- W empik go
Człowiek z wieszakiem. Życie zawodowe i towarzyskie - ebook
Człowiek z wieszakiem. Życie zawodowe i towarzyskie - ebook
Jerzy Gruza, to jedna z najważniejszych postaci życia artystycznego i towarzyskiego ostatnich kilkudziesięciu lat. Błyskotliwy, z fenomenalnym poczuciem humoru. Twórca wybitnych spektakli teatru telewizji, programów i seriali telewizyjnych, filmów fabularnych.
Jego książka „Człowiek z wieszakiem”, to zbiór zabawnych a czasem refleksyjnych opowieści, anegdot i złotych myśli, w którym często pojawiają się postacie ludzi sztuki – aktorzy, reżyserzy, pisarze. Gruza to znakomity pisarz, obdarzony wyśmienitym zmysłem mądrej obserwacji, darem obrazowania, soczystym stylem i pyszną ironią. W jego tekstach znajdziemy zarówno plotkarskie niedyskrecje i pieprzne anegdoty, jak i nutki filozoficznej zadumy.
Skąd wziął się tytuł tej książki? Oddajmy głos autorowi. Byli u Polańskiego „Dwaj ludzie z szafą”. Ja jestem człowiekiem z wieszakiem. Wyszedłem pewnego późnego popołudnia na miasto, przypadkowo wszedłem do sklepu przy Marszałkowskiej, aby kupić kolorową chusteczkę, wyszedłem w bardzo drogim płaszczu skórzanym, z futrzanym kołnierzem, i kartą kredytową wydrenowaną do zera. O takim nakryciu na zimowe chłody dawno marzyłem. Płaszcz jest długi, plącze mi się między nogami i przyjemnie otula szyję futrem. Miał być z renifera. Po zakupie, długo w noc szukałem w słowniku napisów, które znalazłem na metce, aby potwierdziły słowa sprzedawcy. Nie znalazłem. Za to dokładnie przestudiowałem instrukcję obchodzenia się z płaszczem, która właściwie wyklucza chodzenie w nim po ulicy w naszym klimacie. [...]
Pogoda, bezpieczne ulice i najważniejsze, czy tam, gdzie mam iść, szatniarz wiesza okrycia na haku, czy ma wieszaki. Zwykle nie ma. A więc wybór miejsca spotkania pod kątem dbałości o płaszcz i jego komfort czekania na mnie w szatni, kiedy będę jadł, rozmawiał czy tańczył w lokalu. [...] Droga rzecz pociąga za sobą liczne konsekwencje. A więc wychodzę z domu tylko w ładną pogodę, chodzę tylko ulicami strzeżonymi przez policję i noszę ze sobą wieszak, aby móc wieszać mój płaszcz w komfortowych warunkach. Luksus jest niebezpieczny. Dla duszy i ciała.
Projekt okładki: Iwona Białas
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66719-47-7 |
Rozmiar pliku: | 248 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Byli u Polańskiego „Dwaj ludzie z szafą”. Ja jestem człowiekiem z wieszakiem. Wyszedłem pewnego późnego popołudnia na miasto, przypadkowo wszedłem do sklepu przy Marszałkowskiej, aby kupić kolorową chusteczkę, wyszedłem w bardzo drogim płaszczu skórzanym, z futrzanym kołnierzem, i kartą kredytową wydrenowaną do zera.
O takim nakryciu na zimowe chłody dawno marzyłem. Płaszcz jest długi, plącze mi się między nogami i przyjemnie otula szyję futrem. Miał być z renifera. Po zakupie, długo w noc szukałem w słowniku napisów, które znalazłem na metce, aby potwierdziły słowa sprzedawcy. Nie znalazłem. Za to dokładnie przestudiowałem instrukcję obchodzenia się z płaszczem, która właściwie wyklucza chodzenie w nim po ulicy w naszym klimacie.
Pogoda, bezpieczne ulice i najważniejsze, czy tam, gdzie mam iść, szatniarz wiesza okrycia na haku, czy ma wieszaki. Zwykle nie ma. A więc wybór miejsca spotkania pod kątem dbałości o płaszcz i jego komfort czekania na mnie w szatni, kiedy będę jadł, rozmawiał czy tańczył w lokalu.
