Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Czterech jeźdżców Apokalipsy. T. 3 : powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czterech jeźdżców Apokalipsy. T. 3 : powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 300 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

V. NA­JAZD.

Don Mar­ce­li ucie­kał, by skryć się na swo­im zam­ku, gdy spo­tkał mera Vil­le­blan­che. Ten, usły­szał wy­strza­ły i biegł do ba­ry­ka­dy. Do­wie­dziaw­szy się, że spo­wo­do­wa­ła je gro­ma­da ma­ru­de­rów, pod­niósł ra­mio­na do góry z roz­pa­czą. Po­war­jo­wa­li. Ich opór fa­tal­nym się sta­nie dla mia­stecz­ka. I biegł da­lej pro­sić ich, by od­stą­pi­li.

Upły­nę­ło spo­ro cza­su i nic nie za­mą­ci­ło spo­ko­ju po­ran­ka. De­snoy­ers wdra­pał się na naj­wyż­szą ze swych wie­ży­czek i lor­net­ką ba­dał oko­li­cę. Nie mógł od­róż­nić go­ściń­ca; wi­dział tyl­ko kępy naj­bliż­szych drzew. Wy­obraź­nią jed­nak od­ga­dy­wał za tą za­sło­ną zie­le­ni ruch oży­wio­ny; tłu­my lu­dzi, któ­rzy się za­trzy­ma­li; woj­ska szy­ku­ją­ce się do ata­ku. Nie­spo­dzie­wa­na obro­na ucie­ki­nie­rów po­krzy­żo­wa­ła dal­szy na­jazd. De­snoy­ers po­my­ślał o tej gar­st­ce sza­leń­ców i ich upar­tym do­wódz­cy. Ja­kiż los ich cze­ka? Zwró­ciw­szy szkła na oko­li­cę mia­stecz­ka, zo­ba­czył czer­wo­ne pla­my kepi, mi­go­cą­ce jak maki na zie­lo­nem tle łąk. To co­fa­li się owi ma­ru­de­rzy, prze­ko­naw­szy się o bez­sku­tecz­no­ści dal­sze­go opo­ru. Może po­ka­za­no im ja­kiś bród lub łód­kę, za­po­mnia­ną na Mar­nie i szli… kie­ru­jąc się ku rze­ce. Lada chwi­la Niem­cy wej­dą do Vil­le­blan­che.

Upły­nę­ło pół go­dzi­ny głę­bo­kie­go mil­cze­nia. Na tle wzgó­rza ry­so­wa­ły się da­chy mia­stecz­ka i wie­ża ko­ścio­ła, za­koń­czo­na krzy­żem i że­la­znym ko­gut­kiem. Wszyst­ko zda­wa­ło się tchnąć ci­szą, jak za naj­lep­szych, po­ko­jo­wych cza­sów. Na­gle De­snoy­ers zo­ba­czył, że la­sek wy­rzu­cił z sie­bie coś sub­tel­ne­go i ha­ła­śli­we­go, kłę­by pary i to­wa­rzy­szą­ce im głu­che wy­bu­chy. Coś prze­mknę­ło w po­wie­trzu, za­to­czyw­szy świsz­czą­cy łuk. W ślad za­tem, ja­kiś dach w mia­stecz­ku otwo­rzył się jak kra­ter i z jego wnę­trza jęły wy­la­ty­wać ka­wał­ki drze­wa, od­pad­ki ścian, po­ła­ma­ne sprzę­ty; całe wnę­trze domu w tu­ma­nach dymu, ku­rzu i gru­zów.

Na­jeźdź­cy, za­nim od­wa­ży­li się na atak, za­czę­li bom­bar­do­wać Vil­le­blan­che, jak gdy­by w oba­wie, że spo­tka­ją na uli­cach tej mie­ści­ny za­cię­ty opór. Pa­dły nowe po­ci­ski. Nie­któ­re, prze­la­tu­jąc po­nad da­cha­mi do­mów, wy­bu­cha­ły po­mię­dzy mia­stecz­kiem a zam­kiem. Wie­życz­ki po­sia­dło­ści De­snoy­er­sa za­czę­ły ścią­gać uwa­gę ar­ty­le­rzy­stów. My­ślał on już o opusz­cze­niu swe­go nie­bez­piecz­ne­go ob­ser­wa­tor­jum, gdy zo­ba­czył, że coś bia­łe­go niby płaszcz lub prze­ście­ra­dło po­wie­wa nad wie­żą ko­ścio­ła. Miesz­kań­cy wy­wie­si­li tę ozna­kę po­ko­ju, by unik­nąć dal­sze­go bom­bar­do­wa­nia. Pa­dło jesz­cze ze czte­ry po­ci­ski; po­czem na­stą­pi­ło mil­cze­nie.

Don Mar­ce­li zszedł do par­ku, wi­dząc, że odźwier­ny za­ko­pu­je pod drze­wem broń my­śliw­ską, znaj­du­ją­cą się w zam­ku. Na­stęp­nie skie­ro­wał się ku wjaz­do­wi. Nie­przy­ja­ciel miał na­dejść lada chwi­la; trze­ba go było przy­jąć. W tem nie­spo­koj­nem ocze­ki­wa­niu po­ża­ło­wał znów swe­go przy­by­cia. Co on tu ro­bił? Dla­cze­go zo­stał? Ale upar­ty jego cha­rak­ter roz­strzy­gnął wnet wąt­pli­wo­ści stra­chu. Zo­stał, bo obo­wiąz­kiem jego było pil­no­wać swo­jej wła­sno­ści. Zresz­tą było już za­póź­no my­śleć o ta­kich rze­czach.

