Czterdzieści i cztery - ebook
Czterdzieści i cztery - ebook
Nowa, długo oczekiwana powieść Krzysztofa Piskorskiego, laureata Nagrody im. Janusza A. Zajdla oraz dwóch Złotych Wyróżnień Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego. Autor Cieniorytu, nazwanego przez Jacka Dukaja „światotwórstwem najwyższej klasy”, rozwija tym razem wizję świata, w którym niezwykła technologia miesza się ze słowiańską magią oraz epoką narodowych powstań i Wielkiej Emigracji.
Jest rok 1844. Do odciętej blokadą Anglii przybywa Eliza Żmijewska – poetka i ostatnia kapłanka zapomnianego, słowiańskiego bóstwa. Eliza ma odnaleźć przemysłowca Konrada Załuskiego, którego rodacy winią za upadek powstania na Litwie. Zamierza wykonać na nim wyrok wydany przez Radę Emigracyjną oraz Juliusza Słowackiego. Tylko czy Załuski naprawdę jest winny? A może padł ofiarą rozgrywki dwóch wieszczów?
W świecie, gdzie energia próżni odmieniła historię, nie ma prostych odpowiedzi. Etherowe bramy połączyły Europę z równoległymi światami, a wojny i powstania potoczyły się nowym torem. Towiańczycy, rewolucjoniści, luddyści, szaleni prorocy i poeci snują piętrowe intrygi. Armie, tajne policje oraz floty powietrznych okrętów czekają na znak. Z pozaświatowych kolonii Francji, Anglii oraz Rosji nadciągają egzotyczne stworzenia i obce siły. Coś lęgnie się w ciemnych zaułkach miast...
Polacy widzą we wszystkim szansę, by wywrócić układ wrogich im mocarstw. Żmijewska odkrywa jednak, że na szali leży coś więcej niż tylko los jej kraju…
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05888-6 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stanęli o zmroku, dobrą godzinę po tym, jak sylwetka ostatniego carskiego wszędołaza zniknęła na horyzoncie, ponad koronami drzew. Zwalili się bez sił na mech i mokrą, pachnącą zbutwiałym drewnem trawę; pod wygięte, pradawne konary litewskiego matecznika. Odłożyli stare rusznice, gwintówki, muszkiety. Zdjęli czapki. Ktoś miętolił w dłoniach różaniec. Ktoś inny z namaszczeniem dopijał ostatni łyk gorzałki. Pozostali znieruchomieli, jak omszałe kamienie, które ich otaczały.
Eliza Żmijewska opadła na śliski, zagrzybiony pień. Odpięła pas z szablą po dziadku. Wyciągnęła przed siebie nogi w spodniach do końskiej jazdy i wysokich oficerkach. Odrzuciła do tyłu głowę. Wdychała zapach lasu, próbując uleczyć nim ćmienie w skroniach i palący ból mięśni.
Obok niej wartownik wspiął się na zwalony konar i oparł na drzewcu postawionej na sztorc kosy. Próbował nie zasnąć na stojąco. Wbijał wzrok w czerń gęstego boru, nie zdając sobie sprawy, że przynosi więcej szkody niż pożytku. W półmroku jego popielaty płaszcz świecił z daleka jak wiszący nad ziemią ociężały świetlik.
Była ich już tylko dwunastka. Wczoraj — dwudziestka trójka. Przedwczoraj — prawie pięćdziesiątka. A tydzień wcześniej, pod Wilnem, byli częścią trzydziestotysięcznej armii, która przy wsparciu polskich pułków generała Giełguda próbowała odbić miasto z rąk Iwana Dybicza. Rosjanie rzucili przeciwko nim wszystko: lądowe pancerniki, strzelców syberyjskich, chodzące trupy, a nawet żarptaka. Na nic. Powstańcy pobili ich, odepchnęli, choć już trzeciego dnia wiele regimentów miało tylko po miarce prochu i kromce chleba na głowę, a obiecane okręty powietrzne z zaopatrzeniem nigdy nie przyleciały. Nie mieli amunicji. Byli głodni, zziębnięci. Mimo to — zwyciężali.
Wtedy nadszedł wieczór osiemnastego sierpnia 1830 roku, kiedy Eliza dowiedziała się, jak smakuje pękające niebo, kiedy usłyszała, jak brzmi wysysane światło, kiedy poczuła zapach ludzkiego ciała zmienionego w obłok czerwonej pary. Wieczór, kiedy Rosjanie poświęcili całe Wilno, ze wszystkimi jego mieszkańcami, byle tylko zatrzymać powstanie.
Po rzezi wileńskiej uciekali w sto osób — zbieranina Polaków, Litwinów, francuskich ochotników, powstańców i regularnego wojska. Dowództwo objął stary pułkownik Kieżdar. Niedowidział, a eksplozja etheru nad Wilnem wypaliła mu na źrenicach powidok, jaki słońce zostawia u szalonych kaznodziejów, którzy wpatrują się w nie zbyt długo. Był jednak ostatnim oficerem w grupie, który zachował pełnię rozumu.
Zbierając kolejnych ocalałych, dotarli pod Landwarowo, gdzie udało im się połączyć z mniejszym oddziałem powstańców, walczącym pod wodzą pułkownik Emilii Plater. Jej widok poprawił nastroje i wlał w uciekinierów odrobinę nadziei.
Nie na długo.
Następnego dnia wpadli na szwadron Kozaków. Stracili połowę ludzi, w tym Kieżdara, który ryczał i rzucał się jak niedźwiedź, nawet gdy w jego otyłym ciele siedział dobry tuzin pistoletowych kul.
Emilia Plater poprowadziła niedobitki dalej, przez kolejne dni porażek. Zostali pobici pod Ladygosem. Potem, gdy chcieli wkroczyć do Starych Troków, wpadli w rosyjską zasadzkę z szybkostrzelnym kulomiotem etherowym. Uciekli w las, a Rosjanie rzucili w pościg za nimi wszędołazy. Maszyny potrafiły wypatrzyć uciekinierów nawet w całkowitej ciemności, przez liście i gałęzie, rażąc ogniem zamontowanych w kadłubach kulomiotów.
Ci, którzy przeżyli, po siedmiu dniach ucieczki byli już całkiem złamani, wyprani z sił. Nawet Plater ledwo się tliła.
Eliza Żmijewska martwiła się o nią. W ciągu tygodnia zobaczyła, jak jej kuzynka (mówiły tak o sobie, choć nie były spokrewnione) postarzała się o dobre pięć lat. Elizę niepokoiły głębokie bruzdy na twarzy Emilii i jej niewyspane oczy. Niepokoił fakt, że na postojach nie obmywała się już z ziemi i pyłu. Najbardziej jednak przerażało to, że cały czas mówiła do siebie. I gwizdała pod nosem.
