- promocja
Człowiek z Sankt Petersburga - ebook
Człowiek z Sankt Petersburga - ebook
Rok 1914. Nad Europą wisi groźba wojny. W obliczu zagrożenia rosnącą potęgą militarną Niemiec Winston Churchill, Pierwszy Lord Admiralicji, dąży do zawarcia tajnego sojuszu wojskowego z Rosją. Na rozmowy do Londynu przybywa wysłannik cara, książę Aleksy Orłow. Zawarciu przymierza sprzeciwiają się rosyjscy anarchiści, przebywający na wygnaniu w Szwajcarii. Młody anarchista Feliks Krzesiński zgłasza się na ochotnika do niebezpiecznej misji zgładzenia Orłowa. Śmierć księcia doprowadziłaby do zerwania negocjacji i odmieniła losy przyszłej wojny. Czy Feliksowi uda się wykonać zadanie? W Londynie rozpoczyna się obława na zamachowca...
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7885-052-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Światowej sławy pisarz brytyjski. Po ukończeniu studiów filozoficznych na University College w Londynie pracował jako reporter i bez większego sukcesu publikował powieści sensacyjne pod kilkoma pseudonimami. Jedenasta z kolei – thriller wojenny zatytułowany Igła – przyniosła mu zasłużoną sławę, została też natychmiast sfilmowana z Donaldem Sutherlandem w tytułowej roli niemieckiego szpiega. Follett wyspecjalizował się w thrillerach, najczęściej (choć nie tylko) osadzonych w realiach II wojny światowej (m.in. Klucz do Rebeki, Noc nad oceanem, Lot Ćmy, Trzeci bliźniak, Zabójcza pamięć, Zamieć) oraz powieściach historyczno-przygodowych (Niebezpieczna fortuna, Filary Ziemi, Świat bez końca, Upadek gigantów, Zima świata). Jego dorobek literacki spotkał się z zainteresowaniem twórców filmowych. Na kanwie kilku książek powstały filmy kinowe bądź seriale telewizyjne (Klucz do Rebeki, Trzeci bliźniak, Zamieć, Na skrzydłach orłów, Filary Ziemi, a ostatnio Świat bez końca).Tego autora
Powieści historyczne
NIEBEZPIECZNA FORTUNA
UCIEKINIER
CZŁOWIEK Z SANKT PETERSBURGA
Filary Ziemi
FILARY ZIEMI
ŚWIAT BEZ KOŃCA
Stulecie
UPADEK GIGANTÓW
ZIMA ŚWIATA
KRAWĘDŹ WIECZNOŚCI
Thrillery wojenne
IGŁA
KRYPTONIM KAWKI
LOT ĆMY
KLUCZ DO REBEKI
NOC NAD OCEANEM
Thrillery
MŁOT EDENU
ZABÓJCZA PAMIĘĆ
TRÓJKA
ZAMIEĆ
SKANDAL Z MODIGLIANIM
TRZECI BLIŹNIAK
LWY PANSZIRU
PAPIEROWE PIENIĄDZE
Literatura faktu
NA SKRZYDŁACH ORŁÓW
www.ken-follett.com2
Londyn był niewiarygodnie bogaty. Feliks widywał wielkie fortuny w Rosji i dobrobyt w Europie, ale nigdy na taką skalę. Tutaj nikt nie chodził w łachmanach. Przeciwnie, mimo że nie było zimno, każdy miał na sobie kilka warstw ciepłej odzieży. Feliks przyglądał się furmanom, ulicznym sprzedawcom, zamiataczom, robotnikom i posłańcom – wszyscy nosili przyzwoite, fabryczne ubrania, na których nie było ani jednej dziury czy łaty. Nie było dziecka, które chodziłoby bez butów. Wszystkie kobiety miały na głowie kapelusze, i to jakie! Były to olbrzymie przedmioty o rondach szerokich jak koła powozu, ozdobione wstążkami, piórami, kwiatami i owocami. Na ulicach panował nieustanny ruch. W ciągu pierwszych pięciu minut zobaczył tutaj więcej automobili niż w całym swoim dotychczasowym życiu. Było ich bodaj tyle samo, co pojazdów konnych. Na kołach czy na własnych nogach, wszyscy podążali dokądś w pośpiechu.
Na Piccadilly Circus stanęły wszystkie pojazdy. Przyczyna zatoru była taka sama jak w każdym innym mieście: koń upadł na bruk, a ciągnięty przezeń furgon przewrócił się na bok. Grupa mężczyzn starała się podnieść zwierzę i wóz z ziemi, podczas gdy stojące na chodniku kwiaciarki i panie o wymalowanych twarzach stroiły sobie żarty i zagrzewały ich do czynu okrzykami.
