Człowiekowi na spotkanie - ebook
Człowiekowi na spotkanie - ebook
Nowy przekład pozwala w pełni docenić niezwykłą ekspresję Baldwinowskiego stylu.
W centrum tego świata są międzyludzkie relacje i namiętności osadzone w konkretnym politycznym kontekście, naznaczonym lękiem, wykluczeniem i przemocą wobec czarnych obywateli.
Śmiałość, z jaką Baldwin pisze o ludzkich doświadczeniach, i zuchwałość, z jaką przekracza granice tego, co da się wypowiedzieć, sprawiają, że raz przeczytanego opowiadania Człowiekowi na spotkanie nie da się już wymazać z pamięci. Ten wstrząsający tekst o kilkadziesiąt lat wyprzedził studia nad białością i kryzysem męskości.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68059-37-3 |
Rozmiar pliku: | 651 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Działo się to w roku poprzedzającym ten, w którym poznałem Idę. Grywałem w teatrach repertuarowych i w małych teatrzykach, czasem niezłe role. Ludzie okazywali mi życzliwość. Twierdzili, że mam talent. Mówili to ze smutkiem, jakby myśleli: „Szkoda, że nigdy się nie wybije”. Doszło do tego, że zniecierpiałem zarówno pochwały, jak i litość, a kiedy ktoś mi podawał rękę, zastanawiałem się, co sobie myśli. W Nowym Jorku poznałem sporo fajnych ludzi; luzaków, tęgich pijaków, rozbitków i wyrzutków; lubili mnie; a ja nie byłem pewien, czy im ufam i czy w ogóle jeszcze umiem komuś zaufać. Nie powierzchownie, czyli w tym, co widoczne dla każdego, tylko głębiej, bo tam właśnie toczy się życie.
Wkrótce – chciał nie chciał – musiałem wstać. Słuchałem Ludwiga. Trząsł moim pokoikiem jak kroki wielkoluda maszerującego w odległości wielu mil. W letnie wieczory (była szansa, że zrobimy to i tego lata) Jules, Ida i ja jeździliśmy do amfiteatru i siadaliśmy pod kolumnami na zimnych kamiennych schodach. Niebo wydawało mi się stamtąd dalekie; i nie byłem sobą – uniesiony, wywyższony. Nigdy nie rozmawialiśmy. Siedzieliśmy we troje, patrząc, jak wije się w powietrzu błękitny dym i żarzą pomarańczowe koniuszki papierosów. Młodzi sprzedawcy prażonej kukurydzy, napojów gazowanych i lodów wdrapywali się czasem po stromych schodach, coś tam trajkocząc; Ida zaczynała wtedy lekko się wiercić i dotykała swoich kruczoczarnych włosów, a Jules łypał spode łba. Siedziałem, podciągnąwszy kolano, patrząc w dół na oświetlony półksiężyc sceny, na wysilającego się dyrygenta w czarnym fraku i na mężczyzn bez twarzy, którzy poniżej niego falowali we wspólnym rytmie jak morze. Muzyka co pewien czas cichła, robiąc miejsce rozpędzonemu, nawołującemu, zająkliwemu fortepianowi. Milkło wtedy wszystko prócz solisty, który piął się wzwyż; ilekroć przekraczał kolejny próg, dołączała do niego cała reszta – najpierw smyczki, potem dęte; a jeszcze później granatowy kontrabas, flet i zawzięty tętent perkusji; wszystko biło, biło i wspinało się razem, nim ustało z trzaskiem, jakby raptem wzeszło słońce. Kiedy pierwszy raz słuchałem Mesjasza, byłem sam; krew bulgotała we mnie niby ogień z winem; płakałem; jak dziecko spragnione matczynego mleka; albo grzesznik biegnący na spotkanie Jezusa.
Raptem spod muzyki usłyszałem kroki na schodach. Zgasiłem papierosa. Serce waliło mi w piersi, jakby miało ją rozerwać. Ktoś zapukał do drzwi.