Na­gle wy­da­ło mu się, że w ci­szy ran­nej ktoś jak­by roz­darł twar­de płót­no.

– Strze­la­ją, pro­szę pana – rzekł odźwier­ny – To sal­wa. Pew­no na ryn­ku.

W kil­ka chwil po­tem, uj­rze­li nad­bie­ga­ją­cą ko­bie­tę z mia­stecz­ka; sta­rusz­kę o wy­schnię­tych, sczer­nia­łych człon­kach, za­dy­sza­ną i rzu­ca­ją­cą do­ko­ła obłą­ka­ne ze stra­chu spoj­rze­nia… Ucie­ka­ła, sama nie wie­dząc gdzie, w in­styk­tow­nem po­czu­ciu nie­bez­pie­czeń­stwa. De­snoy­ers i odźwier­ny z żoną wy­słu­cha­li jej opo­wia­da­nia, prze­ry­wa­ne czkaw­ką stra­chu.

Niem­cy byli w Vil­le­blan­che. Na­przód wpadł ca­łym pę­dem au­to­mo­bil i prze­le­ciał z krań­ca w kra­niec mia­stecz­ka, strze­la­jąc z mi­tral­je­zy na traf, do za­mknię­tych do­mów i otwar­tych okien, wy­wra­ca­jąc na­po­ty­ka­nych po dro­dze lu­dzi. Sta­ra roz­two­rzy­ła ręce, ru­chem zgro­zy… Za­bi­ci… wie­lu za­bi­tych… ran­nych… krew. Na­stęp­nie, inne opan­ce­rzo­ne sa­mo­cho­dy wje­cha­ły na ry­nek, a wraz z nie­mi jeźdź­cy, ba­tal­jo­ny pie­cho­ty, nad­cią­ga­ją­ce ze wszyst­kich stron. Żoł­nie­rze w ka­skach byli wście­kli; oskar­ża­li miesz­kań­ców, że strze­la­li do nich. Na ryn­ku zbi­li mera i kil­ku są­sia­dów, któ­rzy wy­szli na ich spo­tka­nie. Po­tur­bo­wa­li tak­że pro­bosz­cza, nio­są­ce­go du­cho­wą po­moc ko­na­ją­cym. Wszy­scy wzię­ci. Niem­cy mó­wi­li, że ich roz­strze­la­ją.

Ha­łas kil­ku zbli­ża­ją­cych się au­to­mo­bi­lów prze­rwał mowę sta­rej.

– Otwo­rzyć bra­mę, roz­ka­zał wła­ściel odźwier­ne­mu.

Otwar­to bra­mę i już jej nig­dy nie za­mknię­to. Pra­wo wła­sno­ści prze­sta­ło ist­nieć.

U drzwi wcho­do­wych sta­nął ol­brzy­mi, za­ku­rzo­ny au­to­mo­bil, za­pcha­ny ludź­mi. Za nim ozwa­ły się trąb­ki in­nych, któ­re za­trzy­my­wa­ły się w po­bli­żu. De­snoy­ers uj­rzał wy­ska­ku­ją­cych z nich żoł­nie­rzy, przy­bra­nych w sza­ro zie­lo­na­we mun­du­ry i z po­krow­ca­mi tego sa­me­go ko­lo­ru na spi­cza­stych ka­skach. Je­den z nich, idą­cy przo­dem, przy­ło­żył mu re­wol­wer do czo­ła.

– Gdzie są wol­ni strzel­cy? – za­py­tał.

Był bla­dy, bla­do­ścią zło­ści, ze­msty i stra­chu. Po­licz­ki trzę­sły mu się tem po­trój­nem wzru­sze­niem. Don Mar­ce­li od­po­wie­dział zwol­na, pa­trząc na groź­ny otwór re­wol­we­ru, czer­nią­cy się tuż przed jego oczy­ma. Nie wi­dział żad­nych wol­nych strzel­ców. Je­dy­ne­mi miesz­kań­ca­mi zam­ku był odźwier­ny z ro­dzi­ną i on, wła­ści­ciel.

Ofi­cer po­pa­trzył na gmach, a po­tem na De­snoy­ers, z wi­docz­nem zdzi­wie­niem, jak gdy­by po­wierz­chow­ność tego ostat­nie­go wy­da­ła mu się zbyt skrom­ną jak na po­sia­da­cza ta­kiej nie­ru­cho­mo­ści. Wziął go za pro­ste­go ofi­cja­li­stę, a sza­cu­nek dla hie­rar­chji spo­łecz­nych spra­wił, że opu­ścił broń.

Ale na­ka­zu­ją­ce­go obej­ścia nie zmie­nił. Po­pchnął don Mar­ce­le­go, by mu słu­żył za prze­wod­ni­ka, ka­zał mu iść przed sobą, a z tyłu uszy­ko­wa­ło się ze czter­dzie­stu żoł­nie­rzy. Szli dwo­ma sze­re­ga­mi, pod osło­ną drzew brze­żą­cych pod­jazd, z ka­ra­bi­na­mi go­to­wy­mi do strza­łu i zer­ka­jąc nie­spo­koj­nie na okna zam­ku, jak gdy­by spo­dzie­wa­li się stam­tąd gę­stej sal­wy. De­snoy­ers szedł spo­koj­nie po­środ­ku, a ofi­cer, rów­nie ostroż­ny jak jego lu­dzie, przy­łą­czył się wresz­cie do nie­go, gdy prze­cho­dzi­li zwo­dzo­ny most.Żoł­nie­rze roz­pró­szy­li się po kom­na­tach w po­szu­ki­wa­niu nie­przy­ja­ciół. Wsu­wa­li ba­gne­ty pod łóż­ka i sofy. Inni z nisz­czy­ciel­skim in­stynk­tem dziu­ra­wi­li fi­ran­ki i bo­ga­te kapy łó­żek. Wła­ści­ciel za­pro­te­sto­wał: Po­cóż te nie­po­trzeb­ne szko­dy? Cier­piał nie­wy­sło­wio­ne męki, pa­trząc na ol­brzy­mie, za­bło­co­ne buty, dep­cą­ce po dy­wa­nach, sły­sząc stuk tor­ni­strów i kolb o wą­tłe me­ble, z któ­rych spa­da­ły cen­ne dro­bia­zgi. Bied­na, hi­sto­rycz­na sie­dzi­ba!

