Cztery miłości - ebook
Cztery miłości - ebook
W kolejnym tomie esejów Clive Staples Lewis (1893-1963), pisarz, filozof, wykładowca uniwersytecki, wyróżnia cztery rodzaje miłości: przywiązanie, przyjaźń, miłość erotyczną i Caritas, która jako miłość Boga i bliźniego jest z nich najważniejsza.
Lewis pokazuje, jak płynne są granice między poszczególnymi rodzajami miłości - jedna może przechodzić w drugą tak, abyśmy w rezultacie lepiej mogli zrozumieć, kim i po co jesteśmy.
Prowokująca, oryginalna opowieść o tym, czym jest prawdziwa Miłość.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7278-782-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Bóg jest miłością”, mówi święty Jan. Zaczynając pracę nad obecną książką, sądziłem, że jego maksyma poprowadzi mnie dogodną drogą do samego sedna zagadnienia. Z początku zamierzałem pokazać, że ludzkie miłości zasługują na swoje miano jedynie wtedy, gdy przypominają tę Miłość, której na imię Bóg. Dlatego zacząłem od rozróżnienia pomiędzy „miłością jako darem” a „miłością z potrzeby”. Typowym przykładem miłości jako daru byłaby miłość, która nakazuje człowiekowi pracować, zabiegać i oszczędzać z myślą o przyszłym dobru rodziny, którego on sam nie dożyje. Z kolei miłość z potrzeby nakazuje przestraszonemu albo samotnemu dziecku szukać ramion matki.
Było dla mnie jasne, która z tych dwóch miłości bardziej przypomina Miłość Najwyższą. Bóg, który jest Miłością, to miłość-dar. Ojciec oddaje samego siebie i wszystko, co posiada, Synowi, Syn oddaje samego siebie i wszystko, co posiada, Ojcu. Zarazem Syn czyni z siebie dar dla świata i za tenże świat ofiarowuje siebie Ojcu – w ten sposób oddając zarazem świat Ojcu w sobie samym.
I na odwrót – co może być odleglejszego od naszych wyobrażeń o życiu Boga niż miłość z potrzeby? Bogu nie brakuje niczego, za to nasza miłość z potrzeby jest, jak ją nazwał Platon, „dzieckiem biedy”. Miłość taka odzwierciedla naszą prawdziwą naturę. Rodzimy się bezradni. Zaledwie zdążymy osiągnąć pełnię świadomości, a już odkrywamy samotność. Potrzebujemy innych ludzi na płaszczyźnie fizycznej, emocjonalnej, intelektualnej; bez nich nie jesteś my w stanie poznać niczego, nawet samych siebie.
Wydawało mi się, że bez większej trudności napiszę panegiryk na temat miłości jako daru i że równie łatwo uda mi się zbyć lekceważeniem miłość płynącą z potrzeby. Właściwie nadal wydaje mi się, że wiele z tego, co pierwotnie chciałem napisać, pozostaje słuszne. Nadal uważam, że człowiek, który przez miłość rozumie wyłącznie pragnienie bycia kochanym, pozostaje w opłakanym stanie. Jednak nie powiedziałbym już (w przeciwieństwie do mojego mistrza, George’a MacDonalda), że nazywając podobne pragnienie „miłością”, popełniamy jakiś zasadniczy błąd. Sądzę, że miłość z potrzeby jak najbardziej zasługuje na swoje miano. Odmawiając jej miana „prawdziwej miłości”, za każdym razem popadam w swoim rozumowaniu w zawikłanie i sprzeczności. Rzeczywistość okazuje się bardziej złożona, niż się spodziewałem.
Przede wszystkim nie da się miłości z potrzeby nazwać inaczej niż miłością, nie zadając zarazem gwałtu większości języków (w tym naszemu). Język nie jest oczywiście przewodnikiem niezawodnym, jednak przy wszystkich swoich wadach mieści w sobie wiele cennego doświadczenia i trafnych intuicji. Jeśli spróbujemy rozpocząć rozumowanie od naginania języka, prędzej czy później język znajdzie sposób, żeby wziąć na nas rewanż. W książce Po drugiej stronie lustra Lewis Carroll wprowadza postać imieniem Humpty Dumpty – pękate stworzenie, które nadaje słowom takie znaczenie, jakie w danej chwili uzna za stosowne. Humpty Dumpty nie jest właściwym przykładem do naśladowania.
Po drugie, musimy wystrzegać się nazywania miłości z potrzeby „zwykłym samolubstwem”. Niebezpiecznie jest szafować słowem „zwykły”. Bez wątpienia da się folgować miłości z potrzeby – podobnie jak każdemu ludzkiemu impulsowi – w sposób samolubny. Despotyczne, zachłanne domaganie się sympatii może być rzeczą straszną. Jednak na co dzień nikt nie nazwie samolubnym dziecka tylko dlatego, że poszukało pocieszenia u matki, albo dorosłego, bo poszukał sobie towarzystwa kolegi. Przeciwnie – człowiek, który najmniej potrzebuje innych, rzadko kiedy okazuje się najbardziej bezinteresowny. Owszem, zdarza się czasem, że miłość z potrzeby trzeba odrzucić albo poddać całkowitemu umartwieniu, jednak na ogół tylko chłodny egoista bywa jej całkowicie pozbawiony. Ponieważ w rzeczywistości jesteśmy sobie nawzajem potrzebni („Nie jest dobrze, aby człowiek był sam”), jeśli potrzeba ta nie pojawia się w naszej świadomości jako miłość z potrzeby – innymi słowy, jeśli hołdujemy iluzorycznemu poczuciu, że człowiekowi jest dobrze samemu – stanowi to zły objaw duchowy, podobnie jak brak apetytu jest złym objawem medycznym, bo w rzeczywistości ludzie potrzebują jedzenia.
Po trzecie, dochodzimy wreszcie do kwestii znacznie ważniejszej. Każdy chrześcijanin zgodzi się, że zdrowie duchowe danego człowieka jest wprost proporcjonalne do jego miłości do Boga. Jednak miłość człowieka do Boga z natury rzeczy musi być w dużej mierze – a często w całości – miłością z potrzeby. Staje się to oczywiste, kiedy błagamy Boga o przebaczenie grzechów czy pomoc w życiowych trudnościach. Jednak na dłuższą metę być może najwyraźniej widać to w naszym rosnącym poczuciu (a poczucie to powinno w nas z biegiem lat rosnąć), że całe nasze istnienie jest z natury rzeczy jedną wielką potrzebą – niepełnym, prymitywnym, pustym i pogrążonym w zamęcie wołaniem do Tego, który potrafi ułożyć i uporządkować nasze wnętrze. Nie twierdzę, że człowiek jest w stanie przynieść Bogu wyłącznie miłość z potrzeby. Dusze doskonalsze od naszych potrafiłyby nam wskazać drogę ku wyższym rzeczom. Zarazem wydaje mi się jednak, że one pierwsze przyznałyby, iż nawet największa doskonałość duszy natychmiast przestałaby być łaską, a stała się neoplatońską czy wreszcie szatańską iluzją, gdyby tylko człowiek ośmielił się myśleć, że osiągnął już wszystko, czego mu potrzeba. Jak powiada autor traktatu O naśladowaniu Chrystusa, „Bo to, co najwyższe, nie zdoła ustać bez tego, co najniższe”(Księga II, rozdział 10, wiersz 4)^(). Zuchwałością i głupotą byłoby ze strony stworzenia przyjść do Stworzyciela i powiedzieć chełpliwie: „Nie jestem żebrakiem. Kocham cię bezinteresownie”. Człowiek, który najbardziej zdołałby się przybliżyć do osiągnięcia miłości jako daru wobec Boga, natychmiast rzuciłby się na kolana, aby razem z ewangelicznym celnikiem uderzyć się w piersi i złożyć własną nędzę przed jedynym prawdziwym Dawcą. Bóg tego właśnie od nas oczekuje, kiedy sam odnosi się do naszej miłości z potrzeby, mówiąc: „Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście” albo – w Starym Testamencie – „Otwórz szeroko usta, abym je napełnił”.
Okazuje się więc, że przynajmniej ten jeden, najwyższy rodzaj miłości płynącej z potrzeby jest głównym składnikiem najwyższego, najzdrowszego i najbardziej realistycznego stanu ducha, czy wręcz okazuje się z nim tożsamy. Płynie stąd zaskakujący wniosek: człowiek najbardziej przybliża się do Boga wtedy, kiedy w pewnym sensie jest najmniej do Niego podobny. Czy może istnieć większa przepaść niż pomiędzy pełnią i niedostatkiem, majestatem i uniżeniem, sprawiedliwością i skruchą, nieograniczoną władzą i wołaniem o pomoc? Paradoks ten zrobił na mnie kolosalne wrażenie, kiedy natknąłem się na niego po raz pierwszy, i zarazem zniweczył moją pierwszą próbę opisania miłości.
Trzeba rozróżnić dwie rzeczy, które można określić jako„bliskość wobec Boga”. Jedną jest podobieństwo do Boga. Wydaje mi się, że Bóg odcisnął pewnego rodzaju podobieństwo do samego siebie na wszystkim, co stworzył. Przestrzeń i czas stanowią w jakiś sposób odbicie Jego wielkości; wszelkie istoty żywe mówią o Jego twórczej, życiodajnej sile; zwierzęta są znakiem Jego działania. Ludzie noszą w sobie podobieństwo jeszcze ważniejsze, ponieważ są rozumni. Anioły, jak wierzymy, noszą w sobie inne rodzaje podobieństwa do Boga, których człowiekowi brakuje – nieśmiertelność i poznanie intuicyjne. Tym samym każdy człowiek (zarówno dobry, jaki zły) oraz każdy anioł (także upadły) jest bardziej podobny do Boga niż zwierzęta. Natura ludzka czy anielska jest w tym sensie „bliższa” natury boskiej. Po drugie, istnieje jednak także inna bliskość, którą nazwalibyśmy stopniem zbliżenia do Boga. W tym znaczeniu człowiek „najbliżej” Boga dochodzi wtedy, kiedy w najpewniejszy i najszybszy sposób przybliża się jego ostateczne zjednoczenie z Bogiem, w którym może się radować widokiem Bożego oblicza. Rozróżnienie pomiędzy bliskością wypływającą z natury a bliskością będącą stopniem zbliżenia pozwala nam zauważyć, że te dwa rodzaje bliskości nie zawsze idą w parze – może tak być, ale nie musi.
Pomóżmy sobie porównaniem. Przypuśćmy, że wyruszyliśmy na spacer w górach i zmierzamy do wsi, w której mieszkamy. W południe docieramy do szczytu urwiska i w sensie przestrzennej odległości jesteśmy teraz bardzo blisko wsi, która leży tuż pod naszymi nogami. Gdybyśmy rzucili kamieniem, spadłby na jej domy. Ponieważ jednak nie jesteśmy wspinaczami, nie możemy zejść prosto do wsi. Musimy do niej wyruszyć drogą okrężną, być może kilkukilometrową, w której trakcie niejeden raz znajdziemy się od wsi znacznie dalej niż wtedy, kiedy siedzieliśmy sobie nad urwiskiem. Jednak jest tak wyłącznie w sensie fizycznej odległości – w sensie czynionych postępów będziemy znacznie bliżej kąpieli i podwieczorku.
Skoro Bóg jest błogosławiony, wszechmocny, najwyższy i twórczy, jasne jest, że w jakimś sensie wszelkiego rodzaju szczęście, siła, wolność czy płodność (zarówno umysłowa, jak i cielesna) w życiu człowieka stanowi podobieństwo – i w tym sensie bliskość – do Boga. Jednak nikt nie twierdzi, że samo posiadanie tych darów musi się wiązać z naszym uświęceniem. Nie ma takich bogactw, które zapewniałyby wstęp do Królestwa Niebieskiego.
Na szczycie urwiska jesteśmy blisko wsi, jednak możemy na nim siedzieć dowolnie długo, a i tak nie zbliżymy się do kąpieli i podwieczorku. W tym znaczeniu podobieństwo do Boga, a tym samym Jego bliskość, którą sam Bóg przekazał niektórym ze swoich stworzeń oraz ich rozmaitym stanom ducha, jest czymś gotowym i zastanym. Istota będąca blisko Boga dzięki podobieństwu do Niego nie może przybliżyć się w tym sensie jeszcze bardziej. Za to stopień zbliżenia jest z definicji bliskością stopniowalną. O ile podobieństwo jest nam dane (możemy je przyjąć z wdzięcznością albo niewdzięcznością, możemy z niego uczynić dobry albo zły użytek), o tyle zbliżanie się do Boga, choć zawsze zapoczątkowuje i wspiera je Boża łaska, należy już do nas. Stworzenia noszą podobieństwo do Boga na rozmaite sposoby, bez ich współpracy czy wręcz zgody. Nie w ten sposób stają się jednak synami Bożymi. Tak samo podobieństwo, które się bierze z Bożego synostwa, jest inne niż w przypadku portretu czy podobizny. W pewnym sensie jest ono czymś więcej niż podobieństwem, bo stanowi jedność czy zestrojenie własnej woli z Bogiem. Jest to zgodne z tym, co przed chwilą powiedzieliśmy. Dlatego, jak to ujął lepszy pisarz ode mnie, nasze naśladowanie Boga w tym życiu – to znaczy naśladownictwo płynące z działania ludzkiej woli, a nie z podobieństwa, na które stworzył nas sam Bóg – musi być naśladowaniem Boga wcielonego. Naszym wzorem jest Jezus – nie tylko na Kalwarii, ale również w ciesielskim warsztacie, Jezus chodzący po drogach, spotykający się z tłumami, stający wobec natrętnych żądań i otwartej wrogości, tęskniący za spokojem i prywatnością. Jest tak dlatego, że to właśnie te wszystkie rzeczy, choć tak zaskakująco różnią się od tego, co zwykle przypisujemy życiu Boga, okazują się nie tylko podobne do Bożego życia, ale wręcz nim właśnie są.
Muszę tu wyjaśnić, dlaczego uznałem to rozróżnienie za niezbędne do rozpatrywania poszczególnych rodzajów ludzkiej miłości. Stwierdzenie świętego Jana, że Bóg jest miłością, od dawna równoważy się w moim myśleniu ze słowami autora współczesnego (Denisa de Rougemonta), że „miłość przestaje być demonem dopiero z tą chwilą, kiedy przestaje być bogiem” – co oczywiście równie dobrze można ująć w stwierdzeniu, że „miłość staje się demonem z chwilą, kiedy zaczyna stawać się bogiem”. Wydaje mi się, że taka równowaga jest tu koniecznym zabezpieczeniem. Jeśli ją zlekceważymy, prawda o tym, że Bóg jest miłością, może w podstępny sposób nabrać dla nas znaczenia przeciwnego – jakoby miłość była Bogiem. Sądzę, że każdy, kto zastanawiał się nad tą kwestią, zrozumie, o co chodziło de Rougemontowi. W chwili swego największego nasilenia każda ludzka miłość skłonna jest domagać się dla siebie boskiego autorytetu. Jej głos brzmi w naszych uszach niczym wola samego Boga. Zabrania nam oglądać się na koszty, żąda całkowitego zaangażowania, próbuje przyćmić wszelkie inne roszczenia i podsuwa nam myśl, że wszelkie działanie szczerze podejmowane „z miłości” staje się tym samym uprawnione, a wręcz godne pochwały. Powszechnie zauważa się, że miłość erotyczna czy miłość ojczyzny nieraz próbują w tym sensie „stać się bogami”. Jednak to samo może mieć miejsce w przypadku miłości w rodzinie. Podobnie, choć na inny sposób, bywa nieraz z przyjaźnią. Nie chcę się tutaj rozwodzić nad tą myślą, bo jeszcze nieraz zetkniemy się z nią w późniejszych rozdziałach.
Otóż należy zauważyć, że naturalne miłości zaczynają wysuwać swoje bluźniercze roszczenia nie wtedy, kiedy są najgorsze, ale właśnie kiedy znajdują się w swoim najlepszym, naturalnym stanie – kiedy są, jak to dawniej mówiono, „szlachetne” i „czyste”. Szczególnie wyraźnie widać to w sferze erotyki. Właśnie uczucie wierne, autentycznie ofiarne, przemawia do nas głosem, który wydaje się głosem Boga. Nie uczyni tego czysto zwierzęce albo frywolne pożądanie. Owszem, pożądanie potrafi zepsuć uzależnionego od siebie człowieka na tuzin sposobów, akurat ten jednak do nich nie należy. Człowiek może iść za uczuciem pożądania, ale nie będzie go otaczał czcią, tak samo jak człowiek, który się drapie, nie będzie próbował czcić swędzenia. Postawa nierozsądnej kobiety, która chwilowo pobłaża rozpuszczonemu dziecku (a tak naprawdę folguje własnej przyjemności posiadania żywej lalki), trudniej „przerodzi się w boga” niż całkowite i zaślepiające oddanie kobiety, która zupełnie dosłownie „żyje dla syna”. Podobnie wydaje mi się, że ten rodzaj miłości ojczyzny, który budzi się w człowieku pod wpływem piwa i żołnierskiej orkiestry dętej, raczej nie popchnie go do czynów wyjątkowo złych (ani też do wyjątkowo dobrych). Raczej znajdzie ona całkowity upust w zamówieniu jeszcze jednej kolejki i odśpiewaniu refrenu.
Oczywiście tego właśnie należy się spodziewać. Aby nasze miłości mogły pretendować do miana boskości, ich pretensje muszą być prawdopodobne, a nie są takie, dopóki nie ma w nich autentycznego podobieństwa do Boga, który sam jest Miłością. Żeby uniknąć niejasności – podkreślam, że każda nasza miłość będąca darem autentycznie nosi w sobie podobieństwo do Boga, i to tym bardziej, im bardziej jest nieograniczona i szczodra. Wszystko to, co mówią o niej poeci, jest prawdą. Płynąca z niej radość, energia, cierpliwość, gotowość wybaczenia, pragnienie dobra dla kochanej osoby – wszystko to jest prawdziwe i stanowi piękny obraz Bożego życia. W obliczu takiej miłości słusznie dziękujemy Bogu, który „obdarzył nas władzą nad dziełami rąk swoich”. Nie miniemy się więc z prawdą, twierdząc, że ten, kto bardzo kocha, jest „blisko” Boga. Jednak jest to oczywiście bliskość poprzez podobieństwo. Podobieństwo to jest nam dane i może być niezwiązane z tym powolnym i bolesnym przybliżaniem się do Boga, które stanowi nasz własny obowiązek (choć oczywiście spełniając go, nie jesteśmy pozbawieni pomocy). Zarazem jednak podobieństwo to jest piękne i wzniosłe, i dlatego właśnie mylimy czasem takie podobieństwo do Boga z samym Bogiem. Dlatego zdarza się, że nasze ludzkie miłości obdarzamy tą bezwarunkową lojalnością, którą jesteśmy winni wyłącznie Bogu. Miłość taka staje się wtedy bogiem – a przez to demonem. Taka miłość niszczy nas, a przy tym samą siebie. Jest tak dlatego, że miłości przyrodzone, którym pozwalamy stać się bogami, nie mogą pozostać miłością. Nadal tak je nazywamy, jednak w rzeczywistości mogą się stać skomplikowaną formą nienawiści.
Nasze miłości płynące z potrzeby potrafią się stawać zachłanne i wymagające, jednak nie próbują się stać bogami. Są na to zbyt mało zbliżone do Boga (w sensie podobieństwa).
Wynika stąd, że nie powinniśmy należeć ani do tych, którzy żywią wobec ludzkiej miłości bałwochwalczą cześć, ani do tych, którzy usiłują ją na siłę wyszydzać i odbrązawiać. Bałwochwalcza cześć, zarówno wobec miłości erotycznej, jak i ciepłych uczuć domowego zacisza, była wielkim błędem literatury dziewiętnastowiecznej. Poeci tacy jak Robert Browning (1812–1889), Charles Kingsley (1812–1875) czy Coventry Patmore (1823–1896) pisali niekiedy tak, jakby zakochanie było tym samym co uświęcenie. Wiktoriańscy powieściopisarze zazwyczaj przeciwstawiają „światu” nie Królestwo Niebieskie, ale dom rodzinny. Obecnie żyjemy w okresie reakcji przeciwko takiej postawie. Współcześni demaskatorzy piętnują z kolei jako sentymentalną papkę większość tego, co mieli do powiedzenia na temat miłości ich ojcowie; nieustannie próbują wyrywać z ziemi i odsłaniać brudne korzenie naszych naturalnych miłości. Uważam jednak, że nie możemy słuchać ani „olbrzymów przemądrych”, ani też „przegłupich”^(). To, co najwyższe, nie zdoła ustać bez tego, co najniższe. Roślinie tak samo potrzebne są korzenie w ziemi, jak słońce na niebie, zaś korzenie muszą być brudne. Ten brud to zresztą w dużej mierze czysta ziemia, która w niczym nie zawadza, o ile tylko pozostawimy ją w ogrodzie, zamiast nią posypywać biblioteczne biurko. Ludzkie miłości potrafią być wspaniałym obrazem miłości Bożej, ale są bliskością wyłącznie w sensie podobieństwa. Czasem bywają pomocą, innym razem utrudnieniem w osiągnięciu bliskości z Bogiem wynikającej z osobistego dążenia – a czasami nie są ani jednym, ani drugim.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------