Nieco dalej na wschód to wrażenie wielkiego bogactwa, jakie Feliks początkowo odniósł, trochę osłabło. Minął zwieńczoną kopułą katedrę pod wezwaniem świętego Pawła. Imienia patrona dowiedział się z mapy, którą kupił na dworcu Victoria. Za katedrą ciągnęły się uboższe dzielnice. Wspaniałe fasady banków i urzędów ustąpiły nagle miejsca małym, na ogół zaniedbanym, stojącym szeregowo domkom. Mniej było tu automobili, więcej koni, te ostatnie zaś wydawały się o wiele mizerniejsze od tych ze śródmieścia. Handel odbywał się w większości na ulicznych straganach. Nie dojrzał już ani jednego posłańca. W oczy cisnęło się teraz mnóstwo bosych dzieci – ale nie przejął się tym zbytnio, gdyż w tym klimacie i tak, jego zdaniem, nie potrzebowały butów.
Im głębiej zapuszczał się w dzielnicę East End, tym bardziej ponure roztaczały się przed nim widoki. Mijał rozpadające się kamienice, brudne podwórka i śmierdzące alejki. Odziani w łachmany wykolejeńcy grzebali w stertach śmieci, poszukując resztek pożywienia. Potem znalazł się nagle na Whitechapel High Street i ujrzał znajome brody, pejsy i tradycyjne chałaty ortodoksyjnych Żydów, małe sklepiki, w których można było kupić wędzoną rybę i koszerne mięso: miał wrażenie, jakby znalazł się z powrotem w Rosji, z tą tylko różnicą, że tutaj Żydzi nie wydawali się zastraszeni.
Szedł dalej, szukając numeru 165 przy Jubilee Street; taki adres podał mu bowiem Ulrich. Był to dwupiętrowy budynek o architekturze luterańskiego zboru. Tabliczka na zewnątrz informowała, że Instytut i Klub Przyjaciół Robotnika otwarty jest dla wszystkich pracujących bez względu na ich poglądy polityczne, inna zaś tabliczka wisząca obok niej wyjawiała prawdziwy charakter tej placówki, stwierdzając, że została ona otwarta w roku 1906 przez Piotra Kropotkina. Feliks zastanawiał się, czy tu, w Londynie, uda mu się spotkać legendarnego księcia anarchistów.
Wszedł do środka. W sieni zobaczył stos gazetek w języku jidysz, których tytuł przypominał nazwę klubu: Der Arbeter Fraint, Przyjaciel Robotnika. Ogłoszenia na ścianach dotyczyły lekcji angielskiego, szkółki niedzielnej, wycieczki do Epping Forest i wykładu na temat Hamleta. Feliks wszedł do głównej sali. Jej wystrój potwierdzał jego wcześniejsze przypuszczenia: z pewnością była to niegdyś nawa kościoła dysydenckiego. Z jednej strony dobudowano tam scenę, z drugiej zaś bar. Na scenie grupa mężczyzn i kobiet przygotowywała, zdaje się, jakieś przedstawienie. Być może tym właśnie zajmowali się anarchiści w Anglii, pomyślał Feliks; to wyjaśnia, dlaczego wolno im tutaj zakładać własne kluby. W barze nie było widać żadnych napojów alkoholowych, ale na kontuarze zobaczył filety rybne, marynowane śledzie i – o radości! – prawdziwy samowar.
Dziewczyna za ladą spojrzała na niego.
– Nu, czto? – zapytała.
Feliks uśmiechnął się.
Tydzień później, tego samego dnia, kiedy książę Orłow miał przybyć do Londynu, Feliks zajadał lunch we francuskiej restauracji w Soho. Przyszedł wcześnie i zajął stolik tuż przy wejściu. Zjadł zupę cebulową, stek i kawałek bryndzy, wypijając do tego pół butelki czerwonego wina. Zamawiał potrawy po francusku. Kelnerzy obsługiwali go z wielką estymą. Kiedy skończył, w restauracji zaczął się największy ruch. W chwili gdy trzej kelnerzy znajdowali się akurat w kuchni, a pozostali dwaj odwróceni byli do niego plecami, spokojnie wstał, podszedł do drzwi, zabrał swój płaszcz i kapelusz, po czym wyszedł, nie płacąc rachunku.
Idąc ulicą, uśmiechał się. Kradzież sprawiała mu przyjemność.
Szybko nauczył się, jak przeżyć w mieście prawie za darmo. Na śniadanie kupował w ulicznej budce słodzoną herbatę i kromkę chleba za dwa pensy. Było to jedyne pożywienie, za które płacił. W porze lunchu kradł jakiś owoc albo jarzynę z ulicznego straganu. Wieczorem szedł do organizacji charytatywnej, gdzie w zamian za wysłuchanie niezrozumiałego kazania i odśpiewanie hymnu dostawał talerz darmowego rosołu i tyle chleba, ile tylko chciał. Miał pięć funtów gotówką, ale oszczędzał je na czarną godzinę.
Zamieszkał w Dunstan Houses w Stepney Green, w pięciopiętrowej kamienicy. Gnieździła się w niej połowa znanych londyńskich anarchistów. Feliks spał na rozłożonym na podłodze materacu w mieszkaniu Rudolfa Rockera, charyzmatycznego Niemca o blond włosach, który redagował Der Arbeter Fraint. Charyzma Rockera nie działała na Feliksa, był odporny na takie rzeczy, podziwiał jednakże bezbrzeżne poświęcenie tego człowieka. Rocker i jego żona Milly przez cały dzień i do późnej nocy prowadzili dom otwarty dla anarchistów. Bez przerwy zjawiali się tam goście i posłańcy, odbywały się dyskusje i spotkania różnych komitetów, popijano herbatę i palono papierosy. Feliks nie płacił za mieszkanie, ale każdego dnia przynosił coś do wspólnej spiżarni – funt parówek, paczkę herbaty albo kilka pomarańczy. Wszyscy myśleli, że kupuje te rzeczy, ale pochodziły oczywiście z kradzieży.