Pomyślałem: Nie otwieraj. Może sobie pójdzie.
Ale pukanie znów się rozległo, i to jeszcze głośniejsze.
– Chwileczkę – powiedziałem. Usiadłem na brzegu łóżka i włożyłem szlafrok. Dygotałem jak głupi. Na miłość boską, Peter, przecież już ci się to zdarzało. Co się stanie w najgorszym razie? Stracisz pokój. Na świecie jest mnóstwo pokojów.
Kiedy otworzyłem drzwi, stała za nimi gospodyni, czerwono-biała na twarzy i rozhisteryzowana.
– Kim pan jest? Nie wynajęłam panu tego pokoju.
Zaschło mi w ustach. Spróbowałem coś powiedzieć.
– Nie mogę tu wpuszczać żadnych kolorowych. Wszyscy lokatorzy się skarżą. Kobiety boją się wracać wieczorem do domu.
– Mnie nie muszą się bać – odparłem. Z trudem wydobywałem głos; chrypiał i rzęził mi w gardle; zacząłem wpadać w gniew. Miałem ochotę zabić tę babę. – Znajomy wynajął dla mnie ten pokój – wyjaśniłem.
– Przykro mi, nie był upoważniony. Nie mam nic przeciwko panu, ale musi pan się stąd wynieść.
Jej okulary migotały, zmętniałe w świetle z klatki schodowej. Była śmiertelnie przerażona. Bała się mnie, ale jeszcze bardziej tego, że straci lokatorów. Z wściekłości i strachu wystąpiły jej na twarz plamy, miała przyspieszony oddech, a w kącikach ust krople śliny; zionęła odorem zepsutego hamburgera w lipcowy dzień.
– Nie może mnie pani wyrzucić – powiedziałem. – Pokój wynajęto w moim imieniu. – Spróbowałem zamknąć drzwi, jakby było po sprawie: – Widzi pani, ja tu mieszkam, to mój pokój, nie można mnie wyrzucić.
– Wynocha z mojego domu! – wrzasnęła. – Mam prawo wiedzieć, kto u mnie mieszka! To biała dzielnica, nie wynajmuję kolorowym. Dlaczego nie wyniesiesz się bliżej śródmieścia, tam, gdzie twoje miejsce?
– Nie znoszę czarnuchów – odparłem. Znowu spróbowałem zamknąć drzwi, ale ruszyła naprzód i wepchnęła w nie stopę. Najchętniej bym ją zabił; patrząc na jej głupią, pomarszczoną gębę, wystraszoną i białą, miałem ochotę chwycić pałkę albo siekierę i z całej siły walnąć prosto w przedziałek w szpakowatych włosach, aż by jej czaszka rozpękła się na pół.
– Jazda za drzwi – powiedziałem. – Chcę się ubrać.
Wiedziałem jednak, że wygrała, a ja jestem już na wylocie. Patrzyliśmy na siebie. Żadne z nas się nie ruszyło. Jechało od niej strachem, wściekłością i czymś jeszcze. „Ty zrobaczywiała suko” – pomyślałem.
– Chce pani wejść i popatrzeć? – zapytałem jadowitym tonem.
Nie zmieniła miny ani nie cofnęła stopy. Piekła mnie skóra, rozżarzone igiełki kłuły mięśnie. Czułem własne ciało pod szlafrokiem i było tak, jakbym przed laty zrobił coś złego, potwornego i nikt mi tego nie zapomniał, a w końcu mnie za to zabiją.
– Jak się nie wyniesiesz – powiedziała gospodyni – zawołam policjanta i już on cię wyrzuci.
Uczepiłem się drzwi, żeby jej nie dotknąć.
– Dobra. Dobra. Może pani się udławić tym cholernym pokojem. A teraz proszę wyjść i dać mi się ubrać.