Żmijewska znała ten odgłos. Wiedziała, że kuzynka próbuje odnaleźć wargami dźwięk, który usłyszeli pod Wilnem, kiedy wszystko się zaczęło, kiedy pękło niebo. Piekielny ton, którego nie chciała już nigdy słyszeć.
Teraz Eliza siedziała na pniu, a Emilia stała oparta o drzewo i czubkiem szabli ryła w ziemi, wygrywając na rysunku wojnę, którą już dawno przegrali. Była tylko wychudłym, słabym i bladym cieniem dawnej pani pułkownik.
Eliza nie mogła na to dłużej patrzeć. Wiedziała, że potrzebują pomocy, a jedyną osobą, która mogła coś zdziałać w tym czarnym lesie, była ona sama. Odwróciła się więc, zniknęła między drzewami.
Otoczył ją ciemny litewski matecznik. Gałęzie splątały się nad jej głową w zbity baldachim, który nie przepuszczał słońca, opierając swoją nabrzmiałą, zieloną masę na grubych pniach. Pnie schodziły w dół omszałymi kolumnami, a u podstawy rozczapierzały się wachlarzem pofalowanych korzeni. Korzenie wgryzały się w mięsiste, zielone poduchy mchu. Mech był tak miękki, że Eliza przez moment miała ochotę zdjąć buty, położyć się na nim, zasnąć.
Skarciła się w myślach. Nie była już dziewczynką, a to nie było bezpieczne miejsce.
Mickiewicz pisał niedawno o litewskim mateczniku, że ściągają do niego wszystkie zwierzęta. Jak zwykle miał tylko blade pojęcie o faktach. Eliza dobrze wiedziała, że w najciemniejszych, najgłębszych lasach, gdzie nigdy nie zagląda człowiek, kryją się rzeczy, których nawet zwierzęta wolą unikać.
Właśnie tych rzeczy szukała.
Minęła dąb, który musiał pamiętać jeszcze pierwszych pogan. Prześlizgnęła się pod obalonym ze starości pniem. Gdzieś niedaleko szumiał strumyk, ale w półmroku nie potrafiła go dostrzec.
Zapach mokrego runa był tak intensywny, że można by go kroić. W pewnym momencie dołączyła do niego inna woń. Trudna do opisania, świdrująca. Żmijewska wiedziała już, że to, czego szuka, jest w pobliżu. Ale jak zmusić TO, by się ujawniło?
Matka uczyła ją, że trzeba obrócić się trzy razy przez lewe ramię i rzucić za siebie garść soli, ale Eliza była dzieckiem innej epoki. Wierzyła w naukową dedukcję. Już dawno podzieliła rytuały matki na te, które działały naprawdę, i te, które były tylko pustymi obrzędami.
Nie szukała długo. Niedaleko strumyka stało kilka starych, omszałych głazów. Jeden od razu rzucił się jej w oczy.
— Dzień dobry, dziadku — rzekła do kamienia.
Ten nawet nie drgnął.
— Musieliście się bardzo spieszyć, kiedy mnie usłyszeliście — dodała.
Dalej nic.
— Mech macie po złej stronie. Tutaj na wszystkich głazach i pniach jest od północy, a u was od południa. Wiem, że mnie słyszycie, dziadku. Wstańcie, bo będę musiała wezwać w dawnej mowie.
Kamień drgnął. Uniósł się. Rozwinęły się spod niego pałąkowate ramiona i nogi o wielu stawach. Wielki korpus rzucił na Elizę cień. Mech zamiast skóry, drewno zamiast kości, łyko zamiast ścięgien. W głębi pulsowały brązowe trzewia, leniwie tłocząc ziemię, a z otworów w ciele sączył się biały sok. Na szczycie tkwiła głowa ze splątaną z gałązek brodą.
Leszy zachrobotał głosem wiekowych żaren:
— Stara. Mowa. Zapomniana.
— Jeszcze nie, dziadku. Uczyła mnie matka.
— A. Grzeczności. Nie. Nauczyła.
Eliza westchnęła. Trafił jej się leszy z poczuciem humoru.
— Muszę wiedzieć, dziadku, gdzie są Rosjanie. Którędy przejdziemy bezpiecznie?
— Rosjanie?
No tak. Dla niego wszyscy ludzie byli tacy sami.
— Ludzkie stopy depczące ziemię. W ciężkich, skórzanych butach.
— Nogi. Blisko. Tam — mruknął leszy i machnął ramieniem w kierunku, z którego przyszła, a potem odwrócił się plecami.
Nie. Od nowa.
— Te stopy to moi przyjaciele, dziadku — powiedziała Eliza. — Gdzie są inne stopy? Te, które nas ścigają? Dużo liczniejsze? Gdzie konie, maszyny…
Leszy nie odpowiedział. Zaczął składać się i kurczyć w sobie. Tym razem mchem w dobrą stronę. Eliza z desperacją chwyciła go za ramię. Jej palce utonęły w nasączonym żywicą runie, między łykowatymi ścięgnami.
Leszy odwrócił się błyskawicznie. Syknął ze złości. Z ust trysnął mu biały sok.
Żmijewska zrobiła krok do tyłu. Wiedziała, że ze stworzeniami lasu nie ma żartów. Przyjaciółka jej matki uraziła kiedyś wiłę. Wiła otworzyła ją wpół niczym książkę, a potem włożyła jej w brzuch skolopendrę długą na pół łokcia. Kobieta zdołała jakoś wrócić do domu, ale nim doczekała się pomocy, skorek podarł jej wnętrzności, jakby były z papieru, a potem uciął szczypcami palec powiatowego chirurga, uniknął trzech strzałów z rewolweru i ciosów łopatą, po czym czmychnął przez szparę pod drzwiami.
Z leszymi nie było lepiej. Ten tutaj mógł bez trudu połamać każdą kość w ciele Elizy. Albo wciągnąć ją pod ziemię i pogrzebać żywcem.
— Dziadku. Zaklinam cię na moją matkę, babkę, prababkę, córki słońca, księżyca i gwiazd. Musiałeś o nich słyszeć.
— Nie. Jesteś. Jak. One.
Leszy naparł na Elizę, zbliżył twarz do jej twarzy.
— Jesteś. Tylko. Małym. Nasionkiem.
— Każde drzewo kiedyś nim było. — Nie ustąpiła mu na krok.
— Nie. Każde. Nasionko. Wyrasta.
— Błagam, dziadku. Dam ci swoją krew — rzekła Eliza, podciągając rękaw koszuli. — Krew i pajdę suchego chleba. Tylko to mi zostało.
Wyciągnęła zza pasa kozik i przyłożyła go do nadgarstka.
Leszy westchnął przeciągle, jak drzewa trzeszczące na wietrze. Przyłożył ucho do ziemi i nasłuchiwał tak długo, że przestraszyła się, czy nie zasnął.
— Stopy. Buty. Znikają. Zniknęły… Przed. Chwilą.
Czy w twarzy, która składa się z wiszących na łyku kamieni zamiast oczu, z mchu zamiast policzków, z chrustu zamiast ust da się wyczytać strach? Eliza była pewna, że właśnie go wyczytała.
— Jak to: zniknęły? — spytała.
— Były. Nie ma. Coś. Idzie. Kaleczy. Kłuje — wymamrotał leszy.
Odwrócił się prędko i wcisnął z powrotem w ziemię. Tym razem już nie reagował, choć zaniepokojona Eliza ciągnęła go za ramię i błagała.
Wtedy ona także poczuła, że coś nadchodzi. Ruszyła pędem do obozu. Stopy grzęzły jej w poduchach mchu i gąbczastym runie. Czuła się jak w koszmarnym śnie. Im szybciej biegła, tym wolniej zdawała się poruszać. Las chwytał ją za nogi, stawiał na drodze gałęzie i śliskie kamienie.
Wreszcie zobaczyła między drzewami wartownika, który stał na pniu i rozglądał się zaniepokojony, potem ludzi rozciągniętych pod pniem, a na końcu Emilię Plater.
Emilia już wiedziała. Zerwała się z miejsca. Z przerażeniem patrzyła na staw, z którego powierzchni zaczęły odrywać się pojedyncze krople. Kapały w górę. Drzewa poruszyły się, zaszumiały. Zaniepokojeni powstańcy chwycili za broń.
Potem szum rozwarstwił się na odgłosy tysięcy ocierających o siebie odnóży, a las wybrzuszył się i rzygnął w ich stronę skrzeczącą ciemnością.ROZDZIAŁ I
Rozsierdziłem się, gdy admiralicja odrzuciła plany nowej wyprawy arktycznej i w zamian posłała mnie za etherową bramę, bym pracował nad mapami wybrzeża Nowej Anglii (lub Anglii², jak ją teraz zwą, odkąd znamy też Anglię³ i ⁴). Uważałem to za zadanie nudne, zbędne, absurdalne! Jeśli fragmenty terenu, które do tej pory poznaliśmy, idealnie pokrywają się z atlasami naszego świata, można przecież śmiało założyć, że tak samo jest z całą resztą.
Teraz muszę wszelako przyznać, że to ciekawe uczucie: widzieć znajome zatoki i linie brzegowe bez jednego miasteczka, bez dachu, komina czy falochronu. Zupełnie jakby człowiek nigdy nie został stworzony, a Bóg porzucił swoje dzieło w połowie dnia szóstego.
Jeśli czegoś się obawiam, to chyba tylko mizernych umiejętności robotników, którzy w Nowym Portsmouth składali poszycie statku z części przesłanych przez bramę. Wątpię, by mogli równać się z mistrzami szkutniczymi z Pembroke. Nie da się jednak ukryć, że mała wycieczka wokół wyspy nie będzie dla okrętu ani dla załogi takim obciążeniem, jak wyprawa między lody przejścia północno-zachodniego, którą z żalem odłożyłem na nieokreśloną przyszłość.
Kapitan John Franklin, dziennik znaleziony we wraku HMS Erebus na wyspie Islay²
Fala łupnęła o burtę statku. Eliza poderwała się gwałtownie i uderzyła czołem o deski nad koją. Jęknęła. Chwyciła się za głowę. Opadła z powrotem na posłanie.
Leżała chwilę, patrząc tępo w sufit. Czoło ćmiło.
Minęło czternaście lat, a sen o litewskim lesie wciąż wracał. Czy kiedyś się od niego uwolni? Jaką ofiarę musi złożyć upiorom przeszłości, nim zostawią ją w spokoju?
Przetarła twarz, wstała ostrożnie z koi. W kajucie było za nisko, by mogła się wyprostować. Było też ciasno. Dębowa boazeria napierała na nią ze wszystkich stron; czuła się jak zamknięta w starej szafie. Ale przynajmniej miała bulaj — zapłaciła za niego drogo, ale nie potrafiła sobie wyobrazić podróży w kajutach wewnątrz kadłuba, bez choćby promienia dziennego światła.
Zgarbiona, podeszła do zmatowiałej, okrągłej szybki. Szare niebo, skrawek pofalowanego morza. Pogoda wyraźnie się pogarszała.
Basowy pomruk silnika, który poruszał bocznymi kołami Vesty, sprawiał, że drżały jej wnętrzności i burzył się żołądek. Poczuła nagle, że dusi się w tej ciasnej kabinie, gdzie powietrze przesiąkło już zapachem jej potu; ciężkim ekstraktem koszmarnego snu.
Zbliżyła się do pękniętego lusterka na ścianie. Z odbicia patrzyły na nią oczy, których kiedyś nie znosiła. Oczy kundla. Mieszańca. Jedno niebieskie. Jedno zielone. Heterochromia. Dziś było już dla Elizy jasne, że padła ofiarą zwykłej pomyłki natury, ale we wsi pod Łoździejami, gdzie się wychowała, mówiono, że ma „oczy wiły”. Kiedyś ich nienawidziła, ale teraz przynajmniej odwracały uwagę od blizny na szyi — grubej, białej, przypominającej uśmiech. Pamiątka po 1830 roku.
Jak jej sen.
Eliza poprawiła aksamitkę tak, by dokładnie przykryła bliznę. Uczesała się, upinając ciemne włosy w modny kok. Nałożyła na twarz odrobinę pudru i różu. Krytycznie obejrzała ukryte w kącikach oczu filigranowe linie pierwszych zmarszczek — wstępny szkic czasu, który miał już dla jej oblicza ponury plan. Postanowiła udawać, że to wina morskiej wody i wiatru; że ślady znikną, gdy tylko lepiej o siebie zadba.
Nucąc ludową piosenkę, wcisnęła się w prostą, ciemnobrązową suknię z gorsetem. Pancerz średnio zamożnej damy, który chronił przed podejrzliwymi spojrzeniami i pozwalał wtopić się w tłum.
Spryskała się perfumami. Wolałaby solidną kąpiel, ale na Veście nie było łazienek. Mężczyźni dawali czasem bosmanowi parę szylingów, żeby o poranku zlał ich wężem ręcznej pompy na tylnym pokładzie. Kobietom pozostawała tylko miseczka ciepłej wody, wypraszana u kuka w kambuzie.
Eliza położyła dłoń na drewnianej skrzynce, która spoczywała między perfumami, różami i pomadami. Leżał w niej kieszonkowy pistolet Deringera oraz mała koperta z wyrokiem śmierci, podpisanym przez samego Juliusza Słowackiego w imieniu Rady Emigracyjnej. Na dokumencie widniało też jej nazwisko — jako wykonawcy wyroku.
Zdawała sobie sprawę, że nigdy nie powinna się z tym listem rozstawać. Szczególnie w drodze do Anglii², na terenie wroga. Spędziła jednak tydzień na pokładzie i wiedziała, że najgorsze, co mogło ją spotkać, to pewna nadgorliwa starsza plotkara z kabiny na rufie.
Eliza opuściła kajutę. Labiryntem ciasnych korytarzy i żelaznych schodów dotarła do drzwi na środkowy pokład. Wyszła na zewnątrz. Owiał ją morski wiatr i mgła zimnych kropel, rozpylonych przez młócące wodę koła napędowe, wysokie jak trzypiętrowe budynki.
Przeszła wzdłuż barierki na dziób, z daleka od wilgoci i hałasu. Zapatrzyła się w fale, które łamał żelazny kadłub Vesty. Pomyślała, że nudna podróż to dobry moment, by wrócić do pisania. Już dawno nie ułożyła nawet jednej strofy. Objęła wzrokiem morze. Zaraz zaczęły jej przychodzić do głowy frazy, z których mogłaby złożyć wers albo dwa. Parę słów o górach wody, które wypiętrza i nadmuchuje wściekłość żywiołu… Ale coś takiego było chyba u Mickiewicza? To może o nieludzkiej cierpliwości fal, które jak wytrwały rzemieślnik, ruch za ruchem, kruszą wszystkie lądy? Nie, banalne. To przecież z wiersza Jasna gwiazdo Keatsa! Więc jak?
Eliza pochyliła się, znów zapatrzyła w morze. Jej umysł jak sprawna maszyna łączył, rozdzielał i rekombinował słowa.
— Piękny mamy dzień, prawda? — rozległ się za nią obcy głos.
Prawie wypadła za barierkę.
— Ma pan oryginalną definicję pięknego dnia — powiedziała, nie odwracając się. — Niech zgadnę, Anglik?
Poznała już wcześniej po akcencie, ale to wyglądało na zręczny początek rozmowy.
— Tak urocza dama nie powinna spędzać czasu samotnie.
Coś zawyło w Elizie, jak zawsze, kiedy słyszała zaczepkę o subtelności kafara. Mimo to przybrała uprzejmy, neutralny wyraz twarzy i obróciła się w stronę głosu.
— Przeciwnie. Urocza dama najkorzystniej wygląda, kiedy w samotności podziwia piękno przyrody.
Podała mężczyźnie dłoń do pocałowania i zmierzyła go krótkim spojrzeniem. Wyglądał może na pięćdziesiątkę, trudno było dokładnie określić. Miał we włosach pierwsze pasma siwizny, ale trzymał się prosto jak struna. Sposób mówienia i postura wskazywały, że spędził lata w brytyjskiej armii.
Czyli przynajmniej raz walczył przeciwko Polakom. Musiała uważać.
— Pułkownik Charles Rowan — przedstawił się.
— Justyna Zamoyska — podała zmyślony alias.
Chyba słyszała już wcześniej jego nazwisko. Nie była pewna, więc po prostu się uśmiechnęła. No dobra, pułkowniku. Pora wybadać, czego ode mnie chcesz…
— Nie wydaje mi się, żebym spotkała pana na pokładzie — powiedziała.
— Bardzo możliwe. Przez pierwsze dni rzadko ruszałem się z kajuty. Rozumie pani, nawał pracy.
— Płynie pan do Londynu² w sprawach zawodowych? Dlaczego nie przez Bramę Londyńską, tylko parowcem z kontynentu? Osobliwe.
Rowan się uśmiechnął.
— Nie tak osobliwe jak tajemnicza, samotna dama o słowiańskim akcencie, w drodze do jednego z najniebezpieczniejszych miejsc pod słońcem. Polka? Zgadłem?
Skinęła głową. Rozmowa powoli przestawała jej się podobać. Przyjemnie było zgadywać fakty dotyczące rozmówców. Nieprzyjemnie — gdy oni zgadywali, i to celnie.
Charles Rowan oparł się o barierkę.
— Czyli pewnie nie zainteresuje pani rozmowa o pogodzie czy modzie? Zamiast tego będzie pani chciała przejść od razu do polityki? — rzekł.
— Aż tak się pan boi, że postanowił mnie uprzedzić?
Jedynym przejawem emocji, jaki zdołała z niego wydobyć, były lekko zmrużone oczy.
— Proszę wybaczyć, ale ilekroć rozmawiam z pani rodakami, słyszę tylko litanię żalów na królową i decyzje naszego rządu — rzekł.
— Przyzna pan obiektywnie, panie Rowan, że nie mamy szczególnych powodów, by kochać Anglię. Pana rząd jest w komitywie z zaborcami naszego kraju. Jawnie wspiera największe łajdactwo współczesnej historii.
— Polacy… — westchnął Rowan. — Nie potraficie zjednywać sobie przyjaciół. Po tym, jak sąsiedzi rozdrapali wasz kraj, mieliście na chwilę sympatię całego świata. Niemców, bo nienawidzili Prusaków. Francuzów, bo nienawidzili Rosjan. Włochów, bo nienawidzili Austriaków.
— Myli się pan. Nikt nas nigdy specjalnie nie kochał.
Rowan machnął ręką.
— Byłem w Lyonie, kiedy przybyła pierwsza kolumna polskich wojsk na wygnaniu. Mieszczanie zabijali się, żeby przyjąć jakiegoś walecznego Polaka pod swój dach. Niejedni dzielili z nimi nawet małżeńskie łoże lub przymykali oko, gdy dzieliła je ich córka. Pamiętam, jak generał Lafayette zagroził, że rozpędzi bagnetami Zgromadzenie Narodowe, jeśli tylko wprowadzi antypolskie ustawy. A potem? Jak to się stało, że nawet z Francuzami nie było wam po drodze? Dlaczego postanowiliście walczyć z całym światem?
Eliza wzruszyła ramionami i zapatrzyła się w fale. Nie chciało jej się dyskutować z obcokrajowcem. Miała za sobą zbyt wiele podobnych rozmów. Co mieli zrobić, gdy cesarz Napoleon legł na łożu śmierci, trzymany przy życiu tylko przez wymyślną etherową maszynerię oraz wysiłki telepatów w obręczach Farii, którzy całymi dniami próbowali pobudzać jego umysł? Co mieli zrobić, gdy jego miejsce zajął gruby i tchórzliwy brat, Ludwik Bonaparte? Gdy przewrót we Francji się nie powiódł, stronnicy starego cesarza zostali zepchnięci do podziemia i jasne stało się, że Francja nie poniesie już dalej pochodni, od której spłonąć miał stary układ sił na kontynencie? Czy mieli się zgodzić, żeby Polska została już na zawsze małym ogryzkiem, podległym Francji? Jak prędko ogryzek ten przehandlowano by carowi?