Droga rzecz pociąga za sobą liczne konsekwencje. A więc wychodzę z domu tylko w ładną pogodę, chodzę tylko ulicami strzeżonymi przez policję i noszę ze sobą wieszak, aby móc wieszać mój płaszcz w komfortowych warunkach.
Luksus jest niebezpieczny. Dla duszy i ciała.Nigdy. Nigdy nie wolno jako pierwszy wstawać od stolika w kawiarni. – A to głupi ch...! – komentują za odchodzącym koledzy. Gombrowicz dawniej mówił: – A to osieł! Jeden starozakonny, łagodniej: – Oszołek.
CZTERY. Cztery żywioły: ogień, ziemia, woda, powietrze zastąpiliśmy: radiem, telewizją, internetem i... reklamami ognia, ziemi, wody i powietrza.
Zawsze. Zawsze najlepiej bawię się w ciasnym kółku, mojej żony.
Od. Od pewnego czasu podaję datę swego urodzenia w cyfrach rzymskich. Tak niewielu potrafi ją odcyfrować.
Co? Co najbardziej starzeje się w filmie fabularnym? Własna żona, jeżeli gra główną rolę. Oraz napisy końcowe.
Arystokraci. Istnieją grupy socjalne, które ze względu na pewne charakterystyczne przymioty są dla aktorstwa dzisiejszego trudne do naśladowania. Myślę tu nie o prostym naśladownictwie gestów, póz, ale o specyficznym sposobie reagowania, poczuciu własnej tożsamości, zakodowanych odruchach i czymś nieokreślonym, co taką klasę ludzi ma wyróżniać. Jeden z dyrektorów warszawskiego teatru skarży! się ostatnio tłumaczowi angielskich sztuk, że nie ma kim grać arystokratów a nawet przedstawicieli zamożnej upper class. Bo skąd dzisiaj aktor polski ma wiedzieć, jak wygląda i zachowuje się arystokrata. Chyba tylko właśnie z filmów angielskich albo przedwojennych polskich.
Gdzie może spotkać arystokratę?
Za komuny aktorzy spotykali arystokrację w klubie SPATiF-u, „Kameralnej” czy „Bristolu”, gdzie pił Edzio Krasiński malarz, Jaś Radziwiłł, a obok, przy tym samym barze, szewc z Pragi i artysta z Teatru Polskiego. Dzisiaj nie ma kogo podpatrywać. Na sylwestra do Jadwisina, gdzie w tym roku bawiło się polskie ziemiaństwo, żaden aktor nie został zaproszony.
Skąd więc ma wiedzieć, jak grać arystokratę? Gra dobrze to, co widzi dookoła siebie. A kogo widzi na co dzień? Własną rodzinę, kasjerkę w supermarkecie, wypisującego mu mandat funkcjonariusza służby miejskiej, konsultanta finansowego w banku, fryzjera, dentystę, lekarza pierwszego kontaktu, producenta niedofinansowanego filmu, zleceniodawcę reklamy telefonu komórkowego albo funduszu emerytalnego. Reżysera, inteligenta w pierwszym pokoleniu.
Całość.
Jak rozpoznać arystokratę? Kiedyś na salę jadalną w Domu Literatów w Oborach weszła księżna Czar... Rozdawała uśmiechy na prawo i lewo i sympatycznie witała się z niektórymi gośćmi. Zacytowałem Marcela Prousta, że prawdziwą arystokratkę poznać „po udawanej prostocie”. Siedzący obok przygłuchawy literat bez oporu zgodził się ze zdaniem Prousta:
– Tak, na prostatę najlepsze są pestki dyni.
Realizowałem musical „Me and My Girl”, w którym występują dwie grupy postaci: arystokraci i plebs z londyńskiej dzielnicy Lambeth. Stamtąd pochodzi ten słynny taniec lambeth-walk. Będąc z Teatrem Muzycznym w Anglii, ze spektaklem „Skrzypek na dachu”, poprosiłem zaprzyjaźnionego dyrektora teatru, w którym gościliśmy, o kontakt towarzyski z jakimś angielskim arystokratą, aby młodzi polscy aktorzy mogli z bliska przyjrzeć się arystokracie, w celu jego wiernego odtworzenia na deskach scenicznych w Gdyni.
Umówiono wizytę na wczesne przedpołudnie, na którą odsztyftowani przyjechaliśmy pełni nabożnego skupienia. Oczom naszym ukazał się malowniczy zamek, z którego na spotkanie z nami wyszedł człowiek w gumiakach, w wytartej marynarce, rozciągniętym pulowerze i już po kilku dobrych drinkach. Serdecznie nas poklepał po plecach, z miejsca przeszedł z wszystkimi na ty, zaprowadził do żony, pokazał gromadę swoich rozwydrzonych dzieci, napoił whisky... i bełkotał przez większą część wizyty.
Wracaliśmy zachwyceni. Zagramy arystokratów bez problemu. Okazało się jednak, że życie a sztuka to co innego. Konwencjonalny arystokrata a ten prawdziwy różnią się zasadniczo. Jednak nie zawsze znajomość realiów pomaga w kreacji.
O wiele łatwiej poszło nam z plebsem z Lambeth. Targówek angielski był nam o wiele bliższy. Zresztą pomagała nam żona ambasadora angielskiego w Polsce, która urodziła się w Lambeth i znała doskonale wszystkie niuanse lambeth-walka.
Nawet po tak ekskluzywnej szkole teatralnej, jak ta z Miodowej, pod eleganckim Janem Englertem, nie ma kto grać arystokratów.
Hrabia Michał Ronikier: – Arystokratę? Dziś nie ma kto grać lokaja!
Wobec. W natłoku premier i tzw. wydarzeń kulturalnych oraz jubileuszy pytam przyjaciół, co myśleć? Co mówić, to wiem.
Bez szans. W obawie, że kiedyś stracę szansę pracy w swoim zawodzie, zawsze starałem się czytać w prasie ogłoszenia drobne, większe, bardzo duże, a teraz czasami na całą stronę gazety z ofertami. Mimo że od dawna już nie szukam pracy, a raczej czasu wolnego, aby pójść na spacer, do kawiarni, klubu, rzadziej do dyskoteki, do których mam wstręt po prawie dziesięcioletnim prowadzeniu własnej, w słynnym Klubie „Scena”, upić się, potem długo chorować, jednym słowem... zaszaleć. Znajomi dzwonią z propozycjami, ale głównie w sprawie... pracy.
Mojej, nie ich!
Czy to będzie pisanie czegoś, czy czytanie tego, co oni napisali, czy oglądanie... tego, co inni zrobili. Coraz mniej w sprawie rozrywki... a nawet jak jest to rozrywka, z okazji czegoś tam: urodziny, rocznica... to trzeba to odpracować w rozmowie towarzyskiej, w podlizywaniu się, tańczyć z panią domu, pić tanie drinki, bo przyniesione przez nas gospodarz chowa do szafy...
Nie mając nadziei, w najbliższym czasie, na zmianę redaktorów „angażujących” w pewnej instytucji, z którą jestem związany od lat, otworzyłem odruchowo popularną gazetę na stronach „Oferty pracy”.
Dopiero tu jestem bez szans!
„Koordynator logistyki”. Od zaraz! Logika nigdy nie była moja najsilniejszą stroną. Odpada.
„Packing Unit Leader” – chyba człowiek od pakowania kosmetyków. Dobre dla emeryta.
„Flavourist Kontroler Aromatów” – dostęp do literatury, znajomość duńskiego, uczestnictwo w sympozjach. Duński nie nadaje się do zamawiania drinków w barach.
Nie będę się uczy! na starość martwego języka.
„Serwisant” – ucieszyłem się, bo myślałem, że chodzi o kelnera, służącego... Dałbym radę, ale nie! To zupełnie co innego znaczy w języku tzw. „łowców głów”.
„Senior Brand Manager” – „Senior” tak, ale „Brand” nie...
„Key Account Manager”... Ten co liczy klucze?... Może.
„Marketing Communication Manager” – wysoka kultura osobista. Proszę bardzo. Ale z kolei „pełna dyspozycyjność”. Nie!
„Kierownik Działu Underwritingu Życiowego”... udział w tworzeniu nowych produktów życiowych. Mam już kilka „produktów” za sobą. Płacę alimenty.
Dziękuję!
„Asystentka-sekretarka”... odporność na stres, optymizm!
To nie ja.
„Windykator Należności”... umiejętność prowadzenia negocjacji w „kontakcie bezpośrednim” – wizyty u dłużników. Mile widziany własny kij baseballowy.
Nie mam.
