- W empik go
Czterdzieści dusz - ebook
Czterdzieści dusz - ebook
Czy działanie w imię wyższego dobra może gwarantować bezkarność? Czy wszyscy zasługują na drugą szansę?
W klasztorze na odludziu, będącym schronieniem dla czterdziestu duchownych o nadwerężonej reputacji, dochodzi do makabrycznej zbrodni. Zamordowano opiekuna placówki, a jego ciało powieszono na krzyżu w ogrodzie. W obawie, że wybuchnie skandal, władze kościelne próbują zachować incydent w tajemnicy. Do sprawy zostaje wyznaczona młoda i niedoświadczona policjantka Sara Bednarek. Wyznaczona i… pozostawiona bez wsparcia. Sara szybko zdaje sobie sprawę, że jej przełożonym bardziej niż na odkryciu prawdy zależy na jak najszybszym wskazaniu kozła ofiarnego. Z uwagi na życiorysy duchownych, każdy z nich mógłby być mordercą. Sprawa się komplikuje, gdy dochodzi do kolejnej zbrodni.
Borlik prowokuje i zadaje niewygodne pytania. To najbardziej kontrowersyjna powieść w jego dotychczasowym dorobku.
Piotr Borlik, rocznik 1986, inżynier po Uniwersytecie Technologiczno-Przyrodniczym. Mistrz Holandii, a także laureat trzeciego miejsca w otwartych mistrzostwach Czech w grach logicznych. Otrzymał stypendium prezydenta Bydgoszczy dla osób zajmujących się twórczością artystyczną oraz upowszechnianiem kultury. Autor kryminałów "Boska proporcja", "Materiał ludzki", "Białe kłamstwa", "Zapłacz dla mnie", "Skłam, że mnie kochasz", "Wymazani z pamięci", "Tajemnica Wzgórza Trzech Dębów".
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-448-6 |
Rozmiar pliku: | 527 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeszcze tylko chwila. Tyle co nic. Wczoraj było gorzej, musiał wytrzymać prawie dwie i pół minuty dłużej, a jutro będzie do przodu o kolejną minutę. Przyjemna perspektywa. Za miesiąc życie stanie się znacznie łatwiejsze, a za dwa? Uśmiechnął się szeroko na samą myśl o marcowych porankach.
Nie odrywał wzroku od sekundnika. Wskazówka, jakby na złość, wyjątkowo powoli pełzła po cyferblacie. A może by tak złamać regułę? Ukradkiem wyślizgnąć się na korytarz i zacząć wreszcie ten przeklęty dzień? I tak nikt by nie zauważył, większość albo spała, albo czytała w łóżku, a kilkoro podobnych mu nadgorliwców doskonale go rozumiało, nie zareagowałoby więc na dochodzące z zewnątrz dźwięki. Gorzej, że musiałby wyznać to na wieczornej spowiedzi, a nie chciał sprawić Krzysztofowi kolejnego zawodu. I tak już naginał zasady z powodu wcześniejszego wstawania, brania kąpieli i ubierania się. Kolejny przejaw nieposłuszeństwa mógłby rozgniewać ojca dyrektora.
Podszedł do drzwi. Ze wzrokiem wbitym w sekundnik położył dłoń na klamce. Jeszcze chwila. Jeszcze momencik. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden…
Wyskoczył na korytarz, jakby uciekał z płonącego budynku. Pędem dobiegł do schodów i przeskakując co dwa stopnie, zbiegł na parter, a następnie doskoczył do dwuskrzydłowych drzwi, za którymi powinna już czekać kucharka z trzema pomocnicami. Zdjął przewieszony przez szyję łańcuszek z kluczami, wybrał największy, włożył go do zamka i przekręcił. Głośne skrzypnięcie towarzyszące otwieraniu wrót przypomniało mu o konieczności naoliwienia zawiasów. Dawno już by to zrobił, ale nie wystarczyło kupić zwykły smar w sklepie. Leciwe elementy wymagały preparatu zalecanego przez konserwatora zabytków. Znalazł już odpowiedni smar, nie znalazł jednak środków na niego w przydzielonym mu przez Krzysztofa skromnym budżecie. Spróbuje jeszcze raz w przyszłym kwartale, wątpił jednak, by irytujący dźwięk wygrał z bardziej palącymi problemami w budynku. Poza tym wielu księżom odpowiadał taki stan rzeczy. Skrzypienie niosące się echem po korytarzach było dla nich niczym pianie koguta i nie musieli nastawiać budzików.
– Wchodźcie – rzucił pospiesznie do stojących na zewnątrz kobiet. – Wytrzyjcie starannie buty i zamknijcie za sobą furtę. Tylko niech żadna nie pałęta się po korytarzach!
Codziennie witał je w podobny sposób. Mógł to sobie darować, ale lubił działać wedle ustalonego planu. Dzięki temu jakoś dawał radę zapanować nad wszystkim, choć byłoby znacznie łatwiej, gdyby mógł wcześniej wychodzić z pokoju. Teraz i tak nie było jeszcze tragedii, prawdziwy chaos zaczynał się po południu.
Znajdował się w połowie drogi do kaplicy, gdy dobiegł go odgłos zamykanych wrót. Potrząsnął głową z niesmakiem. Nie rozumiał, jak można ruszać się tak wolno. Na miejscu kucharki dawno już byłby w kuchni i nakładał fartuch, zamiast guzdrać się i plotkować. Na szczęście nie spóźniała się i do tego gotowała nie najgorzej, co rekompensowało inne jej przywary, mogłaby tylko używać odrobinę więcej soli.
Zapalił światło w kaplicy. Nie podobało mu się to, co zobaczył. Wprawdzie podłogi były wypastowane, a metalowe elementy na ołtarzu lśniły, starannie wypolerowane, ale doskonale wiedział, kiedy ostatni raz czyścił witraże i pozłacane kinkiety, a co dopiero ramy obrazów z wizerunkami świętych. Gdyby tylko mógł, zabrałby się do pracy od razu, tylko że czas naglił. Jak co roku zajmie się tym dopiero latem, kiedy zyska sprzymierzeńca w postaci wcześnie wstającego słońca.
Pospiesznie przygotował wszystko do porannego nabożeństwa, po czym ruszył w stronę kotłowni. Kiedyś działał w odwrotnej kolejności, ale pewnego razu dotknął krzyża dłonią zabrudzoną podczas pracy przy piecu i zostawił czarne odciski palców. Ileż się wtedy z nimi namęczył. Mycie, szorowanie, nakładanie warstwy ochronnej, polerowanie… A wszystko kosztem pozostałych obowiązków, przez co księża przez kilka dni patrzyli na niego spode łba.
Spojrzał na zegarek. Dochodziła siódma czterdzieści. Nie miał pojęcia, jak to się stało, że stracił jedną minutę. Wolniej się ruszał? Za długo szukał klucza? Niepotrzebnie przystanął w kaplicy? Pewnie wszystkiego po trochu. Teoretycznie mógłby darować sobie kotłownię, w której zazwyczaj tylko kontrolował pracę pieca – rzadko poprawiał ustawienia – ale źle by się z tym czuł. Cały czas by o tym myślał, przez co działałby jeszcze wolniej.
Przystanął na widok uchylonych drzwi prowadzących do piwniczki z winami. Doskonale pamiętał, że zamykał je poprzedniego wieczoru. Regulamin jasno określał, w jakich okolicznościach można schodzić na dół. Nie bez kozery tylko on i ojciec dyrektor mieli klucz. Ktoś mógłby wziąć wino z półki przeznaczonej dla specjalnych gości, na której znajdowały się trunki z najlepszych roczników. Te ciut bardziej pospolite też były posortowane, dzięki czemu nie traciło się czasu na poszukiwania.
– Cholerne chlejusy – burknął pod nosem, po czym szybko się zreflektował i przeżegnał się, odczuwając wyrzuty sumienia.
Będzie musiał się z tego wyspowiadać, ale nie potrafił nad tym zapanować. Znów na głowę spadnie mu remanent, jakby miał za dużo wolnego czasu. Tyle razy wałkowali ten temat, tyle razy wymieniali zamek, a wino wciąż znikało z zapasów. Wściekle trzasnął drzwiami, po czym ruszył dalej. Trzeba z tym zrobić porządek, pomyślał. Krzysztof nie będzie zadowolony, ale tak dalej być nie może. Jeśli upominanie nie wystarcza, to należy pójść o krok dalej. Na monitoring nie było ich stać, może więc przymusowe badanie alkomatem przed śniadaniem? Wyrywkowe przeszukanie pokojów?
Spojrzał na zegarek. Gotów był przysiąc, że sekundnik porusza się co najmniej dwa razy szybciej niż wcześniej. Niemożliwe, by zmitrężył kolejną minutę. Jak tak dalej pójdzie, to nie będzie miał czasu zjeść śniadania, a zamiast porządnie odśnieżyć chodnik przed budynkiem, znów tylko z grubsza odgarnie zalegające hałdy i posypie wszystko solą. Nienawidził odstawiać fuszerki, nie mógł później patrzeć na siebie w lustrze, ale co zrobić? Przecież się nie rozdwoi.
Jego uwagę zwróciły kolejne uchylone drzwi. Te prowadzące do piwniczki nie były niczym nowym, ale już to, że ktoś po zmroku wyszedł na wirydarz, wewnętrzny dziedziniec z ogrodem, zupełnie go zaskoczyło. Nie widział powodu, by ktokolwiek miał się tam szwendać, bo i po co? Może latem, w ciepłe wieczory, kiedy śpiewają świerszcze, ale teraz? Przyszło mu do głowy, że może ktoś wyszedł na papierosa. Znowu potrząsnął głową. Tego by tylko brakowało, żeby któryś z księży zaczął potajemnie wychodzić w nocy z budynku.
Już miał zamknąć drzwi, gdy na podłodze dostrzegł czerwoną plamę. Przyglądał jej się dłuższą chwilę, czując rosnącą irytację. Czyste podłogi były jego obsesją. Mógł przymknąć oko na smugi na oknach, zakurzone zasłony czy kamień na umywalce, ale podłogi musiały lśnić. Tak nauczyła go matka. To ona mu też wpoiła, by nigdy nie migał się od pracy.
– Wino… – mruknął.
Ktoś urządził sobie popijawę na zewnątrz. Szczyt głupoty i bezczelności. Zero poszanowania dla ponadkilkusetletniej tradycji. Komuś takiemu powinno się stwierdzić nieważność święceń kapłańskich, by nie kalał tych świętych murów. Jeśli nie potrafił zapanować nad nałogiem, to nie zasługiwał na trzecią szansę...