Dlatego wzięli pochodnię w swoje ręce. Zaatakowali Rosję z dwóch światów; z Księstwa Warszawskiego w starej Europie¹ oraz z Kolonii Nadwiślańskiej w Europie², gdzie w tajemnicy wybudowali etherową bramę.
Początek był obiecujący. Armia carska, źle dowodzona, źle wyposażona, uległa w kilku bitwach. W Europie² samobójczy rajd korpusu generała Prądzyńskiego pozwolił zniszczyć Bramę Moskiewską i odciął kolonialne armie Rosjan; rozłupał imperium na pół. W starym świecie też szło nieźle. Powstańcy dotarli aż do Wilna. Skąd mogli wiedzieć, jak daleko posunie się car, byle tylko nie stracić Litwy…
— Przepraszam, jeśli to dla pani trudny temat — rzekł Rowan. — Widzę, że popsułem pani nastrój…
Eliza skarciła się w myślach. Swoją miną znowu zdradziła więcej, niż chciała.
— Zastanawia mnie — kontynuował Anglik — blizna na pani szyi. Proszę wybaczyć, ale zsunęła się pani wstążka. Można wiedzieć, w jakich okolicznościach urocza dama mogła doznać tak strasznych obrażeń? Nie chodzi chyba o wypadek przy szydełkowaniu.
Eliza nerwowo poprawiła aksamitkę.
— Podsumowując — rzekł Rowan — mamy kobietę, która nie boi się podróżować samotnie do Londynu². Kobietę z kraju słynnego z krwawego powstania, wywrotowców, zamachowców. Kobietę, która odniosła ranę od szabli lub noża. Kobietę inteligentną, potencjalnie niebezpieczną. Na dodatek mam powody podejrzewać, że Londyn² nie jest prawdziwym celem jej podróży. Uznała zapewne, że łatwiej będzie się dostać do właściwego Londynu etherową bramą z nowego świata niż przejść szczegółową kontrolę na blokadzie kontynentalnej w starym świecie. W takiej sytuacji obywatelski obowiązek nakazuje mi spytać, w jakim celu próbuje się pani dostać do Anglii? I jak naprawdę się pani nazywa?
Eliza poczuła, że oblewa ją zimny pot. Niepotrzebnie wdała się w rozmowę z tym chłodnym, dziwnym jegomościem. Niepotrzebnie pozwoliła się wmanewrować w popisywanie sprytem.
— Nie muszę panu nic mówić — rzekła sucho.
— Oczywiście. Ale może być pani pewna, że zaraz po przybyciu do portu odnajdę panią ponownie, w towarzystwie funkcjonariuszy policji. A z nimi będzie już pani musiała zamienić parę słów, pani…
Eliza zacisnęła dłonie na poręczy. Tak mocno, że miała wrażenie, jakby przechylił się cały statek.
— Plater — wystrzeliła, bo nic innego nie przyszło jej do głowy.
— Naturalnie, pani Plater, możemy sobie darować te nieprzyjemności. Jeśli tylko będzie pani od tej pory…
W tym momencie za Elizą i Rowanem przebiegł kapitan — stary Walijczyk z ospowatym nosem, zapięty pod szyję w nienaganny, granatowy mundur.
— Kapitanie? Coś się stało? — zaczepił go Rowan.
Nie odpowiedział nawet gestem. Z łomotem wbiegł po żelaznych schodkach na górny pokład i ruszył w stronę rufy. Rowan się zdumiał. Uchylił kapelusza.
— Miłego dnia. Dokończymy naszą rozmowę przy następnej okazji — rzekł.
Ruszył za kapitanem, ale zatrzymał się przy stopniach i rzucił jeszcze:
— Proszę nie wysiadać, zanim nie wpłyniemy do portu. To zimne wody, nie przeżyje pani kwadransa.
Gdy Charles Rowan zniknął na wyższym pokładzie, Eliza odetchnęła głęboko, uspokoiła się. Słowacki miał rację. Pomysł z Europą² był ryzykowny i głupi. Trzeba było znaleźć sobie jakiegoś mężczyznę z dzieckiem, przedostać się do Londynu przez blokadę, udając porządną, bogatą rodzinę. Ale Eliza się uparła. Może po prostu chciała pierwszy raz zobaczyć nowy świat?
Na szczęście nie stało się nic, z czym nie mogłaby sobie poradzić. Była w drodze do celu, okręt wciąż płynął, plan był aktualny. Tylko to się liczyło. A Rowan niech jej sobie szuka po przybyciu do portu…
Właśnie w tym momencie Eliza Żmijewska poczuła, że pokład znów się przechyla.
Zerknęła za burtę. Boczne koło napędowe niemal całe wystawało nad wodę. Tylko czubek dotykał jeszcze fal, posyłając w powietrze bryzgi białej piany. Eliza wychyliła się jeszcze bardziej. Spojrzała na morze.
Tuż pod kadłubem płynął powoli wielki, ciemny kształt.
W tym momencie pokład Vesty wyrwał się Elizie spod nóg niczym spłoszony koń. Chwyciła kurczowo barierkę, ale impet wyrzucił ją na drugą stronę, wykręcił ramiona i rąbnął nią o burtę. Prawie spadła. Poprawiła chwyt, zaparła stopę o poprzeczkę barierki i przerzuciła się z powrotem.
W wodzie krzyczał ktoś, kto nie miał tyle szczęścia. Jego głos szybko został z tyłu, wśród wysokich fal. Krzyczeli też ludzie na pokładzie i ci, którzy właśnie wybiegali z ciasnych korytarzy Vesty.
Eliza zerknęła w wodę. Ciemny kształt zakręcił sto metrów od statku i wracał — brunatna smuga pod szarymi falami.
Przykucnęła, obejmując barierkę. Drugie uderzenie było równie bolesne — obiła sobie bok o żelazny słupek. Impet zbił z nóg ludzi na całym pokładzie. Teraz próbowali niezdarnie wstawać. Starsza dama w krynolinie machała nogami, bezsilna jak przewrócony na plecy żuk. Powietrze rozerwał dźwięk syreny pokładowej.
Kolejne uderzenie. Eliza omiotła wzrokiem pokład i wypatrzyła łódź ratunkową, do której właśnie podbiegło dwóch majtków z siekierami. Zaczęła przesuwać się powoli w jej stronę, ciągle trzymając się barierki.
Po chwili stanęła jak wmurowana. Tajemniczy kształt zrobił kolejne koło i znów płynął w stronę Vesty. Tym razem wynurzony. Krzyki załogi i pasażerów przybrały na sile.
Eliza podejrzewała, że jako jedyna na pokładzie wie, co mają przed sobą. Osiem lat wcześniej była na Sorbonie, kiedy William Buckland pokazywał naukowcom i gapiom z całego Paryża swoje znalezisko — kości gigantycznej jaszczurki z pradawnych czasów, megalosaurusa, które wykopał głęboko spod ziemi. Uczony twierdził, że podobne drapieżniki mieszkały przed biblijnym potopem na lądzie i w morzu. Zniknęły dawno temu. Ale widocznie nie w Europie²…
Stwór, który płynął w stronę Vesty musiał być przedstawicielem innego gatunku niż potwory Bucklanda. Miał dwadzieścia metrów długości i pysk jak u krokodyla; zmieściłaby się w nim lokomotywa. W grubej, pokrytej kostnymi naroślami czaszce widniała para malutkich oczek — Eliza zdawała sobie sprawę, że w rzeczywistości są większe od niej. Widziała w nich wściekłość. I głód.
Vesta była parowcem pasażerskim. Nie miała dział pokładowych. Nie była jednak bezbronna, bo w nowym świecie pojawili się już korsarze, dla których morza starego świata były od dawna za ciasne.
Obok Elizy z hukiem otworzyły się drzwi. Na pokład wybiegło czterech marynarzy, niosąc elementy wielkiego, ciężkiego mechanizmu. Jeden rozłożył trójnóg. Pozostali zaczęli szybko skręcać resztę części: zbiornik wody, cewka etherowa, żarniki, komora parowa, długa lufa, jarzmo. Załoga i pasażerowie patrzyli z nadzieją, jak na pokładzie rośnie powoli wielkokalibrowy, etherowy sztucer. Z każdym uderzeniem w kadłub ruchy marynarzy robiły się coraz bardziej nerwowe. Na czoła wystąpił im pot. Grube dłonie drżały, ściskając skomplikowane elementy.
Skończyli w momencie, gdy potwór zatoczył koło i przygotował się do kolejnego ataku. Brodaty bosman złożył się do strzału, nacisnął spust. Powietrze przeszył narastający świst etherowej cewki, której pierścienie nabierały prędkości. Eliza wiedziała, że lada chwila pojawi się między nimi lewitujące ziarenko etheru — energia próżni tak potężna, że mogłaby przetopić sto metrów stali. Do komory z cewką wpadnie woda, która odparuje w ułamku sekundy, a potem wypchnie z gwintowanej lufy pocisk tak szybko, że ten zacznie topić się w powietrzu.
Eliza ściskała barierkę, czekając, aż usłyszy znajomy świst. Nie usłyszała. Zanim etherowy sztucer wypalił, bestia uderzyła w burtę statku, wgryzła się w nią zębami. Skomplikowany mechanizm spadł z łoża i wyleciał za barierkę razem z marynarzem, który próbował go złapać.
Vesta straciła ostatnią szansę ratunku. Przez rozerwane poszycie wdzierała się do kadłuba woda. Statek zaczął się przechylać. Załoga wiedziała, że to koniec — marynarze rzucili się do szalup, pospiesznie przecinali liny. Kapitan stanął wyprostowany na mostku; najwyraźniej postanowił pójść na dno ze statkiem. Eliza nie miała takiego zamiaru. Pobiegła na drugą burtę, by znaleźć się po stronie ukrytej przed morskim drapieżnikiem.
Zobaczyła kilka dam w pięknych popołudniowych sukniach z krynoliną, które stały zbite przy barierce, ze zrozpaczonymi wyrazami twarzy. Mężczyźni krzyczeli do nich z wody, ale myśl, że miałyby zdzierać publicznie niewygodne suknie, że miałyby moczyć się w bieliźnie, całkowicie paraliżowała kobiety. Była wśród nich ośmioletnia dziewczynka, mała laleczka wczepiona palcami w suknię mamy. I ten widok ukłuł Elizę najboleśniej.
Odwróciła wzrok. Zrzuciła suknię, przeszła w bieliźnie na drugą stronę barierki, wzięła głęboki oddech i skoczyła w lodowate morze.
W locie złączyła nogi, osłoniła dłonią podbródek i zatkała nos. Impet wbił ją głęboko pod powierzchnię. Było tak zimno, że prawie krzyknęła. Zaczęła prędko płynąć z powrotem ku światłu.
Tymczasem potwór okrążył rufę tonącej Vesty. Teraz płynął równolegle do burty. Zgarniał kotłujący się w wodzie ludzki plankton i malutkie szalupy do otwartej paszczy pokrytej setkami ostrych kostnych narośli, które mełły ofiary jak żarna. Eliza wyskoczyła na powierzchnię w momencie, gdy potwór już się do niej zbliżał.
Gwałtownymi ruchami dopłynęła do burty. Przylgnęła do niej jak sparaliżowana, patrząc na zbliżającego się jaszczura. Przepłynął tuż przy Elizie, zmiatając z powierzchni wody łódkę, w której siedziało kilku dżentelmenów. Wzbudzony przez wielkiego gada prąd oderwał Żmijewską od burty. Wyciągnął ją w morze, dobre pięćdziesiąt metrów od statku, a stwór zawrócił, zataczając wielkie koło, i popłynął znów ku rufie.
Eliza gorączkowo kalkulowała w myślach. Woda była piekielnie zimna i Żmijewska wiedziała, że musi prędko dostać się do jednej z szalup. Ale bestia brała je za łatwy cel, więc może lepiej było czekać z dala od okaleczonego kadłuba? Tylko jak długo? Wkrótce zabraknie jej sił, a wszystkie łódki będą pełne spanikowanych pasażerów. Czy miała w ogóle jakąś szansę?
Potwór tymczasem najwyraźniej znudził się drobną zdobyczą. Dopłynął do rufy Vesty, wbił zęby głęboko w kadłub. I zionął ogniem.
Zionął? Nie. To ogień buchnął wokół jego łba jasną aureolą. Dziki wizg i odparowująca przy jego akompaniamencie skóra podpowiedziały Elizie, że nie taki był plan potwora.
Wykrztusiła wodę i uśmiechnęła się zimno. Podmorska bestia nie przypuszczała, że jej ofiara ma gorącą krew. Musiała przegryźć pęk płomieniówek, które ciągnęły się od etherowego silnika aż do kół napędowych, tłocząc parę o temperaturze tysiąca stopni.
Tymczasem potwór młócił pyskiem w lewo i prawo; pod stopioną skórą łyskała goła czaszka. Wyrzucał w powietrze ludzi, łodzie, oderwane kawałki poszycia. Jego ryk zagłuszył wszystkie inne dźwięki. Wreszcie znieruchomiał i zaczął tonąć. Razem z nim cicho tonęła Vesta.
Dopiero teraz do Elizy dotarły krzyki ginących pod falami pasażerów.
Zaczęła płynąć, siłując się z lodowatym morzem.
***
Na jednym brzegu rzeki czekała śmierć, na drugim — życie. Eliza była pomiędzy, zanurzona w wodzie tak zimnej, że skręcały się jej wnętrzności, a po skórze przechodziły ciarki. Mimo to płynęła ile sił, jedną ręką obejmując w pasie Emilię Plater. Razem walczyły z prądem, który wciągał je pod powierzchnię, znosił w dół rzeki.
Strzały, które rozbrzmiewały za nimi, na brzegu, w wodzie wydawały się odległe, stłumione. Eliza i Emilia nie zastanawiały się, czy dosięgną je karabinki Kozaków. Skupiły się na walce z żywiołem. Plater była ranna; dwa dni wcześniej, w lesie, ostre jak brzytwa odnóża rozerwały jej bok i złamały żebro. Eliza była tymczasem śmiertelnie wyczerpana; uciekając z lasu, wezwała na ratunek wszystkie moce, które drzemały w litewskim mateczniku. Wiele ją to kosztowało.
Dopiero na środku szerokiego nurtu Niemna stało się jasne, że nie dopłyną obie. Prąd znosił je coraz dalej, brutalnie wciągał pod powierzchnię. Nie miały siły się wynurzyć. Ciało Emilii było coraz bardziej zdrętwiałe. Ledwie poruszała już rękami. Eliza tymczasem się dusiła. Wiedziała, że musi zaraz wypłynąć albo straci przytomność.
Jeszcze raz desperacko wyrwała się w stronę powierzchni, ciągnąc za sobą kuzynkę. Dławiła się, walcząc, by za wszelką cenę nie wpuścić do płuc wody. Otworzyła szeroko oczy. Zabolały od chłodu. Widziała jednak powierzchnię; światło gwiazd i księżyca.
Dopiero wtedy dotarło do niej to straszne uczucie, że ona i Emilia nie płyną już razem. Bezwładna kuzynka ciągnęła ją w dół jak kotwica. Elizę obmyło zimno gorsze niż lodowata woda. Spojrzała za siebie. Widziała tylko ciemną toń. Chciała zatrzymać się na chwilę, przyciągnąć Emilię, zmusić do ostatniego wysiłku, ale wiedziała, że prąd zepchnie je w tym czasie kilka metrów dalej — i że tych kilku metrów jej potem zabraknie. Powierzchnia była blisko. Wystarczyło puścić zimną, nieruchomą dłoń. Wystarczyło odciąć balast. Na decyzję miała mgnienie oka, jedno uderzenie serca.
Wybrała.
Wyskoczyła na powierzchnię jak odcięta boja. Przez łzy widziała teraz drugi brzeg.
Był bardzo daleko.
***
Eliza płakała, leżąc z zaciśniętymi oczami na piasku, u stóp zielonych angielskich wzgórz. Wstrząsały nią dreszcze. Szczękały jej zęby. Podpełzła do przodu, by lodowate fale przestały ją lizać po łydkach. Otarła twarz mokrym rękawem i otworzyła oczy.
Ziemia przed nią pokryta była drobnym ściegiem srebrnych liter i znaków. Eliza najpierw próbowała je odczytać, potem przejechała po nich dłonią. Poczuła wilgoć, a litery zniknęły. Uniosła wyżej głowę i dopiero teraz zdała sobie sprawę, że to nie litery; odpływ pozostawił na szarej, piaszczystej plaży pajęczynę rowków, w których stała woda, odbijająca stalowoszare niebo Anglii².
Eliza znów przeciągnęła ręką po ziemi, zamazując znaki. Chwyciła garść piasku. Był bardzo drobny. Prawie nie kleił się do dłoni. Z jakiegoś powodu uznała to za niezwykle interesujące.
Zasnęła.
***
Obudziła się przemarznięta, drętwa jak topielec wyciągnięty z przerębli. W ustach czuła smak słonej wody. W żołądku — mdłości. Naprężyła mięśnie, by wstać, ale ciało wpadło tylko w niekontrolowany dygot. Zaszczękały zęby. Roztelepały się nogi.
Eliza pomyślała, że umrze. Za długo spała mokra na piasku. Zbyt wiele ciepła straciła. Teraz nie miała już nawet szans dopełznąć do końca plaży, a co dopiero znaleźć pomoc. Zacisnęła zęby. Pomyślała o tym, o czym myślała zawsze, kiedy walczyła o życie. Nie po to pozwoliła utonąć Emilii, nie po to przeżyła powstanie i pogromy, żeby teraz się poddać.
Wyprężyła się i przeczołgała metr albo dwa, a potem opadła z powrotem na piasek. Bezsilnie spojrzała na odległą linię nabrzeżnych wydm.
Na szczycie jednej z nich zobaczyła swoją śmierć.ROZDZIAŁ II
Ruszajmy, przyjaciele,
Wcale nie jest za późno,
By szukać światów ze snów!
Horyzontów nas czeka tak wiele,
Tak wiele obcych mórz.
Nie ma już w nas tej mocy, która za dawnych lat
umiała wstrząsnąć niebem, poruszyć cały świat.
Jesteśmy tym, czym jesteśmy — zły los, a może czas
osłabił w sercu ogień, co łączył niegdyś nas,
lecz nastał wiek wieloświata i teraz dobrze wiemy,
że można szukać i szukać,
aż wszystko znów odnajdziemy.
Alfred Tennyson, Nowy Ulisses¹, 1842
Śmierć stała na szczycie trawiastej wydmy. Na tle szarego nieba jej pałąkowata, okryta łopoczącym płaszczem sylwetka przypominała czarny wykrzyknik.
Śmierć nie spieszyła się do Elizy. Obserwowała.
Eliza tymczasem miała dość zimna, bólu i dreszczy. Postanowiła sprowokować śmierć. Zwymyślała ją od kościstych dziwek, syfilitycznych domokrążców, ale z jej gardła za każdym razem dobywał się tylko słaby skrzek. Śmierć nic sobie z niego nie robiła.
Żmijewska zebrała wszystkie siły i zaczęła pełznąć w jej stronę niezdarnie jak pradawny płaz, który pierwszy raz wyszedł na ląd. Gdy była w połowie plaży, mięśnie rozgrzały się na tyle, że zdołała podnieść się na czworaka. I tak dotarła do samego podnóża wydmy.
— Kim jesteś? — spytała, zadzierając głowę.
