- W empik go
Czterech jeźdźców Apokalipsy. T. 1 : powieść - ebook
Czterech jeźdźców Apokalipsy. T. 1 : powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 290 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mieli spotkać się o piątej popołudniu w małym ogródku kaplicy Zadośćuczynienia, ale Juljan Desnoyers przyszedł o pół godziny wcześniej z niecierpliwością zakochanego, któremu zdaje się, że w ten sposób przyspieszy chwilę spotkania. Wchodząc w bramę od strony bulwaru Haussmann, uświadomił sobie nagle, że w Paryżu miesiąc lipiec należy do lata. Ale w owej chwili normalny bieg rzeczy był dla niego czemś zawikłanem, co wymagało obliczeń.
Upłynęło ośm miesięcy od ostatnich schadzek w tym zakątku zieleni, który daje błąkającym się parom schronienie pełne wilgotnej i nieco posępnej ciszy, tuż przy ruchliwym bulwarze i w sąsiedztwie wielkiej stacji kolei żelaznej. Godziną spotkania była zawsze piąta. Juljan widział swoją kochankę, przybywającą przy świetle tylko co zapalonych latarni, otuloną futrem i z mufką przy twarzy na podobieństwo maski. Słodki głos, jakim go witała, unosił jej oddech zmrożony zimnem, jakby mgłą białą i gęstą. Po wielu spotkaniach przygotowawczych i wahających się, porzucili ostatecznie ogródek. Miłość Juliana nabrała majestatu faktu dokonanego i schroniła się od piątej do siódmej na piątem piętrze przy ulicy de Ia Pompe, gdzie Juljan miał swą pracownię malarską. Starannie zapuszczone firanki na kryształowych szybach, płonący na kominku ogień i jego purpurowe płomyki, jako jedyne oświetlenie pokoju i monotonny śpiew samowara, stojącego obok filiżanek z herbatą, cały ten nastrój życia opromienionego słodkim egoizmem, nie pozwalał im spostrzedz, że wieczory bywały dłuższe, że pojawiały się przebłyski słońca w głębi perłowych szczelin, otwierających się wśród chmur, i że wiosna, wiosna blada i trwożna poczynała już pokazywać swe zielone paluszki, cierpiące od ostatnich ukąszeń zimy, która, niby czarny dzik, co uchodzi, zawracała raptownie, szczerząc groźne kły.
Następnie Juljan odbył podróż do Buenos Ayres, spotkawszy na drugiej półkuli ostatnie uśmiechy jesieni i pierwsze lodowate wiatry Pampasów. I kiedy wyobrażał sobie, że zima była dla niego wieczystą porą roku, ponieważ towarzyszyła mu stale w jego wędrówkach z jednego krańca kuli ziemskiej na drugi, tu dopiero ukazało mu się niespodziewane lato w tym miejskim ogródku.
Gromady dzieci uganiały się i krzyczały po niewielkich uliczkach, otaczających pomnik Zadośćuczynienia. Pierwsza rzecz, jaką Juljan zobaczył wszedłszy, było serso, które potoczyło mu się pod nogi, rzucone dziecięcą ręką. Następnie potknął się o piłkę. Wokoło kasztanów skupiła się zwykła publiczność dni upalnych, szukająca błękitnego cienia upstrzonego złotemi centkami. Były to służące z sąsiednich domów, które gawędząc z robótkami w ręku, śledziły obojętnym wzrokiem rozhulane igraszki dzieci, powierzonych ich pieczy, lub mieszczuchy, co schodzili się do ogródka, aby tam przeczytać dziennik, sprawiając sobie złudzenie, że ich otacza spokój leśnej ustroni. Wszystkie ławki były pełne. Tu i owdzie kobiety siedziały na składanych taburetach z tą pewnością siebie, jaką daje posiadanie. Żelazne, wynajmowane krzesełka, służyły za miejsce odpoczynku różnym paniom, obładowanym paczkami, mieszczkom z okolic Paryża, czekającym na członków swoich rodzin, by wspólnie z niemi podążyć na pociąg Gore Saint Lazare… A Juljan, zaproponował pneumatką, jak ongi ten ogródek, jako miejsce spotkania, uważając go za mało uczęszczany. A ona, również niepomna rzeczywistości, oznaczyła w swej odpowiedzi zwykłą godzinę piątą w tem mniemaniu, że spędziwszy kilka minut w magazynach Printemps lub Galeries pod pozorem sprawunków będzie mogła wślizgnąć się do samotnego ogródka, bez obawy, że ją tam ktoś z licznych znajomych spotka.
Desnoyers doznawał zapomnianej rozkoszy – rozkoszy poruszania się na obszernej przestrzeni – czu – jąc pod stopami chrzęst żwiru alei. Przez dwadzieścia dni stąpał tylko po deskach, machinalnie, niby koń picadora, trzymaiąc się łukowatego szlaku pokładu. Stopy jego nawykłe do niepewnej powierzchni, zachowały jeszcze na stałym gruncie pewne poczucie elastycznej ruchliwości. Zaczął przechadzać się tam i napowrót, nie budząc ciekawości siedząc publiki. Jakieś wspólne zajęcie zdawało się pochłaniać wszystkich: kobiety i mężczyzn. Gromadki wymieniały głośno pomiędzy sobą swoje wrażenia. Do tych, którzy trzymali w ręku dziennik, zbliżali się sąsiedzi z pytającym uśmiechem. Zniknęła bez śladu nieufność i wstzemięźliwość, które skłaniają mieszkańców wielkich miast do trzymania się od siebie z daleka i mierzenia się wzrokiem nieżyczliwie.
– Rozmawiają o wojnie – pomyślał Desnoyers – cały Paryż o niczem innem nie mówi w tej chwili, tylko o możliwości wojny.
Poza obrębem ogrodu dawał się zauważyć ten sam niepokój, zbliżający do siebie ludzi po bratersku. Przekupnie gazet krążyli po bulwarze, wrzeszcząc nowiny wieczorne. Publiczność skupiała się dokoła nich, wyrywając sobie z rąk dzienniki.
Każdego z czytających otaczali wnet przechodnie, prosząc o wiadomości, lub wspinali się na palce by ponad ich plecami odcyfrować tłuste czcionki sensacyjnych tytułów zapełniających szpalty. Na ulicy des Mathurins, po drugiej stronie skweru, czereda robotników zgromadzonych pod werandą tawerny słuchała objaśnień towarzysza, wymachującego dziennikiem dla lepszego zaakcentowania słów swoich. Ruch na jezdniach ulic był ten sam co zawsze, ale Juljanowi zdawało się, że wehikuły krążą prędzej, że jest w powietrzu jakieś gorączkowe podniecenie, że ludzie mówią i uśmiechają się w jakiś znaczący sposób. Wszyscy zdawali się znać wzajemnie. Na niego również zebrane w ogrodzie kobiety patrzyły, jak gdyby go widywały dawniej. Byłby mógł zbliżyć się do nich i zacząć rozmowę nie wzbudziwszy zdziwienia.
– Mówią o wojnie – powtarzał sobie; ale z politowaniem wyższego umysłu, który zna przyszłość i jest ponad wrażeniami pospólstwa.
