- W empik go
Cztery siostry - ebook
Cztery siostry - ebook
Autor był synem urzędnika admiralicji. Jego ojciec został w 1824 roku uwięziony za długi, przez co rodzina popadła w nędzę. Dickens musiał wówczas podjąć pracę zarobkową, początkowo w fabryce pasty do butów, a później jako urzędnik sądowy. Zdobył pewne wykształcenie i w 1832 roku zaczął pracować jako sprawozdawca parlamentarny oraz dziennikarz w londyńskich dziennikach liberalno-reformatorskich. W tym okresie zaczął pisać pierwsze, a potem i prozę. Po sukcesie Klubu Pickwicka zajął się przede wszystkim twórczością literacką. (za Wikipedią) Tytułowy utwór „Cztery siostry” opowiada o czterech pannach Willises, które po trzynastu latach życia w panieństwie nagle się pobierają. Wszystkie cztery naraz? Czy wszystkie są małżonkami tego samego mężczyzny, pana Robinsona? Nie, tylko jedna z nich zostaje panią Robinson, ale ponieważ wszyscy zachowują się dokładnie tak samo podczas ceremonii i wszyscy żyją razem jak poprzednio, spekulacja może być tylko kwestią oczywistą. Natura ostatecznie podąża swoim kursem, a za chwilę tajemnica zostanie rozwiązana. Inne niemniej ciekawe opowiadania z tego zbioru to: Czarna Zasłona, Msza Belzebuba, Rzeka, Szkoła Tańca, Horacy Sparkins, Senty-Menty, Nasz Sąsiad i Śmierć Pijaka. Zapraszamy do lektury!
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-812-9 |
Rozmiar pliku: | 539 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewnego zimowego wieczoru, przy końcu roku 1800, lub też o parę lat wcześniej, młody lekarz, który niedawno zdobył patent i właśnie rozpoczynał praktykę, siedział w rogu małego, schludnego gabineciku, grzejąc się przy blasku trzaskającego wesoło ognia i słuchając wiatru, który kroplami deszczu jak palcami stukał w szyby okien i wył w kominie — przeciągle, posępnie. Noc była słotna i chłodna. Doktór przez cały dzień brnął przez brud i błoto, a teraz wypoczywał po pracy. Otulony był w szlafrok, na nogach miał pantofle. Powoli zapadał w stan bliższy snu niż jawy, powoli kłębiły się myśli i wizje, zalewające wezbranym potokiem rozbudzoną senną wyobraźnię. Najpierw myślał o tem, że wiatr dmie tęgo i że w tej samej chwili raniłby mu twarz ostry, zimny deszcz, gdyby nie to, że odpoczywa w ciepłem, zacisznem mieszkanku. Następnie ujrzał w wyobraźni Boże Narodzenie i pomyślał o tem, jak to będzie pięknie, kiedy odwiedzi swój rodzinny dom, przywita przyjaciół i ukochanych, jak uradują się jego przybyciem, jak szczęśliwa byłaby Róża, gdyby jej mógł powiedzieć, że znalazł wreszcie pacjenta i że spodziewa się większej ich liczby, że ma nadzieję w przeciągu niewielu miesięcy osiągnąć dostatecznie mocne podstawy materjalne, aby ją pojąć za żonę, przywieźć do siebie, do domu — niech troską macierzyństwa rozweseli samotne ognisko, niechaj będzie podnietą do nowych walk, nowych zmagań i usiłowań. Potem rozważał, kiedy, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, zjawi się ten pierwszy pacjent, albo też, czy wyrokiem opatrzności nie będzie mu sądzone doczekać się pacjenta wogóle. Następnie myślał znów o Róży, aż zasnął na dobre. Ale śnił wciąż o niej. Uszy miał pełne jej srebrzystego głosu, na ramieniu spoczywała jej mała, lekka, łagodna dłoń.
Istotnie spoczywała dłoń na jego ramieniu, nie była jednak ani mała, ani lekka. Jej posiadacz, korpulentny chłopak o krągłej głowie, wyznaczony został przez gminę na pomocnika lekarza i za skromną zapłatą szylinga tygodniowo, oraz koszt całodziennego utrzymania, miał chodzić z lekarstwami i posyłkami. Ponieważ nikt nie żądał lekarstw, a posyłki były zbędne, przeto chłopak spędzał wolne godziny — (było ich mniej więcej czternaście na dobę) — gryząc pepperminty, wchłaniając pokarm, konieczny dla podtrzymania życia, i pokrzepiając ciało snem.
— Proszę pana — jakaś dama! — szepnęła wyżej scharakteryzowana osobistość, potężnym szturchańcem budząc swego chlebodawcę.
— Jaka dama? — zawołał lekarz, zrywając się na nogi. Gotów był przypuścić, że sen stanie się rzeczywistością, i niemal wierzył, że nieznajoma okaże się Różą. — Jaka dama? Gdzie?
— Tam, proszę Pana, o tam! — odparł chłopak, wskazując na oszklone drzwi poczekalni, a na jego twarzy odmalowało się przerażenie, wywołane istotnie ekscentrycznym wyglądem przybyłej. Chirurg spojrzał ku drzwiom i również o mało się nie przestraszył na widok niespodziewanego pacjenta.
Była to niezwykle wysoka kobieta w żałobnych szatach. Stała tak blisko drzwi, że twarz jej niemal dotykała szkła. Od kibici po szyję drapował ją czarny szal, jak jaki symbol tajemnicy, twarz okrywała czarna, nieprzezroczysta zasłona. Stała wyprostowana, okazując całą wysokość swej postaci, i chociaż lekarz czuł, że oczy, przebijające zasłonę, utkwione były w nim, przecież dania nie ruszyła się z miejsca, najmniejszym gestem nie zdradziła, że zdaje sobie sprawę z jego obecności.
— Czy życzy sobie Pani zasięgnąć mojej rady jako lekarza? — zwrócił się do niej z pewnem wahaniem, otwierając drzwi naścieżaj. Otwierały się do wnętrza, więc czynność ta nie zmieniła jej pozycji: stała sztywna i nieporuszona, wciąż na tem samem miejscu. Pochyliła zlekka głowę na znak, że to prawda.
— Pani będzie łaskawa do gabinetu.
Nieznajoma postąpiła krok naprzód; następnie, zwracając głowę w stronę chłopca — ku jego niezmierniemu przerażeniu — zawahała się jakgdyby na chwilę.
— Wyjdź z pokoju, Tomek — rzekł lekarz do pomocnika, którego wielkie, okrągłe oczy rozszerzyły się podczas tej krótkiej rozmowy do nieprawdopodobnych rozmiarów. — Zasuń firankę i zamknij drzwi.
Chłopiec zasunął szklaną część drzwi zieloną firanką, wycofał się do poczekalni, zamknął za sobą drzwi i niezwłocznie zbliżył do dziurki od klucza jedno ze swych przerażonych, wielkich oczu.
Chirurg przysunął krzesło do ognia i gestem wskazał je nieznajomej. Tajemnicza postać powolnym krokiem zbliżyła się do krzesła. Kiedy blask padł na jej czarną szatę, okazało się, że u dołu cała była zwalana błotem i przesiąknięta deszczem.
— Pani zmokła.
— Tak — rzekła nieznajoma głębokim altem.
— I Pani chora? — pytał lekarz ze współczuciem, gdyż głos jej był pełen niewypowiedzianego bólu.
— Tak — brzmiała odpowiedź — bardzo jestem chora: nie na ciele, lecz na duszy. Nie ze względu na siebie, nie poto, aby leczyć swoje własne cierpienia, przychodzę do Pana — mówiła dalej. — Gdyby chodziło tylko o dolegliwość cielesną, nie opuszczałabym domu o takiej porze, sama, w taką noc, w taką niepogodę. I gdyby chodziło tylko o dolegliwość cielesną, to Bóg sam wie, z jaką radością wyszłabym na spotkanie śmierci. Dla kogo innego błagam pańskiej pomocy, doktorze. Być może, że ratowanie go jest szaleństwem — zdaje mi się nawet, że jestem obłąkana. Ale podczas długich, żmudnych bezkresnych nocy, które przesiedziałam i przepłakałam nad nim, rozpaczliwa myśl ratunku nie opuszczała mnie ani na chwilę. I jakkolwiek ja sama widzę, jak dalece bezsilną okazać się tu musi pomoc ludzi, przecież truchleję na samą myśl, że go pochowam, tej pomocy wprzód nie wypróbowawszy!
I po ciele mówiącej przeszedł taki dreszcz, jakiego nie można wywołać sztucznie. W ruchach tej kobiety, w jej sposobie mówienia była jakaś rozpacz, jakieś posępne załamanie rąk, które boleśnie poruszyło serce młodego lekarza. Był nowicjuszem w swym zawodzie i jeszcze nie napatrzył się nieszczęść ludzkich, które objawiają się codziennie oczom jego starszych kolegów i rzucają na ich duszę twardą powłokę obojętności względem cierpienia.
— Jeżeli — rzekł, powstając gwałtownie z krzesła — jeżeli osoba, o której Pani mówi, znajduje się istotnie w tak beznadziejnym stanie, to nie mamy jednej chwili do stracenia. Natychmiast pójdę z Panią. Dlaczego nie zwróciła się Pani do lekarza przedtem?
— Ponieważ przedtem byłoby to bezcelowe, bezskuteczne — ponieważ to jest bezskuteczne nawet teraz — odpowiedziała, splatając dłonie w porywie rozpaczy.
Chirurg spojrzał badawczo na czarną zasłonę, pragnąc wyczytać sekret ukrytej za nią twarzy. Było to niemożliwe ze względu na nieprzejrzystość krepy.
— Pani jest naprawdę chora — rzekł miękko — jakkolwiek sama Pani o tem nie wie. Gorączka, która dała Pani moc do zniesienia długiego, wyczerpującego wysiłku, nie przestaje w Pani płonąć. Może to Panią orzeźwi? — mówił dalej, nalewając jej szklankę wody — może się Pani uspokoi na chwilkę i opowie mi, bez wybuchów, bez zdenerwowania, na co jest chory pacjent i jak już długo trwa choroba. Kiedy poznam wszystko, co muszę wiedzieć, aby oddać pacjentowi istotne usługi, gotów jestem natychmiast iść z Panią.
Nieznajoma podniosła szklankę do ust, nie odgarniając zasłony: nie skosztowawszy kropli, odstawiła wodę zpowrotem na stół i wybuchnęła płaczem.
— Wiem — łkała głośno — wiem, że to wszystko, co Panu mówię, podobne jest do gorączkowych majaczeń. Już słyszałam to nieraz od innych, tylko w mniej delikatnej formie. Nie jestem młoda. Ludzie powiadają, że kiedy życie powoli skłania się ku zachodowi, ogarnia trwoga o tych kilka ostatnich dni, które nie przedstawiają wprawdzie żadnej wartości w oczach osób postronnych, ale osobie zainteresowanej droższe są od całego przeżytego życia, pomimo, że te zbiegłe lata wiążą się ze wspomnieniem dawno zmarłych przyjaciół — starych, młodych — może nawet dzieci — zmarłych, lub zapomnianych — co równa się śmierci. Niewiele lat dzieli mnie od zgonu, o ile skończę śmiercią naturalną — wydawałoby się więc, że powinnam strzec, jak oka w głowie, tych przebłysków życia, jakie mi pozostają jeszcze. Nie, zrzucę je, jak kamień z piersi — bez westchnienia — z ulgą — z radością — jeżeli to, o czem teraz mówię, jest fałszem, tworem wyobraźni. Jutro rano temu, który jest przyczyną mego niepokoju, nikt już z ludzi nie będzie w stanie pomóc. Wiem o tem, wiem doskonale, choć wolałabym myśleć inaczej. Jednak dzisiaj, pomimo straszliwego niebezpieczeństwa, jakie mu zagraża, nie wolno Panu go zobaczyć, nie może go Pan ratować.
— Nie chciałbym denerwować Pani — rzekł chirurg po chwili milczenia — przez powątpiewanie o prawdzie Pani słów lub przez nazbyt natarczywe badanie sprawy, którą Pani widocznie usiłuje ukryć. Jednakże dostrzegam w Pani sprawozdaniu pewne sprzeczności, które niełatwo dadzą się pogodzić ze zwykłym biegiem rzeczy. Człowiek, o którego chodzi, umiera w tej chwili, a mnie nie wolno go widzieć, jakkolwiek moja pomoc mogłaby być skuteczna. Twierdzi Pani, że nazajutrz będzie już za późno, pragnie Pani jednakże, abym się jutro pomimo to zjawił! Jeżeli jest on rzeczywiście tak Pani drogi, jak to wynika z Pani słów i całego zachowania się, dlaczegoż nie mamy go ratować? zanim — wskutek postępu choroby — stanie się to niemożliwe?
— Boże, nie opuszczaj mnie! — zawołała kobieta, zanosząc się od płaczu. — Chcę, aby obcy człowiek uwierzył w to, czemu sama ledwie daję wiarę? A więc odmawia mi Pan stanowczo jutrzejszej wizyty? — rzekła, powstając nagle z krzesła.
— Nie powiedziałem, że uchylam się od tego, co jest moim obowiązkiem — odparł chirurg — ale ostrzegam, że jeżeli będzie Pani obstawała przy tej dziwacznej zwłoce i pacjent umrze, na barki Pani spadnie straszliwa odpowiedzialność.
— Odpowiedzialność spadnie na kogo innego — z goryczą odrzekła nieznajoma. — Ta jej drobna cząstka, jaka przypada na mnie, nie jest ciężka: zniosę ją z radością.
— Ponieważ ja nie będę tu w żadnym razie winny, o ile przychylę się do Pani żądania, przeto proszę o adres, pod którym zjawię się jutro z rana. O której godzinie?
— O dziewiątej — odparła nieznajoma.
— Wybaczy mi Pani tę śmiałość. Chciałbym wiedzieć, czy chory znajduje się obecnie pod Pani opieką?
— Nie.
— Gdybym więc dał wskazówki, jak należy z nim postępować w przeciągu nocy, Pani nie mogłaby się do nich zastosować?
— Nie mogłabym — odpowiedziała.
Jej głos był pełen łez. Widząc, że przeciąganie rozmowy do niczego nie doprowadzi i niczego więcej nie będzie można się dowiedzieć; a równocześnie pragnąc oszczędzić kobiecie zdenerwowania, które zrazu zdołała opanować nadludzkim wysiłkiem, ale któremu teraz nie umiała się oprzeć, oddając się na łup najboleśniejszych szarpań — lekarz zapewnił ją uroczyście, że spełni przyrzeczenie. Nieznajoma podała nazwę jakiegoś podejrzanego zaułka w Walworth i opuściła dom równie tajemniczo, jak się w nim zjawiła.
Łatwo pojąć, jak wielkie wrażenie wywarła ta dziwna wizyta na psychice młodego lekarza. Długo rozmyślał nad okolicznościami, jakie mogły towarzyszyć tej ciemnej, intrygującej sprawie, usiłując powiązać sprzeczne ze sobą dane: bezskutecznie. Podobnie jak większość ludzi, czytał niejednokrotnie i słyszał o niezwykłych wypadkach, gdy przeczucie śmierci, sprecyzowane co do dnia i co do minuty, sprawdzało się nieomylnie. Przeszło mu przez głowę, że może właśnie teraz ma do czynienia z jednym z takich wypadków. Ale nie, przypomniał sobie, że wszystkie te opowiadania dotyczyły osób, które dręczyło przeczucie własnej śmierci. Ta kobieta mówiła przecież o kim innym — o mężczyźnie; bezwzględnie nie było rzeczą możliwą, aby zwykły sen czy kaprys wyobraźni kazał jej mówić o jego bliskim zgonie z taką przerażającą pewnością! A może mężczyzna miał zostać zamordowany, kobieta zaś, początkowo należąca do spisku i pod przysięgą zobowiązana do milczenia, wycofała się, i nie mogąc powstrzymać ciosu, jaki zagraża ofierze, pragnie zapobiec przynajmniej jego śmierci przez zwykłe zastosowanie pomocy lekarskiej? Jednakże myśl, że takie rzeczy miałyby się dziać w miejscowości położonej tuż przy stolicy, wydała mu się zbyt niedorzeczną, aby mógł przywiązywać do niej znaczenie dłużej, niż przez chwilę. Następnie wydało mu się prawdopodobnem powzięte już przedtem przypuszczenie, że kobieta była anormalna. Było to jedyne mniej więcej zadawalające rozwiązanie tej powikłanej historji, wypadało więc sądzić, że się ma do czynienia z warjatką. Jednakże pojawiły się nowe argumenty, które zachwiały pewnością tego wniosku i nie przestawały się ścierać ze sobą przez cały ciąg długiej, bezsennej nocy. Pomimo wielkiego wyczerpania i naprzekór wysiłkom, lekarz nie zdołał usunąć z przed oczu rozbudzanej fantazji ponurego obrazu czarnej zasłony.
Tylna część Walworthu, punkt, w którym dzielnica ta najbardziej oddalona jest od miasta, przedstawia i dzisiaj widok niezbyt pocieszający. Ale pięćdziesiąt trzy lata temu, jego trzy czwarte przedstawiały tylko posępne pustkowie, zamieszkane przez kilku ludzi o niezdecydowanym wyglądzie i wątpliwej profesji: albo tak ubogich, że nie mogli sobie pozwolić na mieszkanie w innej okolicy, albo tak żyjących i pracujących, że jedynie tu mogli znaleźć bezpieczne schronienie. Wiele z tych domów, które obecnie wznoszą się po obu stronach ulicy, nie istniało jeszcze wtedy; a większość tych, które w nierównych odstępach zdobiły to pustkowie, należała do budowli najbardziej prymitywnych i koszlawych, jakie można sobie wyobrazić.
Okolice, przez które szedł nasz lekarz, nie odznaczały się wielką malowniczością i ich widok nietylko nie dodał mu otuchy, ale nawet spotęgował to uczucie niepokoju, jakiem napełniała go myśl o niezwykłym pacjencie. Droga, którą wypadało mu iść, oddalała się od głównej szosy, biegła poprzez bagniste wygony, poprzez krzywe uliczki, ślepe zaułki, przy których zrzadka można było napotkać jakąś starą, obdartą chałupinę, zaniedbaną, brudną, rozwalającą się w gruzy. Czasem przebiegało przez drogę wędrowca wynędzniałe drzewo, czasem błysnęła mu przed oczami kałuża stojącej wody, wezbrana deszczem, wzburzona wiatrem, zatruta wyziewami rynsztoków. Niekiedy zazieleniła się zboku plama uprawnego gruntu, a kilka spróchniałych desek, zbitych w budę i wyobrażających dom letniskowy, oraz stary parkan, załatany nieumiejętnie kołami, skradzionemi z płotu sąsiada, świadczyły aż nazbyt wyraźnie o ubóstwie mieszkańców i zarazem o wielkiej pogardzie, w jakiej mieli prawo własności. Raz nawet jakaś niechlujnie ubrana kobieta wyjrzała z drzwi zakopconego domu, aby wyrzucić do rynsztoku zawartość kuchennego naczynia i aby krzyknąć na dziewczynkę w wydeptanych trzewikach, która odszedłszy od chaty na kilka kroków, chwiała się i gięła pod ciężarem niesionego na rękach bladego dziecka, prawie tak wielkiego jak ona. Poza tem trudno było uchwycić jakiś znak życia w całej tej posępnej panoramie, jaka roztaczała się dokoła. Perspektywę wgłąb zalegała gęsta, ciężka mgła, a kontury, które przezierały przez jej biały całun, niczem się nie różniły od wyżej opisanych dekoracyj.
Trzeba było brnąć przez szlam i błoto do nieskończoności, trzeba było na każdym kroku pytać o drogę. Przechodnie odpowiadali niechętnie, a ich wskazówki tak były niejasne i sprzeczne jedna z drugą, że niedalekoby zaszedł ten, coby im wszystkim chciał dawać wiarę. Wreszcie młody człowiek stanął przed domem, który mu wskazano, jako cel jego podróży. Była to niska, wąska jednopiętrowa szopa o powierzchowności jeszcze mniej pocieszającej, niż wszystkie inne domy, obok których przechodził. Stara żółta firanka zasłaniała szczelnie okna na piętrze, a okiennice były przymknięte, lecz nie przymocowane. Dom stał na uboczu, na rogu wąskiego zaułka, i nie mógł się poszczycić sąsiedztwem jednego choćby mieszkalnego budynku.
Jeżeli mówimy, że lekarz się zawahał i poszedł o kilka kroków dalej, zanim zdołał się opanować, zanim wrócił i zanim zastukał do drzwi tego domu, to nie dajemy przez to powodu do śmiechu nawet najbardziej nieustraszonemu z czytelników. Policja Londynu dzisiaj i wtenczas, to daleko nie jedno i to samo. Odosobnione położenie przedmieść w owych czasach, kiedy to pasja rozbudowywania Londynu, idąc ręka w rękę z postępem kultury, jeszcze nie zdążyła połączyć stolicy z jej okolicami w jeden organizm, sprawiło, że wiele z nich, a Walworth w szczególności, służyło za kryjówkę najgorszym elementom, wyrzutkom, szumowinom społecznym. Wtedy nawet najbardziej ruchliwe punkty Londynu nie mogły się pochlubić dostatecznem oświetleniem, takie zaś zakątki zapadłe, jak ten, zdane były na łaskę i niełaskę księżyca i gwiazd. A więc szanse przyłapania tam podejrzanego osobnika, lub wyśledzenia jego kryjówki, były minimalne. To też hołota coraz grubiej obrastała w piórka, pozwalała sobie coraz bardziej, w miarę tego, jak codzienne doświadczenie uczyło, że niema się czego obawiać. Należy także wziąć pod uwagę, że nasz młody przyjaciel praktykował przez dłuższy czas w jednym ze stołecznych szpitali; i chociaż ani Burke ani Bishop nie zdobyli jeszcze wtedy krwawej sławy najbardziej niezwyciężonych anarchistów, przecież nieraz nadarzała się sposobność stwierdzenia na własne oczy, jak łatwo, jak lekko popełnia się okrucieństwa, któremi ci dwaj genjalni bandyci uwiecznili swe imiona. Bez względu wszakże na okoliczności, jakie były przyczyną jego niezdecydowania, wypada stwierdzić, że lekarz zawahał się na chwilę. Ponieważ jednak odznaczał się wielką siłą woli i niemałą odwagą osobistą, przeto wkrótce zapanował nad zdenerwowaniem, zawrócił raźnie i zastukał łagodnie do drzwi.
W tej samej chwili dobiegł jego uszu zdławiony szept, jakgdyby ktoś na końcu korytarza rozmawiał potajemnie z osobą, stojącą na platformie pierwszego piętra. Następnie dał się słyszeć łoskot ciężkich butów o kamienną podłogę. Powoli zdjęto łańcuch z drzwi, otwarto je i wysoki, brzydki mężczyzna, brunet, o twarzy, według własnych słów chirurga, tak bladej i wynędzniałej, jak twarze trupów w prosektorjum, ukazał się na progu.
— Proszę do środka — rzekł półgłosem.
Lekarz usłuchał, a mężczyzna zamknął drzwi na łańcuch i wskazał drogę do niewielkiego gabinetu przy końcu korytarza.
— Czy nie przybyłem za późno?
— Za wcześnie! — brzmiała odpowiedź.
Chirurg odwrócił się, a na twarzy jego odmalowało się zdumienie, pomieszane z przerażeniem, którego nie zdołał w tej chwili opanować.
— Pan będzie łaskaw zaczekać tu — rzekł mężczyzna, czytając w jego myślach — niedługo, pięć minut, zaraz będzie gotowe.
Lekarz wszedł do pokoju. Mężczyzna wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Był to niewielki, chłodny pokoik, któremu za całe umeblowanie służyły dwa sosnowe krzesła i stół z tego samego materjału. Garść płonących drewek, nieodgrodzona barjerą, jarzyła się na ruszcie, i jeżeli nie ogrzewała dostatecznie powietrza, to przynajmniej czyniła łatwiejszą do zniesienia wilgoć, która ściekała ze ścian kroplami stęchłej wody, podobnemi do wydłużonych ślimaków. Okno, którego rozbite szyby załatane były kawałkami papieru, wychodziło na kwadratowy ogrodzony placyk, stojący niemal całkowicie pod wodą. Ani jeden dźwięk nie wydobywał się z głębi domu, ani jeden szmer nie rozbrzmiewał poza jego obrębem. Młody chirurg usiadł przy zaimprowizowanym kominku, oczekując z niecierpliwością wyników swej pierwszej wizyty lekarskiej.
Nie przeszło i pięć minut, kiedy do ucha jego dobiegł turkot nadjeżdżającego pojazdu. Wóz (mogła to być dorożka) stanął przed domem. Dał się słyszeć skrzyp drzwi od ulicy, zabrzmiał odgłos cichej rozmowy, zmieszanej z łoskotem ciężkich kroków, po korytarzu i schodach rozległy się stąpania i szurania nóg, jakgdyby niesiono na górę jakieś ciężkie ciało. Upłynęło kilka sekund i ponowne skrzypienie schodów pozwoliło wywnioskować, że przybysze, spełniwszy swe zadanie, opuszczają dom. Drzwi zamknięto i znów wszystko zapadło w otchłań milczenia.
Przeszło jeszcze pięć minut. Lekarz poczynał się niepokoić. Postanowił wyjść z pokoju, poszukać kogoś z domowników, i przypomnieć o swojej obecności, kiedy nagle drzwi stanęły otworem i kobieta w czarnej zasłonie, ubrana w każdym szczególe tak, jak ubiegłego wieczoru, dała mu znak, aby się zbliżył. Niezwykle wysoka jej postać w skojarzeniu z tą okolicznością, że nie wyrzekła ani słowa, jakgdyby chcąc ukryć brzmienie swego głosu, wywołała w duszy lekarza podejrzenie, że ma przed sobą mężczyznę w kobiecych szatach. Ale histeryczne łkania, wstrząsające zasłoną, i rozpacz, jaką wyrażała cała jej postać i całe zachowanie się, rozwiały to podejrzenie w jednej chwili; poszedł za nią bez najmniejszej obawy.
Kobieta szła przodem, wskazując drogę. Wspięli się po schodach do pokoju od strony frontowej. Stanęła przy drzwiach, dając mu znak, aby wszedł pierwszy. Umeblowanie było skromne: stara sosnowa skrzynia, kilka krzeseł, łóżko, nad którem niegdyś musiał wisieć baldachim, obecnie zaś, nie było nawet firanek, leżała tylko brudna, połatana kapa. Stłumione światło, płynące przez żaluzję, którą lekarz zauważył od zewnątrz, nadawało otaczającym przedmiotem tak widmowe pozory i okrywało je tak jednostajną barwą, że w pierwszej chwili nie wiedział, w którą stronę się zwrócić. Dopiero kiedy kobieta rzuciła się naprzód i gorzko zawodząc, padła na kolana przed łóżkiem, zorjentował się, gdzie leży pacjent.
Wyciągnięte na łóżku, zawinięte szczelnie w płócienny całun i okryte kołdrami, leżało ciało ludzkie, sztywne i nieruchome. Głowa i twarz mężczyzny były odkryte, ale przewiązane bandażem, który przechodził pod podbródkiem i owijał czoło. Oczy były zamknięte. Lewe ramię ołowianym ciężarem zwisało z łóżka. Kobieta ściskała namiętnie skostniałą dłoń. Chirurg odsunął ją delikatnie nabok i sam ujął puls chorego.
— Boże — zawołał, puszczając instynktownie rękę pacjenta — on już nie żyje!
Kobieta zerwała się z klęczek i klasnęła rozpaczliwie w dłonie.
— O, niech Pan tego nie mówi! — wydarł się z jej ust szaleńczy niemal okrzyk. — O, niech Pan tego nie mówi. Nie mam siły do słuchania takich strasznych słów — nie zniosę! Przecież tyle razy przywracano do życia ludzi, których nieumiejętni i niedoświadczeni lekarze uznawali już za łup śmierci. I tyle razy umierali chorzy, których możnaby było ocalić, gdyby zastosowano właściwe środki. Niech Pan go tak nie zostawia, drogi Panie, nie przedsiębiorąc niczego celem uratowania! Być może, że właśnie w tej chwili ulatnia się z niego ostatnia iskra życia — może da się ją jeszcze rozdmuchać, rozjarzyć, rozpalić, rozniecić. Na miłość boską — niech Pan spróbuje!
Mówiąc to, rozcierała gwałtownie najpierw czoło, a potem pierś mężczyzny, leżącego nieruchomo przed nią. Następnie dzikiemi, obłąkanemi uderzeniami usiłowała rozgrzać zimne dłonie, ale zaledwie je puściła, ciężko i bezwładnie opadły na kołdrę.
— To się na nic nie przyda, moja dobra kobieto, — rzekł lekarz łagodnym, uspakajającym tonem, odejmując rękę od chłodnej piersi mężczyzny, w której serce już nie biło. — Niech Pani odsunie firankę!
— Poco? — spytała, opierając się.
— Niech Pani odsunie żaluzję! — powtórzył lekarz wzburzonym głosem.
— Umyślnie zamknęłam światłu dostęp do pokoju — zawołała, zagradzając mu drogę, kiedy zwrócił się ku oknu, aby zdjąć storę — Panie, łaskawy Panie, niech się Pan ulituje nade mną! Jeżeli to już się na nic nie przyda i on naprawdę nie żyje, to niechaj jego zwłok nie widzą inne oczy, oprócz moich!
— Ten człowiek nie umarł lekką śmiercią — nie umarł także śmiercią naturalną — odparł lekarz. — Muszę, bezwzględnie muszę widzieć jego ciało — to mi nakazuje obowiązek!
Ruchem tak niespodziewanym, że kobieta nie zdążyła się zorjentować ani przeszkodzić, podbiegł do okna, zerwał firankę, wpuścił do pokoju oślepiający potok dziennego światła i powrócił na miejsce.
— Tu dokonano gwałtu — rzekł, wskazując palcem na trupa i wpatrując się z napięciem w twarz, z której czarna zasłona znikła po raz pierwszy.
W podnieceniu bowiem, jakie ją ogarnęło kilka chwil przedtem, nieznajoma zdarła z siebie czepek wraz z woalem i stała wyprostowana, mierząc lekarza wyrazistem, przeciągłem spojrzeniem. Miała rysy kobiety pięćdziesięcioletniej, która niegdyś musiała się odznaczać wielką pięknością. Smutek i łzy wyryły na jej twarzy ślady tak głębokie, że czas sam przez się nie zdołałby ich wywołać. Była to twarz śmiertelnie blada, wargi drgały w nerwowym kurczu, w oczach płonął nienaturalny ogień, który mówił aż nazbyt jasno, że jej cielesne i duchowe siły zachwiały się potężnie pod nieudźwignionym ciężarem nieszczęścia.
— Tu dokonano gwałtu — powtórzył lekarz, nie odrywając od niej badawczego spojrzenia.
— Tak jest! — brzmiała odpowiedź.
— Tego człowieka zamordowano.
— Boga wzywam na świadka, że tak — namiętnie zawołała kobieta. — Bezlitośnie, nieludzko zamordowano!
— Kto jest sprawcą? — zapytał lekarz, chwytając ją za ramię.
— Niech Pan rzuci okiem na to miejsce ciała, gdzie widnieje stempel kata, a zrozumie Pan wszystko! — krzyknęła.
Zwrócił się do łóżka i nachylił nad ciałem, które leżało teraz w zalewie słonecznego światła. Gardło było spuchnięte i otoczone sinemi plamami. Prawda błyskawicą przedarła mu się przez mózg.
— To jeden z tych ludzi, których powieszono dzisiaj z rana! — zawołał, odwracając się, a dreszcz przebiegł mu po ciele.
— Tak, — odpowiedziała kobieta, wlepiając chłodne, obłędne źrenice w jeden martwy punkt.
— Kto to więc? — zapytał chirurg.
— Mój syn — odrzekła i bez czucia padła mu do nóg.
Tak było w samej rzeczy. Towarzysza, niewątpliwie współuczestnika winy, uwolniono wobec braku wyraźnych dowodów, a jego skazano na śmierć i stracono. Nie potrzeba wyszczególniać okoliczności przestępstwa: mogłoby to wywrzeć bardzo bolesne wrażenie na kilku żyjących jeszcze osobach. Był to jeden z tych wypadków, jakie zdarzają się dość często. Matka wdowa, bez przyjaciół, bez pieniędzy, morzyła się głodem, aby tylko wychować syna — sierotę. Chłopiec nie zważał na jej błagania, nie zważał na cierpienia, jakie przeszła dla niego — na jej nieustające troski, na poświęcenia — rzucił się głową nadół w męty życia, stał się rozpustnikiem, zbrodniarzem; nagroda za to życie zmarnowane: śmierć z ręki kata, hańba matki, jej złamane życie, jej stargane zdrowie.
Od opisanego wyżej zdarzenia upłynęły lata. Szczęśliwe i nieszczęśliwe koleje losu kazałyby każdemu innemu człowiekowi dawno zapomnieć o istnieniu biednej wdowy. Ale młody chirurg codziennie odwiedzał obłąkaną, bezbronną kobietę. Nietylko usiłował jej przynieść ulgę uprzejmemi słowy i serdecznem obejściem, ale także dopomagał jej w biedzie hojnemi ofiarami pieniężnemi, które jej pozwoliły nie troszczyć się o podtrzymanie i tak już niedługiego życia. W krótkim przebłysku świadomości i pamięci, jaki poprzedził śmierć nieszczęsnej istoty, z ust jej wzniosła się gorąca modlitwa za jego zdrowie i szczęście. Ta modlitwa dosięgła obrębów nieba i uszu Boga. Błogosławieństwa, które niegdyś hojną dłonią szlachetny lekarz zlał na głowę wdowy, zostały mu odpłacone tysiąckrotnie. Ale wśród wszystkich wspomnień, jakie się kojarzą z dobrze zasłużonem stanowiskiem, z radosnemi chwilami szczęścia i sławy, nie ma on ani jednego, któreby było tak drogie jego sercu, jak wspomnienie Czarnej Zasłony.
(Z cyklu „Tales“)MSZA BELZEBUBA.
Pan Nikodem Dumps czyli, jak mówili znajomi, „długi Dumps“ był kawalerem, miał sześć stóp wysokości i pięćdziesiąt lat: dziwak, cmentarnik, złośnik i odludek. Był zadowolony tylko wtedy, kiedy miał na co się uskarżać, i stale narzekał, ilekroć było się z czego cieszyć. Jedyną radością jego egzystencji było unieszczęśliwianie innych — ilekroć mu się to udawało, miał minę człowieka, dla którego życie jest piękne. Z pośród szeregu przykrości, jakich doznawał chronicznie, należy wymienić pozycję w banku, która mu przynosiła pięćset funtów rocznie, oraz umeblowane mieszkanko na pierwszem piętrze w Pentonville, które wynajął dlatego tylko, że z okien roztaczał się widok na posępną równię cmentarza. Znał na pamięć kształt i barwę każdego grobu, każdej tabliczki; ceremonja pogrzebowa budziła w nim entuzjazm.
Przyjaciele mówili, że jest ponury i zgryźliwy — on twierdził że to nerwy; uważali go za szczęśliwego cynika, który nie ma żadnych potrzeb, on jednakże utrzymywał uparcie, że jest „najnędzniejszym człowiekiem pod słońcem“. A że był chłodny z usposobienia i uważał siebie za pasierba losu, przeto niewiele miał specjalnych upodobań i antypatyj. Czcił pamięć Hoyle’a, ponieważ sam znakomicie grał w wista, nie dając się nikomu wyprowadzić z równowagi; to też parskał radosnym śmiechem ilekroć udało mu się znaleźć niecierpliwego i porywczego partnera. Wielbił króla Heroda za rzeź niewiniątek, rzeczą zaś, której nienawidził najbardziej, było chyba dziecko.
W rejestrze znienawidzonych przez niego przedmiotów trudnoby się dopatrywać jakiegoś systemu; zdaje się, że czuł specjalną antypatję do dorożek, starych kobiet, drzwi, które nie chcą się zamykać, muzyków — amatorów i konduktorów w omnibusach. Składał ofiary na rzecz towarzystwa, działającego pod hasłem „Precz z rozpustą!“ ponieważ pozbawianie ludzi najnieszkodliwszych w świecie rozrywek sprawiało mu radość; łożył takie na utrzymanie dwóch wędrownych mnichów-metodystów, ciesząc się, że jeżeli nawet okoliczności pozwolą jakiemuś człowiekowi zaznać na tym świecie szczęścia, to przecież zatruje mu życie strach przed tamtym światem.
Pan Dumps miał siostrzeńca, który przed rokiem rzucił stan kawalerski. Obdarzał go wielką sympatją, ponieważ widział w nim potulną ofiarę swych unieszczęśliwiających zapędów. Pan Karol Kitterbell był to mały, szczupły, kańciasty człowieczek o nieproporcjonalnie wielkiej głowie i szerokiej, wesołej twarzy. Wyglądał, jak wysuszony do karlich rozmiarów olbrzym, któremu przywrócono w części dawną twarz i dawną głowę. Miał osobliwego zeza, dzięki któremu trudno było określić, w którą stronę spogląda. Zdawało się, że oczy ma utkwione w ścianę, a on tymczasem oglądał dokumentnie swego rozmówcę. Dla uzupełnienia charakterystyki należy dodać, że pan Karol Kitterbell był jedną z najbardziej łatwowiernych osób pod słońcem: brał wszystko na serjo, wziął także żonę i wynajął dom na Great Russel-street, Bedford-square. (Wujaszek Dumps stale przez nieuwagę pomijał nazwę „Bedford-square“ i na jej miejsce kładł straszliwe słowa „Tottenhamcourt-road“).
— Nie, mój kochany wuju — ty mi nie odmówisz — obiecaj, że będziesz ojcem chrzestnym, — rzekł pewnego ranka pan Kitterbell w czasie rozmowy ze swym szanownym krewnym.
— Nie mogę, naprawdę nie mogę, — bronił....................CZTERY SIOSTRY.
Cztery panny Willis mieszkają w naszej parafji od trzynastu lat. Z żalem wypada stwierdzić, że stare i mądre przysłowie „Czas nie czeka na człowieka“ stosuje się również do pięknej połowy ludzkości. I, doprawdy, chętniebyśmy zataili fakt, że już trzynaście lat temu panny Willis miały t. zw. „wiosnę życia“ daleko za sobą. Wszelako powinnością naszą — powinnością uczciwego kronikarza parafji — jest nie wzdrygać się przed żadną, choćby najokropniejszą rzeczywistością, stwierdzamy przeto, że trzynaście lat temu wszystkie autorytety w sprawach matrymonjalnych spoglądały na najmłodszą pannę Willis okiem bardzo krytycznem, co się zaś tyczy najstarszej, to trudno było wogóle ulegać jakimkolwiek złudzeniom.
Jak więc wspomniałem, panny Willis wynajęły mieszkanie. Cały dom odświeżono, pomalowano i wytapetowano, wszystkie ściany wyfutrowano, marmury wyczyszczono, stare kraty usunięto i naprawiono piece. W ogrodzie, przylegającym do tyłu domu, zasadzono cztery drzewa, frontowy ogród wysypano żwirem, sprowadzono kilka garniturów eleganckich mebli, do okien dopasowano nowe żaluzje. Cieśle, zatrudnieni przy najrozmaitszych wstawkach.......................RZEKA.
— Lubisz pan wodę? — pyta was pewnego gorącego letniego dnia młody człowiek o ziemnowodnym wyglądzie. — Ogromnie, — brzmi zwykła odpowiedź, — A pan? — Nie mogę żyć bez niej, — powiada, a potem buduje potężną tyradę z samych przymiotników, których zadaniem jest wyrazić głębokie uwielbienie, jakie żywi ten osobnik dla prześwietnego żywiołu.
Bądźmy jednak szczerzy. Z całem uszanowaniem dla społeczeństwa w ogólności i klubów wioślarskich w szczególności, ośmielamy się przecież zauważyć, że najboleśniejsze wspomnienia, jakie chowa człowiek, próbujący szczęścia na Tamizie, łączą się z temi jego rozrywkami, w których brała udział woda. Kto słyszał kiedy o udanej wycieczce łodzią? Albo, aby nadać temu pytaniu zrozumialszą formę, kto kiedy taką wycieczkę widział? Sami uczestniczyliśmy w.......................SZKOŁA TAŃCA.
Ze wszystkich szkół tańca, jakie kiedykolwiek oglądały światło dnia, żadna chyba nie cieszyła się tak wielką popularnością w obrębie swej dzielnicy, jak szkoła Signor Billsmethi’ego. Nie mieściła się ani w Wiosennych Ogrodach, ani na Newman-street, ani na Berners-street, ani Gower-street, ani Charlotte-street, ani na Percy-street, ani na żadnej innej z niezliczonych „streets“, które są odwiecznem siedliskiem robotników, aptekarzy i drobnych hotelarzy; wogóle nie leżała na Zachodnich Krańcach — zbliżała się raczej do wschodniej części Londynu, — sąsiadowała z ludną i ciekawą okolicą karczmy Gray’a. Nie była......................HORACY SPARKINS.
— Doprawdy, kochanie, przez cały czas patrzał na Teresę, — rzekła pani Malderton do męża, który, po pracowicie spędzonym dniu siedział przy kominku z jedwabną chustką na głowie, ze szklanką wina w ręku. — Przez cały wieczór. Dlatego, powtarzam, nie należy szczędzić zachęty. Musimy go stanowczo zaprosić na obiad!
— Kogo? — zapytał pan Malderton.
— Wiesz, o kim mówię, kochanie — ten młody człowiek z czarnemi faworytami, w białej chustce na szyi — dżentlmen, który wczoraj po raz pierwszy zaszczycił nasz asambl swoją obecnością i za jednym zamachem zdobył sobie nieprzeliczone grono wielbicielek. Nazywa się, nazywa się — mój Boże znów zapomniałam! Marjanno, ty przecież pamiętasz? — zwróciła się pani Malderton do najmłodszej córki, która robiła na drutach torebkę i usiłowała wyglądać sentymentalnie.
— Pan Horacy Sparkins, mamusiu, — odrzekła panna Marianna z westchnieniem.
— Właśnie, właśnie — Horacy Sparkins! — ciągnęła dalej pani Malderton. — Jeszcze..........................SENTY-MENTY.
Panny Crumpton, albo — aby pozostać w zgodzie z napisem, który widniał na bramie ogrodu przy Minerva-House, Hammersmith — „Panny Crumptonówny“, były to dwie niezwykle wysokie, niezmiernie cienkie i wyjątkowo bezmięsne istoty, bardzo sztywne i bardzo żółte. Panna Amelja Crumpton rościła pretensje do wieku trzydziestu ośmiu lat, zaś panna Marja Crumpton przyznawała się do czterdziestki; mogłaby z równem powodzeniem twierdzić, że jest czteroletniem dzieckiem, wobec jasnego i bezprzecznego faktu, że liczyła co najmniej lat pięćdziesiąt. Ubierały się w sposób fascynujący — jak bliźnięta...........................NASZ SĄSIAD.
Najciekawszem z zajęć, jakim może się oddawać człowiek stale chodzący po tych samych ulicach miasta, jest chyba określanie rodzaju i usposobienia ludzi, którzy te ulice zamieszkują. Przyczem żadna rzecz nie wpływa tak decydująco na wynik dociekań jak wygląd frontowych drzwi. Rozmaite kształty twarzy ludzkiej bywają tłem dla pięknych i ciekawych studjów; jednakże w fizjognomji frontowych kołatek kryje się cały szereg niemniej charakterystycznych i niemniej niezawodnych cech. Odwiedzając po raz pierwszy w życiu jakiegoś człowieka, z największem zainteresowaniem zgłębiamy rysy jego kołatki, wiemy bowiem, że pomiędzy ludźmi i kołatkami musi istnieć mniejsze lub większe podobieństwo i wzajemna sympatja.
Naprzykład, istnieje rodzaj kołatki, niegdyś cieszący.....................ŚMIERĆ PIJAKA.
Człowiek, zmuszony do codziennej wędrówki po którejś z ludniejszych ulic Londynu, przyzwyczaja się powoli do specyficznej publiczności, jaką dzień w dzień spotyka na swojej drodze, i powiększa stopniowo kółko ludzi, których — jak to mówią — „zna z widzenia“. Można śmiało twierdzić, że wśród tych znajomych znajdzie się także pewna istota o nader żałosnej powierzchowności, którą londyńczyk pamięta jeszcze z czasów, gdy żyła w zupełnie innych warunkach, którą obserwował, jak staczała się coraz niżej na dno społeczeństwa, a której nędza i zaniedbanie wywierają na nim wrażenie niezmiernie bolesne, kiedy przechodzi ulicą. Ktokolwiek z własnej chęci czy z konieczności przestawał wiele z ludźmi, ten niewątpliwie pamięta czas, gdy jakiś wyrzutek społeczeństwa, brudny, w łachmanach, który obecnie wlecze się po trotuarze, roztaczając dokoła ohydę zgnilizny..................