Śmierć patrzyła bez słowa. Tylko czy to naprawdę była śmierć? Żadna z opowieści, które słyszała o niej Eliza, nie wspominała o wielkich, mozaikowych, owadzich oczach, a właśnie one obserwowały Żmijewską spod dziurawego żagla, którym owinięta była istota.
Śmierć pochyliła w stronę Elizy swoją dziwną gębę z dwoma parami żuwaczek; mniejsze wewnątrz większych. Między nimi lśniła od śluzu guzowata, kościana tarka.
Elizie poczuła mdłości. Ale teraz nie było odwrotu, nie miała nic do stracenia. Wspięła się na szczyt wydmy. Piasek osypywał się spod jej stóp. Stanęła naprzeciw istoty.
— Kim jesteś? — powtórzyła.
Pokraka poruszyła nieznacznie żuwaczkami.
— Dzień dobry, droga pani — rzekła z leniwym szkockim akcentem. — Proszę wybaczyć, że nie pokwapiliśmy się na dół, by pomóc w trudnej sytuacji, ale z niejakim wstydem musimy przyznać, że bardzo boimy się morza…
Eliza potrząsnęła głową.
— Ty… nie istniejesz, prawda? Jesteś złudzeniem?
Nie spodziewała się, że pytanie tak zdenerwuje rozmówcę. Jego żuwaczki zaklikały gwałtownie. Odrzucił teatralnym gestem płaszcz zrobiony ze starego żagla. Wyprostował się, górując nad Elizą o dobre pół metra.
— Jesteśmy tu całkowicie — odparł. — Pod względem fizycznym, jak i mentalnym. Proszę wybaczyć, ale w naszej kulturze posądzanie kogoś o nieistnienie to szczyt złych manier!
Eliza nie odpowiedziała. Z otwartymi ze zdziwienia ustami oglądała ogromne owadzie ciało o zgiętych jak u pasikonika nogach, których uda były dwa razy grubsze od jej ud. Potem spojrzała na ramiona z trzema stawami, zakończone trzema ostrymi szponami. Wreszcie na szerokie barki, pokryte segmentowanym pancerzem.
Mimo imponującej postury istoty widziała w niej coś chorego, niedołężnego. Lewe ramię było słabsze, podkurczone, upstrzone plamami. Lewa połowa głowy jakby opadała. Pokrywał ją sinozielony, gęsty mech.
Pleśń — zrozumiała z obrzydzeniem Żmijewska.
— Mam nadzieję, że nasza niecodzienna aparycja nie przeraziła szanownej pani? — rzekł tymczasem owad.
— Skądże — wymamrotała Eliza.
Może inny rozbitek zemdlałby u stóp insekta. Eliza Żmijewska w swoim trzydziestoletnim życiu rozmawiała jednak z leszymi, pertraktowała z płanetnikami, ścigała żarptaka, przepędzała latawice i licha, walczyła z carskimi bestiami z równoległych światów, a nawet wytropiła w Paryżu zdziczałą rusałkę, która topiła bezdomne dzieci w misce z wodą. Trudno było ją przerazić.
Prędko zdała sobie sprawę, że głos nie dochodzi z głowy jej rozmówcy, tylko skądś niżej. Wskazała duże zawiniątko, które zwisało z dziwnego, metalowego pasa owada.
— Co to?
— Pani jest niezwykle wprost spostrzegawcza! Jesteśmy pod wrażeniem — rzekł głos z zawiniątka. — A skoro najwyraźniej nie zna też pani strachu…
Ręce owada sięgnęły do zawiniątka, odczepiły je od pasa i wyjęły coś, co na pierwszy rzut oka przypominało włochatą piłkę. Szpony zręcznie obróciły ją w stronę Elizy.
Eliza się cofnęła.
Miała przed sobą odciętą głowę dystyngowanego, siwiejącego mężczyzny z monoklem, krótkimi, kręconymi włosami oraz imponującymi bokobrodami. Kikut jego szyi był oblepiony grubą skorupą fosforyzującej substancji. Nawet dla Elizy było tego za wiele. Zachwiała się. Żołądek podszedł jej do gardła.
— Wszystko w porządku, droga pani? — spytała zatroskana głowa.
— Co to? — Eliza wskazała masę. — Co się panu stało?
— Muszę przyznać, że nie wiem. Xa’ru, mój opiekun, nigdy nie zechciał tego wyjaśnić. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że metoda jest nadzwyczaj skuteczna. Już trzy miesiące minęły, odkąd pożegnałem się z ciałem, a mimo to czuję się świeżo jak nigdy przedtem.
Odcięta głowa się zaśmiała.
— Pana… godność? — spytała Eliza.
— Sir Thomas Mitchell, do usług. Naczelny Geodeta królowej i dystyngowany członek Królewskiego Towarzystwa Geograficznego. Choć teraz już pewnie: były członek. Widzi pani, statut jasno określa, że członkostwo jest dożywotnie, a mnie, technicznie rzecz biorąc, należy chyba uznać za zmarłego. Jestem jednak pewien, że gdybym tylko dotarł do Londynu i zdołał przedstawić swoje argumenty…
— Panie Mitchell — weszła mu w słowo Eliza. — Prawie utonęłam i prawie zamarzłam. Stoję niemal goła przed owadem z piekła rodem. Możemy podarować sobie dygresje i skupić bardziej na tym, żebym nie zdechła na tej plaży?
Żuwaczki Xa’ru zaklikały cicho.
— Ależ oczywiście. Proszę z nami — rzekł Mitchell. — Znajdziemy osłonięte od wiatru miejsce i rozpalimy ogień. Proszę nam tylko zdradzić: co planuje pani dalej? To wielki, pusty, nieprzyjazny kraj.
Mniej więcej w tym momencie do Elizy dotarło, że dzisiaj jednak nie umrze. Podjęła decyzję. Nie mogły jej przeszkodzić katastrofy morskie ani pokraczne stwory. Ani nawet to, że straciła list z wyrokiem, wszystkie dokumenty, pieniądze, ubrania i narzędzia. Wciąż miała przed sobą zadanie. Wyrok musiał zostać wykonany. To była najważniejsza z jej dotychczasowych misji — długo pracowała na to, by Słowacki i Rada Emigracyjna obdarzyli ją tak wielkim zaufaniem.
— Muszę dotrzeć do Londynu — wypaliła.
Mitchell się uśmiechnął.
— Tak myślałem. Mamy zatem wspólny cel, droga pani…
— Eliza. Eliza Żmijewska.
— Nie zostało mi zatem nic innego, pani Elizo, jak prosić, byśmy mogli dotrzymać pani towarzystwa.
Żmijewska skinęła głową, a śmierć stanęła za nią i dżentelmeńskim gestem otuliła jej ramiona poszarpanym żaglem.