Wiedział czego się trzymać. Wylądował o dziesiątej w nocy; nie minęło jeszcze dwudziestu czterech godzin odkąd stąpał po ziemi i był jak człowiek, który przybywa z daleka, poprzez nieskończoność oceanów, z beskresnych widnokręgów i zdumiewa się, że go otoczyły nagle troski i niepokoje, rządzące wielkiemi skupieniami ludzi. Po wylądowaniu spędził dwie godziny w kawiarni w Boulogne, przyglądając się jak rodziny mieszczańskie spędzały wieczór w jednostajnej senności życia bez niebezpieczeństw. Następnie specjalny pociąg dla podróżnych z Ameryki zawiózł go do Paryża i wyrzucił na dworzec du Nord prosto w objęcia Pepe Argensola, młodego Hiszpana, którego nazywał czasem swoim "sekretarzem" a czasem swoim "koniuszym" nie wiedząc na pewno jakie obowiązki spełniał tenże przy jego osobie. W rzeczywistości był on mięszaniną przyjaciela i pieczeniarza, ubogiego towarzysza usłużnego i czynnego, który uczepił się syna boga – tych rodziców, nie zawsze cieszącego się ich względami i bierze udział w zmiennych kolejach jego losu, zbierając skrzętnie okruszyny z dni pomyślnych i przemyśliwając w jaki sposób zachować pozory w godzinach niedostatku.
– Co słychać o wojnie? rzekł mu Argensola, zanim go zapytał o wyniki podróży. – Przyjeżdżając z daleka powinieneś wiedzieć dużo.
Następnie Desnoyers przespał się w swojem dawnem łóżku, składniku wiecznych wspomnień, podczas gdy "sekretarz" chodził po pracowni mówiąc o Rosji, o Serbji i o Kajzerze. Nawet ten młodzieniec nie troszczący się o nic, co się jego samego nie tyczyło, zdawał się pochłonięty ogólną troską.
Gdy Juljan zbudził się, liścik od niej naznaczający mu piątą godzinę zawierał również parę słów o grożącem niebezpieczeństwie. Poprzez jej miłosne wynurzenia zdawał się przedzierać niepokój Paryża. Gdy wychodził na śniadanie, odźwierna pod pozorem powitania zatrzymała go, pytając o nowiny. I w restauracji, w kawiarni, na ulicy, wciąż wojna… możliwość wojny 7, Niemcami.
Desnoyers był optymistą. Co mogły znaczyć te trwogi dla człowieka, który spędził właśnie więcej niż dwadzieścia dni wśród Niemców, płynąc Atlantykiem pod flagą Cesarstwa?
Wyjechał z Buenos Ayres na parowcu Hamburskim: König Friedrich August. Święty spokój panował w świecie, gdy statek oddalał się od lądu. Tylko w Meksyku biali i metysi mordowali się wzajemnie w rewolucyjnych zmaganiach, aby nikt nie mógł wierzyć, że człowiek jest zwierzęciem zdegenerowanem przez spokój. Poza tem, na całej planecie narody okazywały sobie nadzwyczajną życzliwość. Nawet Transatlantyk, ten młody światek podróżnych najróżniejszych narodowości zdawał się być cząstką społeczeństwa przyszłości, zaszczepioną jako próbny okaz na gruncie teraźniejszości; płonką świata przyszłego bez granic i antagonizmów ras.
Pewnego poranka orkiestra okrętowa, która co niedzieli wygrywała chorał Lutra, zbudziła pasażerów śpiących w kojach pierwszej klasy, zgoła niesłychaną pobudką. Desnoyers przetarł oczy, sądząc, że podlega jeszcze sennym złudzeniom. Kozy niemieckie beczały Marsyljankę po przez korytarze i kołdry. Camerero, uśmiechając się na widok zdumienia Juljana, wytłumaczył mu tę zagadkę dwoma wyrazami: "Czternasty lipca". Na parowcach niemieckich obchodzi się, jak własne, uroczyste święta wszystkich narodowości, składających się na ładunek i na pasażerów. Kapitanowie ich skrupulatnie spełniają obrzędy religijne danego kraju i historycznego wspomnienia. Najmarniejsze państewko ogląda swoją flagę wywieszoną ku jego czci na okręcie. Jest to jedna więcej rozrywka, która zwalcza monotonję podróży i dopomaga wysokim celom niemieckiej propagandy. Poraz pierwszy wielkie, narodowe święto Francji obchodzone było na niemieckim okręcie i podczas gdy muzyka wygrywała melodje Marsyljanki w tempie galopady z rozwianym włosem, gromadki rozbudzonych wcześnie pasażerów unosiły się nad wykonaniem.
