Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Czteropalczaści. Tom 1. Dzieci Czystej Krwi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 marca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czteropalczaści. Tom 1. Dzieci Czystej Krwi - ebook

Złoża melotu się wyczerpały. Bogowie z Ragnarok postanawiają wysłać swą potężną armię, by podbiła krnąbrne kopalnie.

Na wieść o tym planie w Hrothgarze wybucha panika, a Ceremonia Krwi zostaje przełożona. Spodziewający się jej chłopcy muszą poczekać, zanim przesądzi się ich przeznaczenie.

Mistrzowie wzywają na pomoc legendarnych Czteropalczastych, prowadzonych przez mężnego Xaviana. Pięciu chłopców, pod wodzą odważnego Ymira, postanawia uciec i dołączyć do wojowników. Wkrótce odkryją ukrywane przez wieki, prawdziwe związki Bogów, Mistrzów i Czteropalczastych.

Tymczasem w niezdobytym mieście asasyni mrocznego klanu mordują króla, a widmo wojny staje się coraz bardziej realne. Czy młody, niedoświadczony następca tronu zdoła jej uniknąć?

Nathaien oparł się o kamienną ścianę. Nienawidził Ceremonii Krwi. Każdy chłopiec, który trafiał do Hrothgaru, już od pierwszej wiosny był jej poddawany, każdy z nich dostawał co roku zielony prezent, tatuaż na prawym przedramieniu. Kiedy otrzymywało się go po raz siedemnasty, Mistrzowie, na uczcie wydawanej po zakończeniu ceremonii, oznajmiali chłopcu, jaki będzie jego los i gdzie zostanie wysłany. Wiek jednak nie miał znaczenia, bo do ceremonii mogli przystąpić także i młodsi chłopcy. O tym jednak miała decydować ich krew.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8147-841-0
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Spokojna, ciepła noc otulała małą wioskę położoną nad brzegiem Wielkiej Rzeki. Wokół panowała cisza. Gdzieś na polach cykały świerszcze przeczuwające ostatnie chwile odchodzącego lata. Ciemne niebo rozświetlał księżyc, a gwiazdy wesoło migotały, odbijając swe oblicza w powolnym nurcie Alkmeny.

Osada leżała tuż nad brzegiem rzeki. Kilka chat prawie dotykało piaszczystej plaży. Obok każdej z nich stały, wyciągnięte z wody, małe drewniane czółna, zaś na stojakach wisiały sieci rybackie. Przy ścianie jednej z chałup oparto kilkanaście popękanych ze starości i lekko skręconych wioseł, które codziennie rybacy zabierali na łodzie, wypływając o świcie na rzekę.

Dalsze zabudowania znajdowały się powyżej plaży, otaczając mały, piaszczysty plac, na środku którego stał drewniany posąg Jedynego o Czterech Twarzach. Pierwsza z owych twarzy spoglądała w kierunku rzeki, czyli na wschód, ku porannemu światłu. Bóg miał spuszczony wzrok, zaś jego młode, dziecięce lico wyrażało radość z widoku słońca, które pojawiało się po przeprawie przez mroki nocy. Twarz skierowana na północ była twarzą dorastającego męża, który wpatrywał się w stronę Wielkich Gór. Patrzył z niepokojem i obawą, choć jego zaciśnięte usta z lekko zarysowanym przez rzeźbiarza uśmiechem wskazywały na to, że jest odważnym i silnym wojownikiem. Na zachód bóg patrzył oczami dorosłego, silnego mężczyzny, który dumnie spoglądał w dal. Jedyny walecznie zaciskał usta, szykował się do walki z nadchodzącą ciemnością, odprowadzając wzrokiem ostatnie promienie słońca. Całkowicie odmienna od poprzednich była twarz boga skierowana na południe, ku morzu. Przedstawiono go jako zmęczonego, starszego mężczyznę z długą, kręconą brodą i wąsami oraz z czołem pełnym głębokich zmarszczek i bruzd. Spod krzaczastych brwi Jedyny patrzył wielkimi, szeroko otwartymi oczami, zaś jego pociągła twarz wyrażała spokój, nadzieję i oczekiwanie.

Pod drewnianym posągiem wielkości człowieka co wieczór wiejskie babki paliły zioła, odmawiały modlitwy i zapalały ogarek, który tlił się całą noc, roztaczając swój dymny, duszący zapach na stojące wokół Jedynego domostwa. Dziewki natomiast co wiosnę rzucały pod twarz młodego boga białe narcyzy i konwalie, a jeśli któraś odważyła się wcześniej wejść do jednego z zimnych, leśnych jeziorek, zerwane tam białoróżowe lilie, licząc, że położone pod posągiem kwiaty zostaną podniesione podczas wieczornej uczty przez ich wybranków.