Odsunęła się. Zatrzasnąłem drzwi. Usłyszałem, że schodzi na dół. Wrzuciłem rzeczy do walizki. Starałem się jak najbardziej guzdrać, ale zaciąłem się przy goleniu – ze strachu, że baba wróci na górę z policjantem.
Kiedy wszedłem, Jules właśnie parzył kawę.
– Dzień dobry, dzień dobry! Co ci się stało?
– W zajeździe nie było miejsc – odparłem. – Nalej osławionemu synowi człowieczemu kubek kawy. – Usiadłem, upuszczając walizkę na podłogę.
Jules spojrzał na mnie. – Aha. No tak. Kawa zaraz będzie.
Wyjął kubki. Zapaliłem papierosa i dalej siedziałem. Nie nasuwały mi się żadne słowa. Wiedziałem, że Jules ma wyrzuty sumienia, więc chciałem mu powiedzieć, że to nie jego wina.
Przysunął mi kawę, cukier i śmietankę.
– Głowa do góry, mój mały. Świat jest szeroki, a życie… życie trwa, dopóki się nie skończy.
– Zamknij się. Nie chcę słuchać ani przez chwilę twojego kiepskiego filozofowania.
– Przepraszam.
– Czyli nie mówmy o dobru, prawdzie ani pięknie.
– W porządku. Tylko odpuść sobie kindersztubę. Krzycz, jeżeli masz ochotę.
– Krzyk nic tu nie da. A zresztą jestem już duży chłopiec.
Zamieszałem kawę.
– Postawiłeś jej się? – zapytał Jules.
Pokręciłem głową.
– Nie.
– A czemu nie, do cholery?
Wzruszyłem ramionami, już trochę zawstydzony. W starciu z gospodynią nie miałem szans. Czort z tym.
– Mogłeś wygrać. Mogłeś jej na parę chwil zatruć życie.
– A niech to wszyscy diabli, mam już tego wyżej uszu. Czy nie mogę znaleźć noclegu, nie włócząc się po sądach? Mam już serdecznie dość użerania się z byle pętakiem o coś, po co każdy inny sięga jak po swoje. Już tym rzygam, stary, po prostu rzygam! Byłeś kiedyś czymś śmiertelnie zmęczony? No to ja właśnie taki jestem. I cholernie się boję. Walczę od tak dawna, że zatraciłem własne człowieczeństwo. Nie jestem żaden Booker T. Washington. Nie przyświeca mi idea wyzwalania kogokolwiek. Sam chcę się wyzwolić. Jak tak dalej pójdzie, wyślą mnie do Bellevue, kompletnie mi odbije, rozwalę komuś łeb. Nie przejmuję się tą nędzną klitką, ale tym, co przytrafia się mnie, mnie, we mnie. Nie chodzę ulicami, tylko się czołgam. Jeszcze nigdy taki nie byłem. Kiedy idę w jakieś obce miejsce, zastanawiam się, co się stanie, czy mnie tam uznają za swego, a jeżeli tak, to czy ja ich uznam…?
– Wyluzuj – wtrącił Jules.
– Jules, jestem przegrany.
– Nie wydaje mi się. Napij się kawy.
– Och! – zawołałem. – Wiem, twoim zdaniem dramatyzuję, mam paranoję i tylko wynajduję kłopoty! Może i ja czasem tak myślę, skąd mam wiedzieć? Człowiek tak się przyzwyczaja do ciosów, że w końcu zaczyna w każdej chwili się ich spodziewać. Owszem, jesteś Żydem, więc tobą też pomiatają, ale możesz wejść do baru i nikt nie wie o twoim żydostwie, a gdybyś szukał pracy, dostałbyś lepszą niż ja! Jak mam opisać to uczucie? Nie wiem. Zdaję sobie sprawę, że każdy ma swoje zmartwienia i w ogóle nie jest lekko, ale jak mam ci wytłumaczyć, co czuje czarny, skoro sam tego nie rozumiem, a nawet nie chcę zrozumieć i przez cały czas usiłuję o tym zapomnieć? Nie chcę nikogo nienawidzić, ale teraz może i kochać nikogo już nie potrafię… czy my jesteśmy przyjaciółmi? Możemy naprawdę się przyjaźnić?
– Owszem, jesteśmy przyjaciółmi – odparł Jules. – O to się nie martw. – Łypnął spode łba. – Gdybym nie był Żydem, spytałbym, dlaczego nie mieszkasz w Harlemie. – Spojrzałem na niego. Podniósł rękę i się uśmiechnął. – Ale jestem Żydem, więc nie spytałem. Och, Peter. Nie mogę ci pomóc. Idź na spacer, upij się, przecież tkwimy w tym wszyscy razem.
Wstałem.
– Wpadnę później. Przepraszam.
– Nie przepraszaj. Zostawię drzwi otwarte. Przekimaj tu parę nocy.
– Dziękuję – powiedziałem.
Czułem, że tonę; i że nienawiść przeżarła mnie jak rak kości.
Umówiłem się z Idą na kolację. W restauracji w Greenwich Village, włoskiej knajpie w mrocznej piwnicy ze świecami na stołach.
W lokalu nie było dużego ruchu, a mnie to urządzało. Kiedy wszedłem, tylko dwie pary siedziały w drugim końcu sali. Nikt na mnie nie spojrzał. Usiadłem w narożnej loży i zamówiłem old fashioned na szkockiej. Ida się spóźniała, więc zdążyłem wypić trzy takie same, zanim wreszcie przyszła.
Świetnie wyglądała w czarnej sukience z golfem i obróżce z pereł, ostrzyżona na pazia, tak że włosy sięgały jej tuż poniżej uszu.
– Ślicznie wyglądasz, kotku.
– Dziękuję. Zajęło mi to o kwadrans dłużej niż zwykle, ale miałam nadzieję, że się opłaci.
– Opłaciło się. Co pijesz?
– O… a ty?
– Old fashioned.
Pociągnęła nosem, spoglądając na mnie. – Ile?
Roześmiałem się. – Trzy.
– Ha – powiedziała. – Musiałeś przecież czymś się zająć. – Podszedł kelner. Zdecydowaliśmy się na jeden manhattan, jedną lazanię, jedno spaghetti z sosem z małży i kolejny old fashioned dla mnie.
– Miałeś owocny dzień, kochanie? Znalazłeś pracę?
– Nie dzisiaj – powiedziałem. Podałem jej ogień. – Agencja Metro proponuje mi kupę forsy, jeżeli pojadę na Zachodnie Wybrzeże zagrać główną rolę w Synu swego kraju, ale odmówiłem. Obsada według typu, rozumiesz. Porządnych ról jest jak na lekarstwo.
– Jeżeli w najbliższym czasie nie zaproponują ci nic porządnego, powiedz im, że wrócisz do Selznicka. Już on ci znajdzie rolę z jajami. Co to w ogóle za pomysł, żeby ci proponować Syna swego kraju! Nie ścierpiałabym tego.
– Nie musisz mi mówić. Powiedziałem im, że jak mi w dwa tygodnie nie znajdą porządnego scenariusza, zrywam z nimi i kropka.
– To rozumiem. Brawo, Peter.
Kiedy podano nam drinki, na parę minut zamilkliśmy. Wypiłem połowę swojego jednym haustem i zacząłem się bawić leżącymi na stole wykałaczkami. Czułem, że Ida mi się przygląda.
– Strasznie się upijesz, Peter.
– Kotulku, pierwsze, czego się uczy dżentelmen rodem z Południa, to jak nie puszczać pawia.
– To tylko mit, stary jak opoka. A zresztą ty jesteś z New Jersey.
Dopiłem do dna i odszczeknąłem:
– New Jersey czy Południe… nie kijem go, to pałką.