– Jaka finezja – mówiły Amerykanki. – Ci Niemcy nie są tak ordynarni, jak się wydają. Taka subtelna uprzejmość… coś dystyngowanego… I są tacy, którzy wierzą, że oni i Francuzi będą się bić.
Na bardzo nielicznych Francuzów, jadących tym parowcem, patrzono z zachwytem, jak gdyby wzrosło nad miarę poprzednie dla nich uznanie. Było ich tylko trzech: stary jubiler, który odwiedzał swoje filje w Ameryce i dwie młode panny sklepowe z ulicy de la Paix, osoby najpotulniejsze na całym parowcu, westalki o wesołych oczach i zadartych noskach, trzymające się zdaleka i niepozwalające sobie na żadne wynurzenia w tem niezbyt sympatycznem środowisku. Wieczorem odbył się bankiet galowy. Wszyscy niemieccy pasażerowie wystąpili we frakach a ich panie pokazały biel swoich łopatek. Przy deserze ozwał się dźwięk noża o kieliszek i nastąpiło milczenie. Kapitan zabrał głos. I zacny marynarz, który do swych żeglarskich czynności przyłączał obowiązek przemawiania na ucztach i otwierania balu z najdystyngowańszą z dam rozpoczął snuć różaniec słów, podobnych do tarcia o siebie chropowatych tabliczek z długiemi przerwami kłopotliwego milczenia. Desnoyers umiał trochę po niemiecku, ponieważ miał krewnych w Berlinie i mógł pochwycić niektóre słowa. Komendant powtarzał co chwila: "pokój" i "przyjaciele". Sąsiad przy stole, komisant handlowy, ofiarował się na tłumacza, z usłużnością człowieka żyjącego z propagandy.
– Kapitan prosi Boga, by utrzymał pokój pomiędzy Niemcami a Francją i tuszy sobie, że przyjaźń pomiędzy dwoma narodami będzie wzrastała z każdą chwilą.
Powstał drugi mówca przy tym samym stole. Był on najbardziej szanowanym z pomiędzy niemieckich pasażerów, bogaty przemysłowiec z Düsseldorfu, który wracał z przeglądu swoich filji w Ameryce. Nigdy o nim nie mówiono po nazwisku. Posiadał tytuł radcy handlowego; dla swych rodaków był Herr Comerzienrath tak, jak jego małżonkę tytułowano Frau Comerzienrath. Pani radczyni znacznie młodsza od swego poważnego pana i władcy, zaraz z początku podróży, zwróciła na siebie uwagę Desnoyers'a. Ona, ze swej strony, uczyniła wyjątek dla tego młodego Argentyńczyka, od pierwszych słów wyrzekając się swego tytułu.
– Na imię mi Berta – rzekła z godnością, niczem Księżna Wersalska, do pięknego "labusia, siedzącego u jej stóp.
Mąż jej również sprzeciwił się, żeby Desnoyers nazywał go "radcą", jak jego ziomkowie.
– Moi przyjaciele nazywają mnie kapitanem. Dowodzę oddziałem landsturmu.
I gest, jaki towarzyszył tym słowom przemysłowca, zdradzał melancholję człowieka niezrozumiałego, który gardzi zaszczytami, jakiemi go pasą, by myśleć wyłącznie o tych, jakich nie posiada.