Innym anarchistom powiedział, że przyjechał tutaj, aby w Muzeum Brytyjskim zbierać materiał do książki, którą pisał na temat naturalnego anarchizmu w społeczeństwach pierwotnych. Uwierzyli mu. Byli przyjaźnie nastawieni, pełni poświęcenia i nieszkodliwi: szczerze wierzyli, że rewolucji można dokonać przez rozwój oświaty i związków zawodowych, przez drukowanie ulotek i organizowanie wycieczek do Epping Forest. Feliks wiedział, że tacy właśnie byli w większości anarchiści poza Rosją. Nie nienawidził ich, ale w skrytości ducha nimi pogardzał, w istocie rzeczy byli bowiem ludźmi o zajęczym sercu.
Niemniej, i wśród takich ludzi trafi się czasem kilka odważnych jednostek. Odnajdzie ich, kiedy zaistnieje taka potrzeba.
Tymczasem nie dawało mu spokoju pytanie, czy Orłow rzeczywiście przybędzie i w jaki sposób najlepiej będzie dokonać nań zamachu. Takie myśli nie przynoszą na ogół żadnego pożytku i Feliks starał się ich pozbyć, pracując nad udoskonaleniem swego angielskiego. Nauczył się go trochę w kosmopolitycznej Szwajcarii. W czasie długiej podróży pociągiem przez Europę przeglądał rosyjski podręcznik angielskiego dla dzieci i angielski przekład swej ulubionej powieści Puszkina, Córki kapitana. Po rosyjsku znał ją prawie na pamięć. Teraz każdego ranka czytał Timesa w czytelni klubu przy Jubilee Street, a po południu przechadzał się po ulicach, wszczynając rozmowy z pijakami, włóczęgami i prostytutkami – ludźmi, których najbardziej lubił, ludźmi, którzy byli na bakier z prawem. Słowa wyczytane w książkach szybko utożsamiał z dźwiękami, które słyszał wokół siebie, i wkrótce mógł dogadać się w każdej prostej sprawie. Spodziewał się, że niedługo będzie w stanie dyskutować po angielsku na dowolny temat polityczny.
Po wyjściu z restauracji skierował się na północ, przecinając Oxford Street i zagłębiając się w dzielnicę niemiecką na zachód od Totenham Court Road. Wśród Niemców nie brakowało rewolucjonistów, ale byli to w większości komuniści, nie anarchiści. Feliks podziwiał dyscyplinę panującą wśród komunistów, ale wątpliwości budził w nim ich autorytaryzm, poza tym, ze swoim temperamentem, nigdy nie nadawałby się do pracy partyjnej.
Przeciął Regents Park i znalazł się na północnych przedmieściach, gdzie mieszkała klasa średnia. Włóczył się wzdłuż wysadzanych drzewami alei i zaglądał do ogródków otaczających eleganckie wille z czerwonej cegły. Rozglądał się za rowerem. Nauczył się jeździć na rowerze w Szwajcarii i uznał, że byłby to pojazd doskonale nadający się do śledzenia innej osoby. Nie rzucał się w oczy, łatwo było nim manewrować, a w ruchu ulicznym poruszał się równie szybko jak automobil czy pojazd konny. Niestety, mieszczanie w tej części Londynu trzymali, jak się zdaje, wszystkie swoje rowery pod kluczem. Zobaczył jadącego ulicą rowerzystę i przez chwilę zastanawiał się, czy nie zrzucić go z siodełka, w pobliżu jednak było jeszcze trzech pieszych i wózek piekarza, a Feliks nie chciał wywoływać zbiegowiska. Trochę później zauważył chłopca wiozącego artykuły spożywcze, ale jego rower zbyt rzucał się w oczy – z przodu miał wielki kosz, a do kierownicy przyczepiona była metalowa tabliczka z nazwiskiem sklepikarza. Feliks zaczął się już zastanawiać, czy przypadkiem nie zmienić swojej strategii, kiedy nareszcie zobaczył to, czego potrzebował.
Z jednego z ogródków wyszedł, prowadząc rower, mężczyzna koło trzydziestki. Na głowie miał słomkowy kapelusz i ubrany był w opiętą na brzuchu kurtkę w paski. Oparł rower o mur ogrodu i pochylił się, żeby założyć spinki na spodnie.
Feliks błyskawicznie zbliżył się do niego.
Mężczyzna dostrzegł nad sobą jego cień i obrócił głowę.
– Dzień dobry – mruknął.
Feliks silnym ciosem powalił go na ziemię. Mężczyzna obrócił się na plecy i spojrzał z bezgranicznym zdumieniem na napastnika.