Siedząc naprzeciw Idy, widziałem, że szykuje się na ciężkie chwile. Lekko zacisnęła usta, aż uwydatnił się nieznaczny dołeczek w podbródku:
– Co cię dzisiaj spotkało?
Urażała mnie jej troska; a także to, że tej troski potrzebuję.
– Szkoda gadać – mruknąłem. – Chwilowy nastrój, i tyle.
Spróbowałem się do niej uśmiechnąć, żeby zatrzeć gorzkie wrażenie.
– Teraz już wiem, że coś jest nie tak. Powiedz mi, proszę.
Zabrzmiało to diabelnie trywialnie.
– Kojarzysz ten pokój, który Jules mi znalazł? No więc gospodyni dzisiaj mnie stamtąd wykopała.
– Boże, miej w opiece amerykańską republikę – westchnęła Ida. – Chcesz przeputać trochę pieniędzy mojego męża? Możemy ją pozwać.
– Zapomnij. Skończy się na tym, że w każdym stanie tego kraju będę się z kimś procesował.
– Ale jako gest…
– Do diabła z gestem. Dam sobie radę.
Podano nam jedzenie. Nie miałem apetytu. Pierwszy kęs huknął mi w żołądku jak gong. Ida zaczęła krajać lazanię.
– Peter – powiedziała. – Spróbuj lepiej się poczuć. Tkwimy w tym wszyscy razem, cały świat. Nie rozsypuj się. Trzeba nauczyć się jakoś żyć z tym, na co nie ma rady.
– Łatwo się mówi – odparłem.
Szybko na mnie spojrzała i zaraz odwróciła wzrok. – Nie twierdzę, że to łatwe w praktyce – powiedziała.
Nie wierzyłem, że naprawdę rozumie sytuację; i nic nie mogłem powiedzieć. Siedziałem jak besztane dziecko, gapiąc się w talerz i nie jedząc ani się nie odzywając. Chciałem, żeby umilkła, przestała rozpracowywać rzecz intelektualnie, zachowywać się spokojnie i dorośle wobec problemu; mój Boże, przecież nikt z nas nie dorósł i nigdy nie dorośnie.
– Nigdzie nie jest ani trochę lepiej – ciągnęła. – W całej Europie głód i choroby, we Francji i w Anglii nienawidzą Żydów… nic się nie zmieni, kotku, ludzie mają zbyt pusto w głowach i w sercach… zawsze tak było, zawsze próbują zniszczyć to, czego nie rozumieją… i nienawidzą prawie wszystkiego, bo tak niewiele pojmują…
Zacząłem się pocić po swojej stronie loży. Chciałem uciszyć Idę. Żeby jadła w milczeniu, a mnie dała spokój. Rozejrzałem się za kelnerem w sprawie kolejnego drinka. Stał jednak w drugim końcu restauracji, obsługując ludzi, którzy dopiero co weszli; mnóstwo osób weszło, odkąd usiedliśmy.
– Peter – rzekła Ida. – Peter, proszę cię, nie patrz tak.
Wyszczerzyłem zęby w domalowanym uśmiechu zawodowego klauna. – Nie martw się, kotku, nic mi nie jest. Wiem, co zrobię. Wrócę do swoich, tam, gdzie moje miejsce, znajdę se miłą czarną dziewkę i zahoduję gromadkę dziecków.
Ida miała pewien wypróbowany macierzyński greps; mój uśmiech tak ją zwiódł, że go zastosowała. Podniosła widelec i popukała mnie nim po knykciach. – No przestań już. Jesteś na to za duży.
Wrzasnąłem, zrywając się z miejsca i dalej się darłem, a w dodatku przewróciłem świecę.
– Nie rób mi tego, suko, nie waż się tego robić!
Ida złapała świecę i ją postawiła, wlepiając we mnie wściekłe spojrzenie. Zbladła jak płótno:
– Siadaj! No siadaj!
Osunąłem się na kanapę. Żołądek miałem jak z wody. Wszyscy na nas patrzyli. Zrobiło mi się zimno, bo nagle zobaczyłem to, co oni: czarnego chłopaka sam na sam z białą kobietą. Wiedziałem, że niewiele trzeba, żeby rzucili mi się do gardła.
– Przepraszam – wymamrotałem. – Przepraszam, przepraszam.
Kelner stanął przy mnie. – Wszystko w porządku, proszę pani?
– Tak, w najzupełniejszym, dziękuję – rzekła Ida tonem księżniczki odprawiającej niewolnika. Nie podniosłem wzroku. Cień kelnera oddalił się ode mnie.
– Kotku – rzekła Ida. – Wybacz mi. Wybacz, proszę.
Gapiłem się w obrus. Ida położyła dłoń na mojej, jasność na czerni.
– Chodźmy stąd – powiedziałem. – Strasznie mi przykro.
Ida skinęła na kelnera. Kiedy przyniósł rachunek, dała mu dziesięciodolarowy banknot, nie patrząc. Sięgnęła po torebkę.
– Pójdziemy do klubu, do kina czy gdzieś?
– Nie, kochanie, nie dzisiaj. – Spojrzałem na Idę. – Jestem zmęczony, chyba pójdę do Julesa. W najbliższym czasie będę sypiał u niego na podłodze. Nie martw się o mnie. Daję sobie radę.
Ida nie odrywała ode mnie wzroku.
– Przyjść do ciebie jutro?
– Tak, kotku, proszę.
Kelner przyniósł resztę, a Ida mu dała napiwek. Wstaliśmy. Kiedy mijaliśmy stoliki (nie patrząc na ludzi), czułem, że zapada się pode mną ziemia, a drzwi wydawały się niedosiężnie dalekie. Napięły mi się wszystkie mięśnie, jakbym szykował się do skoku; czekałem, aż spadnie na mnie cios.
Wsunąłem ręce do kieszeni i doszliśmy do najbliższej przecznicy. Światła były zielone i czerwone, a te z teatru po drugiej stronie jezdni raz po raz wybuchały błękitem i żółcią.
– Peter?
– Tak?
– Zobaczymy się jutro?
– Tak. Przyjdź do Julesa. Będę czekał.
– Dobranoc, kochany.
– Dobranoc.
Zacząłem odchodzić. Czułem na plecach wzrok Idy. Kopnąłem leżący na chodniku kapsel od butelki.
Boże, miej w opiece amerykańską republikę.
Zszedłem do metra i wsiadłem w pociąg jadący na północ, nie wiedząc ani nie dbając, dokąd zmierza. Otaczali mnie bezimienni ludzie, osobni jak wyspy, ukryci za gazetami, za makijażem – tłuste, mięsiste maski i płaskie oczy. Patrzyłem na te puste twarze. (Na mnie nikt nie patrzył). Patrzyłem na reklamy, na odrealnione kobiety i na mężczyzn o różowych policzkach, którzy sprzedawali papierosy, cukierki, krem do golenia, nocne koszule, gumę do żucia, filmy, seks; seks bez narządów, suchszy niż piach i skrytszy niż śmierć. Pociąg stanął. Wsiadł biały chłopak z białą dziewczyną. Ona sympatyczna, niska, smukła. Zgrabne nogi. Wisiała u ramienia chłopaka. On w typie futbolisty, rumiany blondyn. Oboje wyletnieni. Powiew od drzwi zadarł jej wzorzystą sukienkę. Pisnęła, przytrzymując rąbek na wysokości kolan, i zachichotała, po czym spojrzała na chłopaka. Ten powiedział coś, czego nie dosłyszałem, a dziewczyna popatrzyła na mnie i jej uśmiech zgasł. Stanęła przodem do blondyna, a tyłem do mnie. Znów utkwiłem wzrok w reklamach. I nagle poczułem, że nienawidzę tych dwojga. Chciałem zadać im ból, jakoś strzaskać te różowe maski. Biały chłopak i ja już więcej na siebie nie spojrzeliśmy. Wysiedli na najbliższym przystanku.
Miałem ochotę dalej pić. Wysiadłem w Harlemie i poszedłem do podupadłego baru na Siódmej Alei. Moi ludzie, mój lud. Na rogu stali cwaniacy, wyczekując okazji. Kobiety w letnich sukienkach paradowały, chwiejąc się na wysokich obcasach. Klik-klak. Klik-klak. Ulicami jeździli konno biali policjanci. Prócz nich między każdymi dwiema przecznicami krążył pieszy gliniarz. Jeden był czarny.
Boże, miej w opiece amerykańską republikę.
Z szafy grającej leciało Hamp’s Boogie. Trwała zabawa na cztery fajerki. Podszedłem do barmana.
– Żyto – powiedziałem.
Stałem obok czyjejś babci.
– Siemasz, tato. Co wlewasz?
– Nie w ciebie, mała – odparłem. Dostałem żytnią i się napiłem.
– Czarnuchu – powiedziała kobieta. – Chyba ci się zdaje, żeś jest ktoś.
Nie odezwałem się. Odwróciła się do swojego piwa, kiwając się w rytmie szafy grającej, a jej twarz o grubych rysach przybrała wyraz ponury i urażony. Obserwowałem ją kątem oka. Była dawniej przystojna, a nawet ładna, dopóki nie zaczęła zaglądać do butelki i włazić do zbyt wielu łóżek. Teraz ciało miała obwisłe, sfałdowane pod cienką sukienką. Spróbowałem sobie wyobrazić, jaka byłaby w łóżku; i wtedy złapałem się na tym, że mnie trochę podnieca; roześmiałem się i odstawiłem szklankę.
– Jeszcze raz to samo – powiedziałem. – I piwo na popitkę.
Szafa grała już co innego, jakąś komercję z mnóstwem dęciaków, nie w moim guście. Dalej piłem, słuchając głosów swojego ludu i przyglądając się jego twarzom. (Boże, zlituj się nad naszą przerażoną republiką). Zrobiło mi się przykro, że rozgniewałem tę kobietę, która wciąż siedziała obok mnie, pochłonięta rozmową z drugą, młodszą. Marzyłem o jakiejś okazji, znaku – czymś, co pozwoliłoby mi włączyć się w życie wokół mnie. Ale nie było nic prócz koloru mojej skóry. Gdyby się tam przypałętał ktoś biały, zobaczyłby młodego Murzyna pijącego w murzyńskim barze, idealnie w swoim żywiole i na swoim miejscu, jak to mówią. Ale wszyscy obecni wiedzieli, że tak nie jest, i ja też to wiedziałem. Najwyraźniej nigdzie nie byłem na swoim miejscu.
Piłem więc sam, obiecując sobie po każdym drinku, że zaraz wyjdę. Ale bałem się; nie chciałem spać u Julesa na podłodze; nie chciałem zasnąć. Piłem, słuchając szafy grającej. Ktoś puścił Cow Cow Boogie Elli Fitzgerald.
– Chciałbym ci coś postawić – zaproponowałem tej kobiecie.
Spojrzała na mnie ze zdziwieniem, podejrzliwie, gotowa wybuchnąć.
– Bez ściemy – dodałem, próbując się uśmiechnąć. – Wam obu.
– Dla mnie piwo – powiedziała młoda.
Trząsłem się jak dziecko. Dopiłem.
– Dobra – powiedziałem. Obróciłem się w stronę baru.
– Synu – rzekła ta stara – z jakiej ty jesteś bajki?
Barman postawił na bufecie trzy piwa.
– Z żadnej, mamo – odparłem.