Podczas, gdy przemawiał, Juljan przypatrywał się jego małej główce i potężnemu karkowi, co razem wzięte nadawało mu pewne podobieństwo do brytana. Mocą wyobraźni widział wysoki i ciasny kołnierz munduru, nad którym przelewał się podwójny wałek czerwonego tłuszczu. Głos miał suchy, ucinkowy, jakgdyby skandował wyrazy… Tak musiał wyrzucać z siebie swoje mowy cesarz, I wojowniczo usposobiony mieszczuch w bezwiednem naśladownictwie, kurczył lewą rękę, opierając dłoń o niewidzialną głowinę pałasza.
Pomimo jego dumnej postawy i urzędowej przemowy, wszyscy niemieccy słuchacze zaczęli się śmiać hałaśliwie przy pierwszych słowach, jak ludzie umiejący ocenić poświęcenie takiego Herr Comerzienrath'a, kiedy raczy wziąć udział w zebraniu.
– Mówi rzeczy bardzo ucieszne o Francuzach – objaśnił tłumacz pocichu – ale niema w nich nic obraźliwego.
Juljan odgadł coś z tego, słysząc powtarzający się wciąż wyraz "Franzosen". Zdawał też sobie w przybliżeniu sprawę z tego, co mówił pan radca: "Francuzi, wielkie dzieci, wesołe, uprzejme, nieopatrzne – Pomyśleć o tem co mogli by dokonać wspólnie, oni i Niemcy, gdyby zapomnieli o urazach przeszłości!" Słuchacze niemieccy już się nie śmieli. Radca porzucił swą ironiczność, ironiczność wspaniałą, miażdżącą, pełną wzniosłych odcieni, ogromną, jak sam parowiec. Teraz rozwijał poważną część swej przemowy i sam ów komisant zdawał się wzruszonym.
– Mówi, proszę pana, – ciągnął dalej, – że pragnie, aby Francja była potężną, i abyśmy kiedyś poszli razem na innych wrogów. na innych!
I przymrużył złośliwie oko z tym samym uśmiechem wspólnego porozumienia, jakie obudziła we wszystkich ta wzmianka o tajemniczych wrogach.
Wkońcu kapitan – radca wzniósł kielich na cześć Francji. "Hoch!", krzyknął, jak gdyby wydawał rozkaz swoim żołnierzom rezerwy. Trzykrotnie powtórzył okrzyk i cała germańska publiczność powstawszy, odpowiedziała takim samym "Hoch!", podobnym do ryku, podczas, gdy orkiestra umieszczona w kredensowym pokoju, tuż obok sali jadalnej, zaczęła grać Marsyljankę.
Desnoyers wzruszył się. Dreszcz zapału przebiegł mu po plecach, oczy zwilgotniały i nie byłby przysiągł, że pijąc szampana nie uronił paru łez. Nosił nazwisko francuskie, miał w żyłach krew francuską i co czynili ci Niemiaszkowie – którzy przeważnie wydawali mu się śmieszni i ordynarni – było godnem wdzięczności. Jakto! Poddani Kajzera obchodzą wielkie święto Rewolucji! Zdawało mu się, że patrzy na wielki czyn historyczny.
– Bardzo dobrze – rzekł do innych Południowych Amerykanów, siedzących przy sąsiednich stołach. – Trzeba przyznać, że postąpił bardzo przyzwoicie.
Poczem z zapałem swoich dwudziestu siedmiu lat napadł w korytarzu na jubilera, wyrzucając mu jego milczenie. Był on wszakże jedynym obywatelem francuskim na parowcu. Powinien był powiedzieć choć kilka słów podziękowania. Uroczystość zakończyła się źle z jego winy.
– A dlaczego pan nie zabrałeś głosu; jesteś przecież synem Francuza? – rzekł tamten,
– Jestem obywatelem argentyńskim – odpowiedział Juljan.
I oddalił się; zaś jubiler rozważywszy, że "powinien był przemawiać" tłumaczył się otaczającym. Było rzeczą bardzo niebezpieczną wtrącać się w sprawy dyplomatyczne. A przytem nie miał "instrukcji od swego rządu". I przez kilka godzin uważał się za człowieka, który omal że nie rozpoczął nowej karty w historji.