Tymczasem wioska spała spokojnym, głębokim snem. W jednym z budynków, stojącym poza głównym placem, na stercie rozrzuconego do wyschnięcia siana spał najmłodszy syn Karana, Amil. Chłopak miał siedemnaście wiosen. Pod głowę położył sobie starą kurtkę ojca z owczej wełny, którą znalazł odłożoną gdzieś w kącie. Obok niego, trzymając rękę na jego nagiej piersi, leżała o wiosnę młodsza Namia, którą we wsi zwano Fiołkiem. Dziewczyna spała na brzuchu, przykrywszy wcześniej swe białe pośladki lnianą spódnicą, której niedawno porywczo pozbawił ją Amil.

Fiołek otworzyła oczy, zamrugała, podniosła się i lekko trąciła chłopaka.

– Słyszysz? – zapytała.

– Nie, daj mi spokój… – odparł ziewając i odwrócił się do niej plecami, wypinając gołe pośladki. – Śpij – mruknął.

Namia usiadła na stosie siana. Niezgrabnie wciągnęła spódnicę i po omacku szukała ręką niebieskiej koszuli, po czym powoli założyła ją na siebie.

– Kiedy ja coś słyszę… – szepnęła.

Amil znowu coś warknął i spał dalej. Fiołek zeszła na klepisko i skierowała się ku bramie prowadzącej na plac. Skrzypnięcie rozbudziło młodzieńca. Chłopak podniósł się i kątem oka zobaczył kontur wychodzącej dziewczyny. Przymknął oczy i już miał odpłynąć w głęboki sen, kiedy usłyszał dziwne buczenie i poczuł drgania. Powoli otworzył oczy, wpatrując się w ciemność.

– Fiołek? – zapytał cicho, lecz Namia mu nie odpowiedziała.

Brzęczenie ciągle trwało, delikatne wibracje dobywały się spod siana, na którym leżał. Zdziwiony, podniósł się i obiema rękoma zaczął dotykać miękkiego podłoża. Poczuł, że źdźbła powoli pulsują, poruszane jakąś ledwo wyczuwalną siłą.

– Fiołek? – zapytał ponownie. W odpowiedzi usłyszał tylko narastające buczenie dobywające się zza wrót. Usiadł, coraz bardziej zdziwiony nieznanym mu wcześniej dźwiękiem, który dokładnie w tej samej chwili ustał. W stodole zapanowała głucha cisza. Chłopak chwycił w palce parę źdźbeł zeschniętej trawy i spojrzał na nie, szukając przyczyny ich wcześniejszego ruchu. Siano wyglądało i pachniało zwyczajnie. Postanowił jednak sprawdzić, co stało się z dziewczyną i co działo się na zewnątrz. Szybkim ruchem wciągnął wełniane spodnie i zeskoczył na piasek. Wtedy usłyszał pojedynczy, krótki dźwięk przypominający okrzyk. Amil przykucnął i poczuł, że ziemia drży. Ogarnął go strach przed nieznanym, jednak ciekawość zwyciężyła. Powoli wstał i ostrożnie ruszył w stronę wrót. Dopiero wówczas zauważył, że między szparami desek widoczna była jasnopomarańczowa poświata.

Pożar! – pomyślał. Szybko podbiegł do wyjścia i gwałtownym ruchem otworzył drzwi. Ogrom ciepła i żaru smagnął go po twarzy. Amil cofnął się, lecz po chwili postanowił iść dalej, przysłaniając oczy ręką. Zobaczył, że płonęła chałupa i obora jednego z sąsiadów, dom sołtysa i jeszcze dwa inne budynki, były to chyba domy rybaków, może chata rodziców młynarczyka, chłopaka, z którym Amil spędził całe dzieciństwo. Ruszył do przodu, kierując się w stronę placu i posągu Jedynego. Zdziwiło go, że nie słyszy krzyków mieszkańców, wioska wyglądała, jakby nadal pogrążona była w błogim śnie. Wtedy zdał sobie sprawę, że w płonących domostwach mogą spać ludzie. Przeraził się i wówczas przypomniał sobie o Fiołku.

– Fiołek! Fiołek! – krzyczał, lecz syk i szum palącego się drewna był zbyt głośny. Amil podbiegł do posągu i wówczas zobaczył, że Jedyny płonie. Ogień trawił równomiernie każdą z czterech twarzy boga. Stopił szklane oczy, metalowe dodatki i kolorowe ozdoby, które spopielone odpadały od płonącego drewna. Chłopak rozejrzał się, czując, że ogarnia go coraz większa panika.

Rzeka – pomyślał i ruszył ścieżką w dół. Przebiegł parę metrów i zobaczył, że w ogniu stały już niewielkie domy rybackie, sieci i łódki. Paliły się nawet drzewa rosnące przed drewnianym pomostem, z którego zawsze na wiosnę łowili małe rybki z chłopakami młynarza, braćmi sołtysa i Ogórkiem.