„Dyrektor Metodyczny”... opieka nad nauczycielami, oczekują: dobrego zorganizowania i poczucia humoru (?). Tego mi najbardziej brak.
„Trade Marketing Assistant”... tworzenie planogramów (?!) wybranych klientów detalicznych. O, kurwa!
„Telemarketerki”... poprawna dykcja, miły, żywy głos. U mnie wieczna chrypa. Odpadam. Chociaż znajomości wśród masy takich młodych „telemarketerek” z poprawną dykcją i miłym, żywym głosem warte są może wizyty u laryngologa. Inhalacji... i tak dalej. Ostatecznie minister zdrowia ostatnio wziął na siebie odpowiedzialność za moje gardło, chrypę... jako rząd. Niech mi sprawi miły, żywy glos i obniży wskaźnik bezrobocia w Polsce, do cholery!
„Product Manager – Rozrodczość”. Miejsce pracy: Warszawa, zasięg działania – Centralna i Wschodnia Europa.
Na stanowisko to nadawałby się aktor Tadeusz Ross, który ostatnio ma świetny _come back_ w nowo otwartym teatrze „Sabat” Małgorzaty Potockiej. Tadeusz ma już trzech synów i dwie córki w swoim prywatnym i artystycznym „kuriculum”. Też, jeżeli chodzi o zasięg terytorialny, sięga swoją rozrodczością dosyć daleko, bo nawet na drugą półkulę. I zrobić nowego Rossa w Europie Centralnej a nawet Wschodniej to dla niego fiume.
Dalej w olbrzymiej ilości pojawiają się oferty dla dyrektorów: dyrektor finansowy, dyrektor handlowy, dyrektor d/s. sprzedaży, zakupów, dyrektor produkcji, administracyjny, inwestycji... Za komuny nie do pomyślenia! Tam nikt nie poszukiwał dyrektorów. Tych się mianowało, poszukiwani byli za to... szeregowi pracownicy.
Z jednym co prawda zastrzeżeniem. „Bez nałogów”!
Czytam w „Życiu Warszawy” sprzed dziesięciu lat... (Biblioteka Narodowa – żmudna praca researczerska do tak skromnego felietonu!) „Zatrudnię niepijące małżeństwo na fermie kurzej”... „Przyjmę pomoc domową bez nałogów” „Niepijącego dekarza przyjmę”... „Malarzy slupów wysokiego napięcia... bez nałogów” „Niepijącego wyciskacza wafli”... „Młodą przyjmę”... bez warunków. Pewnie mogła być pijąca i z ciekawym nałogiem. Sam bym przyjął. „Ślusarzy, tokarzy... w każdej ilości” „Bańkarza do huty szkła” – Nie takiego, co puszcza bańki nosem, ale wydmuchiwacza butelek dla pijących. „Niepijących malarzy, tapeciarzy”... takie spełnienie warunków mogłoby tylko graniczyć z cudem. „Wykańczarkę bez nałogów”... Znalem niejedną „wykańczarkę” z cudownym nałogiem, która doprowadzała do ruiny szeregi reżymowych artystów w czasach PRL-u. Bardzo słuszne zastrzeżenie. „Niepijących preserów i rencistów”, jakby preser nie mógł być pijącym rencistą a nawet odwrotnie... „Potrzebny niepijący hydraulik”. „Monter”... „Stolarz nie pijący politury na spirytusie, od zaraz”.
Uderzał brak ogłoszeń o zapotrzebowaniu na niepijących dyrektorów, naczelników, prezesów.
Tych brano z klucza. Chociaż i dzisiaj... zapotrzebowanie na niepijącego decydenta, posła, prezesa mogłoby się ukazać w prasie. Tylko czy ktoś by się zgłosił?
Uważa się powszechnie, że liczba nałogów jest stała. Rzucasz palenie, wpadasz w alkoholizm, przestajesz pić, wciągasz do nosa kokę, rzucasz ćpanie, wpadasz pod samochód, wychodzisz po licznych zabiegach chirurgicznych, żenisz się po raz trzeci z pielęgniarką, która cię woziła na wózku, gdy zdrowiejesz, rozwodzisz się z nią... W związku z tym, że ci młoda żona zabiera połowę dorobku życia, zaczynasz palić... i tak ad infinitum.
KONIEC BEZPŁATNEGO FRAGMENTU
ZAPRASZAMY DO ZAKUPU PEŁNEJ WERSJI