Resztę wieczoru spędził Desnoyers w palarni, zwabiony obecnością "pani radczyni". Kapitan landsturmu ze sterczącem mu z pod wąsów ogromnem cygarem, grał w pokera z innemi rodakami, którzy szli za nim w porządku godności i bogactw. Jego połowica siedziała przy nim większą część wieczoru, patrząc na caremerów, roznoszących tace z bock'ami i nie ważyła się sprzeciwiać temu olbrzymiemu pochłanianiu piwa, Zresztą myślał głównie o tem, by trzymać próżne krzesło dla Desnoyers'a. Uważała go za najbardziej dystyngowanego pasażera na parowcu, ponieważ pił szampana przy każdem jedzeniu. Juljan był wzrostu średniego, brunet, z małą nogą, co sprawiało, że pani radczyni była zmuszoną chować swoje pod suknią; czoło miał prawie trójkątne, obramowane gęstwiną czarnych włosów, gładkich i błyszczących. Był, jednem słowem, typem wprost przeciwnym tym, którzy ją otaczali, a przytem mieszkał w Paryżu, którego ona nigdy nie widziała pomimo licznych podróży po obu półkulach.
– Och! Paryż! Paryż! – mawiała, otwierając szeroko oczy i sznurując usta, aby wyrazić swój zachwyt, gdy rozmawiała sam na sam z Argentyńczykiem – jakbym pragnęła tam pojechać!
I, aby go skłonić do opowiadań o Paryżu, pozwalała sobie na pewne, poufne uwagi o przyjemnościach Berlina, czerwieniąc się wstydliwie i przyznając, że w świecie jest ich więcej, och! o wiele więcej, i że ona pragnęłaby je poznać!
Juljan, przechadzając się teraz dokoła Kaplicy Zadośćuczynienia przypominał sobie teraz z pewnym wyrzutem małżonkę Radey Erckmanna. On, który odbył podróż do Ameryki dla kobiety, żeby zebrać tam pieniądze i ożenić się z nią! Ale wnet znajdował usprawiedliwienie dla swego postępowania. Nikt się nie dowie o tem, co się stało. Zresztą nie był przecież ascetą i Berta Erckmann przedstawiała bardzo ponętną gratkę na pełnem morzu. Przypominając ją sobie widział zaraz oczyma wyobraźni rosłą klacz wyścigową, suchą, złotej maści i o silnych, nerwowych nogach, Berta była Niemką współczesną, która w ojczyźnie swojej nie widziała innych wad prócz ociężałości kobiet, i sama zwalczała to narodowe niebezpieczeństwo wszelkiemi żywnościowemi metodami. Jedzenie było dla niej udręką, a widok bock'ów w palarni męczarnią Tantala. Smukłość zdobyta i utrzymana temi wysiłkami woli, uwydatniała jeszcze bardziej wrodzoną bar – czystość jej budowy o silnych wiązaniach i dużych, zdrowych zębach, które przywodziły na pamięć niepoczciwe porównanie Desnoyers'a. "Jest chuda, a mimo to ogromna" mówił sobie, przypatrując się jej. Ale w miarę jak się jej przypatrywał doszedł jednocześnie do przekonania, że jest najbardziej dystyngowaną kobietą na parowcu; dystyngowaną na potrzeby podróży morskiej i elegancką w stylu monachijskim, w sukniach o barwach nieokreślonych, które przywodziły na pamięć malarstwo perskie i winiety rękopisów średniowiecza. Mąż zachwycał się elegancją Berty, ubolewając potajemnie nad jej wiotkością, jak nad zbrodnią zdrady stanu. Ojczyzna niemiecka pyszniła się płodnością swoich kobiet. Kajzer przy swoich artystycznych zachciankach oświadczył kiedyś, że prawdziwa piękność niemiecka powinna mieć w pasie przynajmniej metr pięćdziesiąt.
Gdy Desnoyers wszedł do palarni i zajął miejsce, które mu zachowała Radczyni, małżonek jej i jego okazali towarzysze trzymali bezczynnie karty w ręku nad zielonym stolikiem. Herr Rath w dalszym ciągu wypowiadał swoją mówkę pomiędzy przyjaciółmi, a słuchacze wyjmowali cygara z ust, by wydawać pomruki uznania. Obecność Juljana sprowadziła uśmiech ogólnej uprzejmości. To Francja przychodziła bratać się z niemi. Wiedzieli, że jego ojciec był Francuzem i to wystarczyło, by go przyjęli, jak gdyby przybywał prosto z quai d'Orsay jako przedstawiciel najwyższej dyplomacji Rzeczypospolitej. Zapał prozelityzmu sprawił że wszyscy przypisali jakąś nadmierną wagę jego osobie.
– My – ciągnął dalej radca, patrząc uporczywie na Desnoyersa, jak gdyby oczekiwał od niego jakiegoś uroczystego zobowiązania – my pragniemy żyć w przyjaźni z Francją.
Młody Juljan potakiwał głową, by nie wyglądać na roztargnionego. I jemu wydawało się, że ci ludzie nie wyglądali na wrogów. Zresztą, jak dla niego, przyjaźń ta mogła się ugruntować, kiedy by tylko zechciała. W danej chwili obchodziło go tylko pewne kolano, które szukało jego kolana pod stołem, udzielając mu swego słodkiego ciepła przez podwójną warstwę jedwabiu.
– Ale Francja – ciągnął dalej z żalem przemysłowiec – okazuje się oporną względem naszych zabiegów. Przed laty już cesarz wyciągał do niej rękę wielkodusznie, ale ona udała, że tego nie widzi. Przyznasz pan sam, że to nie było w porządku.
Tu Desnoyers uznał, że mu wypada coś powiedzieć, aby jego przedmówca nie spostrzegł, że młodzieniec jest czem innem zajęty.
– Jednakże Niemcy nie czynią tego, co powinny. Niechby oddały przedtem to, co sobie przywłaszczyły.
Nastąpiło pełne zdumienia milczenie, jak gdyby zadźwięczał dzwonek alarmowy. Paru z obecnych, którzy nieśli cygaro do ust pozostali w ten sposób, wytrzeszczając oczy. Ale znajdował się tam przecież kapitan landsturmu i ten pośpieszył dać wyraz niememu protestowi:
– Oddać! rzekł głosem zduszonym od raptownego napęcznienia szyi – my nie potrzebujemy oddawać tego, czegośmy sobie nigdy nie przywłaszczali. Co posiadamy, to zdobyliśmy naszem bohaterstwem.
Ukryte kolano stało się bardziej natarczywem, jak gdyby zalecając roztropność młodzieńcowi swojem pieszczotliwem tarciem.
– Nie mów pan tego – westchnęła Berta. Tak mówią tylko skompromitowani republikanie paryscy. Ale tak dystyngowany młodzieniec, który zna Berlin i ma krewnych w Niemczech!
Ale Desnoyers, który wobec wszelkich zapewnień czynionych podniesionym głosem czuł zawsze dziedziczną chętkę zadzierzystości, odpowiedział zimno:
– To zupełnie tak, gdybym ja panu zabrał zegarek i potem ofiarowywał się panu z przyjaźnią, zapominając o tem, co się stało. I chociażbyś pan sam zapomniał, moim obowiązkiem byłoby przedewszystkiem zwrócić panu zegarek.
Radca Eckermann chciał tyle na raz odpowiedzieć, że zdołał zaledwie wybełkotać, przeskakując z przedmiotu na przedmiot:
– Porównywać odzyskanie Alzacji do kradzieży… Toż to ziemia niemiecka!… Rasa… język… historją!