Ofi­cer po­pa­trzył na nie­go zdu­mio­ny, że tam­ten uj­mu­je się za ta­kie­mi bła­host­ka­mi. Nie mniej wy­dał roz­kaz po nie­miec­ku i lu­dzie jego za­prze­sta­li gru­bjań­skich po­szu­ki­wań. Po­czem na uspra­wie­dli­wie­nie tego nad­zwy­czaj­ne­go sza­cun­ku, do­dał po fran­cu­sku:

– My­ślę, że bę­dzie miał pan za­szczyt go­ścić u sie­bie ge­ne­ra­ła na­sze­go kor­pu­su arm­ji.

Pew­ność, że w zam­ku nie kry­ją się nie­przy­ja­cie­le, uczy­ni­ła go uprzej­mym. Mimo to nie prze­stał pio­ru­no­wać na wol­nych strzel­ców. Część miesz­kań­ców dala ognia do uła­nów, gdy ci zbli­ża­li się nie­opatrz­nie po od­wro­cie Fran­cu­zów.

De­snoy­ers uznał za wła­ści­we za­prze­czyć. To nie byli miesz­kań­cy, ani wol­ni sztrzel­cy; to byli fran­cu­scy żoł­nie­rze. Prze­mil­czał roz­trop­nie o swo­jej obec­no­ści przy ba­ry­ka­dzie; ale za­pew­nił, że roz­róż­niał mun­du­ry z wie­życz­ki zam­ku.

Ofi­cer prze­rwał mu grzecz­nie:

– Pan tak­że? Pan, któ­ry się wy­da­je czło­wie­kiem, roz­sąd­nym, po­wta­rza ta­kie bred­nie?

I, aby prze­rwać dal­szą roz­mo­wę, do­dał wy­nio­śle:

– Mie­li mun­du­ry, sko­ro pan upie­ra się to twier­dzić, ale to byli wol­ni strzel­cy. Rząd fran­cu­ski roz­dał mun­du­ry i broń wie­śnia­kom, aby nas mor­do­wa­li… Te samo uczy­nił w Bel­gji. Ale zna­my się na tych wy­bie­gach i bę­dzie­my umie­li uka­rać je.

Mia­stecz­ko bę­dzie spa­lo­ne. Trze­ba po­mścić czte­ry tru­py nie­miec­kie, roz­cią­gnię­te w po­bli­żu ba­ry­ka­dy. Mer, pro­boszcz, naj­głów­niej­si miesz­kań­cy, wszy­scy będą roz­strze­la­ni.

Zwie­dza­li w tej chwi­li naj­wyż­sze pię­tro. De­snoy­ers uj­rzał po­nad gę­stwi­ną par­ku uno­szą­cą się ciem­ną mgłę, któ­rej brze­gi czer­wie­ni­ło słoń­ce. Z ca­łe­go mia­stecz­ka wi­dać stąd było tyl­ko czu­bek wie­ży. Do­ko­ła że­la­zne­go ko­gu­ta krą­ży­ły lek­kie smu­gi, niby uno­szo­ne wia­trem czar­ne łach­ma­ny. Swąd sta­re­go, pa­lą­ce­go się drze­wa do­cho­dził aż do zam­ku.

Nie­miec spo­glą­dał na to z okrut­nym uśmie­chem. Gdy ze­szli do par­ku, roz­ka­zał De­snoy­ers'owi, żeby mu to­wa­rzy­szył. Tak więc skoń­czy­ło się z god­no­ścią i wol­no­ścią pana za­ni­ku. Te­raz sta­nie się już tyl­ko ja­kąś rze­czą w rę­kach tych lu­dzi, któ­rzy będą mo­gli roz­po­rzą­dzać nim, we­dług swe­go wi­dzi­mi­się. Ach! cze­muż tu po­zo­stał!… Wsiadł po­słusz­nie do au­to­mo­bi­lu obok ofi­ce­ra, któ­ry wciąż trzy­mał re­wol­wer w ręku. Lu­dzie jego roz­bie­gli się po zam­ku i ofi­cy­nach, by prze­szko­dzić uciecz­ce uro­jo­ne­go nie­przy­ja­cie­la. Odźwier­ny i jego ro­dzi­na pa­trzy­li na De­snoy­er­sa ża­ło­śnie… Może pro­wa­dzi­li go na smierć!…

Poza par­kiem otwie­rał się jak­by nowy świat. De­snoy­ers'owi wy­da­ło się, że na tej krót­kiej prze­strze­ni po­mię­dzy Vil­le­blan­che a zam­kiem prze­był ty­sią­ce ty­się­cy mil, spadł na ja­kąś czer­wo­ną pla­ne­tę, na któ­rej lu­dzie i mury nu­rza­ły się w dy­mie i bla­skach po­ża­ru. Mia­stecz­ko sta­ło pod ciem­nym bal­da­chi­mem iskrzą­cym się od świetl­nych zyg­za­ków. Wie­ża ko­ściel­na pło­nę­ła jak ol­brzy­mia po­chod­nia; dach pę­kał, wy­rzu­ca­jąc w górę ka­ska­dy pło­mie­ni. Odór spa­le­ni­zny prze­sy­cał po­wie­trze. Łuna po­ża­ru bla­dła w nie­wzru­szo­nem świe­tle słoń­ca.