Rosjanin skoczył na niego, celując kolanem w środkowy guzik kurtki. Mężczyzna sapnął głęboko i bezskutecznie starał się złapać powietrze.
Feliks wstał i rzucił okiem na dom. W oknie stała, patrząc na niego, młoda kobieta. Dłoń uniosła do ust, oczy miała szeroko rozwarte ze strachu.
Ponownie spojrzał na leżącego mężczyznę: minie minuta albo dwie, zanim dojdzie do siebie na tyle, żeby próbować dźwignąć się z ziemi.
Wsiadł na rower i błyskawicznie odjechał.
Człowiek, który niczego się nie boi, może dokonać wszystkiego, czego tylko zapragnie, przeszło mu przez myśl. Dowiedział się o tym przed jedenastu laty na bocznicy kolejowej niedaleko Omska. Padał wtedy śnieg.
Padał śnieg. Feliks siedział na bryle węgla w otwartym wagonie kolejowym. Powoli zamarzał na śmierć.
Było mu zimno przez cały rok, odkąd wyrwał się z kajdan, którymi przykuty był do innych więźniów w kopalni złota. W tym czasie przemierzył całą Syberię – z mroźnej północy dotarł prawie do zboczy Uralu. Od cywilizacji i cieplejszego klimatu dzieliło go teraz zaledwie tysiąc mil. Większość drogi przebył pieszo, choć czasami udawało mu się podjechać kawałek w wagonie towarowym. Wolał jechać razem z bydłem, bo zwierzęta dawały mu ciepło i mógł żywić się ich karmą. Czuł niejasno, że sam niewiele się różni od zwierzęcia. W ogóle się nie mył, a za okrycie służyła mu kradziona końska derka, we włosach miał wszy, podarte ubranie roiło się od pcheł. Jego przysmak stanowiły surowe ptasie jaja. Kiedyś ukradł kucyka, zajeździł go na śmierć i zjadł na surowo jego wątrobę. Stracił poczucie czasu. Wiedział, że jest teraz jesień, bo wskazywała na to pogoda, nie orientował się jednak, który to miesiąc. Często łapał się na tym, że nie pamiętał, co robił poprzedniego dnia. W chwilach kiedy myślał jaśniej, uświadamiał sobie, że jest na pół obłąkany. Nigdy nie rozmawiał z ludźmi. Kiedy natrafiał na wioskę lub miasteczko, omijał je z dala; zbliżał się tylko do wysypisk śmieci, żeby w nich grzebać. Wiedział jedno: musi iść na zachód. Tam będzie cieplej.
Ale pociąg z węglem odstawiono na bocznicę i Feliks miał wrażenie, że chyba umiera. W pobliżu był strażnik, tęgi policjant w futrze, który pilnował, żeby chłopi nie kradli węgla do swoich palenisk… W momencie gdy ta myśl przyszła Feliksowi do głowy, zdał sobie sprawę, że właśnie trochę oprzytomniał i być może jest to jego ostatni przebłysk świadomości. Zastanawiał się, co wywołało ten przebłysk, i wtedy poczuł zapach podgrzewanego przez policjanta obiadu.
Policjant był potężny, zdrowy i miał przy sobie broń.
Nie dbam o to, pomyślał Feliks, i tak niedługo umrę.
Wstał, podniósł największą bryłę węgla, jaką zdołał udźwignąć, po czym, słaniając się, zbliżył do stojącej przy torach budki, wszedł do środka i uderzył zaskoczonego policjanta prosto w głowę.
Na palenisku stał garnek, a w garnku gulasz, zbyt gorący, by go jeść. Feliks wyniósł garnek na zewnątrz, wyrzucił zawartość na śnieg, padł na kolana i łykał gulasz zmieszany ze śniegiem. Były tam pokrojone ziemniaki i rzepa, gruba marchew i kawałki mięsa. Połykał je w całości. Z budki wybiegł policjant i zdzielił go z całej siły pałką po plecach. Feliksa ogarnęła dzika wściekłość. Ten człowiek usiłował odciągnąć go od jedzenia. Podniósł się i rzucił na policjanta, kopiąc go i drapiąc. Ten cofał się, waląc go pałką, ale Feliks nie czuł razów. Złapał go palcami za gardło i zacisnął chwyt. Nie puszczał. Po jakimś czasie oczy tamtego zamknęły się, twarz stała się niebieska, a z ust wysunął się język. Feliks mógł dokończyć swój gulasz.
Zjadł posiłek w budce, ogrzał się przy ogniu i przespał noc w łóżku policjanta. Kiedy rano się obudził, był zdrów. Włożył buty i płaszcz zabitego i ruszył w kierunku Omska. Po drodze odkrył w sobie coś bardzo ważnego: nie odczuwał już strachu. Coś stało się w jego umyśle, jakby przesunęła się jakaś zapadka. Nie wyobrażał sobie, co mogłoby go teraz przerazić. Jeśli poczuje głód, ukradnie coś do jedzenia. Jeśli ktoś będzie go ścigał, ukryje się. Jeśli ktoś mu zagrozi, zabije go. Niczego nie pragnął. Nic nie mogło go już więcej zranić. Miłość, duma, pożądanie i litość – to były uczucia, o których zapomniał.
Potem wszystkie wróciły, wszystkie oprócz strachu. Kiedy dotarł do Omska, sprzedał futro policjanta i kupił sobie za nie spodnie, koszulę, kurtkę i płaszcz. Spalił swoje łachmany i za jednego rubla zamówił gorącą kąpiel i golenie w tanim hotelu. Zjadł obiad w restauracji, używając zamiast palców noża i widelca. Spojrzał na pierwszą stronę gazety i przypomniał sobie, że potrafi czytać; w tym momencie dotarło do niego, że wrócił do życia.
Siedział na ławce na stacji przy Liverpool Street, rower oparł o mur. Zastanawiał się, jak wygląda Orłow. Znał jedynie jego tytuł i cel misji, z którą przyjechał, nic więcej. Książę mógł być nieciekawym, ograniczonym i lojalnym sługą cara albo sadystą i rozpustnikiem, albo też sympatycznym staruszkiem o siwych włosach, który najbardziej w życiu lubi bujać swoje wnuki na kolanie. To nie było ważne: Feliks i tak go zabije.
Pewien był, że rozpozna Orłowa, ponieważ Rosjanie z jego sfery nie potrafią podróżować, nie rzucając się w oczy, nawet jeśli celem tej podróży jest tajna misja.
Czy Orłow przyjedzie? Jeśli tak, i to tym właśnie pociągiem, którym miał przybyć według Josefa, jeśli następnie, zgodnie z tym, co powiedział Josef, spotka się z lordem Waldenem, to nie będzie najmniejszej wątpliwości, że informacje jego przyjaciela z Genewy są ścisłe.
Na kilka minut przed przyjazdem pociągu na peron wjechał kryty powóz zaprzężony w czwórkę wspaniałych koni. Na koźle siedział stangret, z tyłu stał foryś w liberii. Do powozu podbiegł kolejarz w podobnym do wojskowego mundurze z błyszczącymi guzikami. Powiedział coś do stangreta i skierował go na sam koniec peronu. Następnie pojawił się ubrany w surdut i cylinder zawiadowca stacji z bardzo ważną miną. Wyciągnął z kieszonki zegarek i kręcąc głową, porównał czas z zegarem dworcowym. Zaraz też otworzył drzwi powozu przed pasażerem.
Kiedy kolejarz przechodził obok ławki Feliksa, ten pociągnął go za rękaw.
– Przepraszam, sir – powiedział, przybierając minę naiwnego cudzoziemskiego turysty – czy to może król Anglii?
– Nie, przyjacielu, to tylko lord Walden. – Kolejarz uśmiechnął się i odszedł.
A więc Josef miał rację.
Feliks przyglądał się Waldenowi okiem zabójcy. Był wysoki, mniej więcej tego samego wzrostu co Feliks, i dość dobrze umięśniony. Miał około pięćdziesięciu lat. Utykał lekko, ale poza tym wyglądał zdrowo: mógł uciekać, choć niezbyt szybko. Nosił widoczny z daleka jasnoszary surdut i cylinder tego samego koloru. Pod kapeluszem miał proste, krótkie włosy, a czworokątna bródka przypominała tę, którą nosił nieżyjący król Edward VII. Stał na peronie, podpierając się laską – mógł jej użyć jako broni – i dając odpocząć lewej nodze. Stangret, foryś i zawiadowca stacji uwijali się wokół niego jak pszczoły wokół królowej. On sam był rozluźniony. Nie spoglądał na zegarek. Nie zwracał uwagi na otaczające go lokajstwo. Jest przyzwyczajony, pomyślał Feliks, by koło niego skakano. Przez całe życie był najważniejszą osobą w tłumie.
Pojawił się pociąg. Z tendra lokomotywy wydobywały się obłoki pary. Mógłbym zabić Orłowa teraz, pomyślał Feliks; i w tym momencie poczuł dreszcz, który przeszywa zbliżającego się do zwierzyny łowcę; ale już wcześniej postanowił, że nie zrobi tego dzisiaj. Był tutaj, żeby obserwować, nie działać. Wszystkie zamachy dokonywane przez anarchistów nie udawały się jego zdaniem dlatego, że były albo improwizowane, albo przygotowywane w zbyt wielkim pośpiechu. Wierzył w wyklęte przez wielu anarchistów planowanie i organizację; nie zdawali sobie oni sprawy, że człowiek może i powinien planować własne uczynki – dopiero gdy zaczął organizować życie innych, stał się tyranem.
Pociąg zatrzymał się, wypuszczając obfite kłęby pary. Feliks wstał i zbliżył się do peronu. Na samym końcu składu znajdował się wagon, który wyglądał na salonkę. Różnił się od innych błyszczącą, świeżą farbą. Zatrzymał się dokładnie tam, gdzie stał powóz Waldena. Do drzwi podskoczył żwawo zawiadowca stacji i otworzył je.
Feliks wlepił oczy w ocieniony skrawek peronu, tam gdzie pojawić się miała jego ofiara.
