- W empik go
Czterech jeźdżców Apokalipsy. T. 3 : powieść - ebook
Czterech jeźdżców Apokalipsy. T. 3 : powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 300 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Don Marceli uciekał, by skryć się na swoim zamku, gdy spotkał mera Villeblanche. Ten, usłyszał wystrzały i biegł do barykady. Dowiedziawszy się, że spowodowała je gromada maruderów, podniósł ramiona do góry z rozpaczą. Powarjowali. Ich opór fatalnym się stanie dla miasteczka. I biegł dalej prosić ich, by odstąpili.
Upłynęło sporo czasu i nic nie zamąciło spokoju poranka. Desnoyers wdrapał się na najwyższą ze swych wieżyczek i lornetką badał okolicę. Nie mógł odróżnić gościńca; widział tylko kępy najbliższych drzew. Wyobraźnią jednak odgadywał za tą zasłoną zieleni ruch ożywiony; tłumy ludzi, którzy się zatrzymali; wojska szykujące się do ataku. Niespodziewana obrona uciekinierów pokrzyżowała dalszy najazd. Desnoyers pomyślał o tej garstce szaleńców i ich upartym dowódzcy. Jakiż los ich czeka? Zwróciwszy szkła na okolicę miasteczka, zobaczył czerwone plamy kepi, migocące jak maki na zielonem tle łąk. To cofali się owi maruderzy, przekonawszy się o bezskuteczności dalszego oporu. Może pokazano im jakiś bród lub łódkę, zapomnianą na Marnie i szli… kierując się ku rzece. Lada chwila Niemcy wejdą do Villeblanche.
Upłynęło pół godziny głębokiego milczenia. Na tle wzgórza rysowały się dachy miasteczka i wieża kościoła, zakończona krzyżem i żelaznym kogutkiem. Wszystko zdawało się tchnąć ciszą, jak za najlepszych, pokojowych czasów. Nagle Desnoyers zobaczył, że lasek wyrzucił z siebie coś subtelnego i hałaśliwego, kłęby pary i towarzyszące im głuche wybuchy. Coś przemknęło w powietrzu, zatoczywszy świszczący łuk. W ślad zatem, jakiś dach w miasteczku otworzył się jak krater i z jego wnętrza jęły wylatywać kawałki drzewa, odpadki ścian, połamane sprzęty; całe wnętrze domu w tumanach dymu, kurzu i gruzów.
Najeźdźcy, zanim odważyli się na atak, zaczęli bombardować Villeblanche, jak gdyby w obawie, że spotkają na ulicach tej mieściny zacięty opór. Padły nowe pociski. Niektóre, przelatując ponad dachami domów, wybuchały pomiędzy miasteczkiem a zamkiem. Wieżyczki posiadłości Desnoyersa zaczęły ściągać uwagę artylerzystów. Myślał on już o opuszczeniu swego niebezpiecznego obserwatorjum, gdy zobaczył, że coś białego niby płaszcz lub prześcieradło powiewa nad wieżą kościoła. Mieszkańcy wywiesili tę oznakę pokoju, by uniknąć dalszego bombardowania. Padło jeszcze ze cztery pociski; poczem nastąpiło milczenie.
Don Marceli zszedł do parku, widząc, że odźwierny zakopuje pod drzewem broń myśliwską, znajdującą się w zamku. Następnie skierował się ku wjazdowi. Nieprzyjaciel miał nadejść lada chwila; trzeba go było przyjąć. W tem niespokojnem oczekiwaniu pożałował znów swego przybycia. Co on tu robił? Dlaczego został? Ale uparty jego charakter rozstrzygnął wnet wątpliwości strachu. Został, bo obowiązkiem jego było pilnować swojej własności. Zresztą było już zapóźno myśleć o takich rzeczach.
Nagle wydało mu się, że w ciszy rannej ktoś jakby rozdarł twarde płótno.
– Strzelają, proszę pana – rzekł odźwierny – To salwa. Pewno na rynku.
W kilka chwil potem, ujrzeli nadbiegającą kobietę z miasteczka; staruszkę o wyschniętych, sczerniałych członkach, zadyszaną i rzucającą dokoła obłąkane ze strachu spojrzenia… Uciekała, sama nie wiedząc gdzie, w instyktownem poczuciu niebezpieczeństwa. Desnoyers i odźwierny z żoną wysłuchali jej opowiadania, przerywane czkawką strachu.