Po przez pola bie­gły z wrza­skiem i szyb­ko­ścią roz­pa­czy ko­bie­ty i dzie­ci. By­dło wy­rwa­ło się z za­bu­do­wań i pę­dzi­ło jak sza­lo­ne, wlo­kąc za sobą po­wro­zy, po­szar­pa­nych uprzę­ży. Z bo­ków ich bu­chał dym i uno­sił się swąd spa­lo­nej skó­ry. Trzo­da chlew­na, owce, kury, bie­gły rów­nież po­spo­łu z ko­ta­mi i psa­mi. Wszyst­kie do­mo­we zwie­rzę­ta wra­ca­ły do sta­nu dzi­ko­ści, ucie­ka­jąc od cy­wi­li­zo­wa­ne­go czło­wie­ka. Roz­le­gły się wy­strza­ły i wy­bu­chy bru­tal­ne­go śmie­chu. Żoł­nie­rze z wi­docz­ną ucie­chą od­da­wa­li się temu po­lo­wa­niu na lu­dzi i by­dło.

Wszę­dzie ro­iło się od nich. Byli jak sza­re mrów­ki, peł­zną­ce ku po­łu­dnio­wi. Wy­nu­rza­li się z la­sków, na­peł­nia­li dro­gi, snu­li się wskroś pól. Zie­leń ro­ślin­no­ści czer­nia­ła pod ich kro­ka­mi, za­gaj­ni­ki pa­da­ły po­ła­ma­ne; ku­rza­wa kłę­bi­ła się za głu­chym tur­ko­tem ar­mat i to­wa­rzy­szą­cym mu tęt­nem ty­się­cy koni. Po obu stro­nach go­ściń­ca za­trzy­ma­ły się licz­ne ba­tal­jo­ny wraz ze swo­im ta­bo­rem. De­snoy­ers znał to woj­sko. Wi­dział je na pa­ra­dach w Ber­li­nie i tak­że wy­da­ło mu się zmie­nio­ne jak tam­to z dnia po­przed­nie­go. Bar­dzo ską­po po­zo­sta­ło w niem tej na­ka­zu­ją­cej i po­sęp­nej świet­no­ści, tej twar­dej i mil­czą­cej py­chy, któ­rej wi­dok wy­ci­skał łzy z oczu jego szwa­gier­ki. Woj­na, ze swe­mi rze­czy­wi­sto­ścia­mi, star­ła wszel­ką te­atral­ność z po­tęż­ne­go or­ga­ni­zmu śmier­ci. Żoł­nie­rze byli brud­ni i zmę­cze­ni. At­mos­fe­ra spo­tnia­łe­go cia­ła, po­mię­sza­na z odo­rem skó­ry uno­si­ła się nad puł­ka­mi. Na wszyst­kich twa­rzach ma­lo­wał się głód. Szli całe dnie nie­ustan­nie śla­da­mi nie­przy­ja­cie­la, któ­ry za­wsze umiał im się wy­mknąć. A w tym for­sow­nym po­cho­dzie żyw­ność z in­ten­den­tu­ry nie do­cho­dzi­ła ich na czas. Mo­gli li­czyć tyl­ko na to, co mie­li ze sobą w tor­ni­strach. De­snoy­ers wi­dział ich, jak le­że­li nad brze­giem go­ściń­ca, po­że­ra­jąc ka­wał­ki czar­ne­go, sple­śnia­łe­go chle­ba. Nie­któ­rzy roz­bie­gli się po za­go­nach, wy­ko­py­wa­li bu­ra­ki i inne ce­bu­lo­we ja­rzy­ny i gryź­li ich twar­de bul­wy po­mię­sza­ne z zie­mią. Ja­kiś cho­rą­ży otrzą­sał owo­ce z drzew, uży­wa­jąc za­miast tycz­ki cho­rą­gwi puł­ko­wej. Wspa­nia­ły ten sztan­dar, zdob­ny w pa­miąt­ki z 1870-go roku, słu­żył ma do zry­wa­nia jesz­cze zie­lo­nych śli­wek. Ci, któ­rzy sie­dzie­li na zie­mi, ko­rzy­sta­li z tego od­po­czyn­ku by ścią­gać wy­so­kie buty z nóg spo­co­nych i po­ka­le­czo­nych, roz­no­szą­cych do­ko­ła wstręt­ny odór.

Puł­ki pie­cho­ty, któ­re De­snoy­ers wi­dział w Ber­li­nie, błysz­czą­ce i wy­świe­żo­ne, strasz­li­wi i stroj­ni hu­sa­rzy, ki­ra­sje­rzy w bia­łych mun­du­rach, po­dob­ni do ry­ce­rzy świę­te­go Gra­ala, ar­ty­le­rzy­ści z pier­sią bia­ło wy­sza­me­ro­wa­ną, wszy­scy ci woj­sko­wi, na któ­rych wi­dok roz­pły­wa­ła się w za­chwy­tach ro­dzi­na Har­trot­tów, byli te­raz ujed­no­staj­nie­ni zie­lo­na­wo-me­ta­lo­wą bar­wą, wszy­scy jak za­ku­rzo­ne jasz­czur­ki, chcą­ce znik­nąć pod zie­mią.

Czu­ło się tu jed­nak że­la­zną kar­ność. Je­den ostry wy­raz do­wód­cy, je­den gwiz­dek, a wszy­scy sta­wa­li do sze­re­gu i czło­wiek zni­kał w tej ma­sie au­to­ma­tów. Ale nie­bez­pie­czeń­stwo, zmę­cze­nie, pew­ność trium­fu zbli­ży­ły mo­men­tal­nie ofi­ce­rów i żoł­nie­rzy, za­cie­ra­jąc róż­ni­ce kast Do­wód­cy wy­cho­dzi­li nie­co z osa­mot­nie­nia swej wy­nio­sło­ści i ra­czy­li po­ga­wę­dzić ze swy­mi ludź­mi, by im do­da­wać du­cha. Je­den jesz­cze wy­si­łek, a oto­czą Fran­cu­zów i An­gli­ków i po­wtó­rzy się klę­ska Se­da­nu, któ­rej rocz­ni­cę ob­cho­dzo­no w tych dniach. Wej­dą do Pa­ry­ża; było to kwe­stją ty­go­dnia. Pa­ryż! Wiel­kie ma­ga­zy­ny, peł­ne wszel­kich bo­gactw, wspa­nia­łe re­stau­ra­cje, ko­bie­ty, szam­pan, pie­nią­dze… A lu­dzie, dum­ni, że ich zwierzch­ni­cy ra­czy­li roz­ma­wiać z nimi, za­po­mi­na­li o zmę­cze­niu i gło­dzie, krze­pi­li się jak ongi tłu­my Krzy­żow­ców my­ślą o Je­ro­zo­li­mie. "Nach Pa­ris!" We – soły okrzyk prze­bie­gał od czo­ła do ogo­na ma­sze­ru­ją­cych ko­lumn: "Nach Parts! Nach Pa­ris!"

Brak żyw­no­ści wy­na­gra­dza­ły im pro­duk­ty tej zie­mi, bo­ga­tej w wina. Plą­dru­jąc domy, rzad­ko na­po­ty­ka­li coś do zje­dze­nia, ale za­wsze piw­ni­cę. Uni­żo­ny Nie­miec, uwa­ża­jąc wino jako przy­wi­lej bo­ga­czy, mógł te­raz otwie­rać be­czuł­ki kol­bą i pła­wić nogi w stru­mie­niach cen­ne­go na­po­ju. Każ­dy ba­tal­jon zo­sta­wiał jako ślad swe­go przej­ścia stos pu­stych bu­te­lek. Fur­go­ny puł­ko­we, nie mo­gą­ce od­na­wiać za­pa­sów żyw­no­ści, ła­do­wa­ły wino we wszyst­kich wsiach i mia­stecz­kach. Żoł­nierz za­miast chle­ba do­sta­wał al­ko­hol. A temu po­da­run­ko­wi to­wa­rzy­szy­ły do­bre rady ofi­ce­rów: Woj­na jest woj­ną: żad­nej li­to­ści dla prze­ciw­ni­ków, któ­rzy na to nie za­słu­gu­ją. Fran­cu­zi roz­strze­li­wu­ją jeń­ców, a ich ko­bie­ty wy­dłu­bu­ją oczy ran­nym. Każ­da cha­ta rów­na się za­sadz­ce. Szcze­ry, na­iw­ny Nie­miec, któ­ry tam wej­dzie, spo­ty­ka się ze śmier­cią. Łóż­ka za­pa­da­ją się w strasz­li­we pod­zie­mia; sza­fy są ukry­te­mi drzwia­mi; w każ­dym ką­cie czai się ukry­ty mor­der­ca. Trze­ba ka­rać ten zdra­dziec­ki na­ród, któ­ry przy­go­to­wy­wa swój grunt, niby sce­nar­jusz me­lo­dra­ma­tycz­ny. Urzęd­ni­cy ma­gi­stra­tu, pro­bosz­czo­wie, na­uczy­cie­le szkół wiej­skich kie­ru­ją wol­ny­mi strzel­ca­mi i osła­nia­ją ich.

De­snoy­ers zdu­miał się nad obo­jęt­no­ścią tych lu­dzi, krą­żą­cych do­ko­ła pło­ną­ce­go mia­stecz­ka. Nie wi­dzie­li ognia i znisz­cze­nia; wszyst­ko było bez war­to­ści w ich oczach, sta­no­wiąc zwy­kły wi­dok. Od­kąd prze­kro­czy­li gra­ni­ce swe­go kra­ju wsie i mia­sta pusz­czo­ne z dy­mem przez przed­nie stra­że, wsie i mia­sta w pło­mie­niach, ja­kie oni sami nie­ci­li, zna­czy­ły eta­py ich po­cho­du przez zie­mię bel­gij­ską i fran­cu­ską.

Wjeż­dża­jąc do Vil­le­blan­ce, au­to­mo­bil mu­siał zwol­nić bie­gu. Spa­lo­ne mury wa­li­ły się na uli­cę, zwę­glo­ne bel­ki ta­mo­wa­ły jaz­dę i trze­ba było la­wi­ro­wać wśród pło­ną­cych szcząt­ków. Tu i owdzie sta­ły jesz­cze domy o po­wy­ry­wa­nych drzwiach, złu­pio­ne, ale jesz­cze nie­tknię­te przez po­żar. De­snoy­ers wi­dział w nich krze­sła, łóż­ka, ma­szy­ny do szy­cia, że­la­zne kuch­nie, wszyst­kie go­spo­dar­skie sprzę­ty jak się zwę­gla­ły lub to­pi­ły. W jed­nym do­strzegł ster­czą­cą z po­śród szcząt­ków rękę, któ­ra za­czy­na­ła pło­nąć jak świe­ca… Nie; to było nie­moż­li­we!… Swąd skwier­czą­ce­go tłusz­czu łą­czył się ze spa­le­ni­zną drze­wa i me­ta­li.

