśmy się zdawali pływać w obłokach. Wtedy matka bywała smutna i zadumana, i skoro zegar wybił dziewiątą:
– Chodźcie już, chodźcie dzieci, – mówiła do nas, – czas spać iść, czas do łóżka. Człowiek z piasku idzie. Słyszycie?
W istocie, słychać było wtedy kogoś idącego po schodach krokiem powolnym i ciężkim. Był to zapewne człowiek z piasku.
Pewnego dnia, głuche to stąpanie przestraszyło mię więcej niż kiedy, rzekłem więc do matki, podczas kiedy mnie wyprowadzała:
– Mateczko, co za jeden ten brzydki człowiek z piasku, co nas zawsze wypędza od ojca? Jak on wygląda?
– Niema żadnego człowieka z piasku, – odpowiedziała mi matka. Kiedy wam powiadam: człowiek z piasku idzie, to znaczy poprostu: że wam się spać chce, i, że nie możecie więcej trzymać oczu otwartych, tak właśnie, jakby wam kto w nie piaskiem rzucał.
To objaśnienie nie zadowoliło mnie bynajmniej: wyobraziłem sobie tylko, że matka nie chce nas straszyć, ale że człowiek z piasku istnieje rzeczywiście, skoro go codzień słychać, jak idzie po schodach.
Dziwnie spragniony dowiedzieć się czegoś prawdziwego o nim i jego do nas stosunku, począłem raz wypytywać o to starą służącą naszego domu.
– Człowiek z piasku? – rzekła, to ty nie wiesz jeszcze co to za jeden? To taki niegodziwiec, który przychodzi na zawołanie, kiedy dzieci spać iść nie chcą, i rzuca im garściami piasek w oczy, aż dopóki z głowy nie wyjdą; wtedy je pakuje do worka i niesie na księżyc dla swoich dzieci. Te zaś nie wyłażą nigdy z gniazda, i mają jak sowy, ogromne dzioby zakrzywione, którymi łapczywie zjadają owe oczy, powydzierane nieposłusznym dzieciom.
Ten obraz okrutnego stracha z piasku, niezmiernie utkwił mi w głowie. Wyobraźnia moja z dniem każdym dodawała do niego szczegóły, coraz więcej przerażające. Odtąd, na sam odgłos kroków po schodach, drżałem i nie dobrze mi się robiło. Żadne najczulsze słowa matki nie były w stanie uspokoić mojej obawy, i na wszystko odpowiadałem tylko ze łkaniem: człowiek z piasku! ja nie chcę człowieka z piasku. Poczem uciekałem coprędzej do łóżka, i nakrywszy głowę, przez całą noc umierałem ze strachu, dręczony prześladowaniem widziadła nawet we śnie.
Z czasem sam własną głową zastanawiać się począłem nad tem: że objaśnienia starej sługi nie wiele przedstawiały prawdopodobieństwa. Zawsze jednak człowiek z piasku przestraszał mię niemało. Czułem dreszcz po wszystkich członkach, nie już od stąpania po schodach, ale słysząc, jak się z trzaskiem otwierają drzwi pokoju mego ojca, i jak ktoś do niego wchodzi. Niekiedy ten ktoś czas jakiś nie przychodził wcale, niekiedy znów bardzo często.
Trwało tak lat kilka, i pomimo, że już podrastałem, ani podobna mi było oswoić się z tem wrażeniem. Obraz człowieka z piasku nie dawał się zatrzeć niczem w świecie. Stosunki jego z moim ojcem dręczyły mnie coraz mocniej, a jednak zanic pod słońcem nie byłbym się odważył stawiać mu w tym względzie pytania. Opanowała mnie żądza wyjaśnienia tej tajemnicy własnym pomysłem, i ujrzenia własnemi oczyma straszliwego widziadła; żądza ta wzmacniała się we mnie z laty. Przeczuwałem w tem cały świat tajemnic, dziwnych wpływów i zagadkowych cieni, który zgłębić wyrywała się moja dusza. Lubiłem wprawdzie i dawniej opowiadania o czarownikach, wilkołakach i upiorach, ale od czasu jak mnie opętał człowiek z piasku, nie było stołu, ściany, szafy, na którejbym go nie rysował bezwiednie kredą lub węglem, nadając mu rysy najosobliwsze, a zawsze bardzo straszne.
W dziesiątym roku życia, przeniesiono mię z izby dziecinnej. Matka przeznaczyła mi osobny pokoik niedaleko. Zawsze o dziewiątej, tak jak i wprzódy, ile razy dały się słyszeć kroki nieznajomego na schodach, trzeba się było wynosić co najprędzej. Z izdebki mojej słychać było, jak wchodził do pokoju ojca i wkrótce dolatywała mię woń jakichś gęstych wyziewów, którymi niebawem wypełniał się dom cały. Wtedy budziłem w sobie odwagę, którą i tak już coraz więcej podsycała żądza dowiedzenia się jakim bądź kosztem, kto to jest ten człowiek z piasku. Niekiedy po wyjściu z matką, zakradałem się w korytarzu; zawsze jednak bezskutecznie. Człowiek z piasku był już zawsze u mego ojca, zanim zdążyłem stanąć na miejscu. Wreszcie, nie mogąc sobie dać już rady, wymyśliłem skryć się w pokoju ojca.
Pewnego wieczora, milczenie ojca i smutek matki zapowiedziały mi znowu odwiedziny człowieka z piasku. Udawszy zmęczenie, wymknąłem się przed dziewiątą i zakradłem się w kącie tuż przy drzwiach. Jedną razą zaskrzypiały drzwi od ulicy, i ktoś zaczął powoli, ciężkim krokiem, iść po schodach. Podczas kiedy matka odchodziła z dziećmi młodszemi, ja ostrożnie drzwi otworzywszy, wśliznąłem się nazad do pokoju. Ojciec siedział jak wprzódy, tyłem ku drzwiom, milczący, nieruchomy, zadumany. Przekonawszy się, że nie wie o niczem, schowałem się pomiędzy firankę i szafę od sukien, kroki zbliżały się ciągle. Idący pokaszliwał, chrząkał, szedł bardzo powoli, zdawało się, że nigdy nie nadejdzie. Umierałem ze strachu i niecierpliwości.
Wreszcie usłyszałem kroki już w korytarzu. Po chwili, silnie uderzono w klamkę i drzwi się otworzyły z trzaskiem. Zebrałem całą przytomność, i wytknąłem głowę, jak mogłem najostrożniej. Otóż i człowiek z piasku stoi na środku pokoju, blask świec w twarz mu uderzył. Cóż widzę! człowiek z piasku, ów straszny człowiek z piasku, toż to nie kto inny, tylko stary adwokat Koppelius, często na objad do nas przychodzący.
A jednak, najbardziej przerażająca postać nietyle mnie trwożyła, co ten przeklęty Koppelius. Wystaw sobie niewielkiego człowieka z szerokiemi ramionami, ogromną głową, twarzą żółtą, jakby z piasku, krogulczym nosem, oraz gęstemi, szaremi brwiami, pod któremi błyszczały zielone, jakby kocie oczy. Wpadnięte jego usta otwierały się czasem do uśmiechu i wtedy szczękały w nich zęby, a na policzkach wykrawały mu się wypieczone, nie większe od złotówki rumieńce. Nosił on nieodmiennie suknię popielatą, staroświeckiego kroju, podobnież spodnie i kamizelkę, oraz czarne pończochy i trzewiki ze sprzączkami. Maleńka jego peruka, ujęta w worek mocno skrępowany, sterczała z przodu, jak dwa skrzydła, z tyłu zaś jak ogon podniesiony w górę. Wogóle był okropny i odrażający, ale osobliwszy wstręt w nas pobudzały porosłe włosem i guzowate palce tego człowieka; tak, że uważaliśmy za rzecz do wyrzucenia, czego się tylko raz dotknął. Spostrzegł to, i odtąd uwziął się obmacywać z jakiego bądź powodu ciasta lub owoce, które nam matka wydzielała przy obiedzie, lub chowała na podwieczorek. Pobudzało nas to do ostatniej rozpaczy. Robił podobnież z winem, któreśmy od ojca dostawali w dni świąteczne. Dotykał kieliszków, albo je brał i przytykał sobie do swojej szkaradnej, sinej paszczęki, śmiejąc się po szatańsku, kiedy widział, żeśmy się wzdrygali. Nie nazywał nas inaczej jak robakami. W jego obecności, nie śmieliśmy nieledwie oddychać, przeklinając w duszy obrzydliwca, śmiertelnego naszego wroga, który się uwziął zatruwać nam wszelkie przyjemności życia. Matka zdawała się równie go nienawidzieć. Ile razy się pojawił, traciła wesołość, stawała się zamyśloną, posępną. Co do ojca, to ten wyraźnie uważał w nim jakąś wyższą istotę; skwapliwie uprzedzał wszystkie jego chęci, zdawał się nieledwie czytać w jego oczach. Niech tylko wspomniał przypadkiem o jakiej ulubionej potrawie, zaraz mu ją sporządzano; najrzadsze wina, najzbytkowniejsze łakocie, wszystko było na jego usługi.
Widząc w tej chwili owego Koppeliusa, uczułem straszliwe światło w duszy. Tak jest, on tylko jeden mógł być tym człowiekiem z piasku. Tylko, że nie było to już więcej straszydło z bajki, wydzierające dzieciom oczy, dla zjedzenia ich na księżycu. Nie, tą razą, to jest okropne, niezmyślone widmo, wszędzie noszące ze sobą grozę, nieszczęście i zagubę doczesną i wieczną.
Byłem, jak przykuty do miejsca. Jakbądź mogłem być dostrzeżonym i jak mniemałem, ukaranym surowo, żadnym sposobem nie byłem w stanie głowy cofnąć nazad.
Mój ojciec przyjął przybysza nader uroczyście.
– No! do roboty, – zawołał tenże głosem chrypiącym, zdejmując suknię.
Ojciec, nie odpowiedziawszy słowa, zdjął także szlafrok i oba wdzieli na siebie długie szaty czarne. Skąd je wzięli? nie mogłem dociec. Za chwilę otworzyły się w ścianie drzwi od szafy, to jest sądziłem dotąd, że istotnie były drzwiami od szafy; ale znagła pokazało się, że stanowiły wejście do ciemnej jakiejś alkowy, wyglądającej jak czarna pieczara, na której środku ustawiony był piecyk. Zbliżył się do niego Koppelius i niebawem rozniecił płomień błękitnawy. Stało tam Bóg wie ile przyrządów po wszystkich kątach. Boże miłosierny, jakże mój ojciec wyglądał pośród tego wszystkiego. Jakiś straszliwy, konwulsyjny niepokój zdawał się tak dziwnie wykrzywiać jego rysy zwykle słodkie i szlachetne, że wyglądało jakby miał na twarzy złośliwą maskę kusiciela szatana. Stał się nawet podobny do Koppeliusa. Ten ostatni tymczasem krzątał się nieustannie wokoło piecyka, mając w ręku rozpalone obcęgi, któremi wyciągał stamtąd bryłki jakieś iskrzące w gęstym dymie, a następnie kuł je na kowadle z wielkim pośpiechem i bardzo bystrą uwagą. Zdawało mi się, że widziałem wokoło wiele porozrzucanych twarzy ludzkich, ale bez oczu; głębokie, czarne, straszliwe dziury zastępowały ich miejsce.
– Oczu! oczu! – wołał ciągle Koppelius, głosem zarazem głuchym i grzmiącym.
Przejęty niewypowiedzianym strachem, krzyknąłem i padłem na ziemię. W oka mgnieniu schwycił mię Koppelius.
– Ach! przeklęty robaku, – zawołał zgrzytając. I porwawszy mnie w powietrze, rzucił na ognisko piecyka tak, że płomień zaczął mi zajmować włosy.
– Ach! mamy przecie oczy, śliczne, wyborne oczy! – mruknął do siebie, biorąc w palce rozżarzone węgle, które się zabierał przytknąć mi do oczu.
Wtedy poskoczył ojciec i zatrzymał mu rękę.
– Mistrzu, mistrzu, zostaw mu oczy, nie bierz ich, zaklinam cię!
Koppelius wybuchnął okropnym śmiechem.
– Ha! ha! to niech je sobie ma wreszcie, ten łobuz, żeby mógł płakać co najwięcej. Ale zato zbadamy przynajmniej mechanizm rąk i nóg.
To powiedziawszy, schwycił mnie tak silnie, że mi trzasły wszystkie stawy. Zaczął mi wykręcać ręce i nogi, to tam, to nazad, to w tę stronę, to w drugą, cierpiałem okropnie, alem ani pisnął.