Niemcy byli w Villeblanche. Naprzód wpadł całym pędem automobil i przeleciał z krańca w kraniec miasteczka, strzelając z mitraljezy na traf, do zamkniętych domów i otwartych okien, wywracając napotykanych po drodze ludzi. Stara roztworzyła ręce, ruchem zgrozy… Zabici… wielu zabitych… rannych… krew. Następnie, inne opancerzone samochody wjechały na rynek, a wraz z niemi jeźdźcy, bataljony piechoty, nadciągające ze wszystkich stron. Żołnierze w kaskach byli wściekli; oskarżali mieszkańców, że strzelali do nich. Na rynku zbili mera i kilku sąsiadów, którzy wyszli na ich spotkanie. Poturbowali także proboszcza, niosącego duchową pomoc konającym. Wszyscy wzięci. Niemcy mówili, że ich rozstrzelają.
Hałas kilku zbliżających się automobilów przerwał mowę starej.
– Otworzyć bramę, rozkazał właściel odźwiernemu.
Otwarto bramę i już jej nigdy nie zamknięto. Prawo własności przestało istnieć.
U drzwi wchodowych stanął olbrzymi, zakurzony automobil, zapchany ludźmi. Za nim ozwały się trąbki innych, które zatrzymywały się w pobliżu. Desnoyers ujrzał wyskakujących z nich żołnierzy, przybranych w szaro zielonawe mundury i z pokrowcami tego samego koloru na spiczastych kaskach. Jeden z nich, idący przodem, przyłożył mu rewolwer do czoła.
– Gdzie są wolni strzelcy? – zapytał.
Był blady, bladością złości, zemsty i strachu. Policzki trzęsły mu się tem potrójnem wzruszeniem. Don Marceli odpowiedział zwolna, patrząc na groźny otwór rewolweru, czerniący się tuż przed jego oczyma. Nie widział żadnych wolnych strzelców. Jedynemi mieszkańcami zamku był odźwierny z rodziną i on, właściciel.
Oficer popatrzył na gmach, a potem na Desnoyers, z widocznem zdziwieniem, jak gdyby powierzchowność tego ostatniego wydała mu się zbyt skromną jak na posiadacza takiej nieruchomości. Wziął go za prostego oficjalistę, a szacunek dla hierarchji społecznych sprawił, że opuścił broń.
Ale nakazującego obejścia nie zmienił. Popchnął don Marcelego, by mu służył za przewodnika, kazał mu iść przed sobą, a z tyłu uszykowało się ze czterdziestu żołnierzy. Szli dwoma szeregami, pod osłoną drzew brzeżących podjazd, z karabinami gotowymi do strzału i zerkając niespokojnie na okna zamku, jak gdyby spodziewali się stamtąd gęstej salwy. Desnoyers szedł spokojnie pośrodku, a oficer, równie ostrożny jak jego ludzie, przyłączył się wreszcie do niego, gdy przechodzili zwodzony most.Żołnierze rozprószyli się po komnatach w poszukiwaniu nieprzyjaciół. Wsuwali bagnety pod łóżka i sofy. Inni z niszczycielskim instynktem dziurawili firanki i bogate kapy łóżek. Właściciel zaprotestował: Pocóż te niepotrzebne szkody? Cierpiał niewysłowione męki, patrząc na olbrzymie, zabłocone buty, depcące po dywanach, słysząc stuk tornistrów i kolb o wątłe meble, z których spadały cenne drobiazgi. Biedna, historyczna siedziba!
Oficer popatrzył na niego zdumiony, że tamten ujmuje się za takiemi błahostkami. Nie mniej wydał rozkaz po niemiecku i ludzie jego zaprzestali grubjańskich poszukiwań. Poczem na usprawiedliwienie tego nadzwyczajnego szacunku, dodał po francusku:
– Myślę, że będzie miał pan zaszczyt gościć u siebie generała naszego korpusu armji.