– Pomocy! – krzyknął. – Jest tam kto?

Nikt nie odpowiadał. Amil zatrzymał się. Nie wiedział, czy powinien wracać do stodoły po wiadra i próbować gasić pożar, czy też biegać od domu do domu i budzić ludzi. Postanowił cofnąć się na plac.

– Muszę obudzić sołtysa… – powtarzał sobie, pędząc w górę. Gdy prawie dotarł do jego chaty, ujrzał, jak obelisk Jedynego przewraca się i osuwa na ziemię w towarzystwie tysiąca rozświetlonych iskier. Gruby pal drewna jęknął tak, jakby bóg w nim wyobrażony naprawdę odczuwał ból. Amil minął palące się resztki i pobiegł główną ulicą w stronę chałupy Fiołka. Pokonał niewielki odcinek drogi i zdał sobie sprawę, że płoną już wszystkie zabudowania wioski.

– Gdzie są ludzie? – pytał sam siebie i przyśpieszył. Wtedy usłyszał odgłos wybuchu, który nastąpił tuż za nim. Zatrzymał się i odwrócił, aby spojrzeć w tamtym kierunku. Dym gryzł, wdzierał się do płuc i zasnuwał mu oczy. Amil zakrył rękoma twarz, zakasłał i zaczął powoli iść w stronę placu. Jednak kolejna eksplozja powaliła go na ziemię. Chłopak otworzył oczy i zobaczył, że na samym środku, tam gdzie jeszcze chwilę wcześniej trwał posąg Jedynego, stała ognista postać. Płomienie omiatały ją z każdej strony, jakby wyszła z żaru i była gorejącą istotą.

Chłopak nie widział rysów jej twarzy, ciepło rozmywało ją, wyglądała tak, jakby tańczyła wśród ognia. I wtedy dla Amila, syna Karana, na świecie zapanowała cisza. Ogień i żar gdzieś się oddaliły, nie było już czuć gorąca i spalenizny. Chłopak zobaczył, że postać zaczęła płynąć w jego stronę. Ze zdziwieniem ujrzał podnoszące się grudki ziemi i małe kamienie, które uniosły się na wysokość dwóch, trzech palców i lekko drżały. Im bliżej nieznana istota podchodziła do chłopaka, w jego uszach narastało coraz to większe dudnienie i bębnienie.

Zaczął powoli wstawać, bo coś nakazywało mu podnieść się z ziemi. Uklęknął i patrzył na to, co zbliżało się do niego. Nagle z jednej z bocznych uliczek na ścieżkę wybiegła Namia. Zdążył zobaczyć przerażenie w jej oczach i to, że miała poparzoną, osmaloną lewą pierś, która przez chwilę pojawiła się w rozcięciu jej nadpalonej koszuli. Dziewczyna prawie wpadła pod nogi zbliżającej się do Amila postaci. Ta spokojnie uniosła prawą dłoń, z której błysnęła niebieskozielona jasność. Fiołek zniknęła. Chłopak poczuł delikatny podmuch wiatru na twarzy i zapach palonego mięsa, który zniknął tak gwałtownie, jak się pojawił.

Kiedy ujrzał, że przerażający nieznajomy kieruje dłoń w jego stronę, zobaczył w jej środku migoczące światełko, które rozbłysło wesoło, zielonkawo. Amil w ostatniej sekundzie życia wiedział, że ma przed sobą Boga, a śmierć będzie szybka.Rozdział 2

Grupa sześciu jeźdźców zjechała z piaszczystej drogi i skierowała się prosto w stronę drewnianej strażnicy z dwiema wieżami, stojącej przy wjeździe na most prowadzący na wyspę. Na przedzie, na siwym koniu siedział krótko ostrzyżony mężczyzna w średnim wieku. Ubrany był w granatową kamizelkę i spodnie, a za nim powiewał szafirowy płaszcz z emblematem Miasta na Wyspie – popielatą skałą i basztą. W przeciwieństwie do piątki jego towarzyszy, nie miał przy sobie widocznej broni. Na jego szyi nie wisiał srebrny łańcuch świadczący o jego pozycji w zamku, a jego palce nie nosiły rubinowych obrączek przynależnych możnowładcom dworu Assmadusa. Jedyną ozdobą stroju była, bogato haftowana złotą nicią, okrągła tarcza z wizerunkiem białego mostu na granatowym tle – herb Wielkiego Para Zachodniej Grobli, umieszczony na ciemnej kamizelce na piersi.