– Nie, to się na nic nie zdało, wprzódy było daleko lepiej; cóż ty na to mówisz, stary?
Tak prawił Koppelius. Co do mnie, uczułem wokoło gęste ciemności, przebiegł mnie dreszcz i wkrótce nie wiedziałem już o niczem.
Kiedym się ocknął, matka stała przy mnie.
– Czy człowiek z piasku jest tu jeszcze? – szepnąłem.
– Nie, moje dziecko, poszedł już dawno, już ci nie zrobi nic złego.
Mówiąc to, uściskała mnie czule, ze łzami w oczach.
Koniec końcem, oto co się pokazało w następstwie. Z przestrachu, dostałem niebezpiecznej gorączki, która mnie zatrzymała w łóżku przez kilka długich tygodni. Zapytanie moje było pierwszem słowem, które wymówiłem od czasu powrotu do rozumu, do zdrowia, jednem słowem – do życia. Pozostaje już tylko do opowiedzenia jeden z najstraszliwszych ustępów mojej młodości. Wtedy przekonasz się, Lotarze, że to nie jest żadne przywidzenie z mej strony, ale że istotnie coś wyrocznego zwiesza ponad mojem życiem tę zasłonę chmur złowróżbnych, której może nie zdołam przedrzeć do śmierci.
Koppelius nie pokazał się więcej. Mówiono, że się wyniósł z miasta.
Tak upłynął z rok może. Pewnego wieczora, siedzieliśmy po dawnemu wokoło stołu. Ojciec był bardzo ożywiony i opowiadał rozmaite zajmujące szczegóły z podróży, które był odbył w młodości. W tem uderzyła dziewiąta. Znagła, drzwi od ulicy skrzypnęły na zawiasach, i wkrótce ktoś po schodach iść zaczął krokiem ciężkim i powolnym.
– To Koppelius! – szepnęła matka blednąc.
– Tak, to Koppelius, – powtórzył ojciec głosem słabym i złamanym. Łzy błysnęły w oczach matki.
– Ależ, mój mężu, – ośmieliła się zrobić uwagę, czyż to znowu powraca?
– Ostatni to już raz, przyrzekam ci. No, odejdź i zabierz dzieci. Idźcie spać, dobranoc wam.
Zdawało mi się, jakby mi kto zwalił na piersi całe brzemię zimnych kamieni; tchu mi zabrakło. Widząc to, matka wzięła mnie na ręce.
– Choć, chodź Natanaelu, chodź mój mały.
Kiedyśmy już byli w sypialni, zaczęła mnie całować i pieścić.
– Uspokój się, uspokój, moje dziecię, mówiła, zmów pacierz, połóż się i zaśnij.
Ale dręczony niepokojem i niewypowiedzianą trwogą, oka zmrużyć nie mogłem. Odrażający, straszliwy Koppelius, uparcie stał przedemną, z błyszczącemi jak próchno oczyma, z drwiącym swoim uśmiechem. Napróżno się starałem oddalić od siebie to widmo.
Było już około północy, kiedy znagła rozległ się wśród ciszy huk niesłychany, jakby wybuch rozerwanego działa. Zatrząsł się dom cały. W tejże chwili, przeszedł ktoś z łoskotem wzdłuż korytarza, zbiegł ze schodów i niebawem trzaśnięto drzwiami, wychodzącemi na ulicę.
– To Koppelius! – zawołałem przejęty zgrozą i wyskoczyłem z łóżka.
W tejże chwili usłyszałem rozdzierające krzyki rozpaczy. Poskoczyłem do pokoju mojego ojca, od którego drzwi zastałem otwarte. Wychodził stamtąd dym duszący.
– Ach! nasz pan! nasz dobry pan! – wołała służąca.
Tuż przed dymiącem ogniskiem, na podłodze, leżał trupem mój ojciec, mając twarz całą czarną i popaloną okrutnie. Wokoło niego płakały małe siostry i matka zemdlała.
– Koppeliusie! przeklęty szatanie! toś ty mi zabił ojca! – wołałem i straciłem przytomność.
Kiedy w dwa dni potem, złożono ojca w trumnie, rysy jego odzyskały dawną słodycz i pogodę. To mi było niemałą pociechą. Przekonałem się bowiem, że jego stosunek z Koppeliusem nie pociągnął go do zupełnej, wiekuistej zatraty.