Przez chwilę wszyscy czekali, a potem w drzwiach pokazał się Orłow. Zatrzymał się na sekundę i wtedy jego obraz utrwalił się Feliksowi na siatkówce. Był to niski mężczyzna, ubrany w kosztownie wyglądający rosyjski płaszcz z futrzanym kołnierzem i czarny cylinder. Miał różową, młodzieńczą, niemal chłopięcą twarz. Nie nosił brody, tylko mały wąsik. Nieśmiało się uśmiechał. Nie wyglądał na trudnego przeciwnika. Jak wiele zła wyrządzają ludzie o niewinnych twarzach, pomyślał Feliks.
Orłow wysiadł z pociągu. Objęli się po bratersku z Waldenem, na modłę rosyjską, ale szybko; następnie obaj wsiedli do powozu.
Raczej im się spieszy, pomyślał Feliks.
Lokaj i dwóch tragarzy zaczęło ładować bagaż do powozu. Wkrótce stało się jasne, że nie pomieszczą wszystkiego, i Feliks uśmiechnął się na myśl o własnej w połowie pustej walizce.
Powóz zawrócił. Wyglądało na to, że zostawili lokaja, aby zaopiekował się pozostałym bagażem. Tragarze podeszli do okna. Ukazała się w nim dłoń w szarym rękawie, sypnęła monetami i powóz ruszył. Feliks wskoczył na rower i podążył w ślad za nim.
Na zatłoczonych londyńskich ulicach jazda w bliskiej odległości za powozem nie sprawiała mu żadnych trudności. Przejechał Strandem przez całe City, potem przeciął park św. Jakuba. Po drugiej stronie parku powóz wjechał w biegnącą jego skrajem aleję, pokonał kilkadziesiąt jardów, po czym nagle skręcił na ogrodzony murem dziedziniec.
Feliks zeskoczył z roweru i poprowadził go przez trawnik aż na koniec parku, żeby zobaczyć, co dzieje się za bramą. Ujrzał, jak powóz zatrzymuje się przed wspaniałym wejściem do okazałego domu. Nad dachem powozu ukazały się dwa cylindry, jeden czarny, drugi szary, i szybko zniknęły w środku budynku. Potem drzwi się zamknęły i Feliks nie zobaczył już nic więcej.
Lidia przyglądała się córce krytycznym okiem. Charlotte stała przed wielkim lustrem, przymierzając swą pierwszą balową suknię. Miała ją włożyć w dniu, kiedy zostanie przedstawiona na dworze królewskim. Madame Bourdon, szczupła, elegancka krawcowa, krzątała się wokół niej ze szpilkami, tu i ówdzie robiąc zakładkę albo marszcząc koronki.
Charlotte wyglądała pięknie i niewinnie zarazem – dokładnie tak, jak powinna wyglądać debiutantka. Suknia z białego tiulu spływała prawie do samej podłogi i częściowo zakrywała pantofelki ze spiczastym czubem. Sięgający aż do talii stanik wysadzany był górskimi kryształami. Długi na cztery jardy tren z bladoróżowego, przetykanego srebrem szyfonu kończył się wielką srebrnobiałą kokardą. Na wysoko upięte ciemne włosy nałożony miała diadem należący do poprzedniej lady Walden, matki Stephena. Poza tym, zgodnie ze zwyczajem, we włosy wpięto jej dwa białe pióra.
Moje dziecko jest już prawie dorosłe, pomyślała Lidia.
– Suknia jest bardzo ładna, madame Bourdon – pochwaliła krawcową.
– Dziękuję, lady Walden.
– Jest okropnie niewygodna – poskarżyła się Charlotte.
Lidia westchnęła. Tego właśnie mogła się spodziewać po swojej córce.
– Wolałabym, żebyś była mniej frywolna – powiedziała.
Charlotte przyklękła, żeby podnieść tren.
– Nie potrzebujesz klękać – powiedziała Lidia. – Spójrz, pokażę ci, jak to się robi. Naśladuj mnie. Obróć się w lewo.
Charlotte obróciła się i tren zwinął się sam po jej lewej stronie.
– Zbierz go lewą ręką i jeszcze raz lekko obróć się w lewo.
Teraz cały tren znalazł się z przodu, przed Charlotte.
– Idź naprzód i cały czas prawą ręką przytrzymuj tren na lewym ramieniu.
– Rzeczywiście, tak jest dobrze. – Charlotte uśmiechnęła się.
Kiedy się uśmiecha, od razu robi się jaśniej, pomyślała Lidia. Przez całe dzieciństwo była właśnie taka. Zawsze wiedziałam, co działo się w jej małej główce. Dojrzewanie to uczenie się sztuki oszustwa.
– Kto nauczył cię tych wszystkich rzeczy, mamo? – zapytała Charlotte.
– Zanim zostałam przedstawiona na dworze, lekcji udzielała mi pierwsza żona wujka George’a, matka Belindy.
– Wiedzę tego rodzaju przekazać jest bardzo łatwo, chciała powiedzieć, najtrudniejszych rzeczy musisz jednak nauczyć się sama.
Do pokoju weszła guwernantka Charlotte, Maria. Była energiczną, pozbawioną sentymentów kobietą w stalowoszarej sukni, jedyną osobą ze służby, którą Lidia przywiozła ze sobą z Sankt Petersburga. Jej wygląd nie zmienił się specjalnie w ciągu tych dziewiętnastu lat. Lidia nie miała pojęcia, ile ona może mieć lat: pięćdziesiąt? sześćdziesiąt?
– Przybył książę Orłow, proszę pani – powiedziała Maria.
– No, no, Charlotte, wyglądasz wspaniale!
Nadszedł chyba czas, by Maria zaczęła tytułować moją córkę „lady Charlotte”, pomyślała Lidia.
– Zejdź na dół, jak tylko się przebierzesz – powiedziała. Charlotte natychmiast zaczęła rozwiązywać paski przytrzymujące tren. Lidia wyszła z pokoju.
Zastała Stephena w bawialni, popijającego sherry. Dotknął jej nagiego ramienia.
– Uwielbiam oglądać cię w letnich sukniach – powiedział.
– Dziękuję. – Uśmiechnęła się. On sam prezentował się jej zdaniem całkiem nieźle w szarym surducie i srebrnym krawacie. W jego brodzie snuły się srebrne nitki. Moglibyśmy być tacy szczęśliwi, ty i ja… Nagle poczuła, że ma ochotę pocałować go w policzek. Rozejrzała się: przy kredensie stał lokaj i nalewał sherry. Musiała powstrzymać swój odruch. Usiadła, lokaj podał jej kieliszek.
– Jak znajdujesz Aleksa?
– Nic się nie zmienił – odparł Stephen. – Zobaczysz sama, zejdzie do nas za minutę. Jak suknia Charlotte?
– Jest urocza. To, co mnie niepokoi, to jej nastawienie. Ostatnio niczego nie chce już przyjmować za dobrą monetę. Nie zniosłabym, gdyby stała się cyniczna.
Stephen nie zamierzał się tym wcale kłopotać.
– Poczekaj, aż zainteresuje się nią jakiś przystojny oficer gwardii. Szybko zmieni wtedy swoje nastawienie.
Ta uwaga zirytowała Lidię. Mówił tak, jakby wszystkie dziewczęta były niewolnicami swojej romantycznej natury. Czasami wygadywał takie rzeczy, kiedy nie chciało mu się pomyśleć. Sprawiał wtedy wrażenie poczciwego, prowincjonalnego jegomościa o pustej głowie, a przecież wcale taki nie był. Przekonany, że Charlotte niczym się nie różni od swoich rówieśniczek, nie chciał słyszeć niczego, co nie zgadzałoby się z tym mniemaniem. Lidia jednakże wiedziała, że Charlotte ma we krwi coś dzikiego, nieangielskiego, coś, co należy stłumić.
Właśnie ze względu na Charlotte Lidia poczuła nagle irracjonalną wrogość do Aleksa. Choć nie było w tym jego winy, reprezentował jednak to wszystko, co wiązało się z Sankt Petersburgiem, niebezpieczeństwo, które czaiło się w przeszłości. Niespokojnie uniosła się z krzesła i zdała sobie sprawę, że Stephen obserwuje ją spod zmrużonych powiek.
– Chyba nie denerwujesz się tym, że przyjęliśmy pod nasz dach małego Aleksa?
Wzruszyła ramionami.
– Rosjanie są tacy nieobliczalni.
– Nie jest typowym Rosjaninem.
Uśmiechnęła się do męża, ale moment, w którym poczuła się mu bliska, minął i teraz miała w sercu tylko normalne, letnie uczucie.
Drzwi otworzyły się. Zachowaj spokój, powtarzała sobie Lidia.
Wszedł Aleks.
– Ciociu Lidio! – powiedział i pochylił głowę nad jej dłonią.
– Jak się masz, Aleksieju Andriejewiczu – odparła sztywno. Potem zmieniła ton i dodała: – No, no, wyglądasz, jakbyś wciąż miał osiemnaście lat.
– Chciałbym, żeby tak było – odparł i zamrugał oczyma. Zapytała go, jak minęła podróż. Kiedy odpowiadał, zaczęła ją nurtować myśl, dlaczego się dotąd nie ożenił. Sam jego tytuł mógł podbić serca wielu dziewcząt – nie mówiąc o ich matkach; a co najważniejsze, był bardzo przystojny i bardzo bogaty. Pewna jestem, że złamał niejedno serce, pomyślała.
– Twój brat i siostry przesyłają ci wyrazy miłości – mówił Aleks. Proszą, żebyś się za nich modliła. – Zmarszczył brwi.
– Sankt Petersburg bardzo się teraz zmienił. To nie jest już to miasto, które kiedyś znałaś.
– Dotarły do nas słuchy o tym mnichu – powiedział Stephen.
– Rasputin. Caryca wierzy, że przemawia przez niego Bóg, a jej wpływ na cara jest olbrzymi. Ale Rasputin to tylko jeden z objawów choroby. Bez przerwy nękają nas strajki, czasami zamieszki. Lud przestał już wierzyć, że car jest bożym pomazańcem.
– Co należy zatem robić? – pytał Stephen.
– Wszystko. Potrzebujemy pracujących wydajnie farm, więcej fabryk, funkcjonującego we właściwy sposób, jak w Anglii, parlamentu, reformy rolnej, związków zawodowych, wolności słowa…
– Na twoim miejscu nie spieszyłbym się tak bardzo z zakładaniem związków zawodowych – wtrącił Stephen.
– Być może. Rosja musi jednak wkroczyć wreszcie w dwudziesty wiek. Albo zrobimy to my, szlachta, albo lud zniszczy nas i zrobi to sam.
Lidia pomyślała, że Aleks przemawia z większym radykalizmem niż prawdziwi radykałowie. Jak dalece musiała zmienić się sytuacja w kraju, skoro książę mówi w ten sposób!
Jej siostra Tatiana, matka Aleksa, wspominała co prawda w swoich listach o „kłopotach”, ale ani razu nie napomknęła, że szlachcie grozi prawdziwe niebezpieczeństwo. Cóż, Aleks był, tak jak i jego ojciec, politykiem z krwi i kości. Gdyby żył dzisiaj stary książę Orłow, na pewno przemawiałby w tym samym duchu.
– Istnieje jeszcze trzecia możliwość – powiedział Stephen.
– Posunięcie, dzięki któremu lud i arystokracja mogą się zjednoczyć.
Aleks uśmiechnął się, jakby wiedział, do czego zmierza Stephen.
– Co to za posunięcie?
– Wojna.
Aleks z powagą skinął głową. Myślą w ten sam sposób, pomyślała Lidia, Aleks zawsze był zapatrzony w Stephena. Kiedy zmarł stary książę, jej mąż w pewnym sensie zastąpił mu ojca.
Weszła Charlotte i Lidia spojrzała na nią zaskoczona. Miała na sobie suknię, której Lidia nigdy przedtem nie widziała, z kremowej koronki i czekoladowobrązowego jedwabiu. Lidia nigdy by takiej sama nie wybrała – była raczej wyzywająca – ale niewątpliwie Charlotte wyglądała w niej zachwycająco. Gdzie ją kupiła? Lidia poczuła ukłucie niepokoju. Odkąd to wybiera się na zakupy beze mnie? Kto jej powiedział, że te kolory harmonizują z jej ciemnymi włosami i piwnymi oczyma? Czy nie umalowała się trochę? I dlaczego nie nosi gorsetu?
Stephen także wpatrywał się w Charlotte. Lidia spostrzegła, że wstał z krzesła, i omal nie wybuchnęła śmiechem. Było to dość dramatyczne potwierdzenie faktu, że ma oto dorosłą córkę, wyrażone, co zabawne, w sposób całkiem mimowolny. Za chwilę poczuje się głupio, zda sobie sprawę, że unoszenie się z krzesła na widok wchodzącej do pokoju córki jest wyrazem kurtuazji, który trudno mu będzie okazywać we własnym domu.
Na Aleksie Charlotte wywarła jeszcze większe wrażenie.
Zerwał się na nogi, oblewając sobie rękę sherry, i zaczerwienił się po uszy. Jaki on nieśmiały, pomyślała Lidia. Przełożył ociekający winem kieliszek z prawej dłoni do lewej, tak że nie mógł teraz podać na powitanie żadnej, i stał bezradnie w miejscu. Był to niezręczny moment, młody książę bowiem najwyraźniej chciał się przywitać z Charlotte, a nie mógł podać jej ręki, dopóki nie doprowadzi się do porządku. Lidia miała właśnie zamiar wtrącić jakąś niewinną uwagę, żeby rozładować milczenie, kiedy inicjatywę przejęła Charlotte.
Wyciągnęła z kieszonki na piersi Aleksego jedwabną chustkę i wytarła nią jego prawą dłoń.
– Jak się pan miewa, Aleksieju Andriejewiczu – odezwała się doń po rosyjsku. Uścisnęła teraz już suchą prawą rękę Orłowa, wyjęła kieliszek z jego lewej dłoni, wytarła go, wytarła lewą rękę, następnie wręczyła mu z powrotem kieliszek, wsadziła chustkę do kieszonki i zaprosiła gestem, żeby usiadł.
– Teraz, kiedy przestał pan rozlewać na wszystkie strony sherry – powiedziała, siadając – proszę opowiedzieć mi coś o Diagilewie. Podobno to dziwny człowiek. Czy poznał go pan osobiście?
– Tak, miałem tę przyjemność – uśmiechnął się Aleks.
Podczas gdy Aleks opowiadał, Lidia nie mogła wyjść z podziwu dla swojej córki. Poradziła sobie w niezręcznej sytuacji bez chwili wahania, a potem zadała sprytne pytanie – prawdopodobnie miała je przygotowane już wcześniej – które pozwoliło Orłowowi zapomnieć o własnej niezgrabności i poczuć się nieco swobodniej. Wszystko to poszło jej tak gładko, jakby miała dwudziestoletnią praktykę. Kto ją tego nauczył?