Zacisnął mocno oczy, zdawszy sobie sprawę z własnego grzechu.
– Przepraszam – jęknął cicho. – Panie Boże, przepraszam.
Padł na kolana, wykonał znak krzyża, po czym złączył dłonie do modlitwy. Wstydził się własnych myśli. Kimże on był, by osądzać innych? Żaden człowiek nie powinien tak robić, a co dopiero syn sprzątaczki, którego ojciec porzucił, gdy ten miał niespełna osiem lat. Dopadła go pycha, choć do pięt nie dorastał innym przebywającym w tym klasztorze. Co z tego, że kiedyś zbłądzili, wciąż przecież byli kapłanami. Powinien dziękować opatrzności, że może im usługiwać, uczyć się od nich wiary i obserwować, jak wracają na właściwą ścieżkę.
Wyrecytował cicho Psalm pięćdziesiąty pierwszy. Po korytarzu niosły się dźwięki otwieranych drzwi i cichych rozmów. Księża wolnym krokiem zmierzali do kaplicy, gdzie pewnie oczekiwał ich już ojciec dyrektor. To właśnie perspektywa rozmowy z Krzysztofem stresowała go najbardziej. Nie bał się kary, ojciec był aż nadto dla wszystkich wyrozumiały, ale on zdawał sobie sprawę, że kolejny raz rozczarował swego mentora.
Otworzył oczy i bez pośpiechu wstał z kolan. Nie musiał strzepywać kurzu ze spodni, bo poza plamą z wina podłogi były nieskazitelnie czyste. I tak już nie zdąży z poranną marszrutą, więc zamiast udać się do kotłowni, otworzył szerzej drzwi i wyszedł na zewnątrz. Na widok, który go tam zastał, ponownie padł na kolana.
To nie było wino. Nie wiedzieć czemu, właśnie ta myśl brzęczała mu w głowie. Żeby wyrządzić tyle szkód, trzeba by rozlać co najmniej dziesięć, jeśli nie więcej butelek.
Czerwone plamy były wszędzie. Na wyłożonej kostką brukową ścieżce, osłoniętych przed mrozem otuliną krzakach, a przede wszystkim na białym śniegu pokrywającym większą część powierzchni wirydarza. Mężczyzna w niemym osłupieniu przyglądał się makabrycznemu widokowi. Pierwszy raz w życiu nie zaprzątał sobie głowy koniecznością wyczyszczenia płytek, bo przecież nie dałoby się już ich uratować. Czerwona ciecz nieodwracalnie wsiąknęła w porowatą powierzchnię kamieni. Na wiosnę trzeba będzie je usunąć i położyć nowe.
Nie wiedział, jak długo tkwił bez ruchu. Choć temperatura z pewnością spadła poniżej zera, to nie odczuwał chłodu. Przed wiatrem ze wszystkich stron osłaniały go mury klasztoru. Poza tym lubił zimno. Gdyby to od niego zależało, obniżyłby temperaturę na termostacie w piecu, ale już teraz niektórzy księża marudzili, że śpią w skarpetach i muszą nakrywać się dodatkowym kocem.
Powoli podniósł głowę. Zdawał sobie sprawę, że wszystkie te myśli miały na celu odwleczenie nieuniknionego. Nie chciał tego, bał się, ale nie miał wyboru. Nie wezwie przecież Krzysztofa, jeśli nie będzie umiał podać powodu, dla którego przerwie odprawiane przez niego poranne nabożeństwo. I tak już wszyscy się z niego naśmiewali, nie należy im dawać kolejnego powodu do drwin.
Ostrożnie, by nie zadeptać śladów, ruszył do przodu. Ojciec dyrektor wielokrotnie wytykał mu gorącą głowę, przez co zamiast dwa razy pomyśleć, od razu brał się do działania. Teraz nie popełni tego błędu. Nie wywoła rabanu z powodu głupiego żartu któregoś z księży. Najpierw upewni się, że naprawdę stało się coś poważnego.
Wyszedł na centralną część placu. Tu czerwieni było jeszcze więcej, jakby ktoś nasączył deszczowe chmury szkarłatnym atramentem. Nie miał już wątpliwości, że to krew. Jej źródło nie było jednak na niebie. Kilka metrów przed sobą zobaczył ciało, a w zasadzie coś, co kiedyś nim było. Zmarszczył brwi i kilkakrotnie zamrugał, wytężając wzrok. Nie rozumiał, na co patrzy. Zgięta wpół postać miała szczękę uformowaną w ptasi dziób. Nie jakiś zwykły, lecz długi, ze zwisającym workiem, niczym u pelikana. Wydawało mu się, że z dziobu coś wystaje. Coś ciemnego, jakby kawałek materiału. Z pleców wyrastały dwa skrzydła, a z rozciętego brzucha zwisały wnętrzności – spływały na ziemię pod stopami postaci. Zwłoki zdążył pokryć biały puch, przez co miało się wrażenie, że to dziwaczna rzeźba.