Pozostali jeźdźcy ubrani byli podobnie, zresztą tak jak wszyscy Strażnicy Wieży. Prócz granatowych płaszczy, nosili posrebrzane napierśniki, skórzane, jasnobrązowe spodnie i ciemne, wysokie buty. Od dowódcy odróżniało ich jeszcze to, że założyli na głowę kaptury zacieniające twarze, na plecy kołczany i przytroczony krótki łuk, a za pasem mieli przewieszone niedługie, wygięte noże zwane wangami, którymi, jak mówiono, potrafili rzucać tak, że wracały do nich po zatoczeniu koła.

Konie pieniły się i dyszały, zmęczone długą i szybką podróżą. Mężczyzna jadący na przedzie ściągnął gwałtownie cugle i jego ogier wrył się kopytami w piasek. Z budki wartowniczej wyszedł strażnik trzymający w ręku pikę z powiewającą na wietrze granatowo-czerwoną szarfą. Pozostali jeźdźcy zatrzymali się przy dowódcy, konie nerwowo zakręciły się wokół. Wartownik spojrzał na konnego i rozpoznał go.

– Powiadom strażnicę na brzegu. – Usłyszał. – Niech dadzą znak tym po drugiej stronie. Mają zamknąć drugą groblę. Zrozumiano?

Wojownik przytaknął i do razu potruchtał do drugiej wieżyczki, z której wychylał się jego towarzysz. Przekazał mu rozkaz dowódcy i obaj rozbiegli się w przeciwne strony wspinając się następnie na pobliskie wzgórze. Tam, na jego czubku, stała kamienna platforma z podwyższeniem, na którym postawiono wysoki lampion wypełniony po brzegi olejem.

– Gasp, Oleg, zapalajcie! – krzyknął pierwszy ze strażników. Oparł pikę o ścianę budowli i wszedł po wyciętych w granitowych blokach schodkach. Podszedł do kadzi i kątem oka sprawdził, czy tłustego płynu jest wystarczająco dużo.

Schylił się i przykucnął przy bogato okutej metalowymi prętami skrzyni. Wyciągnął przewieszony na szyi łańcuch z prostym kluczem, przekręcił zamek i ostrożnie uchylił wieko. Ze środka wyjął zawiniętą w skóry pomarańczową, przezroczystą taflę grubego szkła. Pod nią znajdowała się druga, niebieska, zaś na samym spodzie leżała płytka koloru zachodzącego słońca. Bez zastanowienia wyjął tę ostatnią, czerwoną, delikatnie odkładając pierwszą.

Wszedł po kilkunastu stopniach, docierając do górnej części latarni. Delikatnie wsunął szybę w wydrążone w kamieniu szczeliny. Machnięciem ręki dał znak Olegowi, a ten podszedł do otworu znajdującego się przy podstawie lampionu, włożył do niego zapaloną pochodnię i już po chwili z kadzi buchnął ogień. Żołnierz wiedział, że należy chwilę odczekać, aby system szczelin w trzonie latarni odpowiednio zaczął podsycać płomień. Specjalna mieszanka oliwy zabarwiła go na wyjątkowo jasny, prawie biały kolor, aż wreszcie zadziałał układ wewnętrznych luster, wzmacniających siłę płomieni i ich ciepło.

Gdy wracali do dowódcy, zobaczyli, że poprzez czerwoną szybę bije silna poświata widoczna aż na drugim krańcu jeziora. Teraz wystarczyło tylko czekać na znak odpowiedzi z zachodniej grobli potwierdzający przyjęcie rozkazu i zamknięcie wjazdu do miasta.

– Gotowe, panie – powiedział po chwili pikinier, widząc szkarłatny blask lampionu z drugiego brzegu.

Dowódca kiwnął głową, spiął konia i ruszył pędem, mijając obie strażnice, przejeżdżając przez bramę i groblę, wjechał na drewniany most. Za nim pognała piątka jeźdźców.

Przeprawa, składająca się z grobli i kończącego ją mostu, była długa i prowadziła prosto pod mury i jedną z dwóch bram wyjątkowego miasta. To tu właśnie urodził się dowódca. Za każdym razem, gdy zbliżał się do tego miejsca, odczuwał przed nim respekt, który budziły w nim potężne, okrągłe wieże obronne i smukła bryła zamku wyraźnie górująca nad pozostałymi zabudowaniami.

Aktajon był miastem na wyspie, położonym na środku największego jeziora w tej części Wielkich Dolin. Mówiono, że Czarne Jezioro stworzyli bogowie, gdy oglądali swój największy twór – wielką rzekę Alkmenę. Chcieli urozmaicić jej nurt, umieszczając w jej górnym biegu, w okolicach Quobad, uskok zakończony wodospadem w dolnej części, przy ujściu do morza rozległe bagna i trzęsawiska, zaś po jej środku – ponure i zimne jezioro. Jednakże złośliwym żartem z ich strony było stworzenie nieprzystępnej i stromej wyspy tuż na jego środku, którą pokolenia rzeźbiły i równały z mozołem pod zabudowania miasta.