Pewność, że w zamku nie kryją się nieprzyjaciele, uczyniła go uprzejmym. Mimo to nie przestał piorunować na wolnych strzelców. Część mieszkańców dala ognia do ułanów, gdy ci zbliżali się nieopatrznie po odwrocie Francuzów.
Desnoyers uznał za właściwe zaprzeczyć. To nie byli mieszkańcy, ani wolni sztrzelcy; to byli francuscy żołnierze. Przemilczał roztropnie o swojej obecności przy barykadzie; ale zapewnił, że rozróżniał mundury z wieżyczki zamku.
Oficer przerwał mu grzecznie:
– Pan także? Pan, który się wydaje człowiekiem, rozsądnym, powtarza takie brednie?
I, aby przerwać dalszą rozmowę, dodał wyniośle:
– Mieli mundury, skoro pan upiera się to twierdzić, ale to byli wolni strzelcy. Rząd francuski rozdał mundury i broń wieśniakom, aby nas mordowali… Te samo uczynił w Belgji. Ale znamy się na tych wybiegach i będziemy umieli ukarać je.
Miasteczko będzie spalone. Trzeba pomścić cztery trupy niemieckie, rozciągnięte w pobliżu barykady. Mer, proboszcz, najgłówniejsi mieszkańcy, wszyscy będą rozstrzelani.
Zwiedzali w tej chwili najwyższe piętro. Desnoyers ujrzał ponad gęstwiną parku unoszącą się ciemną mgłę, której brzegi czerwieniło słońce. Z całego miasteczka widać stąd było tylko czubek wieży. Dokoła żelaznego koguta krążyły lekkie smugi, niby unoszone wiatrem czarne łachmany. Swąd starego, palącego się drzewa dochodził aż do zamku.
Niemiec spoglądał na to z okrutnym uśmiechem. Gdy zeszli do parku, rozkazał Desnoyers'owi, żeby mu towarzyszył. Tak więc skończyło się z godnością i wolnością pana zaniku. Teraz stanie się już tylko jakąś rzeczą w rękach tych ludzi, którzy będą mogli rozporządzać nim, według swego widzimisię. Ach! czemuż tu pozostał!… Wsiadł posłusznie do automobilu obok oficera, który wciąż trzymał rewolwer w ręku. Ludzie jego rozbiegli się po zamku i oficynach, by przeszkodzić ucieczce urojonego nieprzyjaciela. Odźwierny i jego rodzina patrzyli na Desnoyersa żałośnie… Może prowadzili go na smierć!…
Poza parkiem otwierał się jakby nowy świat. Desnoyers'owi wydało się, że na tej krótkiej przestrzeni pomiędzy Villeblanche a zamkiem przebył tysiące tysięcy mil, spadł na jakąś czerwoną planetę, na której ludzie i mury nurzały się w dymie i blaskach pożaru. Miasteczko stało pod ciemnym baldachimem iskrzącym się od świetlnych zygzaków. Wieża kościelna płonęła jak olbrzymia pochodnia; dach pękał, wyrzucając w górę kaskady płomieni. Odór spalenizny przesycał powietrze. Łuna pożaru bladła w niewzruszonem świetle słońca.
Po przez pola biegły z wrzaskiem i szybkością rozpaczy kobiety i dzieci. Bydło wyrwało się z zabudowań i pędziło jak szalone, wlokąc za sobą powrozy, poszarpanych uprzęży. Z boków ich buchał dym i unosił się swąd spalonej skóry. Trzoda chlewna, owce, kury, biegły również pospołu z kotami i psami. Wszystkie domowe zwierzęta wracały do stanu dzikości, uciekając od cywilizowanego człowieka. Rozległy się wystrzały i wybuchy brutalnego śmiechu. Żołnierze z widoczną uciechą oddawali się temu polowaniu na ludzi i bydło.
Wszędzie roiło się od nich. Byli jak szare mrówki, pełznące ku południowi. Wynurzali się z lasków, napełniali drogi, snuli się wskroś pól. Zieleń roślinności czerniała pod ich krokami, zagajniki padały połamane; kurzawa kłębiła się za głuchym turkotem armat i towarzyszącym mu tętnem tysięcy koni. Po obu stronach gościńca zatrzymały się liczne bataljony wraz ze swoim taborem. Desnoyers znał to wojsko. Widział je na paradach w Berlinie i także wydało mu się zmienione jak tamto z dnia poprzedniego. Bardzo skąpo pozostało w niem tej nakazującej i posępnej świetności, tej twardej i milczącej pychy, której widok wyciskał łzy z oczu jego szwagierki. Wojna, ze swemi rzeczywistościami, starła wszelką teatralność z potężnego organizmu śmierci. Żołnierze byli brudni i zmęczeni. Atmosfera spotniałego ciała, pomięszana z odorem skóry unosiła się nad pułkami. Na wszystkich twarzach malował się głód. Szli całe dnie nieustannie śladami nieprzyjaciela, który zawsze umiał im się wymknąć. A w tym forsownym pochodzie żywność z intendentury nie dochodziła ich na czas. Mogli liczyć tylko na to, co mieli ze sobą w tornistrach. Desnoyers widział ich, jak leżeli nad brzegiem gościńca, pożerając kawałki czarnego, spleśniałego chleba. Niektórzy rozbiegli się po zagonach, wykopywali buraki i inne cebulowe jarzyny i gryźli ich twarde bulwy pomięszane z ziemią. Jakiś chorąży otrząsał owoce z drzew, używając zamiast tyczki chorągwi pułkowej. Wspaniały ten sztandar, zdobny w pamiątki z 1870-go roku, służył ma do zrywania jeszcze zielonych śliwek. Ci, którzy siedzieli na ziemi, korzystali z tego odpoczynku by ściągać wysokie buty z nóg spoconych i pokaleczonych, roznoszących dokoła wstrętny odór.
Pułki piechoty, które Desnoyers widział w Berlinie, błyszczące i wyświeżone, straszliwi i strojni husarzy, kirasjerzy w białych mundurach, podobni do rycerzy świętego Graala, artylerzyści z piersią biało wyszamerowaną, wszyscy ci wojskowi, na których widok rozpływała się w zachwytach rodzina Hartrottów, byli teraz ujednostajnieni zielonawo-metalową barwą, wszyscy jak zakurzone jaszczurki, chcące zniknąć pod ziemią.
Czuło się tu jednak żelazną karność. Jeden ostry wyraz dowódcy, jeden gwizdek, a wszyscy stawali do szeregu i człowiek znikał w tej masie automatów. Ale niebezpieczeństwo, zmęczenie, pewność triumfu zbliżyły momentalnie oficerów i żołnierzy, zacierając różnice kast Dowódcy wychodzili nieco z osamotnienia swej wyniosłości i raczyli pogawędzić ze swymi ludźmi, by im dodawać ducha. Jeden jeszcze wysiłek, a otoczą Francuzów i Anglików i powtórzy się klęska Sedanu, której rocznicę obchodzono w tych dniach. Wejdą do Paryża; było to kwestją tygodnia. Paryż! Wielkie magazyny, pełne wszelkich bogactw, wspaniałe restauracje, kobiety, szampan, pieniądze… A ludzie, dumni, że ich zwierzchnicy raczyli rozmawiać z nimi, zapominali o zmęczeniu i głodzie, krzepili się jak ongi tłumy Krzyżowców myślą o Jerozolimie. "Nach Paris!" We – soły okrzyk przebiegał od czoła do ogona maszerujących kolumn: "Nach Parts! Nach Paris!"
Brak żywności wynagradzały im produkty tej ziemi, bogatej w wina. Plądrując domy, rzadko napotykali coś do zjedzenia, ale zawsze piwnicę. Uniżony Niemiec, uważając wino jako przywilej bogaczy, mógł teraz otwierać beczułki kolbą i pławić nogi w strumieniach cennego napoju. Każdy bataljon zostawiał jako ślad swego przejścia stos pustych butelek. Furgony pułkowe, nie mogące odnawiać zapasów żywności, ładowały wino we wszystkich wsiach i miasteczkach. Żołnierz zamiast chleba dostawał alkohol. A temu podarunkowi towarzyszyły dobre rady oficerów: Wojna jest wojną: żadnej litości dla przeciwników, którzy na to nie zasługują. Francuzi rozstrzeliwują jeńców, a ich kobiety wydłubują oczy rannym. Każda chata równa się zasadzce. Szczery, naiwny Niemiec, który tam wejdzie, spotyka się ze śmiercią. Łóżka zapadają się w straszliwe podziemia; szafy są ukrytemi drzwiami; w każdym kącie czai się ukryty morderca. Trzeba karać ten zdradziecki naród, który przygotowywa swój grunt, niby scenarjusz melodramatyczny. Urzędnicy magistratu, proboszczowie, nauczyciele szkół wiejskich kierują wolnymi strzelcami i osłaniają ich.
Desnoyers zdumiał się nad obojętnością tych ludzi, krążących dokoła płonącego miasteczka. Nie widzieli ognia i zniszczenia; wszystko było bez wartości w ich oczach, stanowiąc zwykły widok. Odkąd przekroczyli granice swego kraju wsie i miasta puszczone z dymem przez przednie straże, wsie i miasta w płomieniach, jakie oni sami niecili, znaczyły etapy ich pochodu przez ziemię belgijską i francuską.
Wjeżdżając do Villeblance, automobil musiał zwolnić biegu. Spalone mury waliły się na ulicę, zwęglone belki tamowały jazdę i trzeba było lawirować wśród płonących szczątków. Tu i owdzie stały jeszcze domy o powyrywanych drzwiach, złupione, ale jeszcze nietknięte przez pożar. Desnoyers widział w nich krzesła, łóżka, maszyny do szycia, żelazne kuchnie, wszystkie gospodarskie sprzęty jak się zwęglały lub topiły. W jednym dostrzegł sterczącą z pośród szczątków rękę, która zaczynała płonąć jak świeca… Nie; to było niemożliwe!… Swąd skwierczącego tłuszczu łączył się ze spalenizną drzewa i metali.
Desnoyers zamknął oczy; nie chciał patrzeć. Przez chwilę wydawało mu się, że śni. To było nie do uwierzenia, żeby takie okropności mogły się stać w ciągu zaledwie godziny. Nie przypuszczał, żeby złość ludzka mogła zmienić w tak krótkim czasie wygląd całego miasteczka.
Nagle automobil przystanął i Desnoyers spojrzał machinalnie. Tym razem trupy leżały wpoprzek ulicy; dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Może padli pod kulami pancernego samochodu, który przed najazdem przebiegał miasteczko. Trochę dalej, plecami do trupów obróceni, jakby nie wiedząc o ich obecności, kilku żołnierzy posilało się, siedząc na ziemi. Szofer krzyknął na nich, by uprzątnęli drogę. Nogami i kolbami zepchnęli trupy, ciepłe jeszcze i rzygające krwią za każdem kopnięciem. Zaledwie otwarła się wązka przestrzeń po – między nimi a ścianą, automobil ruszył. Trzask; podskok. Tylne koła zmiażdżyły jakąś wątłą zaporę.
Desnoyers oszołomiony, osłupiały siedział, zamykając oczy. Zgroza nasunęła mu myśl o jego własnym łosie. Gdzie go wiózł ten porucznik?
Na rynku zobaczył płonący ratusz; kościół był już tylko kupą kamieni, lizanych przez ogniste języki. W sąsiednich domach drzwi i okna były powyrywane. Wewnątrz kręcili się żołnierze, grabiąc, co popadło. Wchodzili z pustemi rękami, wychodzili dźwigając sprzęty i odzież. Inni z wyższych pięter, rzucali różne przedmioty, wśród żartów i wybuchów śmiechu. Ale wnet musieli uciekać. Pożar szerzył się gwałtownie, na podobieństwo eksplozji pocisków.
Desnoyers zobaczył jak z płonącego domu kilku Niemców wywlokło dwóch mężczyzn, wyglądających jak dwie kupy łachmanów. Na błękitnem tle płaszczów odróżniały się wybladłe twarze i oczy wysadzone z orbit męczeństwem. Nogi ich ciągnęły się po ziemi, plącząc się wśród strzępów czerwonych spodni. Jeden z nich miał jeszcze na głowie kepi. Broczyli krwią, a białe wężownice rozwiązanych bandaży wlokły się za nimi. Byli to ranni Francuzi, marudzerzy, którzy zostali w miasteczku, nie mając sił do dalszego odwrotu. A może należeli do tych, którzy widząc, że są odcięci stawili ów nieszczęsny, warjacki opór?
Desnoyers, chcąc się dowiedzieć prawdy, zwrócił się do siedzącego obok oficera. Ale ten uprzedził zapytanie:
– Przebrani wolni strzelcy, którzy otrzymają zasłużoną karę.
Bagnety niemieckie pogrążyły się w ich ciałach. Potem kolba karabinu spadła na głowę jednego z nich… I ciosy powtórzyły się z głuchym łoskotem, miażdżąc czaszki.
Stary pomyślał znów o swoim własnym losie. Gdzie go wiózł ten porucznik wskroś tylu okropności?
Dojechali do miejsca, gdzie dragoni wznieśli byli barykadę. Wozy stały tam jeszcze, ale z boku gościńca. Wysiedli z automobilu. Desnoyers zobaczył gromadę oficerów, ubranych szaro z kaskami w pokrowcach, podobnych do wszystkich innych. Ten, który go przywiózł stanął nieruchomo, wyprężony, z ręką przy daszku i mówił coś do wojskowego, stojącego na przodzie o parę kroków dalej. Desnoyers spojrzał na tego człowieka i on również spojrzał na niego, błękitnemi, stalowo twardemi oczyma, rozjaśniającemi twarz małą, pooraną zmarszczkami. Musiał to być generał. Badawczy, wyniosły wzrok wstrząsnął don Marcelim od stóp do głów. Doznał przeczucia, że jego życie zawisło od tego spojrzenia. Jakaś zła myśl, przelatująca mózg, jakiś okrutny kaprys wyobraźni i był zgubiony. Wzruszył ramionami generał i rzekł parę słów z pogardliwym ruchem ręki. Poczem wsiadł do automobilu z dwoma adjutantami i gromadka rozpierzchła się.
Staremu wydało się, że tych kilka minut okrutnej niepewności, zanim porucznik powrócił do niego, trwają bez końca.
– Jego Ekscelencja jest zbyt dobrym – rzeki tamten – mógł kazać pana rozstrzelać, ale panu przebacza. A potem powiecie, że jesteśmy dzikim narodem.
I nie czując zgoła swego lekceważenia objaśnił, że przywiózł go tu w przekonaniu, że go rozstrzelają. Generał postanowił ukarać najważniejszych mieszkańców Villeblanche, a on z własnej inicjatywy mniemał, że właściciel zamku będzie jednym z nich.
– Wojskowy obowiązek, panie. Tego wymaga wojna.
Potem objaśnieniu jął rozpływać się w pochwałach nad Jego Ekscelencją. Miał on zamieszkać w posiadłości don Marcelego i dla tego darował mu życie, Powinien mu podziękować… Tu, gniewem zadrżały mu policzki. Wskazał na ciała leżące przy gościńcu. Były to trupy czterech ułanów, okryte płaszczami, z pod których sterczały olbrzymie podeszwy ich butów.
– Morderstwo! – wykrzyknął – Zbrodnia, za którą drogo zapłacą winni! czterech żołnierzy, jak gdyby na wojnie powinni byli padać tylko nieprzyjaciele, a życie jego rodaków miało pozostawać nietkniętem. W oburzeniu uważał śmierć za czyn niesłychany i potworny.
Tu, nadszedł oddział piechoty pod dowództwem oficera. Gdy szeregi otwarły się, Desnoyers zobaczył gromadę miejscowych mieszkańców w poszarpanej odzierzy. Niektórzy mieli krew na twarzy i na rękach. Wymieniano ich nazwiska jednego po drugim i stawiano ich rzędem pod poblizkim murem: mer, proboszcz, kilku bogatych właścicieli, których domy właśnie płonęły.
Miano ich rozstrzelać. Aby uniknąć wszelkich wątpliwości, porucznik tłumaczył w dalszym ciągu Desnoyers'owi:
– Chciałem, żeby pan to zobaczył. Trzeba się nauczyć. W ten sposób oceni pan lepiej łaskawość Jego Ekscelencji.
Nikt z jeńców nie mówił. Głosu im już zabrakło w zbędnych usprawiedliwieniach się. Całe ich życie ześrodkowało się w oczach i patrzyli dokoła ze zdumieniem. Byłoż to możliwem, żeby ich tak zabili na chłodno, nie wysłuchawszy dowodów ich niewinności?
Ale wprędce pewność śmierci udzieliła im prawie wszystkim szlachetną pogodę. Na nic się zdało narzekać. Tylko jeden bogaty mieszczanin, znany ze swego skąpstwa, szlochał rozpaczliwie powtarzając:
– Ja nie chcę umierać! Ja nie chcę umierać! Drżący, z oczami pełnemi łez, Desnoyers schowałsię za plecami swego nieubłaganego towarzysza. Znał ich wszystkich; ze wszystkimi się wadził, a teraz z żalem przypominał sobie te dawne kłótnie. Mer miał na czole czerwony siniec. Na piersiach fruwał mu trójkolorowy strzęp: wstęga magistracka, którą się przepasał, by przyjąć najeźdźców, a którą mu oni zerwali. Proboszcz prostował swą niewielką, krępą postać, pragnąc objąć jednem spojrzeniem rezygnacji ofiary, katów, ziemię całą, niebo. Wydawał się bardzo otyłym. Żołdactwo zerwało mu czarny pas i sutanna wiewała mu dokoła sterczącego brzucha. Ze zlepionych włosów sączyła się krew, plamiąc czerwonemi kroplami biały kołnierzyk.
Gdy szedł na miejsce egzekucji krokiem chwiejnym z powodu swej otyłości, dzikie, urągliwe śmiechy przerwały tragiczne milczenie. Gromady żołnierzy bez broni, którzy nadbiegali, aby być świadkami męki, przyjęły starca wybuchami szyderczej wesołości: "Na śmierć – pała"! Fanatyzm wojen religijnych dźwięczał w tych kpinach. Prawie wszyscy byli żarliwymi katolikami lub protestantami, lecz szanowali tylko duchownych swego kraju. Poza Niemcami wszystkiem się pomiatało, nawet własną religją.
Mer i proboszcz zamienili się na miejsca w szeregu, Ustępowali sobie wzajemnie środek z uroczystą grzecznością.
– Tutaj, panie merze; tu jest pańskie miejsce; na czele wszystkich.
– Nie; naprzód ksiądz proboszcz.
Sprzeczali się po raz ostatni; ale w tej chwili stanowczej było to, by ustąpić sobie miejsca; by się wzajemnie przed sobą uniżyć.
Instynktownie podali sobie ręce, patrząc wprost na szwadron egzekucyjny, który poziomo opuścił karabiny. Z tyłu, po za nimi dały się słyszeć żałosne jęki. "Żegnajcie, dzieci moję!… Żegnaj życie! Ja nie chcę umierać! Ja nie chcę umierać!"
A tamci dwaj uczuli potrzebę powiedzenia czegoś; zamknięcia karty życia, jakiemś twierdzeniem.
– Niech żyje Republika! zawołał mer.
– Niech żyje Francja! rzekł proboszcz.
Desnoyers'owi wydało się, że obaj krzyknęli to samo.
Nad głowami podniosły się dwa prostopadłe znaki: ramię księdza nakreśliło w powietrzu krzyż; szabla dowódcy zaświeciła jednocześnie sinym blaskiem, trzask suchy, okrągły, a po nim kilka spóźnionych wystrzałów.
Don Marcelego zdjęła litość nad biedną ludzkością, na widok dziwacznych kształtów, jakie przybierała w chwili śmierci. Jedni osunęli się jak nawpół puste worki; inni potoczyli się jak kłębki; inni jeszcze skoczyli w górę z rozpostartemi rękoma i padli plackiem jak gdyby mieli pływać! Desnoyers widział jak z tego ludzkiego stosu wysuwały się nogi skręcone wstrząsami konania. Kilku żołnierzy zbliżyło się jak myśliwi, mający dobijać zwierzynę. Z pomiędzy drgających członków podniosły się białe włosy i wątła ręka, usiłująca powtórzyć znak krzyża. Kilka wystrzałów i uderzeń kolb w siny stos ociekający krwią… I ostatnie przejawy życia ucichły na zawsze.
Oficer zapalił cygaro.