De­snoy­ers za­mknął oczy; nie chciał pa­trzeć. Przez chwi­lę wy­da­wa­ło mu się, że śni. To było nie do uwie­rze­nia, żeby ta­kie okrop­no­ści mo­gły się stać w cią­gu za­le­d­wie go­dzi­ny. Nie przy­pusz­czał, żeby złość ludz­ka mo­gła zmie­nić w tak krót­kim cza­sie wy­gląd ca­łe­go mia­stecz­ka.

Na­gle au­to­mo­bil przy­sta­nął i De­snoy­ers spoj­rzał ma­chi­nal­nie. Tym ra­zem tru­py le­ża­ły wpo­przek uli­cy; dwóch męż­czyzn i jed­na ko­bie­ta. Może pa­dli pod ku­la­mi pan­cer­ne­go sa­mo­cho­du, któ­ry przed na­jaz­dem prze­bie­gał mia­stecz­ko. Tro­chę da­lej, ple­ca­mi do tru­pów ob­ró­ce­ni, jak­by nie wie­dząc o ich obec­no­ści, kil­ku żoł­nie­rzy po­si­la­ło się, sie­dząc na zie­mi. Szo­fer krzyk­nął na nich, by uprząt­nę­li dro­gę. No­ga­mi i kol­ba­mi ze­pchnę­li tru­py, cie­płe jesz­cze i rzy­ga­ją­ce krwią za każ­dem kop­nię­ciem. Za­le­d­wie otwar­ła się wąz­ka prze­strzeń po – mię­dzy nimi a ścia­ną, au­to­mo­bil ru­szył. Trzask; pod­skok. Tyl­ne koła zmiaż­dży­ły ja­kąś wą­tłą za­po­rę.

De­snoy­ers oszo­ło­mio­ny, osłu­pia­ły sie­dział, za­my­ka­jąc oczy. Zgro­za na­su­nę­ła mu myśl o jego wła­snym ło­sie. Gdzie go wiózł ten po­rucz­nik?

Na ryn­ku zo­ba­czył pło­ną­cy ra­tusz; ko­ściół był już tyl­ko kupą ka­mie­ni, li­za­nych przez ogni­ste ję­zy­ki. W są­sied­nich do­mach drzwi i okna były po­wy­ry­wa­ne. We­wnątrz krę­ci­li się żoł­nie­rze, gra­biąc, co po­pa­dło. Wcho­dzi­li z pu­ste­mi rę­ka­mi, wy­cho­dzi­li dźwi­ga­jąc sprzę­ty i odzież. Inni z wyż­szych pię­ter, rzu­ca­li róż­ne przed­mio­ty, wśród żar­tów i wy­bu­chów śmie­chu. Ale wnet mu­sie­li ucie­kać. Po­żar sze­rzył się gwał­tow­nie, na po­do­bień­stwo eks­plo­zji po­ci­sków.

De­snoy­ers zo­ba­czył jak z pło­ną­ce­go domu kil­ku Niem­ców wy­wlo­kło dwóch męż­czyzn, wy­glą­da­ją­cych jak dwie kupy łach­ma­nów. Na błę­kit­nem tle płasz­czów od­róż­nia­ły się wy­bla­dłe twa­rze i oczy wy­sa­dzo­ne z or­bit mę­czeń­stwem. Nogi ich cią­gnę­ły się po zie­mi, plą­cząc się wśród strzę­pów czer­wo­nych spodni. Je­den z nich miał jesz­cze na gło­wie kepi. Bro­czy­li krwią, a bia­łe wę­żow­ni­ce roz­wią­za­nych ban­da­ży wlo­kły się za nimi. Byli to ran­ni Fran­cu­zi, ma­ru­dze­rzy, któ­rzy zo­sta­li w mia­stecz­ku, nie ma­jąc sił do dal­sze­go od­wro­tu. A może na­le­że­li do tych, któ­rzy wi­dząc, że są od­cię­ci sta­wi­li ów nie­szczę­sny, war­jac­ki opór?

De­snoy­ers, chcąc się do­wie­dzieć praw­dy, zwró­cił się do sie­dzą­ce­go obok ofi­ce­ra. Ale ten uprze­dził za­py­ta­nie:

– Prze­bra­ni wol­ni strzel­cy, któ­rzy otrzy­ma­ją za­słu­żo­ną karę.

Ba­gne­ty nie­miec­kie po­grą­ży­ły się w ich cia­łach. Po­tem kol­ba ka­ra­bi­nu spa­dła na gło­wę jed­ne­go z nich… I cio­sy po­wtó­rzy­ły się z głu­chym ło­sko­tem, miaż­dżąc czasz­ki.

Sta­ry po­my­ślał znów o swo­im wła­snym lo­sie. Gdzie go wiózł ten po­rucz­nik wskroś tylu okrop­no­ści?

Do­je­cha­li do miej­sca, gdzie dra­go­ni wznie­śli byli ba­ry­ka­dę. Wozy sta­ły tam jesz­cze, ale z boku go­ściń­ca. Wy­sie­dli z au­to­mo­bi­lu. De­snoy­ers zo­ba­czył gro­ma­dę ofi­ce­rów, ubra­nych sza­ro z ka­ska­mi w po­krow­cach, po­dob­nych do wszyst­kich in­nych. Ten, któ­ry go przy­wiózł sta­nął nie­ru­cho­mo, wy­prę­żo­ny, z ręką przy dasz­ku i mó­wił coś do woj­sko­we­go, sto­ją­ce­go na przo­dzie o parę kro­ków da­lej. De­snoy­ers spoj­rzał na tego czło­wie­ka i on rów­nież spoj­rzał na nie­go, błę­kit­ne­mi, sta­lo­wo twar­de­mi oczy­ma, roz­ja­śnia­ją­ce­mi twarz małą, po­ora­ną zmarszcz­ka­mi. Mu­siał to być ge­ne­rał. Ba­daw­czy, wy­nio­sły wzrok wstrzą­snął don Mar­ce­lim od stóp do głów. Do­znał prze­czu­cia, że jego ży­cie za­wi­sło od tego spoj­rze­nia. Ja­kaś zła myśl, prze­la­tu­ją­ca mózg, ja­kiś okrut­ny ka­prys wy­obraź­ni i był zgu­bio­ny. Wzru­szył ra­mio­na­mi ge­ne­rał i rzekł parę słów z po­gar­dli­wym ru­chem ręki. Po­czem wsiadł do au­to­mo­bi­lu z dwo­ma ad­ju­tan­ta­mi i gro­mad­ka roz­pierz­chła się.

Sta­re­mu wy­da­ło się, że tych kil­ka mi­nut okrut­nej nie­pew­no­ści, za­nim po­rucz­nik po­wró­cił do nie­go, trwa­ją bez koń­ca.

– Jego Eks­ce­len­cja jest zbyt do­brym – rze­ki tam­ten – mógł ka­zać pana roz­strze­lać, ale panu prze­ba­cza. A po­tem po­wie­cie, że je­ste­śmy dzi­kim na­ro­dem.

I nie czu­jąc zgo­ła swe­go lek­ce­wa­że­nia ob­ja­śnił, że przy­wiózł go tu w prze­ko­na­niu, że go roz­strze­la­ją. Ge­ne­rał po­sta­no­wił uka­rać naj­waż­niej­szych miesz­kań­ców Vil­le­blan­che, a on z wła­snej ini­cja­ty­wy mnie­mał, że wła­ści­ciel zam­ku bę­dzie jed­nym z nich.

– Woj­sko­wy obo­wią­zek, pa­nie. Tego wy­ma­ga woj­na.

Po­tem ob­ja­śnie­niu jął roz­pły­wać się w po­chwa­łach nad Jego Eks­ce­len­cją. Miał on za­miesz­kać w po­sia­dło­ści don Mar­ce­le­go i dla tego da­ro­wał mu ży­cie, Po­wi­nien mu po­dzię­ko­wać… Tu, gnie­wem za­drża­ły mu po­licz­ki. Wska­zał na cia­ła le­żą­ce przy go­ściń­cu. Były to tru­py czte­rech uła­nów, okry­te płasz­cza­mi, z pod któ­rych ster­cza­ły ol­brzy­mie po­de­szwy ich bu­tów.

– Mor­der­stwo! – wy­krzyk­nął – Zbrod­nia, za któ­rą dro­go za­pła­cą win­ni! czte­rech żoł­nie­rzy, jak gdy­by na woj­nie po­win­ni byli pa­dać tyl­ko nie­przy­ja­cie­le, a ży­cie jego ro­da­ków mia­ło po­zo­sta­wać nie­tknię­tem. W obu­rze­niu uwa­żał śmierć za czyn nie­sły­cha­ny i po­twor­ny.

Tu, nad­szedł od­dział pie­cho­ty pod do­wódz­twem ofi­ce­ra. Gdy sze­re­gi otwar­ły się, De­snoy­ers zo­ba­czył gro­ma­dę miej­sco­wych miesz­kań­ców w po­szar­pa­nej odzie­rzy. Nie­któ­rzy mie­li krew na twa­rzy i na rę­kach. Wy­mie­nia­no ich na­zwi­ska jed­ne­go po dru­gim i sta­wia­no ich rzę­dem pod po­bliz­kim mu­rem: mer, pro­boszcz, kil­ku bo­ga­tych wła­ści­cie­li, któ­rych domy wła­śnie pło­nę­ły.

Mia­no ich roz­strze­lać. Aby unik­nąć wszel­kich wąt­pli­wo­ści, po­rucz­nik tłu­ma­czył w dal­szym cią­gu De­snoy­ers'owi:

– Chcia­łem, żeby pan to zo­ba­czył. Trze­ba się na­uczyć. W ten spo­sób oce­ni pan le­piej ła­ska­wość Jego Eks­ce­len­cji.

Nikt z jeń­ców nie mó­wił. Gło­su im już za­bra­kło w zbęd­nych uspra­wie­dli­wie­niach się. Całe ich ży­cie ze­środ­ko­wa­ło się w oczach i pa­trzy­li do­ko­ła ze zdu­mie­niem. By­łoż to moż­li­wem, żeby ich tak za­bi­li na chłod­no, nie wy­słu­chaw­szy do­wo­dów ich nie­win­no­ści?

Ale wpręd­ce pew­ność śmier­ci udzie­li­ła im pra­wie wszyst­kim szla­chet­ną po­go­dę. Na nic się zda­ło na­rze­kać. Tyl­ko je­den bo­ga­ty miesz­cza­nin, zna­ny ze swe­go skąp­stwa, szlo­chał roz­pacz­li­wie po­wta­rza­jąc:

– Ja nie chcę umie­rać! Ja nie chcę umie­rać! Drżą­cy, z ocza­mi peł­ne­mi łez, De­snoy­ers scho­wał­się za ple­ca­mi swe­go nie­ubła­ga­ne­go to­wa­rzy­sza. Znał ich wszyst­kich; ze wszyst­ki­mi się wa­dził, a te­raz z ża­lem przy­po­mi­nał so­bie te daw­ne kłót­nie. Mer miał na czo­le czer­wo­ny si­niec. Na pier­siach fru­wał mu trój­ko­lo­ro­wy strzęp: wstę­ga ma­gi­strac­ka, któ­rą się prze­pa­sał, by przy­jąć na­jeźdź­ców, a któ­rą mu oni ze­rwa­li. Pro­boszcz pro­sto­wał swą nie­wiel­ką, krę­pą po­stać, pra­gnąc ob­jąć jed­nem spoj­rze­niem re­zy­gna­cji ofia­ry, ka­tów, zie­mię całą, nie­bo. Wy­da­wał się bar­dzo oty­łym. Żoł­dac­two ze­rwa­ło mu czar­ny pas i su­tan­na wie­wa­ła mu do­ko­ła ster­czą­ce­go brzu­cha. Ze zle­pio­nych wło­sów są­czy­ła się krew, pla­miąc czer­wo­ne­mi kro­pla­mi bia­ły koł­nie­rzyk.

Gdy szedł na miej­sce eg­ze­ku­cji kro­kiem chwiej­nym z po­wo­du swej oty­ło­ści, dzi­kie, urą­gli­we śmie­chy prze­rwa­ły tra­gicz­ne mil­cze­nie. Gro­ma­dy żoł­nie­rzy bez bro­ni, któ­rzy nad­bie­ga­li, aby być świad­ka­mi męki, przy­ję­ły star­ca wy­bu­cha­mi szy­der­czej we­so­ło­ści: "Na śmierć – pała"! Fa­na­tyzm wo­jen re­li­gij­nych dźwię­czał w tych kpi­nach. Pra­wie wszy­scy byli żar­li­wy­mi ka­to­li­ka­mi lub pro­te­stan­ta­mi, lecz sza­no­wa­li tyl­ko du­chow­nych swe­go kra­ju. Poza Niem­ca­mi wszyst­kiem się po­mia­ta­ło, na­wet wła­sną re­li­gją.

Mer i pro­boszcz za­mie­ni­li się na miej­sca w sze­re­gu, Ustę­po­wa­li so­bie wza­jem­nie śro­dek z uro­czy­stą grzecz­no­ścią.

– Tu­taj, pa­nie me­rze; tu jest pań­skie miej­sce; na cze­le wszyst­kich.

– Nie; na­przód ksiądz pro­boszcz.

Sprze­cza­li się po raz ostat­ni; ale w tej chwi­li sta­now­czej było to, by ustą­pić so­bie miej­sca; by się wza­jem­nie przed sobą uni­żyć.

In­stynk­tow­nie po­da­li so­bie ręce, pa­trząc wprost na szwa­dron eg­ze­ku­cyj­ny, któ­ry po­zio­mo opu­ścił ka­ra­bi­ny. Z tyłu, po za nimi dały się sły­szeć ża­ło­sne jęki. "Że­gnaj­cie, dzie­ci moję!… Że­gnaj ży­cie! Ja nie chcę umie­rać! Ja nie chcę umie­rać!"

A tam­ci dwaj uczu­li po­trze­bę po­wie­dze­nia cze­goś; za­mknię­cia kar­ty ży­cia, ja­kiemś twier­dze­niem.

– Niech żyje Re­pu­bli­ka! za­wo­łał mer.

– Niech żyje Fran­cja! rzekł pro­boszcz.

De­snoy­ers'owi wy­da­ło się, że obaj krzyk­nę­li to samo.

Nad gło­wa­mi pod­nio­sły się dwa pro­sto­pa­dłe zna­ki: ra­mię księ­dza na­kre­śli­ło w po­wie­trzu krzyż; sza­bla do­wód­cy za­świe­ci­ła jed­no­cze­śnie si­nym bla­skiem, trzask su­chy, okrą­gły, a po nim kil­ka spóź­nio­nych wy­strza­łów.

Don Mar­ce­le­go zdję­ła li­tość nad bied­ną ludz­ko­ścią, na wi­dok dzi­wacz­nych kształ­tów, ja­kie przy­bie­ra­ła w chwi­li śmier­ci. Jed­ni osu­nę­li się jak na­wpół pu­ste wor­ki; inni po­to­czy­li się jak kłęb­ki; inni jesz­cze sko­czy­li w górę z roz­po­star­te­mi rę­ko­ma i pa­dli plac­kiem jak gdy­by mie­li pły­wać! De­snoy­ers wi­dział jak z tego ludz­kie­go sto­su wy­su­wa­ły się nogi skrę­co­ne wstrzą­sa­mi ko­na­nia. Kil­ku żoł­nie­rzy zbli­ży­ło się jak my­śli­wi, ma­ją­cy do­bi­jać zwie­rzy­nę. Z po­mię­dzy drga­ją­cych człon­ków pod­nio­sły się bia­łe wło­sy i wą­tła ręka, usi­łu­ją­ca po­wtó­rzyć znak krzy­ża. Kil­ka wy­strza­łów i ude­rzeń kolb w siny stos ocie­ka­ją­cy krwią… I ostat­nie prze­ja­wy ży­cia uci­chły na za­wsze.

Ofi­cer za­pa­lił cy­ga­ro.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: