Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Czterech jeźdźców Apokalipsy. T. 1 : powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czterech jeźdźców Apokalipsy. T. 1 : powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 290 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I W OGRO­DZIE KA­PLI­CY ZA­DOŚĆ­UCZY­NIE­NIA

Mie­li spo­tkać się o pią­tej po­po­łu­dniu w ma­łym ogród­ku ka­pli­cy Za­dość­uczy­nie­nia, ale Jul­jan De­snoy­ers przy­szedł o pół go­dzi­ny wcze­śniej z nie­cier­pli­wo­ścią za­ko­cha­ne­go, któ­re­mu zda­je się, że w ten spo­sób przy­spie­szy chwi­lę spo­tka­nia. Wcho­dząc w bra­mę od stro­ny bul­wa­ru Haus­smann, uświa­do­mił so­bie na­gle, że w Pa­ry­żu mie­siąc li­piec na­le­ży do lata. Ale w owej chwi­li nor­mal­ny bieg rze­czy był dla nie­go czemś za­wi­kła­nem, co wy­ma­ga­ło ob­li­czeń.

Upły­nę­ło ośm mie­się­cy od ostat­nich scha­dzek w tym za­kąt­ku zie­le­ni, któ­ry daje błą­ka­ją­cym się pa­rom schro­nie­nie peł­ne wil­got­nej i nie­co po­sęp­nej ci­szy, tuż przy ru­chli­wym bul­wa­rze i w są­siedz­twie wiel­kiej sta­cji ko­lei że­la­znej. Go­dzi­ną spo­tka­nia była za­wsze pią­ta. Jul­jan wi­dział swo­ją ko­chan­kę, przy­by­wa­ją­cą przy świe­tle tyl­ko co za­pa­lo­nych la­tar­ni, otu­lo­ną fu­trem i z muf­ką przy twa­rzy na po­do­bień­stwo ma­ski. Słod­ki głos, ja­kim go wi­ta­ła, uno­sił jej od­dech zmro­żo­ny zim­nem, jak­by mgłą bia­łą i gę­stą. Po wie­lu spo­tka­niach przy­go­to­waw­czych i wa­ha­ją­cych się, po­rzu­ci­li osta­tecz­nie ogró­dek. Mi­łość Ju­lia­na na­bra­ła ma­je­sta­tu fak­tu do­ko­na­ne­go i schro­ni­ła się od pią­tej do siód­mej na pią­tem pię­trze przy uli­cy de Ia Pom­pe, gdzie Jul­jan miał swą pra­cow­nię ma­lar­ską. Sta­ran­nie za­pusz­czo­ne fi­ran­ki na krysz­ta­ło­wych szy­bach, pło­ną­cy na ko­min­ku ogień i jego pur­pu­ro­we pło­my­ki, jako je­dy­ne oświe­tle­nie po­ko­ju i mo­no­ton­ny śpiew sa­mo­wa­ra, sto­ją­ce­go obok fi­li­ża­nek z her­ba­tą, cały ten na­strój ży­cia opro­mie­nio­ne­go słod­kim ego­izmem, nie po­zwa­lał im spo­strzedz, że wie­czo­ry by­wa­ły dłuż­sze, że po­ja­wia­ły się prze­bły­ski słoń­ca w głę­bi per­ło­wych szcze­lin, otwie­ra­ją­cych się wśród chmur, i że wio­sna, wio­sna bla­da i trwoż­na po­czy­na­ła już po­ka­zy­wać swe zie­lo­ne pa­lusz­ki, cier­pią­ce od ostat­nich uką­szeń zimy, któ­ra, niby czar­ny dzik, co ucho­dzi, za­wra­ca­ła rap­tow­nie, szcze­rząc groź­ne kły.

Na­stęp­nie Jul­jan od­był po­dróż do Bu­enos Ay­res, spo­tkaw­szy na dru­giej pół­ku­li ostat­nie uśmie­chy je­sie­ni i pierw­sze lo­do­wa­te wia­try Pam­pa­sów. I kie­dy wy­obra­żał so­bie, że zima była dla nie­go wie­czy­stą porą roku, po­nie­waż to­wa­rzy­szy­ła mu sta­le w jego wę­drów­kach z jed­ne­go krań­ca kuli ziem­skiej na dru­gi, tu do­pie­ro uka­za­ło mu się nie­spo­dzie­wa­ne lato w tym miej­skim ogród­ku.

Gro­ma­dy dzie­ci uga­nia­ły się i krzy­cza­ły po nie­wiel­kich ulicz­kach, ota­cza­ją­cych po­mnik Za­dość­uczy­nie­nia. Pierw­sza rzecz, jaką Jul­jan zo­ba­czył wszedł­szy, było ser­so, któ­re po­to­czy­ło mu się pod nogi, rzu­co­ne dzie­cię­cą ręką. Na­stęp­nie po­tknął się o pił­kę. Wo­ko­ło kasz­ta­nów sku­pi­ła się zwy­kła pu­blicz­ność dni upal­nych, szu­ka­ją­ca błę­kit­ne­go cie­nia upstrzo­ne­go zło­te­mi cent­ka­mi. Były to słu­żą­ce z są­sied­nich do­mów, któ­re ga­wę­dząc z ro­bót­ka­mi w ręku, śle­dzi­ły obo­jęt­nym wzro­kiem roz­hu­la­ne igrasz­ki dzie­ci, po­wie­rzo­nych ich pie­czy, lub miesz­czu­chy, co scho­dzi­li się do ogród­ka, aby tam prze­czy­tać dzien­nik, spra­wia­jąc so­bie złu­dze­nie, że ich ota­cza spo­kój le­śnej ustro­ni. Wszyst­kie ław­ki były peł­ne. Tu i owdzie ko­bie­ty sie­dzia­ły na skła­da­nych ta­bu­re­tach z tą pew­no­ścią sie­bie, jaką daje po­sia­da­nie. Że­la­zne, wy­naj­mo­wa­ne krze­seł­ka, słu­ży­ły za miej­sce od­po­czyn­ku róż­nym pa­niom, ob­ła­do­wa­nym pacz­ka­mi, mieszcz­kom z oko­lic Pa­ry­ża, cze­ka­ją­cym na człon­ków swo­ich ro­dzin, by wspól­nie z nie­mi po­dą­żyć na po­ciąg Gore Sa­int La­za­re… A Jul­jan, za­pro­po­no­wał pneu­mat­ką, jak ongi ten ogró­dek, jako miej­sce spo­tka­nia, uwa­ża­jąc go za mało uczęsz­cza­ny. A ona, rów­nież nie­po­mna rze­czy­wi­sto­ści, ozna­czy­ła w swej od­po­wie­dzi zwy­kłą go­dzi­nę pią­tą w tem mnie­ma­niu, że spę­dziw­szy kil­ka mi­nut w ma­ga­zy­nach Prin­temps lub Ga­le­ries pod po­zo­rem spra­wun­ków bę­dzie mo­gła wśli­zgnąć się do sa­mot­ne­go ogród­ka, bez oba­wy, że ją tam ktoś z licz­nych zna­jo­mych spo­tka.

De­snoy­ers do­zna­wał za­po­mnia­nej roz­ko­szy – roz­ko­szy po­ru­sza­nia się na ob­szer­nej prze­strze­ni – czu – jąc pod sto­pa­mi chrzęst żwi­ru alei. Przez dwa­dzie­ścia dni stą­pał tyl­ko po de­skach, ma­chi­nal­nie, niby koń pi­ca­do­ra, trzy­ma­iąc się łu­ko­wa­te­go szla­ku po­kła­du. Sto­py jego na­wy­kłe do nie­pew­nej po­wierzch­ni, za­cho­wa­ły jesz­cze na sta­łym grun­cie pew­ne po­czu­cie ela­stycz­nej ru­chli­wo­ści. Za­czął prze­cha­dzać się tam i na­po­wrót, nie bu­dząc cie­ka­wo­ści sie­dząc pu­bli­ki. Ja­kieś wspól­ne za­ję­cie zda­wa­ło się po­chła­niać wszyst­kich: ko­bie­ty i męż­czyzn. Gro­mad­ki wy­mie­nia­ły gło­śno po­mię­dzy sobą swo­je wra­że­nia. Do tych, któ­rzy trzy­ma­li w ręku dzien­nik, zbli­ża­li się są­sie­dzi z py­ta­ją­cym uśmie­chem. Znik­nę­ła bez śla­du nie­uf­ność i wst­ze­mięź­li­wość, któ­re skła­nia­ją miesz­kań­ców wiel­kich miast do trzy­ma­nia się od sie­bie z da­le­ka i mie­rze­nia się wzro­kiem nie­życz­li­wie.

– Roz­ma­wia­ją o woj­nie – po­my­ślał De­snoy­ers – cały Pa­ryż o ni­czem in­nem nie mówi w tej chwi­li, tyl­ko o moż­li­wo­ści woj­ny.

Poza ob­rę­bem ogro­du da­wał się za­uwa­żyć ten sam nie­po­kój, zbli­ża­ją­cy do sie­bie lu­dzi po bra­ter­sku. Prze­kup­nie ga­zet krą­ży­li po bul­wa­rze, wrzesz­cząc no­wi­ny wie­czor­ne. Pu­blicz­ność sku­pia­ła się do­ko­ła nich, wy­ry­wa­jąc so­bie z rąk dzien­ni­ki.

Każ­de­go z czy­ta­ją­cych ota­cza­li wnet prze­chod­nie, pro­sząc o wia­do­mo­ści, lub wspi­na­li się na pal­ce by po­nad ich ple­ca­mi od­cy­fro­wać tłu­ste czcion­ki sen­sa­cyj­nych ty­tu­łów za­peł­nia­ją­cych szpal­ty. Na uli­cy des Ma­thu­rins, po dru­giej stro­nie skwe­ru, cze­re­da ro­bot­ni­ków zgro­ma­dzo­nych pod we­ran­dą ta­wer­ny słu­cha­ła ob­ja­śnień to­wa­rzy­sza, wy­ma­chu­ją­ce­go dzien­ni­kiem dla lep­sze­go za­ak­cen­to­wa­nia słów swo­ich. Ruch na jezd­niach ulic był ten sam co za­wsze, ale Jul­ja­no­wi zda­wa­ło się, że we­hi­ku­ły krą­żą prę­dzej, że jest w po­wie­trzu ja­kieś go­rącz­ko­we pod­nie­ce­nie, że lu­dzie mó­wią i uśmie­cha­ją się w ja­kiś zna­czą­cy spo­sób. Wszy­scy zda­wa­li się znać wza­jem­nie. Na nie­go rów­nież ze­bra­ne w ogro­dzie ko­bie­ty pa­trzy­ły, jak gdy­by go wi­dy­wa­ły daw­niej. Był­by mógł zbli­żyć się do nich i za­cząć roz­mo­wę nie wzbu­dziw­szy zdzi­wie­nia.

– Mó­wią o woj­nie – po­wta­rzał so­bie; ale z po­li­to­wa­niem wyż­sze­go umy­słu, któ­ry zna przy­szłość i jest po­nad wra­że­nia­mi po­spól­stwa.

Wie­dział cze­go się trzy­mać. Wy­lą­do­wał o dzie­sią­tej w nocy; nie mi­nę­ło jesz­cze dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin od­kąd stą­pał po zie­mi i był jak czło­wiek, któ­ry przy­by­wa z da­le­ka, po­przez nie­skoń­czo­ność oce­anów, z be­skre­snych wid­no­krę­gów i zdu­mie­wa się, że go oto­czy­ły na­gle tro­ski i nie­po­ko­je, rzą­dzą­ce wiel­kie­mi sku­pie­nia­mi lu­dzi. Po wy­lą­do­wa­niu spę­dził dwie go­dzi­ny w ka­wiar­ni w Bo­ulo­gne, przy­glą­da­jąc się jak ro­dzi­ny miesz­czań­skie spę­dza­ły wie­czór w jed­no­staj­nej sen­no­ści ży­cia bez nie­bez­pie­czeństw. Na­stęp­nie spe­cjal­ny po­ciąg dla po­dróż­nych z Ame­ry­ki za­wiózł go do Pa­ry­ża i wy­rzu­cił na dwo­rzec du Nord pro­sto w ob­ję­cia Pepe Ar­gen­so­la, mło­de­go Hisz­pa­na, któ­re­go na­zy­wał cza­sem swo­im "se­kre­ta­rzem" a cza­sem swo­im "ko­niu­szym" nie wie­dząc na pew­no ja­kie obo­wiąz­ki speł­niał ten­że przy jego oso­bie. W rze­czy­wi­sto­ści był on mię­sza­ni­ną przy­ja­cie­la i pie­cze­nia­rza, ubo­gie­go to­wa­rzy­sza usłuż­ne­go i czyn­ne­go, któ­ry ucze­pił się syna boga – tych ro­dzi­ców, nie za­wsze cie­szą­ce­go się ich wzglę­da­mi i bie­rze udział w zmien­nych ko­le­jach jego losu, zbie­ra­jąc skrzęt­nie okru­szy­ny z dni po­myśl­nych i prze­my­śli­wa­jąc w jaki spo­sób za­cho­wać po­zo­ry w go­dzi­nach nie­do­stat­ku.

– Co sły­chać o woj­nie? rzekł mu Ar­gen­so­la, za­nim go za­py­tał o wy­ni­ki po­dró­ży. – Przy­jeż­dża­jąc z da­le­ka po­wi­nie­neś wie­dzieć dużo.

Na­stęp­nie De­snoy­ers prze­spał się w swo­jem daw­nem łóż­ku, skład­ni­ku wiecz­nych wspo­mnień, pod­czas gdy "se­kre­tarz" cho­dził po pra­cow­ni mó­wiąc o Ro­sji, o Ser­bji i o Kaj­ze­rze. Na­wet ten mło­dzie­niec nie trosz­czą­cy się o nic, co się jego sa­me­go nie ty­czy­ło, zda­wał się po­chło­nię­ty ogól­ną tro­ską.

Gdy Jul­jan zbu­dził się, li­ścik od niej na­zna­cza­ją­cy mu pią­tą go­dzi­nę za­wie­rał rów­nież parę słów o gro­żą­cem nie­bez­pie­czeń­stwie. Po­przez jej mi­ło­sne wy­nu­rze­nia zda­wał się prze­dzie­rać nie­po­kój Pa­ry­ża. Gdy wy­cho­dził na śnia­da­nie, odźwier­na pod po­zo­rem po­wi­ta­nia za­trzy­ma­ła go, py­ta­jąc o no­wi­ny. I w re­stau­ra­cji, w ka­wiar­ni, na uli­cy, wciąż woj­na… moż­li­wość woj­ny 7, Niem­ca­mi.

De­snoy­ers był opty­mi­stą. Co mo­gły zna­czyć te trwo­gi dla czło­wie­ka, któ­ry spę­dził wła­śnie wię­cej niż dwa­dzie­ścia dni wśród Niem­ców, pły­nąc Atlan­ty­kiem pod fla­gą Ce­sar­stwa?

Wy­je­chał z Bu­enos Ay­res na pa­row­cu Ham­bur­skim: König Frie­drich Au­gust. Świę­ty spo­kój pa­no­wał w świe­cie, gdy sta­tek od­da­lał się od lądu. Tyl­ko w Mek­sy­ku bia­li i me­ty­si mor­do­wa­li się wza­jem­nie w re­wo­lu­cyj­nych zma­ga­niach, aby nikt nie mógł wie­rzyć, że czło­wiek jest zwie­rzę­ciem zde­ge­ne­ro­wa­nem przez spo­kój. Poza tem, na ca­łej pla­ne­cie na­ro­dy oka­zy­wa­ły so­bie nad­zwy­czaj­ną życz­li­wość. Na­wet Trans­atlan­tyk, ten mło­dy świa­tek po­dróż­nych naj­róż­niej­szych na­ro­do­wo­ści zda­wał się być cząst­ką spo­łe­czeń­stwa przy­szło­ści, za­szcze­pio­ną jako prób­ny okaz na grun­cie te­raź­niej­szo­ści; płon­ką świa­ta przy­szłe­go bez gra­nic i an­ta­go­ni­zmów ras.

Pew­ne­go po­ran­ka or­kie­stra okrę­to­wa, któ­ra co nie­dzie­li wy­gry­wa­ła cho­rał Lu­tra, zbu­dzi­ła pa­sa­że­rów śpią­cych w ko­jach pierw­szej kla­sy, zgo­ła nie­sły­cha­ną po­bud­ką. De­snoy­ers prze­tarł oczy, są­dząc, że pod­le­ga jesz­cze sen­nym złu­dze­niom. Kozy nie­miec­kie be­cza­ły Mar­syl­jan­kę po przez ko­ry­ta­rze i koł­dry. Ca­me­re­ro, uśmie­cha­jąc się na wi­dok zdu­mie­nia Jul­ja­na, wy­tłu­ma­czył mu tę za­gad­kę dwo­ma wy­ra­za­mi: "Czter­na­sty lip­ca". Na pa­row­cach nie­miec­kich ob­cho­dzi się, jak wła­sne, uro­czy­ste świę­ta wszyst­kich na­ro­do­wo­ści, skła­da­ją­cych się na ła­du­nek i na pa­sa­że­rów. Ka­pi­ta­no­wie ich skru­pu­lat­nie speł­nia­ją ob­rzę­dy re­li­gij­ne da­ne­go kra­ju i hi­sto­rycz­ne­go wspo­mnie­nia. Naj­mar­niej­sze pań­stew­ko oglą­da swo­ją fla­gę wy­wie­szo­ną ku jego czci na okrę­cie. Jest to jed­na wię­cej roz­ryw­ka, któ­ra zwal­cza mo­no­ton­ję po­dró­ży i do­po­ma­ga wy­so­kim ce­lom nie­miec­kiej pro­pa­gan­dy. Po­raz pierw­szy wiel­kie, na­ro­do­we świę­to Fran­cji ob­cho­dzo­ne było na nie­miec­kim okrę­cie i pod­czas gdy mu­zy­ka wy­gry­wa­ła me­lo­dje Mar­syl­jan­ki w tem­pie ga­lo­pa­dy z roz­wia­nym wło­sem, gro­mad­ki roz­bu­dzo­nych wcze­śnie pa­sa­że­rów uno­si­ły się nad wy­ko­na­niem.

– Jaka fi­ne­zja – mó­wi­ły Ame­ry­kan­ki. – Ci Niem­cy nie są tak or­dy­nar­ni, jak się wy­da­ją. Taka sub­tel­na uprzej­mość… coś dys­tyn­go­wa­ne­go… I są tacy, któ­rzy wie­rzą, że oni i Fran­cu­zi będą się bić.

Na bar­dzo nie­licz­nych Fran­cu­zów, ja­dą­cych tym pa­row­cem, pa­trzo­no z za­chwy­tem, jak gdy­by wzro­sło nad mia­rę po­przed­nie dla nich uzna­nie. Było ich tyl­ko trzech: sta­ry ju­bi­ler, któ­ry od­wie­dzał swo­je fil­je w Ame­ry­ce i dwie mło­de pan­ny skle­po­we z uli­cy de la Paix, oso­by naj­po­tul­niej­sze na ca­łym pa­row­cu, we­stal­ki o we­so­łych oczach i za­dar­tych no­skach, trzy­ma­ją­ce się zda­le­ka i nie­po­zwa­la­ją­ce so­bie na żad­ne wy­nu­rze­nia w tem nie­zbyt sym­pa­tycz­nem śro­do­wi­sku. Wie­czo­rem od­był się ban­kiet ga­lo­wy. Wszy­scy nie­miec­cy pa­sa­że­ro­wie wy­stą­pi­li we fra­kach a ich pa­nie po­ka­za­ły biel swo­ich ło­pa­tek. Przy de­se­rze ozwał się dźwięk noża o kie­li­szek i na­stą­pi­ło mil­cze­nie. Ka­pi­tan za­brał głos. I za­cny ma­ry­narz, któ­ry do swych że­glar­skich czyn­no­ści przy­łą­czał obo­wią­zek prze­ma­wia­nia na ucztach i otwie­ra­nia balu z naj­dy­styn­go­wań­szą z dam roz­po­czął snuć ró­ża­niec słów, po­dob­nych do tar­cia o sie­bie chro­po­wa­tych ta­bli­czek z dłu­gie­mi prze­rwa­mi kło­po­tli­we­go mil­cze­nia. De­snoy­ers umiał tro­chę po nie­miec­ku, po­nie­waż miał krew­nych w Ber­li­nie i mógł po­chwy­cić nie­któ­re sło­wa. Ko­men­dant po­wta­rzał co chwi­la: "po­kój" i "przy­ja­cie­le". Są­siad przy sto­le, ko­mi­sant han­dlo­wy, ofia­ro­wał się na tłu­ma­cza, z usłuż­no­ścią czło­wie­ka ży­ją­ce­go z pro­pa­gan­dy.

– Ka­pi­tan pro­si Boga, by utrzy­mał po­kój po­mię­dzy Niem­ca­mi a Fran­cją i tu­szy so­bie, że przy­jaźń po­mię­dzy dwo­ma na­ro­da­mi bę­dzie wzra­sta­ła z każ­dą chwi­lą.

Po­wstał dru­gi mów­ca przy tym sa­mym sto­le. Był on naj­bar­dziej sza­no­wa­nym z po­mię­dzy nie­miec­kich pa­sa­że­rów, bo­ga­ty prze­my­sło­wiec z Düs­sel­dor­fu, któ­ry wra­cał z prze­glą­du swo­ich fil­ji w Ame­ry­ce. Nig­dy o nim nie mó­wio­no po na­zwi­sku. Po­sia­dał ty­tuł rad­cy han­dlo­we­go; dla swych ro­da­ków był Herr Co­me­rzien­rath tak, jak jego mał­żon­kę ty­tu­ło­wa­no Frau Co­me­rzien­rath. Pani rad­czy­ni znacz­nie młod­sza od swe­go po­waż­ne­go pana i wład­cy, za­raz z po­cząt­ku po­dró­ży, zwró­ci­ła na sie­bie uwa­gę De­snoy­ers'a. Ona, ze swej stro­ny, uczy­ni­ła wy­ją­tek dla tego mło­de­go Ar­gen­tyń­czy­ka, od pierw­szych słów wy­rze­ka­jąc się swe­go ty­tu­łu.

– Na imię mi Ber­ta – rze­kła z god­no­ścią, ni­czem Księż­na Wer­sal­ska, do pięk­ne­go "la­bu­sia, sie­dzą­ce­go u jej stóp.

Mąż jej rów­nież sprze­ci­wił się, żeby De­snoy­ers na­zy­wał go "rad­cą", jak jego ziom­ko­wie.

– Moi przy­ja­cie­le na­zy­wa­ją mnie ka­pi­ta­nem. Do­wo­dzę od­dzia­łem land­stur­mu.

I gest, jaki to­wa­rzy­szył tym sło­wom prze­my­słow­ca, zdra­dzał me­lan­chol­ję czło­wie­ka nie­zro­zu­mia­łe­go, któ­ry gar­dzi za­szczy­ta­mi, ja­kie­mi go pasą, by my­śleć wy­łącz­nie o tych, ja­kich nie po­sia­da.

Pod­czas, gdy prze­ma­wiał, Jul­jan przy­pa­try­wał się jego ma­łej głów­ce i po­tęż­ne­mu kar­ko­wi, co ra­zem wzię­te nada­wa­ło mu pew­ne po­do­bień­stwo do bry­ta­na. Mocą wy­obraź­ni wi­dział wy­so­ki i cia­sny koł­nierz mun­du­ru, nad któ­rym prze­le­wał się po­dwój­ny wa­łek czer­wo­ne­go tłusz­czu. Głos miał su­chy, ucin­ko­wy, jakg­dy­by skan­do­wał wy­ra­zy… Tak mu­siał wy­rzu­cać z sie­bie swo­je mowy ce­sarz, I wo­jow­ni­czo uspo­so­bio­ny miesz­czuch w bez­wied­nem na­śla­dow­nic­twie, kur­czył lewą rękę, opie­ra­jąc dłoń o nie­wi­dzial­ną gło­wi­nę pa­ła­sza.

Po­mi­mo jego dum­nej po­sta­wy i urzę­do­wej prze­mo­wy, wszy­scy nie­miec­cy słu­cha­cze za­czę­li się śmiać ha­ła­śli­wie przy pierw­szych sło­wach, jak lu­dzie umie­ją­cy oce­nić po­świę­ce­nie ta­kie­go Herr Co­me­rzien­rath'a, kie­dy ra­czy wziąć udział w ze­bra­niu.

– Mówi rze­czy bar­dzo uciesz­ne o Fran­cu­zach – ob­ja­śnił tłu­macz po­ci­chu – ale nie­ma w nich nic ob­raź­li­we­go.

Jul­jan od­gadł coś z tego, sły­sząc po­wta­rza­ją­cy się wciąż wy­raz "Fran­zo­sen". Zda­wał też so­bie w przy­bli­że­niu spra­wę z tego, co mó­wił pan rad­ca: "Fran­cu­zi, wiel­kie dzie­ci, we­so­łe, uprzej­me, nie­opatrz­ne – Po­my­śleć o tem co mo­gli by do­ko­nać wspól­nie, oni i Niem­cy, gdy­by za­po­mnie­li o ura­zach prze­szło­ści!" Słu­cha­cze nie­miec­cy już się nie śmie­li. Rad­ca po­rzu­cił swą iro­nicz­ność, iro­nicz­ność wspa­nia­łą, miaż­dżą­cą, peł­ną wznio­słych od­cie­ni, ogrom­ną, jak sam pa­ro­wiec. Te­raz roz­wi­jał po­waż­ną część swej prze­mo­wy i sam ów ko­mi­sant zda­wał się wzru­szo­nym.

– Mówi, pro­szę pana, – cią­gnął da­lej, – że pra­gnie, aby Fran­cja była po­tęż­ną, i aby­śmy kie­dyś po­szli ra­zem na in­nych wro­gów. na in­nych!

I przy­mru­żył zło­śli­wie oko z tym sa­mym uśmie­chem wspól­ne­go po­ro­zu­mie­nia, ja­kie obu­dzi­ła we wszyst­kich ta wzmian­ka o ta­jem­ni­czych wro­gach.

Wkoń­cu ka­pi­tan – rad­ca wzniósł kie­lich na cześć Fran­cji. "Hoch!", krzyk­nął, jak gdy­by wy­da­wał roz­kaz swo­im żoł­nie­rzom re­zer­wy. Trzy­krot­nie po­wtó­rzył okrzyk i cała ger­mań­ska pu­blicz­ność po­wstaw­szy, od­po­wie­dzia­ła ta­kim sa­mym "Hoch!", po­dob­nym do ryku, pod­czas, gdy or­kie­stra umiesz­czo­na w kre­den­so­wym po­ko­ju, tuż obok sali ja­dal­nej, za­czę­ła grać Mar­syl­jan­kę.

De­snoy­ers wzru­szył się. Dreszcz za­pa­łu prze­biegł mu po ple­cach, oczy zwil­got­nia­ły i nie był­by przy­siągł, że pi­jąc szam­pa­na nie uro­nił paru łez. No­sił na­zwi­sko fran­cu­skie, miał w ży­łach krew fran­cu­ską i co czy­ni­li ci Nie­miasz­ko­wie – któ­rzy prze­waż­nie wy­da­wa­li mu się śmiesz­ni i or­dy­nar­ni – było god­nem wdzięcz­no­ści. Jak­to! Pod­da­ni Kaj­ze­ra ob­cho­dzą wiel­kie świę­to Re­wo­lu­cji! Zda­wa­ło mu się, że pa­trzy na wiel­ki czyn hi­sto­rycz­ny.

– Bar­dzo do­brze – rzekł do in­nych Po­łu­dnio­wych Ame­ry­ka­nów, sie­dzą­cych przy są­sied­nich sto­łach. – Trze­ba przy­znać, że po­stą­pił bar­dzo przy­zwo­icie.

Po­czem z za­pa­łem swo­ich dwu­dzie­stu sied­miu lat na­padł w ko­ry­ta­rzu na ju­bi­le­ra, wy­rzu­ca­jąc mu jego mil­cze­nie. Był on wszak­że je­dy­nym oby­wa­te­lem fran­cu­skim na pa­row­cu. Po­wi­nien był po­wie­dzieć choć kil­ka słów po­dzię­ko­wa­nia. Uro­czy­stość za­koń­czy­ła się źle z jego winy.

– A dla­cze­go pan nie za­bra­łeś gło­su; je­steś prze­cież sy­nem Fran­cu­za? – rzekł tam­ten,

– Je­stem oby­wa­te­lem ar­gen­tyń­skim – od­po­wie­dział Jul­jan.

I od­da­lił się; zaś ju­bi­ler roz­wa­żyw­szy, że "po­wi­nien był prze­ma­wiać" tłu­ma­czył się ota­cza­ją­cym. Było rze­czą bar­dzo nie­bez­piecz­ną wtrą­cać się w spra­wy dy­plo­ma­tycz­ne. A przy­tem nie miał "in­struk­cji od swe­go rzą­du". I przez kil­ka go­dzin uwa­żał się za czło­wie­ka, któ­ry omal że nie roz­po­czął no­wej kar­ty w hi­stor­ji.

Resz­tę wie­czo­ru spę­dził De­snoy­ers w pa­lar­ni, zwa­bio­ny obec­no­ścią "pani rad­czy­ni". Ka­pi­tan land­stur­mu ze ster­czą­cem mu z pod wą­sów ogrom­nem cy­ga­rem, grał w po­ke­ra z in­ne­mi ro­da­ka­mi, któ­rzy szli za nim w po­rząd­ku god­no­ści i bo­gactw. Jego po­ło­wi­ca sie­dzia­ła przy nim więk­szą część wie­czo­ru, pa­trząc na ca­re­me­rów, roz­no­szą­cych tace z bock'ami i nie wa­ży­ła się sprze­ci­wiać temu ol­brzy­mie­mu po­chła­nia­niu piwa, Zresz­tą my­ślał głów­nie o tem, by trzy­mać próż­ne krze­sło dla De­snoy­ers'a. Uwa­ża­ła go za naj­bar­dziej dys­tyn­go­wa­ne­go pa­sa­że­ra na pa­row­cu, po­nie­waż pił szam­pa­na przy każ­dem je­dze­niu. Jul­jan był wzro­stu śred­nie­go, bru­net, z małą nogą, co spra­wia­ło, że pani rad­czy­ni była zmu­szo­ną cho­wać swo­je pod suk­nią; czo­ło miał pra­wie trój­kąt­ne, ob­ra­mo­wa­ne gę­stwi­ną czar­nych wło­sów, gład­kich i błysz­czą­cych. Był, jed­nem sło­wem, ty­pem wprost prze­ciw­nym tym, któ­rzy ją ota­cza­li, a przy­tem miesz­kał w Pa­ry­żu, któ­re­go ona nig­dy nie wi­dzia­ła po­mi­mo licz­nych po­dró­ży po obu pół­ku­lach.

– Och! Pa­ryż! Pa­ryż! – ma­wia­ła, otwie­ra­jąc sze­ro­ko oczy i sznu­ru­jąc usta, aby wy­ra­zić swój za­chwyt, gdy roz­ma­wia­ła sam na sam z Ar­gen­tyń­czy­kiem – jak­bym pra­gnę­ła tam po­je­chać!

I, aby go skło­nić do opo­wia­dań o Pa­ry­żu, po­zwa­la­ła so­bie na pew­ne, po­uf­ne uwa­gi o przy­jem­no­ściach Ber­li­na, czer­wie­niąc się wsty­dli­wie i przy­zna­jąc, że w świe­cie jest ich wię­cej, och! o wie­le wię­cej, i że ona pra­gnę­ła­by je po­znać!

Jul­jan, prze­cha­dza­jąc się te­raz do­ko­ła Ka­pli­cy Za­dość­uczy­nie­nia przy­po­mi­nał so­bie te­raz z pew­nym wy­rzu­tem mał­żon­kę Ra­dey Erck­man­na. On, któ­ry od­był po­dróż do Ame­ry­ki dla ko­bie­ty, żeby ze­brać tam pie­nią­dze i oże­nić się z nią! Ale wnet znaj­do­wał uspra­wie­dli­wie­nie dla swe­go po­stę­po­wa­nia. Nikt się nie do­wie o tem, co się sta­ło. Zresz­tą nie był prze­cież asce­tą i Ber­ta Erck­mann przed­sta­wia­ła bar­dzo po­nęt­ną grat­kę na peł­nem mo­rzu. Przy­po­mi­na­jąc ją so­bie wi­dział za­raz oczy­ma wy­obraź­ni ro­słą klacz wy­ści­go­wą, su­chą, zło­tej ma­ści i o sil­nych, ner­wo­wych no­gach, Ber­ta była Niem­ką współ­cze­sną, któ­ra w oj­czyź­nie swo­jej nie wi­dzia­ła in­nych wad prócz ocię­ża­ło­ści ko­biet, i sama zwal­cza­ła to na­ro­do­we nie­bez­pie­czeń­stwo wszel­kie­mi żyw­no­ścio­we­mi me­to­da­mi. Je­dze­nie było dla niej udrę­ką, a wi­dok bock'ów w pa­lar­ni mę­czar­nią Tan­ta­la. Smu­kłość zdo­by­ta i utrzy­ma­na temi wy­sił­ka­mi woli, uwy­dat­nia­ła jesz­cze bar­dziej wro­dzo­ną bar – czy­stość jej bu­do­wy o sil­nych wią­za­niach i du­żych, zdro­wych zę­bach, któ­re przy­wo­dzi­ły na pa­mięć nie­po­czci­we po­rów­na­nie De­snoy­ers'a. "Jest chu­da, a mimo to ogrom­na" mó­wił so­bie, przy­pa­tru­jąc się jej. Ale w mia­rę jak się jej przy­pa­try­wał do­szedł jed­no­cze­śnie do prze­ko­na­nia, że jest naj­bar­dziej dys­tyn­go­wa­ną ko­bie­tą na pa­row­cu; dys­tyn­go­wa­ną na po­trze­by po­dró­ży mor­skiej i ele­ganc­ką w sty­lu mo­na­chij­skim, w suk­niach o bar­wach nie­okre­ślo­nych, któ­re przy­wo­dzi­ły na pa­mięć ma­lar­stwo per­skie i wi­nie­ty rę­ko­pi­sów śre­dnio­wie­cza. Mąż za­chwy­cał się ele­gan­cją Ber­ty, ubo­le­wa­jąc po­ta­jem­nie nad jej wiot­ko­ścią, jak nad zbrod­nią zdra­dy sta­nu. Oj­czy­zna nie­miec­ka pysz­ni­ła się płod­no­ścią swo­ich ko­biet. Kaj­zer przy swo­ich ar­ty­stycz­nych za­chcian­kach oświad­czył kie­dyś, że praw­dzi­wa pięk­ność nie­miec­ka po­win­na mieć w pa­sie przy­najm­niej metr pięć­dzie­siąt.

Gdy De­snoy­ers wszedł do pa­lar­ni i za­jął miej­sce, któ­re mu za­cho­wa­ła Rad­czy­ni, mał­żo­nek jej i jego oka­za­li to­wa­rzy­sze trzy­ma­li bez­czyn­nie kar­ty w ręku nad zie­lo­nym sto­li­kiem. Herr Rath w dal­szym cią­gu wy­po­wia­dał swo­ją mów­kę po­mię­dzy przy­ja­ciół­mi, a słu­cha­cze wyj­mo­wa­li cy­ga­ra z ust, by wy­da­wać po­mru­ki uzna­nia. Obec­ność Jul­ja­na spro­wa­dzi­ła uśmiech ogól­nej uprzej­mo­ści. To Fran­cja przy­cho­dzi­ła bra­tać się z nie­mi. Wie­dzie­li, że jego oj­ciec był Fran­cu­zem i to wy­star­czy­ło, by go przy­ję­li, jak gdy­by przy­by­wał pro­sto z quai d'Or­say jako przed­sta­wi­ciel naj­wyż­szej dy­plo­ma­cji Rze­czy­po­spo­li­tej. Za­pał pro­ze­li­ty­zmu spra­wił że wszy­scy przy­pi­sa­li ja­kąś nad­mier­ną wagę jego oso­bie.

– My – cią­gnął da­lej rad­ca, pa­trząc upo­rczy­wie na De­snoy­er­sa, jak gdy­by ocze­ki­wał od nie­go ja­kie­goś uro­czy­ste­go zo­bo­wią­za­nia – my pra­gnie­my żyć w przy­jaź­ni z Fran­cją.

Mło­dy Jul­jan po­ta­ki­wał gło­wą, by nie wy­glą­dać na roz­tar­gnio­ne­go. I jemu wy­da­wa­ło się, że ci lu­dzie nie wy­glą­da­li na wro­gów. Zresz­tą, jak dla nie­go, przy­jaźń ta mo­gła się ugrun­to­wać, kie­dy by tyl­ko ze­chcia­ła. W da­nej chwi­li ob­cho­dzi­ło go tyl­ko pew­ne ko­la­no, któ­re szu­ka­ło jego ko­la­na pod sto­łem, udzie­la­jąc mu swe­go słod­kie­go cie­pła przez po­dwój­ną war­stwę je­dwa­biu.

– Ale Fran­cja – cią­gnął da­lej z ża­lem prze­my­sło­wiec – oka­zu­je się opor­ną wzglę­dem na­szych za­bie­gów. Przed laty już ce­sarz wy­cią­gał do niej rękę wiel­ko­dusz­nie, ale ona uda­ła, że tego nie wi­dzi. Przy­znasz pan sam, że to nie było w po­rząd­ku.

Tu De­snoy­ers uznał, że mu wy­pa­da coś po­wie­dzieć, aby jego przed­mów­ca nie spo­strzegł, że mło­dzie­niec jest czem in­nem za­ję­ty.

– Jed­nak­że Niem­cy nie czy­nią tego, co po­win­ny. Nie­chby od­da­ły przed­tem to, co so­bie przy­własz­czy­ły.

Na­stą­pi­ło peł­ne zdu­mie­nia mil­cze­nie, jak gdy­by za­dźwię­czał dzwo­nek alar­mo­wy. Paru z obec­nych, któ­rzy nie­śli cy­ga­ro do ust po­zo­sta­li w ten spo­sób, wy­trzesz­cza­jąc oczy. Ale znaj­do­wał się tam prze­cież ka­pi­tan land­stur­mu i ten po­śpie­szył dać wy­raz nie­me­mu pro­te­sto­wi:

– Od­dać! rzekł gło­sem zdu­szo­nym od rap­tow­ne­go na­pęcz­nie­nia szyi – my nie po­trze­bu­je­my od­da­wać tego, cze­go­śmy so­bie nig­dy nie przy­własz­cza­li. Co po­sia­da­my, to zdo­by­li­śmy na­szem bo­ha­ter­stwem.

Ukry­te ko­la­no sta­ło się bar­dziej na­tar­czy­wem, jak gdy­by za­le­ca­jąc roz­trop­ność mło­dzień­co­wi swo­jem piesz­czo­tli­wem tar­ciem.

– Nie mów pan tego – wes­tchnę­ła Ber­ta. Tak mó­wią tyl­ko skom­pro­mi­to­wa­ni re­pu­bli­ka­nie pa­ry­scy. Ale tak dys­tyn­go­wa­ny mło­dzie­niec, któ­ry zna Ber­lin i ma krew­nych w Niem­czech!

Ale De­snoy­ers, któ­ry wo­bec wszel­kich za­pew­nień czy­nio­nych pod­nie­sio­nym gło­sem czuł za­wsze dzie­dzicz­ną chęt­kę za­dzie­rzy­sto­ści, od­po­wie­dział zim­no:

– To zu­peł­nie tak, gdy­bym ja panu za­brał ze­ga­rek i po­tem ofia­ro­wy­wał się panu z przy­jaź­nią, za­po­mi­na­jąc o tem, co się sta­ło. I cho­ciaż­byś pan sam za­po­mniał, moim obo­wiąz­kiem by­ło­by przedew­szyst­kiem zwró­cić panu ze­ga­rek.

Rad­ca Ec­ker­mann chciał tyle na raz od­po­wie­dzieć, że zdo­łał za­le­d­wie wy­beł­ko­tać, prze­ska­ku­jąc z przed­mio­tu na przed­miot:

– Po­rów­ny­wać od­zy­ska­nie Al­za­cji do kra­dzie­ży… Toż to zie­mia nie­miec­ka!… Rasa… ję­zyk… hi­stor­ją!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: