- W empik go
Cztery rubiny - ebook
Cztery rubiny - ebook
„CZTERY RUBINY” TO KSIĄŻKA O MIŁOŚCI I RELACJACH MIĘDZYLUDZKICH.
Wiek XIX wymaga poświęceń. Losy młodej hrabianki Ireny Wandy Ostrowskiej zakochanej w urzędniku nie toczą się tak, jak by tego pragnęła. Wychodzi więc za mąż za doktora weterynarii. Po jego śmierci Irena sprzedaje dom i wyprowadza się do Poznania. Tam losy matki i córki tworzą kolejną historię...
Co tak naprawdę liczy się w życiu? Z pewnością bohaterki jednomyślnie odpowiedzą, że miłość, ale jest coś jeszcze − to więź pokoleniowa, to stare fotografie skrzętnie przechowywane na dnie szuflady, to skrywające różne tajemnice rodzinne przedmioty, jak choćby brosza babci Marii, podarowana przez generała w dzień zaręczyn.
„Cztery rubiny” to pokoleniowa historia niezwykłych kobiet i ich rodzin, która ma uświadomić czytelnikowi, jak ważna jest historia nasza i naszych bliskich.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-746-8 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tak, to zdumiewające. Ile czasu minęło? Obracam w dłoniach przedmiot, w którym mogłaby mieścić się historia, tak jak w drzewach, które żyją setki lat. Nieraz stawałam pod nimi. Marzyłam o tym, by mogły mówić, by mogły mi powiedzieć, jaka jest ich przeszłość, co widziały, co czuły. Nie mogę jednak winić drzew o to, że do nas nie przemawiają, tak jest od zawsze… może to kiedyś się zmieni. Może jak w książkach fantasy odezwą się do nas i powiedzą, jak było, jak jest, jak to jest być niemym świadkiem tylu niespisanych wydarzeń. Wydarzeń drobnych, bo jasne jest, że wielkie czyny opisywane są przez świadków historii i naukowców, choć zmieniane co pięćdziesiąt lat w zależności od ustroju i nastroju. Nie tak mało istotne jak miłość pod kasztanem i rodzące się pod nim uczucie. Nie tak ważne jak przejeżdżająca nieopodal dorożka, a lata później samochód o mocy dwustu koni, choć z czworonogiem nie ma to nic wspólnego.
Tak, czas biegnie coraz szybciej i szybciej. Ma się wrażenie, że nie zatrzyma się, a nawet nie zwolni już nigdy. Choć to smutne, nie możemy nic na to poradzić. Możemy jednak zrobić coś, co pozwoli nam wrócić jak w wehikule czasu i poczuć atmosferę przeszłości.
Cofnąć się do naszej historii, poznać, skąd jesteśmy, a zatem – kim jesteśmy.Rozdział 2. | Ucieczka
Czuła ciągły strach. Już idą czy jeszcze nie. Zaczęło się ściemniać. Strach towarzyszył im już od prawie pięciu lat. Od czasu gdy stali się członkami wielkiego zniszczenia, obracania wszystkiego w nicość. Jak to mogło się stać, jak to możliwe, że ziemia wydała na świat takiego potwora na czele armii szakali. W momencie gdy wydawało się, że może nadejdzie kres wojennej udręki, że ktoś ich wszystkich udręczonych oswobodzi, nadeszło najgorsze. Wieści rozchodziły się powoli, ale jednak docierały. To, co działo się na Wschodzie, przechodziło wszelkie pojęcie. Krzywd ludzkich nie da się zmierzyć żadną miarą.
Uchyliła zasłonkę, przyciemniła jasność panującą w pomieszczeniu, w którym nie zostało już nic cennego. Zbliżali się. Przygotowane wcześniej wiadro i czarna od brudu szmata, chusta na głowę to niezbędny kamuflaż. Może nie poznają, może się nie zorientują. Znowu przechodzi ją fala strachu. Łomotanie do drzwi. Truchleje. Otwiera. Czterech sowieckich żołnierzy NKWD splądrowało dom w mgnieniu oka. Dom, który już wyzuty był z atmosfery normalności. W kącie płakała czteroletnia Danusia, pierworodna córka Ireny. Dziecko nigdy nie oswoi się z dramatyzmem sytuacji, jaki dzieje się czasami wokół. Nie mogła nie płakać, nie mogła nie czuć strachu. Może dobrze, że była czterolatką, a nie czternastolatką. Bogu za to zapłać.
Irena, starając się odwrócić uwagę od dziecka, na kolanach z nosem prawie przy podłodze miętosiła brudną szmatę, skalaną błotem przyniesionym pod wojskowymi, ciężkimi buciorami. Modliła się w duchu, choć tej wiary coraz mniej jej zostało, by jej nie kopnął, jak ostatnio. Jest brzemienna. Nie mogło przydarzyć jej się jednocześnie coś tak wspaniałego i zarazem tak strasznego jak ciąża podczas wojny.
„Dam radę, będę jak dotąd udawać kogoś, kim nie jestem. Kogoś, kto tylko wciela się w rolę, ale to się kiedyś musi skończyć” – mówiła Irena w duchu do siebie.
Domyślała się, że polskich intelektualistów, polską inteligencję wywozi się na Sybir. Musiała tego uniknąć, musiała ratować siebie i rodzinę. Musiała mieć zniszczone i spracowane dłonie, takie, jakie ma tylko ciężko pracująca w domu kobieta. Nie było to proste zadanie dla młodej Irenki, która nie zaznała nigdy pracy fizycznej. Nauczona była „zarządzania” domem, a nie wykonywania prac samodzielnie. Wychodziła więc przed dom i w czarnej, smutnej, jakby rozumiejącej wszystko jałowej ziemi brudziła swoje piękne, białe dłonie tak długo, aż brud dostał się pod paznokcie. Odwracała wtedy głowę, roniła łzę, lecz wiedziała, że to konieczność, że to ocalenie. Jak się okaże, było to bardzo słuszne założenie. Liczyła na to, może jednak naiwnie, że Matka Boska uratuje ich ponownie, tak jak podczas bombardowania w 1941 roku, kiedy to szybko z Kaziczkiem uciekli do własnoręcznie wykopanego schronu, wieszając nad nim święty obrazek. Matka Boska ocaliła ich wtedy. Wiedziała to na pewno. Gdy nastał względny spokój, wychylili głowy, lecz wokół nie było już nic. Tylko Matka Boska zawieszona na gałęzi nad ich głowami kiwała się w przód i w tył, jakby chcąc im powiedzieć, że będzie dobrze, a zegar dla nich nadal bije i dla ich niedługo po tym narodzonego dziecka.
Zabolało. Uchroniła brzuch. Upadła, na szczęście niżej niż podłoga, na której i tak już klęczała, się nie dało. Zabrali ostatni kawałek słoniny i odeszli zadowoleni z zasianego strachu, podgryzając swoimi zepsutymi zębami łup.
Mąż na szczęście lub nieszczęście był u gospodarzy w pobliskiej wsi, odbierając cielę ostatniej chyba w okolicy krowy. Dzięki poczciwym gospodarzom, w ramach wdzięczności mieli mleko dla małej Danusi. Umęczony wrócił przed północą. Nie musiał pytać, co się wydarzyło. Wystarczyło spojrzeć w ich zastraszone oczy i na jej wielki siniak na udzie. Jego twarz wyraziła podjętą decyzję. Zachód, muszą uciekać na Zachód.
Stało się to celem, który miał uratować im życie. Przygotowania nie trwały długo, nie mieli wiele dobytku. Wszystko, co otrzymała od ukochanej babci, zostało sponiewierane i rozkradzione. Miała jednak coś, co uratuje im życie niejeden raz. Niewielki pakunek dóbr rodzinnych mieniących się w słońcu, skrywanych skrzętnie przez wszystkie lata udręki. Wiedziała, że tego strzec musi bezwzględnie.
Ze Lwowa do wielkopolskiej miejscowości mieli około siedemset kilometrów. W dzisiejszych warunkach to około ośmiu, dziewięciu godzin jazdy samochodem, o samolocie nie wspominając. Był jednak marzec 1945 roku, brak sprawnie działającej komunikacji, a właściwie sprawnie działającego czegokolwiek. Decyzja jednakowoż zapadła. Ubrali się bardzo ciepło, Danusia w najcieplejszych trzewiczkach miała przemierzyć swoje pierwsze długie kilometry do lepszego życia. Kazimierz, jak się wkrótce okaże, miał znaleźć swoje miejsce na ziemi. A ona… wrócić po trosze do życia sprzed lat. Spakowana dzień wcześniej podniszczona walizka mieściła w sobie niewielki zapas długoterminowego jedzenia otrzymanego od gospodarzy za pomoc przy skutecznym leczeniu zwierząt. Spakowali również wszelkie dokumenty, obrazek Matki Boskiej oraz jej ulubionego Pana Tadeusza. Nie wiedziała dlaczego, ale czytała go zawsze w stanach napięcia związanego ze strachem. A takowy właśnie odczuwała. Z Panem Tadeuszem w dłoni wsiadła do furgonu, który miał zawieźć rodzinę do Lublina. Mąż przekupił kierowcę jedną dukatową monetą. Jedynym środkiem płatniczym, który skutkował.
Ranek, a właściwie świt, był bardzo zimny, Danusia trzęsła się jak osika. Matka przycisnęła ją mocno do siebie, choć z racji swojej niewielkiej wagi za dużo ciepła pewnie oddać jej nie mogła.
– Będzie dobrze, córeczko – szepnęła. – Czekają na ciebie niespodzianki, zobaczysz.
– Ależ mamo, jesteś pewna? A jakie? – Oczy małej zrobiły się okrągłe i pełne nadziei.
Irena nie mogła tego sprecyzować, bo nie miała pojęcia, co ich tam czeka, ale wiedziała, że musi dać córce motywację do zniesienia trudów podróży.
– Takie mam przeczucie, kochanie – odrzekła zgodnie z prawdą.
Danusia wtuliła się w matkę mocniej i choć niewygoda związana z podróżą na tyłach samochodu była uciążliwa, wszyscy czuli, że musi być dobrze.
Zbliżało się południe, wiosenne słońce było już wysoko, po dwóch kontrolach okupionych spirytusem przez kierowcę (chwała mu za ten spryt) dojeżdżali do Lublina. Nienarodzone dziecko dawało znaki, poruszając się w łonie, jakby oznajmiając, że ma już dość, że chce wygody, a nie ściśniętej przez kilkugodzinne siedzenie powierzchni „mieszkalnej”, którą na razie stanowiła powierzchnia matczynego organizmu.
Litwo! Ojczyzno moja! ty jesteś jak zdrowie;
Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,
Kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie
Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie.
Panno Święta, co Jasnej bronisz Częstochowy
I w Ostrej świecisz Bramie! Ty, co gród zamkowy (…).
Usnęła…
– Jesteśmy na miejscu! – krzyknął kierowca. – Ruszać się!!
„Ruszać się” – łatwo powiedzieć, po tylu godzinach jazdy w odrętwieniu trudno wyprostować członki. Zwlekli się jednak jakoś. Danusia płakała nie wiedząc, co się wydarzy. Znaleźli się przed dworcem kolejowym w Lublinie. Jego wielkość zaskoczyła ich. Budynek wielce elegancki, wybudowany w 1877 roku, przypominał Wersal w wersji mini ze swą białą fasadą oraz sześcioma wysokimi półokrągłymi oknami. Wybudowany, by łączyć Lublin z Warszawą, która była teraz ich punktem na zaplanowanej trasie. Prawie niezniszczony. Weszli przez jedną z trzech fasad, w środku panował spory ruch. Ludzie, jak oni, chcący przemieszczać się nie wiadomo dokładnie dokąd. Na pewno do lepszego miejsca, tylko gdzie takie istnieje? Każdy próbuje. Każdy ma cel. W holu posilili się tym, co mieli w walizce: lekko czerstwym chlebem oraz kawałkiem wędzonego boczku. Zadziwiające, że nawet czteroletnie dziecko rozumiało powagę sytuacji i nie próbowało grymasić, że niesmaczne, że niesłodkie.
Zakupili bilety trzeciej klasy, która mieściła się na tyłach pociągu, w ostatnich wagonach. Zasiedli na niewygodnych kanapach wyściełanych brudnozieloną tkaniną imitującą welur. Danusia przytuliła się do ojca. Irenka tym razem mogła liczyć na pozycję półleżącą, dzięki czemu jej dzieciątko miało w swojej łupince troszkę wygodniej i przestało kopniakami narzekać.
Podróż trwać miała od siedmiu do ośmiu godzin. To przedostatni etap podróży, około północy Nadwiślańska Kolej, jadąca około 40 km/h, powinna dowieźć pasażerów do Warszawy. Zbliżał się wieczór. Usłyszeli trzy dzwonki zwiastujące, że pociąg rusza. Gładziła dłonią okładkę książki, jakby gestem dziękując Mickiewiczowi za to, że jej ją dał. Właściwie nie musiała jej czytać, uspokajała ją sama jej obecność. Treść znała już dawno na pamięć i recytowała ją każdego wieczora Danusi do snu jak najpiękniejszą bajkę. Dlaczego właściwie Adam Mickiewicz? Nie wiedziała. Może dlatego, że to jedyna ocalała z rodzinnego domu książka, tak samo pieszczona w dłoniach przez babkę jak dziś przez nią.
(…) Nowogródzki ochraniasz z jego wiernym ludem!
Jak mnie dziecko do zdrowia powróciłaś cudem,
(Gdy od płaczącej matki pod Twoją opiekę
Ofiarowany, martwą podniosłem powiekę
I zaraz mogłem pieszo do Twych świątyń progu
Iść za wrócone życie podziękować Bogu),
Tak nas powrócisz cudem na Ojczyzny łono (…).
Spadła.
– Irenko, nic ci się nie stało? – spytał Kaziczek przerażony. Pociąg tak silnie zahamował, że upadła z siedziska na brudną podłogę pociągu. – Podnieś się, kochanie.
– Moja książka – powiedziała tak, jakby ona była mniej ważna od lektury. – Podnieś, proszę.
Tak, byli na miejscu. Stolica. To, co zobaczyli, nie napawało optymizmem. Dworzec zniszczony, w niczym nie przypominał tego zdatnego do użytku w Lublinie. Budynki mieszkalne kompletnie zburzone. Tłumy ludzi. I oni. Z walizką w ręku. Ile razy jeszcze będą tak stać i wyglądać jak na widokówce, ze smutnymi, przerażonymi oczami. Dwoje dorosłych, małe dziecko i zaokrąglony brzuszek zwiastujący nowe życie.
------------------------------------------------------------------------
Adam Mickiewicz, Pan Tadeusz, Warszawa 1984, s. 6.
Tamże, s. 6.Rozdział 3. | Irena i ja
Spoglądam na zdjęcie zrobione wiele lat temu. Przedstawia mnie i moją babcię, już wtedy około osiemdziesięcioletnią. Leżymy obie na sypialnianym łóżku w domu mojej mamy Grażyny. To zdjęcie zawsze budzi we mnie dziwnego rodzaju wzruszenie oraz zadumę nad mijającym czasem. Jestem ja – Adrianna – najmłodsza z pokolenia, Grażyna, robiąca fotografię aparatem analogowym, wtedy jeszcze nie mieliśmy pojęcia o fotografii cyfrowej, oraz Irena. Trzy pokolenia na dwudziestu dwóch metrach kwadratowych pokoju.
Leżymy obie na łóżku sypialnianym mojej mamy, złożone ręce trzymamy na podbrzuszu ozdobione ukochaną przez nas obie biżuterią. Zadziwiające jest to, że zdjęcie niepozowane, a efekt zadziwiająco przemyślany. To tak, jakby obok mnie spoczywała „ja” za jakieś sześćdziesiąt lat. Takie lustro przyszłości. Lecz obraz w lustrze zawiera w sobie inny bagaż doświadczeń, inny pogląd na życie. Życie długo przeżyte, a jednak zbyt krótkie.
– Adrianko, czy te częste przejazdy nie męczą cię zbytnio? – zapytała po chwili, w której wyrwała się z zadumy.
Miała na myśli te dziewięćdziesiąt kilometrów, które przemierzam na początek i koniec każdego weekendu, zmierzając do domu ze szkoły lub ze szkoły do domu.
Uczęszczam do Liceum Plastycznego w Poznaniu zgodnie z pomysłem mamy, która zawsze miała duszę artystyczną po swoim ojcu, a moim dziadku Kazimierzu. To on miał wielkie zamiłowanie do fotografii, a nawet rysunku. Jego pięknie narysowane piórkiem postacie Żydów, których ukochał sobie jako temat przewodni swoich małych dzieł, widnieją oprawione w ramach na ścianie naszego rodzinnego domu w liczbie dwóch sztuk. Reszta, niestety, zaginęła, jak wiele innych cennych pamiątek. Nad wielką półką z książkami, przykrytą delikatnie kurzem, wisi również ukochany przez nas, to znaczy przez mamę i mnie, dyplom doktorancki dziadka wydany w formacie czterdzieści na sześćdziesiąt z wielką pieczęcią zwisającą u dołu. Takich już się nie robi, takich już nie ma. Przechowujemy go jak relikwię i wiem, że przechodzić będzie ona z rąk do rąk.
Talent plastyczny przejawiała też Danuta, malowała zawzięcie te swoje olejne obrazy, z uporem zapamiętałego artysty. Ojciec, a mój dziadek, nie zgodził się, aby jego pierworodna córka miała taki, jak to określał, nieokreślony zawód i żyła biednie niczym van Gogh. To było w jego rozumieniu niedopuszczalne. Zatem Danuta kontynuowała, chcąc nie chcąc, tradycję rodzinną, studiując medycynę ze specjalizacją stomatologiczną.
„Sztukę – jak mawiał dziadek – uprawiać można, dziecko, po pracy”. No i tak już zostać musiało.
Danuta nie poddawała się jednak i malowała te swoje obrazy nadal, trzy z nich również wiszą u nas na ścianie. Teraz jako niemal absolwentka szkoły plastycznej muszę przyznać, że, niestety, nie miała za grosz talentu w odróżnieniu od tego, że wspaniale spełniała się zawodowo jako ceniony stomatolog. Decyzja dziadka była poniekąd słuszna.
– Nie jest mi ciężko, babciu – odparłam. – Pozostało już tylko pół semestru do obrony pracy dyplomowej i wrócę do domu.
Pogłaskała mnie po policzku swoją delikatną jak papierek dłonią.
– Widzisz, dziecko, uciekaj do miasta. Nie wracaj tutaj! Tylko duże miasto daje wielkie perspektywy. – Zawyrokowała.
Muszę po latach przyznać jej rację. Dlaczego jest tak, że gdy jesteśmy młodzi, wydaje nam się, że to my mamy rację, a starszym tylko grzecznie przytakujemy? Miejscowość, w której przyszłam na świat, rozrosła się wprawdzie, lecz nie przekracza piętnastu tysięcy mieszkańców. Jest tu kilka szkół, szpital, urząd, a miejscowość ma nawet status miasta powiatowego, ale czy to wystarczy? W mniemaniu mojej mamy również nie, dlatego stało się tak, że uczyłam się pięć lat poza domem, w miejscu zwanym „dużym miastem”. Cóż z tego jednak, skoro przez całe pięć lat czułam się, jak to się dziś określa, niczym „słoik”. Zawsze byłam nietutejsza, choćbym nawet znała całą topografię miasta oraz wszystkie galerie (nie handlowe oczywiście), muzea czy kluby rozrywkowe. Gdzieś, jakby na czole, mamy wypisane, że nie jesteśmy „stąd”. Na czym to jednak polega? Tego nie wiem do dzisiaj. Może trzeba było cierpliwości, lat, które były do pokonania tak jak kilometry przemierzane przez maratończyków.
Moja babcia Irena była właśnie takim maratończykiem i podziwiam ją za to. Jej życie to taka podróż z wieloma przystankami, a jej celem zawsze było miasto: teatry, muzea, sklepy, komunikacja miejska. Swoboda przemieszczania się z miejsca na miejsce bez angażowania w to innych osób. Wielkomiejski styl i szyk zawsze pasował do babci. Całe życie marzyła, aby – jak to się mówi – lawirować po salonach, ale życie nie było łaskawe, zakłóciła je wojna i spustoszenie, jakie zasiała przede wszystkim w ludzkich umysłach. Nagle skończyły się spotkania, bankiety, na które zabierał młodą i śliczną wtedy Irenkę ojciec – Zdzisław Kajetan Ostrowski, mój pradziadek.
„Panna Ostrowska wygląda dziś wyjątkowo pięknie” – mawiano w towarzystwie.
W swej długiej fiołkowo-niebieskiej drapowanej spódnicy i białej, wysoko pod szyję zapiętej bluzce z maleńkimi perłowymi guziczkami idącymi wzdłuż jej smukłych pleców była olśniewająca. Włosy koloru kasztanowego upięte miała wysoko, ale to, co wzbudzało największy podziw, to brosza, którą nosiła przypiętą pod szyją. Lśniące złoto, owalne, wielkości około siedmiu centymetrów, wysadzane drogocennymi kamieniami, w tym cudnymi czterema rubinami osadzonymi jakby na gałązce z drzewa wiśniowego. Tak, był to przedmiot wielkiego pożądania. O tej miłosnej broszy krążyły już na salonach legendy. Wszyscy wiedzieli, że podarował ją jej babce Marii generał Emil Jauernig urodzony w Austrii z okazji zaręczyn i tym okazał swoją oryginalność, pomijając tradycję dawania pierścionka z brylantem. Okazał swojej żonie tyle miłości, ile tylko oddać może człowiek człowiekowi. Dziś brosza stanowi jakby miłosny talizman oraz część tych drobnych dóbr, które kiedyś miała otrzymać od swej babki Irena.
Państwo Jauernigowie osiedlili się w pięknym niewielkim Strzyżowie, rodzinnej miejscowości Marii, w domu ze strzelistym dachem, z pięknymi wykuszami oraz drewnianą fasadą. Strzyżów do 1998 roku należał do województwa rzeszowskiego. Był pięknym małym miasteczkiem liczącym około ośmiu tysięcy mieszkańców. Klimat górski sprzyjał mieszkańcom, szczególnie ukochali go sobie właśnie dziadkowie. Zwłaszcza poranki, gdy Maria spoglądała przez okno salonu, z którego widać było zarys gór, a Emil delikatnie całował ją w dłoń na powitanie pełne miłości i szacunku. Irenka była zawsze blisko. Wychowywana w cieplarnianych warunkach przez ukochaną babcię Marię o twarzy tak łagodnej jak u anioła, spokojnej, z kącikami ust zawsze uniesionymi ku górze, jakby zawsze w uśmiechu. Może uśmiechała się, bo była szczęśliwa, że wychowała jeszcze jedną dziewczynkę.
Takiego właśnie pięknego dnia pojawił się Zdzisław Ostrowski i zabrał Irenkę na przyjęcie do państwa Nadorszańskich.
– Dlaczego jednak w jej oczach gości smutek? – pytali goście siebie nawzajem. – Dlaczego nie promienieje szczęściem?
Na to pytanie odpowiedź znała sama budząca zainteresowanie. Wiedziała, że ten bankiet to może jeden z trzech w roku, na który zabierze ją ojciec, że będzie musiała okazywać dobre maniery, szacunek dla innych, a nawet dla samego ojca. Ojca, który od około trzech lat nie mieszka z matką Zofią. Porzucił ją dla brylowania na salonach, nie w Polsce, a w Paryżu, jak najdalej od nich. Cóż, że ją tam zaprosił, cóż, że jadała żabie udka i owoce morza tak ukochane przez Francuzów. Wiedziała, że stosunki rodzinne to fikcja, że te spotkania to tylko rodzicielski obowiązek, jedyny, do jakiego się poczuwał – wydania jej dobrze za mąż. Co w jego mniemaniu w takim razie znaczyło „dobrze”? Trudno powiedzieć. Chyba tylko status materialny i nazwisko.
Bankiet, na którym nie mogło zabraknąć wspaniałego jedzenia, bażantów ze sterczącymi kolorowymi piórami, ryb we wszystkich możliwych postaciach oraz dzikiego zwierza zabitego podczas szlacheckich polowań, dobiegał końca. Nikt nie mógł zagościć w sercu Ireny, bo… było już tak naprawdę zajęte.
Zdzisław odwiózł córkę do domu dziadków, w którym nie mieszkała już jego żona. Po ciężkim przeżyciu, jakiego dostarczył jej hrabia Ostrowski, Zofia opuściła dom rodzinny, córkę oraz rodziców i wyjechała na północ Polski podleczyć swoje zdrowie w Sopocie. Zapewne liczyła w duszy, że jeszcze spotka miłość swego życia. Jak się później okaże, spotkała, choć trudno to nazwać miłością, powiła syna i pozostała w Sopocie już do śmierci. Jej wybór nigdy nie został zaakceptowany, jej decyzje uznano za szaleńcze, co spowodowało całkowitą utratę kontaktów z rodziną i izolację z obu stron. Więcej o niej w rodzinie nie rozmawiano, uznano ją za życia za zmarłą. W ten sposób Irence pozostali już tylko ukochani dziadkowie, pojawiający się od czasu do czasu ojciec oraz miłość jej życia, do której przez następnych czterdzieści lat nie miała odwagi się przyznać.
Sytuacja miała miejsce w dniu, kiedy babcia poprosiła ją o nadanie telegramu. Irena przekroczyła próg strzyżowskiej poczty. Był to niewielki budynek z czerwonej cegły, z wielkimi oknami ze złuszczającą się białą farbą. Drzwi z litego drewna były tak ciężkie, że wątła dziewczyna z ledwością je otworzyła. W oknach były kraty. Być może w budynku znajdowało się coś cennego… Znajdowało się, choć cenę tego mogła już oszacować sama Irena.
Historię, a właściwie teraźniejszość jej smutnego życia znali w Strzyżowie właściwie wszyscy, od wyższych sfer po zwykłego, szarego człowieka. Dla jednych stanowiło to powody do smutku, dla innych znakomitą opowiastkę podczas nudnych wieczorów. Wiedział o tym również Jan Konieczkowski, urzędnik pocztowy, skromny, z poczciwej strzyżowskiej rodziny. Czekał na te dwa, trzy razy w roku, kiedy Irena przekraczała tym swoim lekkim, dystyngowanym chodem próg poczty. I zawsze te smutne, wyczekujące oczy, tak pięknie błękitne, włosy spięte drobną spinką w kształcie wstążki wysadzanej kamykami.
Podeszła do okienka. Wiedziała, że musi podejść do tego, w którym siedzi właśnie on. Czuła całą sobą, że to jest istotne, że to jest ważne, żeby właśnie do niego.
– Chciałabym nadać telegram – powiedziała, skromnie spuszczając oczy i jakby tłumacząc się nie wiadomo z czego. Mówiła dalej:
– Pani Jauernig, babka, jest już zbyt słaba, by zrobić to sama. – Tłumaczyła się nie wiedzieć czemu. Czuła, że coś jest między nimi, a być nie powinno.
– Oczywiście, panno Ostrowska, już, natychmiast – odrzekł zachwycony jej urodą, a zarazem skromnością. – Czy mogę mieć do pani prośbę? – zapytał. – Czy byłaby pani tak miła i zaszczyciłaby mnie obecnością na popołudniowym spacerze?
Cały spłonął, nie spodziewał się po sobie takiej odwagi, ale cóż miał do stracenia, jedynie to, co i tak jest niedostępne. Oczywiście mógł też poczekać kolejne kilka miesięcy na nadarzającą się ku temu zaproszeniu okazję.
Jak wielkie było jego zdziwienie, gdy odrzekła:
– Z przyjemnością! O szesnastej pod kościółkiem Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny. – I odeszła.
Irena miała ostatnio kłopot w pojmowaniu wiary, a właściwie z wiarą w Anioła Stróża, w jego nad nią opiekę. Próbowała jednak konsekwentnie wierzyć, że los przychylnie na nią spojrzy.
Kościół stanowił niewielki obiekt, budowany z miejscowych materiałów, czyli z kamienia, z wysoką fasadą zakończoną strzeliście oraz ciężkimi, drewnianymi drzwiami.
„Czy to nie przypadek lub los, że drzwi bywają zawsze takie ciężkie? Może to przygotowanie do życia, do życia, w którym nie jest łatwo przechodzić z pomieszczenia do pomieszczenia?” – pomyślała.
– Witam, panno Ireno! – Usłyszała za sobą ten delikatny, acz bardzo męski, nieco nieśmiały głos. – Dzień dziś wyjątkowo piękny, i to nie tylko z powodu słońca na niebie.
Wyglądał niezwykle szarmancko jak na urzędnika pocztowego. Ubrany w ciemny płaszcz do kolan, z widocznymi przy mankietach śladami zużycia, biała koszula wystawała spod ciemnozielonego swetra, który pięknie współgrał z kolorem jego oczu. Zdecydowanie wyższy od niej, szczupły, o zadziwiająco ładnych i delikatnych dłoniach. Wie to, bo poczuła, gdy ucałował jej dłoń na powitanie i przez ułamek sekundy jej dłoń była otulona jego dłonią, co wzbudziło w niej bardzo przyjemne uczucie, dotąd nieznane.
– Jest pan niezwykle punktualny. Cenię to bardzo.
W duchu miała nadzieję, że może spóźni się jednak, może nie przyjdzie wcale, może się nie spodoba. Cóż, myliła się pod każdym względem. Pewnie byłoby prościej, gdyby choć jedna z jej wątpliwości okazała się prawdą.
Stali i patrzyli sobie w oczy. Nie trwało to dłużej niż jakieś pół minuty, ale czuli, jakby to była wieczność i na wieczność. Ruszyli powolutku alejką prowadzącą do centrum miasteczka. Nieśmiało wsparła się na jego ramieniu. Właściwie szli i nic nie mówili, lecz ta cisza mówiła wszystko. Spoglądali w tym samym kierunku, spoglądali ukradkiem na siebie i wiedzieli, co czują, co widzą. Cudowne nasycenie zieleni drzew, słońce schodzące coraz niżej ku zachodowi, mijających przechodniów, którzy z wielkim zadziwieniem obserwowali tę młodą, śliczną parę. Mijając ich, robili grymas ni to smutku, ni to niepokoju. Może oni już czuli, może wiedzieli, że ta miłość nie wróży nic dobrego i nie ma przyszłości?