Wybuch rozbudził wszystkich sąsiadów. Rzecz doszła nawet do wiadomości władzy. Chciano Koppeliusa pociągnąć do odpowiedzialności, ale gdzieś przepadł bez śladu.
Jeżeli ci powiem teraz, że ów optyk wędrowny, który mnie obecnie nawiedzał, nie był kim innym, jak Koppeliusem, to spodziewam się, że nie weźmiesz mi za rzecz płonną ani mej obawy, ani smutku. Był tylko inaczej ubrany, ale co się tyczy rysów jego twarzy, wreszcie całej nawet postaci, aż do ruchów ciała, nazbyt go chowam w żywej pamięci, żebym się mógł omylić. Przytem nie zmienił nawet nazwiska. Powiadano mi, że się podaje za mechanika piemonckiego nazwiskiem: Giuseppe Coppola.
Postanowiłem, bądźcobądź, walczyć z tym człowiekiem do upadłego. Śmierć mego ojca pomszczona być musi.
Nic o tem wszystkiem nie mów mojej matce. Serdecznie pozdrawiam moją dobrą Klarę. Napiszę do niej, jak będę spokojniejszy. Żegnam Cię.II. KLARA DO NATHANAELA.
Prawda, żeś do mnie dawno nie pisał, wiem jednak, że mnie zawsze chowasz w swem sercu. Co większa, widzę, że w każdej chwili myślisz o mnie, kiedyś aż list pisany do Lotara, wysłał pod moim adresem. Otworzyłam go z nieopisaną rozkoszą, i dopiero zaczęcie jego: – Kochany Lotarze, wywiodło mnie z błędu. Co prawda, zamiast go czytać dalej, należało oddać bratu, ale tego nie potrafiłam. Jak często wyrzucałeś mi w przystępie złego usposobienia, że, jak na młodą dziewczynę, nazbyt we wszystkiem rozumuję, nazbyt hołduję rzeczywistości. Nieraz żałowałeś, żem zdolna zrobić jak ta kobieta, która, uciekając z zapadającego się domu, jeszcze poprawiała fałdy w firankach. Z tem wszystkiem, wierz mi, początek twego listu dziwnie mnie przeraził. Ach! mój drogi Nathanaelu, nie umiem ci wypowiedzieć, co się ze mną działo. Co? cóż to się takiego stało? jakiż to straszliwy wypadek do tego stopnia struł ci życie? Pierwsza myśl moja była, że mi cię ktoś odbiera, że cię więcej nie ujrzę; życie uciekało ze mnie od wrażenia tej myśli, daruj mi tedy, żem czytała dalej. Czytałam i odczytywałam bez końca. Twój opis tego niegodziwego Koppeliusa jest okropny; nic też dotąd nie wiedziałam o rodzaju śmierci twego nieszczęśliwego ojca. Lotar, kiedym wreszcie list oddała, usiłował mnie uspokoić, ale napróżno. Przeklęty optyk wędrowny stał mi ciągle na oczach; we śnie nawet, wyznam ci ze wstydem, poraz pierwszy w życiu, doświadczyłam przykrych marzeń. Wkrótce jednak, bo już nazajutrz, umysł mój wrócił do zwykłej spokojności. Nie gniewaj się, mój najdroższy, jeśli ci Lotar doniesie, że pomimo twych dziwnych przywidzeń, zachowałam podawnemu wesołość i spokój duszy.
Muszę wyznać otwarcie, żem jest tego przekonania, iż wszystkie okropności, o których mówisz, wprost odbywały się wewnątrz twego mózgu; rzeczywisty zaś świat zewnętrzny najmniejszego w tem nie brał udziału. Stary Koppelius mógł być sobie porządnie odrażający, i ponieważ niecierpiał dzieci, ten jego wstręt mógł w was z postępem czasu rozbudzić prawdziwą zgrozę. Rzecz prosta, że się do tego niemało przyłożyć mogła i myśl o człowieku z piasku, zasłyszanym w bajce. Podrastając, mogłeś przestać wierzyć w człowieka z piasku, niemniej jednak przestraszał cię Koppelius, boś miał do niego wstręt nabyty. Jego tajemne nocne schadzki z twym ojcem, nie miewały zapewne innego celu, jak doświadczenia alchemiczne, którym twoja matka niezbyt mogła być rada, raz dlatego, że bezużytecznie pochłaniały niemało pieniędzy, a powtóre, że jak zwykle bywa w takich razach, ojciec twój, nazbyt się oddając marnym ułudom zdobycia bogactw i ciemnej mądrości, pod wpływem tej żądzy, zaniedbywać musiał rodzinę. Co się tyczy śmierci twego ojca, ośmielam się mniemać, że była tylko owocem nieostrożności, i że Koppelius nic w tem nie był winien. Czy uwierzysz, żem się w tym względzie rozpytywała naszego sąsiada aptekarza, bardzo doświadczonego chemika. Powiedział mi, że w istocie zdarzają się wypadki pęknięcia retort, skutkiem czego można znaleźć śmierć niespodzianą.
Być może, że się gniewać będziesz na twoją Klarę i powiesz: do tej zimnej duszy nie przeniknie nigdy promień przeczucia tej tajemniczej siły, która często chwyta życie człowiecze w niewidzialne ramiona. Nie dalej ona widzi jak tylko tęczową powierzchnię rzeczy ziemskich, i cieszy się jak dziecię owocem, którego łupina błyszczy pozłocisto, choć w głębi jego kryje się śmiertelna trucizna.
Ach, mój drogi Nathanaelu, wierz mi, że nawet w duszy jak moja, pustej bez troski, niedbałej o jutro, zbudzić się może przeczucie nieznanej, niebezpiecznej potęgi, która się sprzysięgła zgubić człowieka, aż do rdzenia jego istoty. Przebacz mi, że taka, jaką mnie znasz, prochu nieumiejąca wymyślić dziewczyna, ośmielam się wypowiedzieć otwarcie, co myślę o tej dziwnej walce, która się mniej lub więcej silnie, nieustannie jednak odbywa w naszej duszy. Może nie znajdę na to odpowiednich wyrażeń, i śmiać się ze mnie będziesz, nie żeby zdanie moje było śmieszne, ale że wymowa nie potemu. Koniec końców jednak, oto co sądzę o tem wszystkiem.
Istnieje jakaś tajemnicza potęga, usiłująca nieustannie oplątać nasze istnienie, celem pociągnięcia go na niebezpieczną drogę, którejbyśmy nie wybrali bez jej wpływu. Na to potrzebuje wcielić się w kształty odpowiednie naszej naturze, jednem słowem stopić się z naszą osobistością, gdyż w przeciwnym razie rzeczby jej się nie udała. Jeżeli umysł nasz dostatecznie się już wzmógł na siłach doświadczeniem, tak, że na pierwszy rzut oka potrafi rozpoznać wszelki wpływ obcy sobie i zgubny, i tyle być panem siebie, żeby się nie dać zbić z drogi, odpowiedniej swym skłonnościom i powołaniom, to władza ta dziwna nie zdoła nigdy przybrać kształtów określonych, które po większej części bywają tylko własnym naszym obrazem, jakby odbitym w zwierciadle.
Choć znowu nic pewniejszego (jak mi powiadał Lotar), że byle się tylko poddać wpływowi tej władzy, potrafi ona wprowadzić do naszej duszy również i obce obrazy, brane z świata zewnętrznego, które w dziwnem jakiemś oszołomieniu sami ożywiamy własną wolą, dobrowolnie tym sposobem dopomagając naszej zgubie. Zawsze to własna nasza osobistość jest tu działaczem głównym; tylko że stosownie do kierunku jakiemu się poddaje, równie nas w niebo wynieść jak i do piekła zaprowadzić może. Poznasz z tego, drogi Nathanaelu, jakeśmy tu pracowicie o tem wszystkiem rozprawiali z Lotarem. Zasady naszej teoryi wydają mi się warte twego zastanowienia. Nie ze wszystkiem rozumiem to, co z objaśnień Lotara spisałam w końcu: czuję jednak, że i w tem tkwi prawda głęboka. Proszę cię na wszystko, nie myśl więcej o tym brzydkim adwokacie, ani o tym wędrownym optyku. Upewniam cię, że najmniejszej władzy mieć nad tobą nie mogą. Jedynie wiara twoja w ich potęgę może ich zrobić prawdziwie niebezpiecznymi. Doprawdy, gdyby nie zasmucający ton twojego listu, oraz współczucie dla twego strapienia, czułabym się zdolną pożartować sobie z tego adwokata-człowieka z piasku i zarazem wędrownego przekupnia. Dobrej myśli, wesołości, mój panie. Ułożyłam sobie, że ci będę Aniołem-stróżem, i, że koniecznie wyśmieję z twojej wyobraźni tego brzydasa Coppolę czy Koppeliusa. Upewniam cię, że się go nie boję ani trochę, a nawet nic sobie nie robię z jego rąk guzowatych. Nie dam mu ani moich konfitur, jeśli zechce być katem, ani moich oczu, jeśli się przeobrazi w człowieka z piasku. Do zobaczenia mój najdroższy. Kocham cię jak zawsze, twoja do zgonu.III. NATHANAEL DO LOTARA.
Przykro mi bardzo, że Klara przeczytała list do ciebie pisany. Przeklęte roztargnienie stało się tego przyczyną.
Odpisała mi na to w sposób bardzo głęboki i sceptyczny, dowodząc jasno jak na dłoni: że Koppelius i Coppola są tylko wyrobem mojej wyobraźni, że to tylko widziadła własnej mojej osobistości, które się rozpierzchną, jeśli się zdobędę uznać je za złudzenia.
Niktby się nie domyślił, wnosząc z jej powłóczystego, melancholijnego spojrzenia, do jakiego stopnia rozumek mieszkający w jej pięknej główce, zdolny jest stawiać zasady, klasyfikować kategorye i robić logiczne wywody. Odwołuje się do twego sądu, utrzymując, że oboje o tem rozmawialiście. Mógłbym myśleć, że jej wykładasz początki filozofii. Daj temu pokój.
Zresztą, okazało się rzeczą pewną: że optyk Coppola nic niema wspólnego z adwokatem Koppeliusem. Właśnie uczęszczam na wykład fizyki sławnego Spallanzaniego, będącego jak wiesz, Włochem. Koppelius zaś był Niemcem.
Bądź co bądź, nie uspokoiłem się jeszcze w zupełności. Miejcie mię sobie za co chcecie, ale nie podobna mi pozbyć się na zawołanie wrażenia, jakiego doznałem na widok tego przeklętego Coppoli. Szczęściem, że się już wyniósł z miasta; wiem to od Spallanzaniego.
Ten Spallanzani, to także dziwna figura. Niewielkiego wzrostu, szczupły, z wystającemi kośćmi policzkowemi, cienkim nosem, obwisłemi usty, przeszywającym wzrokiem. Zresztą, jeśli chcesz mieć dokładniejsze jeszcze o nim pojęcie, wyszukaj sobie w berlińskim almanachu portret Cagliostra, rytowany przez Chodowieckiego. Powiadam ci, to żywy portret Spallanzaniego.
Niedawno, idąc po schodach, spostrzegłem w jednem z okien jego mieszkania nieco uchyloną firankę. Sam nie wiem czemu, zajrzałem ciekawie. Siedziała tam przy stoliku, trzymając na nim złożone nakrzyż ręce, cudownej piękności, prześlicznie ubrana młoda kobieta. Odwrócona była twarzą ku mnie, ale nie zdawała się mnie widzieć. Wogólności, spojrzenie jej miało w sobie coś wrytego, byłbym skłonny przypuścić, że musi być pozbawiona wzroku. Wyglądało, jakby spała z otwartemi oczyma. Dowiedziałem się później: że to była Olympia, córka Spallanzaniego, której tak zazdrośnie strzeże, że dotąd nikt się do niej zbliżyć nie zdołał. Musi mieć jakieś w tem przyczyny. Może jest słaba na umyśle, lub coś podobnego.
Ale doprawdy, pocóż ja ci piszę to wszystko, kiedy będę mógł opowiedzieć nierównie dokładniej. Bo najdalej za dwa tygodnie będę z wami. Muszę się osobiście wykłócić z moją dobrą, serdecznie ukochaną Klarą, a potem bez szemrania poddać się jej wpływowi. To mię wyleczy lepiej stokroć, jak wszystkie rozsądne jej listy przysyłane zdaleka. W pięknych jej różowych ustach, prozaiczna nawet prawda nabiera poezyi. Do zobaczenia, moi drodzy.