W ten sposób na samym jej szczycie powstało początkowo, równie pochmurne jak toń otaczającej ją wody, granitowe zamczysko, przebudowane i zamienione wraz z upływem kolejnych wiosen w strzelistą bryłę z piaskowca, przed którą wyrównano teren i utworzono obszerny plac pełen straganów i gwaru, otoczony wysokimi i wąskimi kamienicami z brązowymi dachami. Pomiędzy nimi wiły się raz to spadające, a to nieskończenie się wznoszące, kręte uliczki, schody, skwerki i ogrody, położone nieczęsto na kilku poziomach. Całą wyspę otoczono murem z tak dokładnie wyszlifowanych kamieni, że nie dało się po nich wspiąć na blanki. Pobudowano strażnice, baszty i wieże o różnych wysokościach i grubościach, wszystkie okrągłe, niektóre ze strzelistymi dachami o szarym pokryciu, które stały się znakiem rozpoznawczym miasta. W nich umieszczano okna i okienka, śmiercionośne hurdycje i murowane machikuły, wykusze, loggie oraz strzelnice, bowiem nie było na jeziorze miejsca, do którego nie dostrzeliłby z nich łucznik, bezpiecznie schowany za jaskółkami.

Miasto początkowo starano się połączyć z lądem trzema długimi, drewnianymi mostami, ale nigdy się to nie udało. Prąd rzeki był tak silny, że zrywał te nędzne próby pokonania Czarnego Jeziora. Wtedy właśnie jeden z władców panującego w mieście rodu Srebrnowłosych postanowił zbudować dwa przejścia z ziemi i kamieni.

Zaczęto usypywać groble równocześnie po przeciwnych stronach – od wschodu i od zachodu. Alkmena jednak nie dawała za wygraną i zmywała w nocy to, co usypano w dzień, przerywając tym samym groble i zostawiając ludzi na utworzonych w ten sposób wysepkach, a także topiąc wielu z budowniczych. Wówczas któryś z królewskich skjalów wymyślił, aby zastosować inną metodę: z wyspy skierować ku brzegom drewniane mosty wygięte lekko wraz z nurtem rzeki i połączyć je z piaszczystą groblą, którą z łatwością można było usypać tam, gdzie nurt rzeki był wolniejszy. Tym razem łaskawa rzeka pozwoliła im na to. Z czasem przy wjazdach na groble postawiono bramy i strażnice, by nikt nieproszony nie mógł dostać się do wnętrza Aktajonu. Od tego czasu miasto było całkowicie niezagrożone. Kiedy pojawiało się niebezpieczeństwo, podnoszono drewniany, zwodzony most, a gdy zaistniała taka potrzeba – podpalano i niszczono go, tak żeby nikt, nawet stojący na krańcu grobli, nie mógł dostać się do wnętrza za murami. Następnie celne oczy łuczników w mig wyłapywały i likwidowały tych, którzy z bezradności gromadzili się na pozostałym fragmencie przejścia.

Na północy miasta, w naturalnym zakolu wyspy, znajdował się port otoczony kilkunastoma basztami. Miasto dysponowało małą flotą, którą, w porównaniu ze statkami morskimi, trudno było nazwać armadą. Były to bowiem wąskie łódki przypominające czółna, choć część z nich wyposażona była w żagle. Wykonane były z długo moczonego drewna bukowego, smarowanego wyszukanymi i tajemnymi maściami i klejami, które nie tylko barwiły drewno na czarno, ale przede wszystkim dawały łodziom wyjątkowy poślizg i gibkość. Miały bowiem tylko jedno zadanie – przewieźć sprawnie dużą ilość żołnierzy. Były więc bardzo wyporne, lecz trudne w sterowaniu. Stąd też wojownicy garnizonu portowego, Niebieskiego Fortu, spędzali większość czasu na wodzie, ucząc się nie tylko trudnej sztuki omijania rzecznych wirów i pułapek, ale także manewrowania długą i trudno skrętną łodzią.

Nie było więc w Aktajonie mieszkańca, który twierdziłby, że obawia się o bezpieczeństwo swoje i swojej rodziny.

Dowódca Strażników Wieży, Frimur, syn Gwelfa, Wielkiego Para Zachodniej Grobli, gnał lekko skręcającym w stronę południowej części jeziora wałem w kierunku mostu prowadzącego do wschodniej bramy Aktajonu. Frimur dojechał do końca wału i początku belkowanego podłoża, które w razie niebezpieczeństwa podnoszono przy użyciu specjalnej maszynerii znajdującej się przy bramie. Dalej droga prowadziła przez drewniany, szeroki na długość ramion pięciorga osób pomost, który jak zwykle był otwarty w ciągu dnia dla mieszkańców i przybyszów spoza Aktajonu.

Dotarł pod Wschodnią Bramę uwieńczoną trzema spiczastymi wieżyczkami łuczniczymi. Krata była podniesiona, więc Frimur przejechał pod nią i zatrzymał ogiera. Tuż obok przystanęli jego towarzysze.

– Konia dla dowódcy! – krzyknął jeden z nich do wartownika. Ten podbiegł do niskiego budynku i wyprowadził stamtąd, ciągnąc za uzdę, karą, młodą klacz. Frimur dosiadł ją, po czym zwrócił się do pikiniera:

– Gdzie jest książę? Mówże!

– W dolnej wieży, panie – odparł pośpiesznie.

– Wy dwaj jedźcie do kancelarii i przekażcie lordowi Calastre to, co wam mówiłem. Niech stawi się na naradę u króla po zachodzie słońca – krzyknął Frimur, spinając nowego wierzchowca. – Wy zaś udajcie się do Zachodniej Bramy i sprawdźcie, czy grobla została zamknięta.

Piątka jeźdźców odjechała, a Frimur ruszył galopem lekko wznoszącą się, brukowaną uliczką. Mijał z lewej strony wysoki i gruby mur, z prawej zaś kamienne budynki, tawerny i sklepy. Wreszcie dojechał do małego rynku, o tej porze dnia już kompletnie opustoszałego, skręcił w prawą odnogę i ruszył dalej. Tu już droga była bardziej stroma i kręta. Miejscami zza wyłomu budynków wyłaniały się jasne mury zamku niższego, do którego zamierzał dojechać.

To nie będzie miła wizyta – myślał. – Na bogów, jak mam mu to przekazać? Nie mogę tak po prostu…

Myśli targały nim całą drogę. Wydawało mu się, że w drodze powrotnej do stolicy miał wystarczająco dużo czasu, aby obmyślić plan działania i wymyślić, w jaki sposób przekazać swemu władcy, że…

– Uważaj, do kurwy nędzy! – wrzasnął jakiś kupiec w ostatniej chwili odskakując od pędzącego konia. Kosz owoców spadł ze straganu, trącony kantem płaszcza Frimura. Jabłka rozsypały się po trakcie i zaczynały, ku przerażeniu handlarza, powoli turlać się w dół.

Jeździec machnął ręką przepraszająco, lecz nie zatrzymał się i kontynuował szaleńczą jazdę. Błąd – pomyślał, wspominając ustalenia, jakie czynił z Assmadusem i Bioinem przez tyle księżyców. – Gdzieś musieliśmy popełnić błąd. Klan Vlaadów stał się zbyt potężny, a my nie potrafiliśmy pozyskać ich dla własnej sprawy…

Mijał kolejne, coraz ciaśniejsze uliczki. Spacerującym mieszkańcom trudno było na jego widok ustąpić z drogi, więc by ratować się przed stratowaniem, musieli wskakiwać na schodki lub chować się w otwartych wejściach do domów i tawern.

Im bardziej zbliżał się do szczytu wyspy i zbudowanego tam zamku, tym bardziej rosły w górę ściany domów. Niektóre z nich liczyły po sześć, siedem pięter. Ich mury rzucały długie cienie tak, że górna dzielnica Aktajonu przez cały dzień tonęła w przyjemnym chłodzie. Nad głową Frimura rozpościerały się balkony i obszerne werandy, z których nierzadko do poziomu uliczki zwisały fikuśne, pachnące pnącza i obsypane różowymi i białymi kwiatami powojniki. Mieszkający wysoko ludzie robili wszystko, by w ciasnocie miasta przynajmniej na dachach i tarasach znaleźć trochę słońca i błękitu nieba, zaś kamienne ściany przyozdabiali niesamowitą, często sprowadzaną przez kupców aż z południa, ciepłolubną i kolorową roślinnością.

Przystopował konia i skręcił w ciasny zaułek prowadzący prosto do bocznego wejścia do wieży. Po paru chwilach był pod murami baszty. Przed wąskimi, okutymi żelazem drzwiami stał jeden śpiący strażnik, który szybko ocknął się, słysząc stukot kopyt na bruku. Na widok swojego dowódcy wyprostował się. Frimur podał mu cugle i jednym zdecydowanym ruchem otworzył wrota. Zdjął ze ściany pochodnię i zaczął schodzić kilkudziesięcioma stromymi, kamiennymi stopniami. Zejście zakończyło się kolejnymi drzwiami. Otworzył je i ujrzał korytarz prowadzący w dwie przeciwległe strony. Bez zastanowienia skręcił w lewo i świecąc przed sobą żagwią, szedł do chwili, gdy przejście zakończyło się schodami. Znów zszedł niżej, aż dotarł do potężnych wrót. Na jego widok dwaj stojący przed nimi halabardnicy wypieli mężnie piersi okute blachą z herbem Aktajonu. Znał jednego z nich, pamiętał, jak uczył go fechtunku jeszcze zanim ten wstąpił do Strażników Wieży. Żołnierz kiwnął głową i przekręcił ciężki klucz w zamku. Wtedy Frimur usłyszał krzyki jeńców.

Zmartwiło go to, lecz nie zaskoczyło. Książę, młodszy syn Assmadusa, zaczynał być znany z tego, że lubił patrzeć na działania kata. Od dziecka był wojownikiem, a gdy mianowano go jednym ze Strażników Wieży, stał się wytrawnym szermierzem i łucznikiem. Jego zamiłowanie do bijatyk i rywalizacji z innymi strażnikami rosło z wiosny na wiosnę. Już dawno ustalono, że Blossi ma zostać następcą Frimura.

Dowódca wszedł do lochu. Odwiesił pochodnię do obejmy na ścianie, bo pomieszczenie było dobrze oświetlone przez gorejące palenisko i cztery płonące żagwie.

Komnata wypełniona była wilgocią, śmierdziała potem, krwią i moczem. W powietrzu czuło się strach, jakby krzyki dręczonych tu ludzi wżarły się w głąb każdego kamienia wmurowanego w zimne, pokryte kropelkami rosy ściany. Chłód nie był nieprzyjemny i Frimurowi zawsze się wydawało, że ziąb dawał pewną wygodę torturowanym. Przy palenisku, w którym na specjalnym żelaznym rusztowaniu kat umieścił żarzące się narzędzia przeznaczone do zadawania wyszukanego bólu, znajdował się stół, jego warsztat pracy.

Pod ścianą, głowami w dół wisiało dwóch nagich mężczyzn. Ich ciała oświetlały płomienie pochodni, które ślizgały się po kropelkach potu i zakrzepłej krwi. Byli – jak na podejrzenia, które rodzili, zaskakująco szczupli, wręcz chudzi. Jeden z nich jęczał i dowódca pomyślał, że to jego krzyki było słychać wyżej.

Przed nimi stał, odwrócony tyłem do Frimura, mężczyzna ubrany w szary wams, skórzaną opaskę na biodrach i lnianą kamizelkę bez rękawów. W dłoni dzierżył rozpalony metalowy pręt zakończony jakimś przedziwnym zawijasem.

– Panie… – powiedział głośno Frimur i skłonił się, mimo że formalnie był jego dowódcą. Teraz jednak przemawiał do niego jako poddany.

Książę Blossi odwrócił się. Dowódca zobaczył jego młodą, jeszcze chłopięcą twarz i żywe, świecące zielone oczy. Jasne, długie włosy związane z tyłu głowy w kitkę, z przodu skleiły się tworząc na spoconym czole niewielkie półkola. Chłopak przeżył dwadzieścia jeden wiosen i już był podobny do swego ojca, króla Assmadusa.

– Wróciłeś, przyjacielu! – Blossi uśmiechnął się, rzucił pręt na ziemię i mocno uściskał Frimura. – Długo cię nie było…

– Obowiązki Dowódcy Strażników Wieży, mój panie. Co z nimi?

Spojrzał na więźniów i ledwo rozpoznał ich twarze. Jeden z nich miał wytatuowane nad wygoloną brwią trzy kropki i ciemną plamę na prawym ramieniu, której dowódca nie potrafił rozpoznać. Drugi nosił w uchu kilkanaście srebrnych kolczyków. Oczy mieli napuchnięte, łuki brwiowe rozcięte. Z licznych ran i oparzeń na piersiach sączyła się wolno krew. Pierwszy głośno oddychał rzężąc. Na jego ustach pojawiły się bąbelki krwi, nad wargami miał jakąś krwawą miazgę. Ten już nie będzie miał prostego nosa – pomyślał dowódca i zaczął wpatrywać się w rysunek widniejący na ramieniu jeńca.

– Widzisz, przyjacielu, pod twoją nieobecność musiałem podjąć pewne kroki, aby zabezpieczyć miasto. – Blossi ponownie się uśmiechnął. – Kata wysłałem na krótką przechadzkę, sam biorąc sprawy we własne ręce. Oto – wskazał na wiszących na łańcuchach mężczyzn – zabójcy, których przysłał Idrasil. Ale nie martw się, mój ojciec miewa się świetnie i odpoczywa w swojej komnacie. Udało mi się ich powstrzymać.

– Przyznali się, że wysłał ich Idrasil? – zapytał Frimur, podchodząc do jęczącego mężczyzny.

– Oczywiście, że nie, ale to tylko kwestia czasu.

Frimur zbliżył się do wytatuowanego jeńca i spojrzał na skazę na jego ramieniu, która chwilę wcześniej przykuła jego uwagę. Przechylił głowę i zorientował się, że był to czarny jak smoła tatuaż – odwrócony nietoperz w locie, ze skrzydłami ułożonymi do góry. Przypatrzył się dobrze i zauważył, że w ciele latającej myszy, jak nazywał te paskudne zwierzęta, umieszczono białą runę, która oznaczała literę „V”.

– To człowiek Karla Vlaada, to pewne – powiedział bardziej sam do siebie, niż do księcia. – Skąd wiesz, że działają na rozkazy Chorasanu? – zapytał głośniej.

Blossi podniósł pręt, który leżąc na podłodze zdążył trochę ostygnąć. Podszedł do paleniska i włożył go do żaru.

– Strażnicy przy bramie złapali ich w nocy, gdy próbowali przebyć wpław rzekę płynąc wzdłuż mostu. O mało się nie potopili, byli już nieźle wyczerpani. Jeden z nich miał przy sobie trzy krótkie noże z rękojeścią, drugi zaś cienki jak igła mieczyk, którym zrobiłby ci w brzuchu dziurę i nawet byś tego nie zauważył. Wszystkie miały insygnia Vlaadów, postać kota górskiego. Szpiedzy już dawno donosili, że Vlaadowie zbratali się z Chorasanem. Nie mieliśmy na to żadnych dowodów, ale liczę, że przed świtem ci tutaj wyśpiewają mi swe najskrytsze tajemnice.

Frimur zaczął krążyć po lochu, co chwilę nerwowo spoglądając to na Blossiego, to na jeńców. Nagle przystanął. Myśl, która pojawiła się w jego głowie, była z jednej strony tak zaskakująca i tak niemożliwa, a z drugiej tak oczywista, że przez chwilę nie wierzył, że pojawiła się dopiero teraz.

– Książę! – zawołał, kierując się w stronę wyjścia z lochu. – Ilu asasynów wysyłają Vlaadowie?

Blossi spojrzał na Dowódcę Strażników Wieży. Na jego jeszcze przed chwilą pewnej i zadowolonej twarzy pojawiało się zwątpienie, a po chwili przerażenie. Otworzył szeroko usta. Pojął, jaki błąd popełnił.

We dwójkę wypadli z celi. Nie zdążyli zamknąć wrót ani wziąć pochodni, więc biegli po ciemku w górę. Dostali się na główny korytarz, minęli wejście, aż znaleźli się w oświetlonej wąskimi oknami obszernej klatce schodowej. Tracąc dech w piersiach, dostali się na najwyższe piętro, a stamtąd kolejnym korytarzem wydostali się z dolnej wieży. Wreszcie podążyli kamiennym pomostem, łączącym dwa wykusze, do zamku głównego, minęli bogato zdobione krużganki i zbliżyli się do budynku, w którym od wieków mieszkała rodzina królewska. Mijani strażnicy przyglądali im się ze zdziwieniem, lecz puszczali ich. Nie było czasu na wydawanie im rozkazów i tłumaczenie, co się działo. Gdy wbiegali na korytarz prowadzący do komnat króla, rycerz z Gwardii Królewskiej i Strażnik Wieży, stojący przy drewnianych drzwiach o srebrnych gałkach, zaczęli szybkim krokiem iść za nimi.

Książę dysząc pchnął drzwi. Frimur był tuż za nim. W chwili, gdy obaj ujrzeli pokój króla, w oknie za ciężką, bordową zasłoną zamajaczyła sylwetka. Dowódca nie zastanawiał się zbyt długo. Przez chwilę pomyślał o swym mieczyku schowanym w nogawce, lecz uznał, że jego wyjęcie i atak trwałyby zbyt długo i nie przyniosłyby oczekiwanego rezultatu. Wstrzymał więc oddech, odwrócił się do stojącego za nim strażnika i zza pasa wyrwał mu zakrzywiony nóż. Delikatnie podrzucając, złapał rękojeść dwoma palcami i rzucił w stronę okna. Ostrze wanga błysnęło w świetle słońca i dotarło do celu wbijając się głęboko. Postać zachwiała się i oparła przez chwilę na zasłonie, na której pojawiła się ciemnobrunatna plama krwi. Usłyszeli cichy jęk, po czym cień zniknął.

Blossi podbiegł do łoża króla i krzyknął z przerażeniem. Assmadus Eylavander leżał w białoniebieskiej pościeli i wyglądał jakby spał. Na wezgłowiu widniały otoczone srebrną wstążką i haftowane złotą nicią skała oraz stojąca na niej baszta, symbole miasta i królestwa. Z piersi władcy wystawał trzon wbitego sztyletu z wyrzeźbionym konturem kota, a wokół powoli rozlewała się, barwiąc błękitny materiał, krew.

– Trzech – powiedział Frimur, wychylając się przez okno. – Vlaadowie zawsze wysyłają trzech zabójców.

Na dole, pod zamkiem, kamienny bruk malowała na czerwono plama krwi tego, który przed chwilą zabił króla Miasta na Wyspie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: