Cztery po północy - ebook
Cztery po północy - ebook
Cztery krótkie powieści mistrza grozy, w których rzeczywistość przeplata się z surrealistycznymi koszmarami, jakie mogą się zdarzyć tylko w najstraszniejszych godzinach: między północą a czwartą nad ranem.
Jedna z nich, Ukryte Okno, Ukryty Ogród, doczekała się ekranizacji pod tytułem Sekretne Okno, w której zagrali Johnny Depp i John Turturro.
LANGOLIERY
W czasie nocnego lotu z Los Angeles do Bostonu grupa pasażerów budzi się i odkrywa, że zniknęła większość ich współtowarzyszy podróży, a także załoga. Nie zgłasza się obsługa żadnego lotniska, z którym ocalali próbują nawiązać kontakt, jakby w tajemniczy sposób zniknęła ludność Ziemi.
UKRYTE OKNO, UKRYTY OGRÓD
Życie znanego pisarza Morta Raineya, które po jego rozwodzie i tak było trudne, zamienia się w koszmar, gdy na progu jego domu zjawia się pewien człowiek i zarzuca mu popełnienie plagiatu. Podczas gdy Rainey próbuje udowodnić, że to nieprawda, jego prześladowca staje się coraz bardziej agresywny.
BIBLIOTECZNY POLICJANT
Plakat w czytelni w amerykańskim miasteczku Junction City głosi: „Strzeż się bibliotecznej policji. Grzeczne dzieci oddają książki w terminie”. A co dzieje się z tymi niegrzecznymi? Sam Peebles będzie mógł się o tym przekonać, gdy pozna Ardelię Lortz, budzącą przerażenie dyrektorkę biblioteki.
PIES Z APARATU
Pewien chłopiec jest zachwycony, kiedy dostaje na piętnaste urodziny polaroida… dopóki nie okazuje się, że aparat jest nawiedzony. Wypluwa z siebie zawsze takie samo zdjęcie – niezależnie od tego, co chłopiec fotografuje – z groźnym psem próbującym się uwolnić z polaroidowego świata.
Te krótkie powieści mają wszystko to, dzięki czemu Stephen King stał się jednym z najpopularniejszym na świecie pisarzy.
„Chicago Tribune”
W tych utworach widać to, co łączy pisarstwo Stephena Kinga z twórczością Trumana Capote – narrację, która wprost płynie.
„The Guardian”
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-6751-355-5 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TAKIE RZECZY MOGĄ SIĘ ZDARZYĆ TYLKO MIĘDZY PÓŁNOCĄ A CZWARTĄ NAD RANEM.
LANGOLIERY
W czasie nocnego lotu z Los Angeles do Bostonu grupa pasażerów budzi się i odkrywa, że zniknęła większość ich współtowarzyszy podróży… a także załoga.
UKRYTE OKNO, UKRYTY OGRÓD
Życie znanego pisarza zamienia się w koszmar, gdy na progu jego domu zjawia się agresywny człowiek i zarzuca mu popełnienie plagiatu. W ekranizacji tej minipowieści, Sekretne okno, zagrali Johnny Depp i John Turturro.
BIBLIOTECZNY POLICJANT
Plakat w czytelni w amerykańskim miasteczku głosi: „Strzeż się bibliotecznej policji. Grzeczne dzieci oddają książki w terminie”. A co dzieje się z tymi niegrzecznymi?
PIES Z APARATU
Nastoletni chłopiec jest zachwycony, kiedy dostaje na piętnaste urodziny polaroida… dopóki nie okazuje się, że aparat jest nawiedzony. Wypluwa z siebie zawsze takie samo zdjęcie – z groźnym psem próbującym się uwolnić z polaroidowego świata.STEPHEN KING
Wybitny amerykański pisarz, nazywany Królem Horroru, został w 2003 r. uhonorowany prestiżową nagrodą literacką National Book, a w 2015 r. odebrał z rąk prezydenta USA National Medal of Arts. Światową sławę przyniosła mu powieść CARRIE. Kolejne utwory – powieści, opowiadania i komiksy – opublikowano w setkach milionów egzemplarzy i przełożono na kilkadziesiąt języków. Są wśród nich tak znane książki jak: LŚNIENIE, SKLEPIK Z MARZENIAMI, BASTION, ZIELONA MILA, DOLORES CLAIBORNE, KOMÓRKA, UCIEKINIER, CZARNA BEZGWIEZDNA NOC, CUJO i ośmiotomowy cykl fantasy MROCZNA WIEŻA, na podstawie którego powstał film z Matthew McConaugheyem i Idrisem Elbą w rolach głównych. W 2017 r. swoją premierę miała pierwsza część ekranizacji jednej z kultowych książek Kinga, TO. Druga część tego świetnie ocenianego filmu weszła na ekrany kin we wrześniu 2019 r.
Stephen King nieustannie szuka nowych literackich wyzwań. Do jego dorobku obejmującego powieści z gatunku horroru i fantastyki dołączyły kryminały z trylogii z detektywem Billem Hodgesem, do której należą książki: PAN MERCEDES, ZNALEZIONE NIE KRADZIONE i KONIEC WARTY.
Pod pseudonimem Richard Bachman King opublikował siedem powieści.
STEPHENKINGUNIWERSUM.COM
STEPHENKING.COM
STEPHENKING.PL_Tego autora w Wydawnictwie Albatros_
ROSE MADDER
DOLORES CLAIBORNE
GRA GERALDA
DESPERACJA
REGULATORZY
SKLEPIK Z MARZENIAMI
BEZSENNOŚĆ
ZIELONA MILA
MARZENIA I KOSZMARY
KOMÓRKA
CZTERY PO PÓŁNOCY
CHUDSZY
TO
BASTION
OCZY SMOKA
PO ZACHODZIE SŁOŃCA
CZTERY PORY ROKU
UCIEKINIER
CZARNA BEZGWIEZDNA NOC
CUJO
PODPALACZKA
ROK WILKOŁAKA
MROCZNA POŁOWA
WOREK KOŚCI
DZIEWCZYNA, KTÓRA KOCHAŁA
TOMA GORDONA
NOCNA ZMIANA
ŁOWCA SNÓW
OSTATNI BASTION BARTA DAWESA
UNIESIENIE
INSTYTUT
PÓŹNIEJ
BAŚNIOWA OPOWIEŚĆ
Stephen King, Richard Chizmar
PUDEŁKO Z GUZIKAMI GWENDY
OSTATNIA MISJA GWENDY
_TRYLOGIA PAN MERCEDES_
PAN MERCEDES
ZNALEZIONE NIE KRADZIONE
KONIEC WARTY
_MROCZNA WIEŻA_
ROLAND
(oraz SIOSTRZYCZKI Z ELURII)
POWOŁANIE TRÓJKI
ZIEMIE JAŁOWE
CZARNOKSIĘŻNIK I KRYSZTAŁ
WIATR PRZEZ DZIURKĘ OD KLUCZA
WILKI Z CALLA
PIEŚŃ SUSANNAH
MROCZNA WIEŻA
_POWIEŚCI GRAFICZNE MROCZNA WIEŻA_
NARODZINY REWOLWEROWCA
DŁUGA DROGA DO DOMU
ZDRADA
UPADEK GILEAD
BITWA O JERICHO HILL
POCZĄTEK PODRÓŻY
SIOSTRZYCZKI Z ELURII
BITWA O TULL
PRZYDROŻNY ZAJAZD
CZŁOWIEK W CZERNI
_WYŁĄCZNIE JAKO AUDIOBOOK I E-BOOK_
Stephen King, Joe Hill
W WYSOKIEJ TRAWIE
Stephen King, Stewart O’Nan
TWARZ W TŁUMIERÓWNO PÓŁNOC:
Wstęp
No proszę – jesteśmy w komplecie. Wszystkim udało się wrócić. Mam nadzieję, że cieszycie się z tego, że tu jesteście, co najmniej w połowie tak bardzo jak ja. To mi przypomina pewną historię, a ponieważ opowiadaniem historii zarabiam na życie (i dbam, żeby nie zwariować), podzielę się nią z wami.
Na początku roku – piszę te słowa pod koniec lipca 1989 roku – leżałem rozciągnięty na kanapie przed telewizorem i oglądałem mecz Boston Red Sox z Milwaukee Brewers. Do odbicia szykował się Robin Yount z Brewersów, a bostońscy komentatorzy zachwycali się tym, że ma dopiero trzydzieści kilka lat.
– Czasami się wydaje, że Robin pomagał Abnerowi Doubledayowi¹ wytyczać linie boiska – powiedział Ned Martin, kiedy Yount stawał naprzeciw Rogera Clemensa.
– Właśnie – zgodził się Joe Castiglione. – Dołączył do Brewersów chyba tuż po szkole średniej. Gra w tej drużynie od siedemdziesiątego czwartego roku.
Usiadłem na kanapie tak gwałtownie, że prawie oblałem się pepsi-colą. Zaraz, zaraz, pomyślałem. Chwileczkę, do cholery! Przecież ja w siedemdziesiątym czwartym wydałem swoją pierwszą książkę! To wcale nie było tak dawno temu! Co to za pieprzenie o Abnerze Doubledayu?
I wtedy dotarło do mnie, że postrzeganie upływu czasu – temat stale powracający w historiach, które tu przeczytacie – jest kwestią nadzwyczaj indywidualną. Rzeczywiście, z mojej subiektywnej perspektywy publikacja _Carrie_ wiosną 1974 roku (książka wyszła akurat dwa dni przed rozpoczęciem sezonu baseballowego, kiedy to nastoletni Robin Yount zagrał pierwszy mecz dla Milwaukee Brewers) wydaje się niezbyt odległa – ot, wystarczy się obejrzeć – ale istnieją też inne sposoby liczenia czasu, a niektóre z nich wskazują, że piętnaście lat to naprawdę bardzo dużo.
W 1974 roku prezydentem był Gerald Ford, a Iranem wciąż dyrygował szach. Żył jeszcze John Lennon, a także Elvis Presley. Donny Osmond śpiewał z braćmi i siostrami wysokim, piskliwym głosem. Wynaleziono już domowe magnetowidy, ale były trudno dostępne. Eksperci przewidywali, że kiedy zyskają popularność, opracowany przez Sony format Betamax prędko wdepcze w ziemię swego rywala, znanego jako VHS. Myśl, że wkrótce ludzie zaczną wypożyczać popularne filmy tak samo, jak kiedyś wypożyczali książki w bibliotekach, dopiero majaczyła na horyzoncie. Ceny benzyny osiągnęły niebotyczny pułap: czterdzieści osiem centów za galon zwykłej i pięćdziesiąt pięć za galon bezołowiowej2.
Na mojej głowie i brodzie wtedy jeszcze nie pojawiły się pierwsze siwe włosy. Moja córka, w tej chwili studentka drugiego roku, miała cztery lata. Najstarszy syn, który teraz jest wyższy ode mnie, gra na harmonijce i nosi bujne loki do ramion godne Sammy’ego Hagara, właśnie przestawiał się na pieluchomajtki. Z kolei najmłodszy, obecnie grający na pierwszej bazie i jako miotacz mistrzowskiej drużyny Małej Ligi baseballu, przyszedł na świat dopiero trzy lata później.
Czas ma taką dziwną plastyczną właściwość, a wszystko wcześniej czy później do nas wraca. Wsiadając do autobusu, oczekujesz, że zawiezie cię niezbyt daleko – może na drugi koniec miasta, nie dalej – aż tu nagle: jasna cholera! Lądujesz na drugim kontynencie. Czy ta metafora wydaje wam się odrobinę naiwna? Mnie też, ale najlepsze, że to w ogóle bez znaczenia. Zagadka czasu jest w swej istocie tak idealna, że nawet równie dziecinne spostrzeżenia jak powyższe zachowują pewien osobliwy, przejmujący wydźwięk.
Przez te lata nie zmieniło się jedno – główny chyba powód, dla którego czasem wydaje mi się (Robinowi Yountowi zapewne również), że czas w ogóle nie upływa. Wciąż robię to samo: piszę historie. I wciąż jest to nie tylko coś, co umiem, ale i coś, co kocham. Nie zrozumcie mnie źle – kocham żonę i dzieci, jednak nadal ogromną przyjemność sprawia mi odnajdywanie owych osobliwych bocznych dróg i podążanie nimi, aby odkryć, kto tam mieszka, co robi, komu to robi, a może nawet dlaczego. Nadal kocham tę dziwność oraz cudowne chwile, kiedy obrazy nagle stają się jasne, a wydarzenia układają w spójny wzór. Każda opowieść jest jak wąż. To zwinna bestia, więc czasem wymyka się z rąk, ale gdy już ją uchwycę, trzymam mocno... i jest to fantastyczne uczucie.
W 1990 roku, kiedy ukaże się niniejsza książka, w branży fantazjowania będę robił już od szesnastu lat. W połowie tego okresu, czyli już długo po tym, jak – wskutek procesu, którego do dziś w pełni nie pojmuję – zostałem naczelnym straszydłem Ameryki, wydałem książkę pod tytułem _Cztery pory roku_. Był to zbiór czterech niepublikowanych wcześniej krótkich powieści, w tym trzech niebędących opowieściami grozy. Wydawca przyjął go w dobrej wierze, ale chyba nie bez wątpliwości. Ja również je miałem. Jak się okazało, niepotrzebnie się martwiliśmy. Czasem autorowi zdarza się opublikować książkę, której pisany jest szczęśliwy los, i tak właśnie było z _Czterema porami roku_.
Na podstawie jednej z tych historii, _Ciała_, nakręcono film (_Stań przy mnie_) i całkiem nieźle sobie radził... To pierwszy prawdziwy sukces ekranizacji mojej twórczości od czasu _Carrie_ (filmu, który wszedł na ekrany, kiedy Abner Doubleday i wiecie już kto wytyczali linie tamtego boiska). Rob Reiner, reżyser _Stań przy mnie_, jest jednym z najodważniejszych, najmądrzejszych filmowców, jakich kiedykolwiek spotkałem, i czuję się dumny, że mogłem z nim współpracować. Zabawne jest to, że firma, którą pan Reiner założył po sukcesie _Stań przy mnie_, nosi nazwę Castle Rock Productions... Dla wielu moich wiernych czytelników powinna ona brzmieć znajomo.
_Cztery pory roku_ podobały się także większości krytyków. Prawie wszyscy potraktowali napalmem po jednej z minipowieści, ale ponieważ każdy chciał spalić inną, uznałem, że bezkarnie mogę ich zignorować... co też uczyniłem. Takie postępowanie nie zawsze jest możliwe; kiedy w większości recenzji _Christine_ sugerowano, że to wyjątkowo okropna książka, z niechęcią doszedłem do wniosku, że pewnie rzeczywiście nie jest tak dobra, jak się spodziewałem (co nie powstrzymało mnie jednak przed pobieraniem tantiem). Znam pisarzy, którzy twierdzą, że nie czytają recenzji swojej twórczości lub że te krytyczne ich nie dotykają. Dwóm z nich nawet wierzę. Sam jednak jestem inny – zamartwiam się perspektywą złych recenzji, a gdy się zdarzą, bardzo je przeżywam. Nie przygnębiają mnie jednak na długo; zabijam wtedy kilkoro dzieci i parę starszych pań i znów jestem radosny jak skowronek.
Najważniejsze, że _Cztery pory roku_ spodobały się czytelnikom. Nie przypominam sobie ani jednego listu z tamtego okresu, w którym ktoś beształby mnie za napisanie tekstu niebędącego opowieścią grozy. Wręcz przeciwnie, większość czytelników mówiła, że co najmniej jedna z tych historii rozbudziła ich emocje, skłoniła do przemyśleń, wywołała uczucia. Właśnie te listy są prawdziwą zapłatą za dni (a jest ich mnóstwo), kiedy słowa przychodzą z trudem, a natchnienie jest liche albo nie ma go wcale. Niech Bóg błogosławi i strzeże Wiernego Czytelnika; usta mogą mówić, ale żadna opowieść nie istnieje bez ucha, które chciałoby słuchać.
To było w 1982 roku. W tym samym, kiedy Milwaukee Brewers, prowadzeni przez – jasne, zgadliście – Robina Younta, zdobyli jedyny w swej historii tytuł mistrzów American League. Yount skończył ów sezon ze średnią uderzeń 0,331, huknął dwadzieścia dziewięć _home runs_ i uznano go za najbardziej wartościowego gracza American League.
To był dobry rok dla nas obu, starych pryków.
Książki _Cztery pory roku_ nie zaplanowałem; przyszła na świat sama z siebie. Cztery długie historie, które się na nią złożyły, powstały w różnych momentach na przestrzeni pięciu lat. Okazały się zbyt długie, żeby je wydać jako opowiadania, ale odrobinę za krótkie na publikację jako oddzielne powieści. Ów zbiór to nie tyle wielkie osiągnięcie, ile raczej statystyczna osobliwość – niczym mecz, w którym miotacz nie pozwoli pałkarzom na żadne odbicie, albo jak skompletowanie przez pałkarza całego _cycle_ (czyli uderzeń, po których dotrze na pierwszą, na drugą i na trzecią bazę oraz zaliczy _home run_ w tym samym spotkaniu). Sukces i aprobata _Czterech pór roku_ sprawiły mi wielką przyjemność, ale składając maszynopis do wydawnictwa Viking Press, odczuwałem też wyraźny żal. Wiedziałem, że to dobra książka, ale również – że prawdopodobnie już nigdy w życiu nie opublikuję podobnej.
Jeśli oczekujecie, że powiem teraz: „Cóż, myliłem się”, muszę was rozczarować. Książka, którą właśnie trzymacie w rękach, zasadniczo różni się od tej wcześniejszej. _Cztery pory roku_ składały się z trzech historii „głównego nurtu” oraz jednej z motywami nadprzyrodzonymi, natomiast wszystkie cztery teksty w niniejszym zbiorze to opowieści grozy. W większości są też nieco dłuższe od tych z _Czterech pór roku_ i powstały głównie w ciągu dwóch lat, kiedy to rzekomo udałem się na pisarską emeryturę. Być może różnią się dlatego, że zrodziły się w umyśle, który zwrócił się, przynajmniej chwilowo, ku mroczniejszym tematom.
Takim tematem jest na przykład czas i jego niszczycielski wpływ na ludzkie serce. A także przeszłość, cienie rzucane przez nią na teraźniejszość – cienie, w których czasem rosną rzeczy nieprzyjemne, a jeszcze gorsze chowają się... i tyją.
Jednakże nie wszystkie moje zainteresowania uległy zmianie, a większość przekonań tylko się utrwaliła. Nadal wierzę w siłę ludzkiego serca i w zasadniczą wagę miłości; nadal wierzę, że ludzie mogą tworzyć więzi i że duchy zamieszkujące nasze ciała czasem się stykają. Nadal wierzę, że cena owych więzi jest potwornie, wręcz niewyobrażalnie wysoka... i że ich wartość znacznie przerasta koszt, który trzeba ponieść. Nadal chyba wierzę w nadejście Białego, w to, że trzeba znaleźć sobie bastion... i bronić go aż do śmierci. To staromodne przekonania i zainteresowania, ale skłamałbym, mówiąc, że już ich nie posiadam. Albo że one nie posiadają mnie.
Wciąż jednak kocham dobre historie. Kocham ich słuchać i kocham je opowiadać. Może wiecie, a może nie (i może was to nie obchodzi), że zapłacono mi mnóstwo pieniędzy za wydanie niniejszej książki, a także dwóch kolejnych. Ale jeśli wiecie i was to obchodzi, to wiedzcie również, że za samo napisanie tekstów do tej książki nie dostałem ani centa. Jak wszystkiemu, co dzieje się samoczynnie, aktowi pisania obojętny jest pieniądz. Świetnie mieć pieniądze, ale gdy w grę wchodzi tworzenie, lepiej nie myśleć o nich zbyt wiele. To spowalnia cały proces.
Mój sposób opowiadania historii chyba trochę się zmienił (mam nadzieję, że teraz jestem w tym lepszy, ale to już oczywiście powinien samodzielnie ocenić każdy czytelnik), lecz należało się tego spodziewać. Kiedy Brewersi grali o tytuł w 1982 roku, Robin Yount grał na pozycji łącznika. Teraz jest środkowozapolowym. To chyba oznacza, że trochę zwolnił... ale wciąż wyłapuje prawie wszystko, co leci w jego stronę.
Mnie to wystarczy. Wystarczy mi całkowicie.
Ponieważ bardzo wielu czytelników ciekawi źródło poszczególnych historii albo ich miejsce w szerszej perspektywie twórczości pisarza, każdą z minipowieści poprzedziłem krótkim wstępem, w którym wyjaśniam jej powstanie. Może zainteresują was te notki, ale nie musicie ich czytać, jeśli nie chcecie. Dzięki Bogu, nie jest to szkolne zadanie i nie czeka was potem kartkówka.
Na koniec powtórzę: jak przyjemnie być tutaj, żyć, mieć się dobrze i znowu z wami rozmawiać... wiedząc, że wy również tu jesteście, również żyjecie, cali i zdrowi, i że czekacie na wyprawę w inne miejsce – gdzie być może ściany mają oczy, drzewa mają uszy, a coś bardzo nieprzyjemnego próbuje wydostać się ze strychu i zejść na dół do ludzi. To coś nadal mnie interesuje... ale obecnie jeszcze bardziej interesują mnie owi ludzie, którzy być może się tego czegoś spodziewają, a może nie.
Zanim sobie pójdę, jestem wam jeszcze winien wynik tamtego meczu. Brewersi pokonali Red Soxów. Clements wyautował Robina Younta przy jego pierwszym podejściu... ale za drugim razem Yount (który według Neda Martina pomagał Abnerowi Doubledayowi wytyczać linie pierwszego boiska do baseballu) posłał piłkę w lewe zapole, tak że odbiła się wysoko od ściany zwanej „Green Monster”, dobiegł do drugiej bazy i pozwolił zapunktować dwóm kolegom.
Robin chyba jeszcze nie porzucił gry.
Ja też nie.
Bangor, Maine
Lipiec 1989
1 Abner Doubleday – amerykański oficer, który w 1839 roku rzekomo zorganizował pierwszy w historii mecz baseballu.
2 Kiedy Stephen King pisał te słowa, benzyna w Stanach Zjednoczonych kosztowała już prawie trzy razy więcej.PIERWSZA PO PÓŁNOCY
Przedmowa do _Langolierów_
Historie przychodzą do mnie w różnych chwilach i miejscach – w samochodzie, pod prysznicem, na spacerze, nawet kiedy stoję samotnie na imprezie. Kilka razy przyszły we śnie. Bardzo rzadko zdarza się jednak, żebym zaczął pisać, gdy tylko wpadnę na jakiś pomysł, nie prowadzę też „zeszytu z pomysłami”. Niezapisywanie pomysłów wynika z instynktu samozachowawczego. Miewam ich mnóstwo, ale tylko nieliczne bywają dobre, toteż chowam je wszystkie do swoistej szuflady w mojej głowie. Te złe w końcu ulegają tam samozniszczeniu, zupełnie jak taśma z instrukcjami na początku każdego odcinka _Mission: Impossible_. Te dobre nie. Od czasu do czasu, kiedy otwieram ową szufladę, żeby sprawdzić, co w niej zostało, spogląda na mnie stamtąd garstka pomysłów, każdy z jednym wyraźnym obrazem.
W przypadku _Langolierów_ był to obraz kobiety, która przyciska rękę do pęknięcia w szybie samolotu pasażerskiego.
Na nic się nie zdało przekonywanie samego siebie, że niewiele wiem o komercyjnych samolotach pasażerskich. Oczywiście tak właśnie sobie powiedziałem, lecz obraz i tak powracał, ilekroć otwierałem szufladę, żeby wrzucić tam kolejny pomysł. Doszło do tego, że czułem perfumy tej kobiety (to było L’Envoi), widziałem jej zielone oczy, słyszałem szybki, przestraszony oddech.
Pewnej nocy, kiedy leżałem w łóżku, na granicy snu, zrozumiałem, że ta kobieta jest duchem.
Pamiętam, że wtedy usiadłem, spuściłem stopy na podłogę i zapaliłem światło. Siedziałem tak przez chwilę, niewiele myśląc o czymkolwiek... przynajmniej z pozoru. Pod maską ów gość, który tak naprawdę kieruje za mnie całą robotą, już skwapliwie porządkował blat i przygotowywał się do ponownego odpalenia maszyn. Nazajutrz zacząłem – albo raczej on zaczął – pisać tę historię. Zajęło mi to mniej więcej miesiąc i przyszło najłatwiej ze wszystkich tekstów w niniejszej książce. Po drodze wszystko układało się gładko i naturalnie. Raz po raz zdarza się, że i historie, i dzieci przychodzą na świat niemal bez bólów porodowych; z tą opowieścią tak właśnie było. Ze względu na apokaliptyczny klimat podobny do mojego wcześniejszego opowiadania pod tytułem _Mgła_ każdy rozdział poprzedziłem nagłówkiem w tym samym staromodnym, rokokowym stylu. Po skończeniu tego tekstu czułem się niemal równie dobrze jak wtedy, gdy go zaczynałem... co zdarza się bardzo rzadko.
Jestem leniwy, jeśli chodzi o zbieranie materiałów, ale tym razem bardzo się starałem odrobić pracę domową. Uporządkować fakty, a potem ich nie pomieszać pomagało mi trzech pilotów: Michael Russo, Frank Soares i Douglas Damon. Gdy już obiecałem, że nic nie zepsuję, byli naprawdę w porządku.
Czy nie ustrzegłem się błędów? Wątpię. Nie udało się to nawet wielkiemu Danielowi Defoe; w _Robinsonie Crusoe_ nasz bohater rozbiera się do naga, płynie do statku, z którego niedawno uciekł... a potem napełnia kieszenie rzeczami mającymi pozwolić mu przeżyć na bezludnej wyspie. Jest też pewna powieść (tytuł i nazwisko pisarza litościwie pominę) o nowojorskim metrze, gdzie autor najwidoczniej wziął boksy motorniczych za publiczne toalety.
Moje standardowe zastrzeżenie brzmi następująco: wszystko, co zgadza się z rzeczywistością, jest zasługą panów Russo, Soaresa i Damona, a wszystko, co mija się z prawdą, to moja wina. Te słowa nie wynikają bynajmniej z czczej uprzejmości. Błędy rzeczowe zwykle nie są skutkiem błędnych informacji, lecz nieumiejętności zadawania właściwych pytań. W przypadku samolotu, na którego pokład wejdziecie za moment, pozwoliłem sobie tu i ówdzie na pewną swobodę; chodzi jednak o rzeczy drobne, ponieważ wydały mi się niezbędne dla fabuły.
No dobrze, tyle ode mnie; zapraszam na pokład.
Wzbijmy się w nieprzyjazne niebo.