Ku własnemu zdziwieniu mężczyzna nie odczuwał strachu ani obrzydzenia. Było mu nawet przyjemnie ciepło, jakby upozowane ciało emanowało energią. A może tak właśnie było? Może to nie ciało, tylko znak od Boga? Jego ograniczony świecki umysł nie rozumiał przesłania, ale co innego Krzysztof. Wiedza i głęboka wiara ojca dyrektora umożliwią dostrzeżenie przesłania. Tylko on mógł…
Wtedy padł na kolana, bo rozpoznał twarz nieboszczyka.
– Krzysztof… – wymamrotał.
Na kolanach zbliżył się do martwego mentora. Nie brzydziły go zwisające wnętrzności. Nie zwracał uwagi na zdeformowaną twarz i imitację skrzydeł wystających z pleców. Wtulił twarz w rozdarty brzuch mężczyzny i zaczął głośno płakać. Mógłby przysiąc, że czuje bijącą od ciała falę gorąca.Rozdział I
Minęło raptem pół godziny, odkąd wysiadła z pociągu na Dworcu Centralnym, a już wiedziała, że nie polubią się z Warszawą. Było tu zdecydowanie za głośno i za ciasno. Nawet w tak zimny dzień chodniki zapełniły się ludźmi, między którymi lawirowała niczym narciarz pokonujący slalom na stoku, podczas gdy kierowcy nieustannie trąbili, jakby od tego miały się udrożnić ulice. To nie tak, że w Toruniu nie ma korków, ale ludzie traktują się jakby nieco uprzejmiej.
Zastanawiało ją, czy zawsze tak tu było. Z poprzedniej wizyty w stolicy Sara pamiętała tylko McDonalda, o którym w Toruniu wówczas mogła jedynie pomarzyć, i cztery wypite cole. Przez większość dnia bolał ją brzuch, ale za to na pamiątkę przywiozła ze sobą puste puszki, których później zazdrościły jej inne dzieciaki. Wycieczka należała więc do udanych.
To jedno nie uległo zmianie, policjantka uśmiechnęła się do własnych myśli, otwierając puszkę coli. Wciąż uwielbiała słodzone napoje, zdarzało jej się też zjeść nieco za dużo i później cierpiała z tego powodu. Tyle dobrego, że fast foody omijała szerokim łukiem, jeśli można uznać, że nie są nimi namiętnie pochłaniane przez nią burgery z podwójnym serem.
Lekko zdyszana, spojrzała na imponujący budynek kurii metropolitalnej. Według aplikacji w telefonie trasę z dworca miała pokonać w trzydzieści minut, nie wzięła jednak pod uwagę oblodzonych chodników i zacinającego wiatru. Mniej więcej w połowie drogi zaczęła żałować, że nie wsiadła do autobusu lub tramwaju. Wprawdzie nie lubiła komunikacji miejskiej, no i chciała przewietrzyć się po podróży, ale przydługi spacer przy minus piętnastu stopniach okazał się średnim pomysłem. Głupio powitać biskupa ze skostniałymi dłońmi i czerwonym od mrozu nosem, z którego zaczynało jej kapać.
Dopadł ją stres. W pociągu zagłuszyła go audiobookiem Jo Nesbø, a w trakcie spaceru była zbyt skupiona na szukaniu ulic, by rozważać powody zaproszenia przez arcybiskupa, teraz jednak nie miała dokąd uciec myślami. Od jednego z ważniejszych ludzi w polskim Kościele dzieliły ją tylko mury wznoszącego się przed nią budynku. Czego mógł od niej chcieć? Dlaczego musiała stawić się osobiście? Przez telefon powiedziano jej tylko o konieczności zachowania tajemnicy oraz włożenia ciemnych spodni i zasłonięcia ramion. Nie było mowy o obuwiu, ale na wszelki wypadek zrezygnowała z wysokich kozaków na rzecz prostych półbutów, przez co teraz miała wrażenie, że jej stopy zmieniły się w dwie pozbawione czucia bryłki lodu.
Wzięła głęboki wdech i nacisnęła klamkę potężnych drzwi. Od progu uderzyła ją fala ciepłego powietrza. Poczuła się, jakby otworzyła nagrzany do dwustu stopni piekarnik, a gorąca para buchnęła jej prosto w twarz. Weszła do środka, zdjęła czapkę i szalik, po czym rozpięła guziki pomarańczowego płaszcza. Zdawała sobie sprawę, że do metropolity nie wypada przychodzić w tak jaskrawym stroju, ale nie miała pieniędzy na nowy płaszcz. Ten kupiła w poprzednim sezonie i była do niego bardzo przywiązana, choć z jego powodu koledzy z komendy nazywali ją Mandaryną. Ksywka niestety się przyjęła, przez co podczas każdego wieczornego wyjścia chłopcy męczyli ją, by zaśpiewała jeden z hitów byłej żony Michała Wiśniewskiego. Niestety, zazwyczaj po kilku piwach ulegała ich namowom.
Trzymając płaszcz w ręku, Sara rozejrzała się po przestronnym holu. Chętnie oddałaby go do szatni, lecz siedząca za wysokim drewnianym kontuarem recepcjonistka sprawiała wrażenie, jakby chciała ją wyprosić. Policjantka uśmiechnęła się i podeszła do starszej kobiety z przypiętą do ciemnogranatowej garsonki miedzianą broszką w kształcie ryby. Sama też miała słabość do tego rodzaju biżuterii, ale na spotkanie wolała ograniczyć się do skromnych kolczyków z perłami. Wciąż uśmiechnięta, przywitała się najmilej, jak potrafiła:
– Dzień dobry, Sara Bednarek, jestem umówiona z arcybiskupem Żywieckim.
Kobieta wyprostowała się jak struna. Jej mina wyrażała tyleż zdziwienie, co zdegustowanie.
– Doprawdy? – spytała chłodnym tonem. – Niby w jakim celu?
– Sama chciałabym wiedzieć – odparła starsza aspirantka. – Proszę mi wierzyć, jestem równie zaskoczona tym zaproszeniem, co pani. Może chodzi o anulowanie mandatu?
Kończąc zdanie, zdała sobie sprawę, że to nie był właściwy moment na żart, bo recepcjonistka i tak patrzyła na nią jak na śmiertelnego wroga, który swoimi stopami kala budynek kurii. Poprawiając przyklapnięte od czapki włosy, dodała:
– Miałam stawić się na jedenastą.
Kobieta zrobiła minę jak po ugryzieniu cytryny, a wokół ust utworzyły jej się zmarszczki.
– Pani z policji? – upewniła się podejrzliwie.
Sara skinęła głową.
– Komenda Miejska Policji w Toruniu.
– Proszę poczekać.
Recepcjonistka założyła zwisające na łańcuszku okulary, zmrużyła oczy i przybliżyła twarz do ekranu komputera. Nie sprawiała przy tym wrażenia zadowolonej z tego rodzaju usprawnienia w pracy. Sary wcale by nie zdziwiło, gdyby równolegle prowadziła zapiski w zeszycie. Sama nie była lepsza, ale przynajmniej miała wymówkę, że od pracy przed komputerem woli działanie w terenie.
Zniecierpliwiona przestąpiła z nogi na nogę. Powoli odzyskiwała czucie w palcach stóp i dłoni, niemniej mrowienie kończyn nie było niczym przyjemnym.
Kobieta przeniosła na nią wzrok i nieznoszącym sprzeciwu tonem powiedziała:
– Dowód osobisty.
Przewieszony przez rękę płaszcz nie ułatwiał poszukiwań, ale na szczęście starsza aspirantka dbała o porządek w torebce, dzięki czemu szybko wyjęła czerwony portfel, wyciągnęła z niego dokument i go pokazała.
– Zgadza się – skomentowała kobieta, po czym z niesmakiem obrzuciła wzrokiem policjantkę. – Lubi pani kolorowe fatałaszki, co?
Ten komentarz zbił Sarę z tropu. Do tej pory próbowała być miła dla zgorzkniałej kobiety, ale ta najwyraźniej nie miała najlepszego dnia.
– Fatałaszki? – powtórzyła. – Po prostu nie lubię szarości. Zimą świat jest taki smutny, grzechem byłoby nieskorzystanie z możliwości nadania mu radośniejszych barw.
– Grzechem?
– Skrót myślowy. Spokojnie, zaraz oddam płaszcz do szatni. Jak sama pani widzi, mam na sobie nudne spodnie i jeszcze nudniejszą koszulę. Możemy przybić sobie nudną piątkę. Proszę mi powiedzieć, gdzie mam się udać?
Kobieta patrzyła na nią bez słowa, w końcu po dłuższej chwili odparła sucho:
– Do szatni. Dalej pójdziemy razem.
***
– Baba? – warknął mecenas Żarski, jakby zapomniał, kto oprócz niego znajduje się w pomieszczeniu.
Nadinspektor Leon Bugajski rzucił mu gniewne spojrzenie. Delikatnie mówiąc, nigdy za nim nie przepadał. Od ich pierwszego spotkania minęło ponad dwadzieścia lat, a chudy jak szkapa prawnik wciąż potrafił go zniesmaczyć. Może i był kompetentny, ale ktoś taki nie powinien reprezentować Kościoła. Przebiegłość, wiedza i znajomości, dzięki którym był skuteczny, to jedno, nie zmieniało to jednak faktu, że stosowane przez niego metody nie miały nic wspólnego z etyką ani moralnością. Bardziej nadawał się do bronienia mafiosów niż niesłusznie oskarżonych księży.
– Owszem, kobieta – odparł spokojnie. – W doborze odpowiedniego człowieka nie kierowałem się płcią. Mam nadzieję, że to nie problem? – Spojrzał pytająco na milczącego do tej pory arcybiskupa.
Sam tak naprawdę nie był przekonany, czy angażowanie Bednarek jest dobrym pomysłem. Wszyscy naokoło trąbili o równouprawnieniu i parytetach, ale w rzeczywistości była to tylko teoria. W pewnych kręgach wciąż dominowali mężczyźni myślący średniowiecznymi kategoriami. Żarski był tego najlepszym przykładem.
– Można jej zaufać? – spytał metropolita.
– Nie ma odpowiedniego doświadczenia – wtrącił mecenas. – Tu trzeba wyczucia, a nie kierowania się emocjami. Powie taka o jedno słowo za dużo i sprowadzi nam na głowę kłopoty. Baby już tak mają.
Arcybiskup zignorował słowa adwokata. Wyczekująco wpatrywał się w Bugajskiego, więc ten szybko odparł:
– Ufam jej w stu procentach. Owszem, podzielałem wątpliwości mecenasa co do doświadczenia starszej aspirantki Sary Bednarek, ale jej wiedza przechyliła szalę. Poza tym spełnia główny warunek: jest głęboko wierząca i w pełni oddana Kościołowi. A w dzisiejszych czasach takie podejście jest rzadkością.
Kątem oka spojrzał na Żarskiego. Niezadowolenie na jego twarzy dało mu poczucie satysfakcji. Nie był z tego dumny, ale pstryczek w nos adwokata wprawił go w dobry nastrój. Obaj wiedzieli, że zaufanie jest kwestią drugorzędną, bo mecenas przygotował rozległy dokument jasno określający kompetencje policjantów, których można przydzielić do sprawy makabrycznego morderstwa. Sama klauzula poufności liczyła osiem stron drobnym druczkiem.
– Ona będzie musiała tam spać – odparł arcybiskup Żywiecki. – To nie zrodzi plotek?
– Nie sądzę. O okolicznych mieszkańców byłbym spokojny, jeśli już, to obawiałbym się reakcji pensjonariuszy.
Duchowny pokiwał głową w zadumie.
– Racja – odparł cicho. – Ksiądz Krzysztof nie miałby z tym problemu, ale jego następca ma nieco inny charakter i bardziej konserwatywne poglądy.
Bugajski potarł zmęczone oczy. Całą noc ślęczał nad teczkami funkcjonariuszy wstępnie wytypowanych do śledztwa w Kolnie. Instynkt zdecydowanie wskazywał na Bednarek, ale nadinspektor zbyt długo zajmował swój stołek, by łudzić się, że w tego typu sprawach najważniejsza jest wiedza merytoryczna. Długo rozważał kandydaturę zdecydowanie bardziej doświadczonego komisarza, który poza dłuższym stażem w policji mógł się pochwalić posiadaniem penisa. Niewiele brakowało, a ten atrybut zaważyłby na decyzji. Nieważne, że Bednarek biła konkurenta na głowę pod względem kompetencji. To nic, że miała wzorową kartotekę i jako jedyna na komendzie osiągnęła niemal stuprocentową skuteczność, a jej przełożony od dwóch lat domagał się dla niej awansu. Wszyscy na górze wiedzieli, że starsza aspirantka marnowała się w Toruniu i dawno już zasłużyła na szansę, ale głęboka wiara, z którą się nie kryła, do tej pory zamykała przed nią drzwi do kariery. Zdeklarowani katolicy nie mieli ostatnio najlepszego PR-u, o czym Bugajski niejednokrotnie przekonał się na własnej skórze, i właśnie dlatego o czwartej rano dokonał najsłuszniejszego wyboru, co było równoznaczne z włożeniem głowy pod topór. Do emerytury pozostały mu już tylko trzy lata – najwyższy czas, by zrezygnować z politycznych przepychanek, które dotąd go zajmowały, i wziąć się do prawdziwej pracy.
– Może zamiast gdybać, po prostu z nią porozmawiamy? – zaproponował. – Bednarek na razie nic nie wie o sprawie. Celowo jej w nią nie wprowadzałem, żeby nie zdążyła się przygotować. Potraktujmy to jako test.
***
Drogę do gabinetu metropolity Żywieckiego pokonały w milczeniu. Przewodniczka Sary pędziła do przodu jakby w obawie, że ktoś ze współpracowników zobaczy ją w towarzystwie ubranej po cywilnemu policjantki. Przyspieszony oddech i kilka głośniejszych chrząknięć zdradzały, że nie przywykła do tak szybkiego tempa. Sarze nawet zrobiło się żal starszej kobiety, zwłaszcza że wysoka temperatura w budynku nie ułatwiała wspinaczki po schodach.
– Niech pani poczeka – burknęła recepcjonistka, po czym stanęła przed wejściem do gabinetu i wygładziła dłońmi garsonkę.
Stała tak dłuższą chwilę, wpatrując się w drzwi, jakby w oczekiwaniu, że arcybiskup szóstym zmysłem wyczuje jej obecność i sam zaprosi ją do środka. Być może chciała uspokoić oddech, uznała Bednarek, gdy kobieta wreszcie chwyciła za klamkę i delikatnie uchyliła drzwi. Nie usłyszała sprzeciwu, więc nieśmiało weszła do środka, zostawiwszy niewielką szparę, przez którą aspirantka usłyszała jej słowa:
– Księże arcybiskupie, przepraszam, że przeszkadzam, ale przyszła ta policjantka.
– W samą porę – odpowiedział miękki męski głos, jakby ktoś mówił z uśmiechem na twarzy.
– Czyli mam ją wpuścić?
– Oczywiście, pani Renato. Dziękuję za pomoc.
Po chwili drzwi uchyliły się szerzej, a w progu stanęła rozpromieniona recepcjonistka. Widok uśmiechniętej od ucha do ucha kobiety wprawił Sarę w osłupienie. Opadające kąciki ust i wąskie oczy, sugerujące wcześniej, że jest niezdolna do uśmiechu, zniknęły. Szybki marsz spowodował, że broszka przesunęła się nieco w górę. Sprawiało to wrażenie, jakby ryba chciała na własne oczy zobaczyć przemianę na twarzy swojej właścicielki.
– Proszę wejść – powiedziała serdecznie.
Policjantce cisnęło się na usta pytanie, skąd ta zmiana tonu, ale tylko uprzejmie podziękowała i skorzystała z zaproszenia.
Błyskawicznie zapomniała o pozostawionej na korytarzu kobiecie. Jej uwagę całkowicie zaprzątnął bowiem widok bogato wyposażonego pomieszczenia. Na wprost drzwi wisiał ogromny portret w złotej ramie, przedstawiający arcybiskupa z poczciwą miną witającego gości, a także krzyż wysadzany szlachetnymi kamieniami. Znajdowały się tam też przeszklona gablota ze złotymi i srebrnymi kielichami, pokaźnych rozmiarów biurko rzeźbione w motywy florystyczne i co najmniej dziesięć wazonów ze świeżymi kwiatami – już tylko na podstawie tego wystroju można by wyciągnąć wnioski o ludzkich słabościach metropolity.
Nie to jednak zdumiało aspirantkę. Nie mogła oderwać wzroku od umieszczonego w osobnej gablocie przedmiotu. Nie miała pojęcia, jak długo tak stała, walcząc z pokusą, by podejść bliżej i przyjrzeć się uważniej. Dopiero czyjeś chrząknięcie wyrwało ją z zamyślenia.
– Jezu, przepraszam – rzuciła bez namysłu, po czym przeskoczyła wzrokiem po siedzących mężczyznach. – Po prostu nie wierzę własnym oczom.
Po jednej stronie biurka zasiadał arcybiskup ubrany w charakterystyczne czarno-fioletowe barwy. Sara kojarzyła ciepłą, zazwyczaj uśmiechniętą twarz z kilku wystąpień w telewizji. Nie znała jego przeszłości, ale wydawał się inteligentnym i pogodnym człowiekiem. Tego samego nie można było powiedzieć o siedzących naprzeciwko duchownego mężczyznach. Obaj nabzdyczeni, jakby razem z recepcjonistką byli świeżo po kursie strojenia srogich min, wpatrywali się w nią z rozdziawionymi ustami.
– To autentyk? – spytała.
– Oczywiście – odparł duchowny.
– Niesamowite. Jak w ogóle do tego doszło?
– Trafiła tu miesiąc po pożarze katedry Notre Dame. To tylko krótki przystanek na jej bardzo długiej drodze. Nie dziwię się pani fascynacji, niemniej zaproszono tu panią z innego powodu.
Zdawała sobie sprawę, że właśnie łamie zasady dobrego wychowania, ale zamiast przedstawić się i przeprosić za swoje zachowanie, odwróciła się i ponownie spojrzała na umieszczony w gablocie przedmiot, który przyciągał ją do siebie, hipnotyzował wręcz. Kto jak kto, ale arcybiskup powinien to zrozumieć.
– Korona cierniowa – powiedziała, stojąc przed jedną z ważniejszych zachowanych relikwii. – Podobno odnalazła ją matka Konstantyna Wielkiego. To niesamowite, że Francuzi pozwolili na jej transport. Jeśli pamięć mnie nie myli, znajdowała się w skarbcu katedry nieprzerwanie od tysiąc osiemset szóstego roku.
– Aż tak dokładną wiedzą nie dysponuję, niemniej…
– Do tej pory miałam okazję podziwiać jedynie pojedyncze ciernie z korony – przerwała arcybiskupowi. – Wiecie, panowie, że w Polsce, a dokładniej w sanktuarium Świętego Antoniego Padewskiego w niewielkiej wsi Boćki, znajduje się jeden cierń? Podobno Józef Franciszek Sapieha podczas wizyty w Paryżu przekonał strażnika, by pozwolił mu pocałować relikwię. Legenda głosi, że odgryzł kawałek korony wraz z cierniem, który następnie przemycił do Polski.
Trochę wbrew sobie odwróciła się do rozmówców. O ile wyraz twarzy arcybiskupa pozostał taki, jak chwilę wcześniej, o tyle postawa jednego z towarzyszących mu mężczyzn uległa zmianie. W jego oczach widziała teraz uznanie i zaciekawienie. Siedzący obok chudzielec, wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej się zacietrzewił, jakby próbował w ten sposób wyrazić oburzenie i za siebie, i za kolegę.
– Jego Ekscelencja sam widzi, co tu się wyprawia – wypalił. – Ktoś taki nie nadaje się do zadania, o którym rozmawialiśmy. Tu już nawet nie chodzi o płeć, choć nadal uważam, że policja popełnia błąd, podążając ślepo za trendami i obsadzając kobietami wysokie stanowiska. Nadinspektor gwarantował głęboką wiarę protegowanej, a ta na dzień dobry popełniła grzech, wzywając imię Pana Boga nadaremno.
– To prawda – odparł arcybiskup. – Odrobinę się pani zapędziła. Spodziewałem się też kogoś starszego. – Spojrzał na milczącego do tej pory trzeciego z mężczyzn.
Sara miała dziwne wrażenie, że powinna go skądś znać. Elegancki, dobrze dopasowany garnitur z drogiej wełny nie pasował jej do policjantów, ci zazwyczaj chodzą w marynarkach bądź luźnych sztruksowych ciuchach. Ale ta twarz, a zwłaszcza oczy… Bednarek znała to puste spojrzenie. Widziała je wielokrotnie u starszych kolegów, którzy zbyt dużo przeżyli, by szczerze się uśmiechać. Czuła też, że swoim zachowaniem może sprowadzić mu na głowę kłopoty.
– Przepraszam – rzuciła, bardziej z przekonania, że tak wypada, niż z wewnętrznej potrzeby. – Zachowałam się niestosownie.
Arcybiskup zaśmiał się, po czym z szerokim uśmiechem odparł:
– Wcale pani nie przeprasza. Mam uwierzyć, że gdyby miała pani możliwość, by wejść tu jeszcze raz i zacząć od nowa, wyglądałoby to inaczej?
– Słuszna uwaga. W takim razie odwrócę pytanie: czy gdyby Jego Ekscelencja wiedział, jak się zachowam, zaprosiłby mnie tu jeszcze raz?
– Bezczelność – parsknął chudzielec. – Zakończmy tę farsę. Nadinspektor Bugajski przeszacował kompetencje protegowanej. Żadna wiedza nie rekompensuje braku ogłady.
Bugajski, powtórzyła w myślach. Kojarzyła to nazwisko. Oszołomienie spowodowane widokiem jednej z najważniejszych relikwii Kościoła powoli ustępowało miejsca innym emocjom. Konus wprawdzie mógł użyć innego określenia, ale nie mogła odmówić mu racji. Nie codziennie przy jednym stole zasiadał arcybiskup metropolita warszawski oraz nadinspektor policji. Całowanie pierścienia duchownego byłoby przesadą, ale wypadałoby chociaż się przywitać, a nie jak nawiedzona ślinić się do eksponatu. Z drugiej strony to nie był pierwszy lepszy święty przedmiot, tylko najprawdziwsza korona cierniowa! Jak można było przejść obok niej obojętnie?
– Sam zachowałem się podobnie – odparł arcybiskup Żywiecki, chichocząc jak dziecko. – Jesteśmy tylko ludźmi, mamy swoje słabości. Pan, panie Żarski, tego nie zrozumie.
Mężczyzna w jasnym garniturze spuścił głowę.
– Oczywiście – odparł co najmniej o dwa tony ciszej.
– Tak po prawdzie, to nie widzę powodu, by dłużej pana zatrzymywać. Nie wątpię, że wszystko pan uwzględnił w dokumentach. Proszę zostawić je na biurku. Kiedy skończymy, pani Bednarek złoży podpisy.
– Ale ja…
– Dziękuję za profesjonalne wsparcie i rzetelną opinię. Bez pana pogrążylibyśmy się w chaosie. Będziemy w kontakcie.
Bugajski zasłonił usta dłonią. Aby w pełni ukryć poczucie satysfakcji, musiałby zasłonić sobie również oczy, bo te, gdyby tylko mogły, wyskoczyłyby z oczodołów i odtańczyły triumfalny taniec. Najwidoczniej nie tylko Sara nie przepadała za niezdrowo chudym mężczyzną.
***
Z trudem powstrzymał się przed trzaśnięciem drzwiami. Co za bezczelność. Jak Żywiecki mógł go tak potraktować? I to przy świadkach! Bugajskiego jeszcze rozumiał, pewnie durna dupa regularnie rozkłada przed nim nogi, ale dlaczego stary pierdziel tak się nią zauroczył? Wspomniał młode lata? Miał nadzieję, że skoro nie może już ruchać, to przynajmniej sobie popatrzy?
Żarski przeciął korytarz szybkim krokiem. Czuł się poniżony i potraktowany jak śmieć. Nie mieściło mu się w głowie, jak po tylu latach współpracy Żywiecki mógł zrobić coś podobnego. Cholerny ramol. Szybko zapomniał, jak adwokat ratował przed odsiadką i linczem jego zboczonych księżulków. Banda pieprzonych degeneratów. Wszyscy powinni gnić w pierdlu, a nie śmiać się w twarz wymiarowi sprawiedliwości z cieplutkiego klasztoru w Kolnie. Nie ma co, będą mieli z Bednarek używanie. Otoczą ją i zrobią sobie bukkake. Pewnie suka przywykła do tego na swojej komendzie.
– Płaszcz! – warknął do ślęczącej nad gazetą szatniarki. – Nie mam całego dnia.
Stara raszpla leniwie ruszyła tłuste dupsko. Nie raczyła nawet przeprosić za opieszałość. Żarski wyrwał jej z dłoni płaszcz i niedbale zarzucił na plecy. Zawsze irytowało go gorąco panujące w budynku kurii, ale teraz miał wrażenie, że ktoś jeszcze bardziej podkręcił termostat.
Pchnął potężne drzwi i wyszedł na zewnątrz. Z ulgą zaczerpnął świeżego powietrza. Kilkunastostopniowy mróz nie ostudził jednak jego emocji. Mecenas znał siebie aż za dobrze i wiedział, że tylko starannie wymierzona zemsta pomoże mu odzyskać spokój.
Z wewnętrznej kieszeni wyjął telefon i wybrał numer swojego najlepszego człowieka.
– Tak, szefie? – usłyszał już po drugim sygnale.
– Sara Bednarek. Wyryj sobie to nazwisko w pamięci. Chcę wiedzieć o niej wszystko. Kto ją dupczy, komu obciąga, a komu tylko dobrze robi ręką. Interesuje mnie każdy szczegół, każdy zajebany na szkolnej przerwie baton ze sklepiku. Rozumiemy się?
*
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI