- W empik go
Czwarta prawda - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
23 lipca 2019
Ebook
37,99 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Czwarta prawda - ebook
Raju i Charan, dwaj chłopcy z indyjskiej wioski Billi Chaharmi, od najwcześniejszych lat są nierozłączni i dzielą ze sobą wszystko: począwszy od wspomnień beztroskiego dzieciństwa i nienawiści do szkoły, po fascynację szybką jazdą motocyklami i eksperymenty z narkotykami. Kiedy jednak pojawia się coś, czego dzielić ze sobą nie mogą, ich drogi nagle się rozdzielają, a miłość do tej samej kobiety daje początek wielkim zmianom w ich życiu...
„Czwarta prawda” to opowieść o sile przyjaźni i pragnieniu zemsty, trudnej miłości, lojalności i zdradzie.
W tle fascynujące tradycje, bieda i przepych współczesnych Indii – kraju, w którym zbrodniarze pozostają bezkarni, a korupcja, narkotyki i przemoc to nieodłączne elementy codzienności.
Emocjonująca historia prawdziwej męskiej przyjaźni, zdrady i miłości. Ale również tego, czego nie wiemy o sobie i drugim człowieku. To świadectwo nieprzewidywalności życia, które pozwala zachować nadzieję.
Ewelina Górowska, ewelina-czyta.blogspot.com
Bieda i bogactwo w Indiach płynnie się przeplatają. Przemoc i korupcja są na porządku dziennym. To wszystko sprawia, że „Czwartą prawdę” trudno odłożyć na bok i przejść nad nią do porządku dziennego.
Kinga Wójcik, polecanekobietom.blogspot.com
Anna Singh (ur. 1991) – z wykształcenia psycholog, z zamiłowania indolog. „Czwarta prawda”, jej debiutancka powieść, powstała z mieszanki fascynacji indyjską rzeczywistością, podróżniczych impresji i miłości do Pendżabu. W pracy nad książką pomogła jej biegła znajomość języków: hindi i pendżabskiego.
„Czwarta prawda” to opowieść o sile przyjaźni i pragnieniu zemsty, trudnej miłości, lojalności i zdradzie.
W tle fascynujące tradycje, bieda i przepych współczesnych Indii – kraju, w którym zbrodniarze pozostają bezkarni, a korupcja, narkotyki i przemoc to nieodłączne elementy codzienności.
Emocjonująca historia prawdziwej męskiej przyjaźni, zdrady i miłości. Ale również tego, czego nie wiemy o sobie i drugim człowieku. To świadectwo nieprzewidywalności życia, które pozwala zachować nadzieję.
Ewelina Górowska, ewelina-czyta.blogspot.com
Bieda i bogactwo w Indiach płynnie się przeplatają. Przemoc i korupcja są na porządku dziennym. To wszystko sprawia, że „Czwartą prawdę” trudno odłożyć na bok i przejść nad nią do porządku dziennego.
Kinga Wójcik, polecanekobietom.blogspot.com
Anna Singh (ur. 1991) – z wykształcenia psycholog, z zamiłowania indolog. „Czwarta prawda”, jej debiutancka powieść, powstała z mieszanki fascynacji indyjską rzeczywistością, podróżniczych impresji i miłości do Pendżabu. W pracy nad książką pomogła jej biegła znajomość języków: hindi i pendżabskiego.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-436-8 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
22 PAŹDZIERNIKA 2015
Ta Dushera1 była inna niż wszystkie, a ponieważ mam zbyt wiele powodów, dla których tak myślę, trudno mi wybrać jeden i nadać mu pierwszeństwo.
Zacznę od tego, że była to moja pierwsza Dushera spędzona w gronie rodziny i ostatnia, jakiej spodziewałem się przez najbliższych kilka lat. Dwa tygodnie temu rzuciłem pracę w mleczarni – podłe zajęcie, które wydzierało mnie życiu, zajmowało zbyt dużo czasu i przynosiło zbyt mało rupii2. Cztery lata na fotelu dostawczej ciężarówki przepłynęły mi jak przez palce, bo na palcach tej samej ręki mógłbym policzyć, ile dni wolnego otrzymałem przez cały ten czas. Jeden dzień, gdy rodziła moja żona, drugi rok później, trzeci zaraz potem, gdy na skutek odwodnienia nasz syn znalazł się w szpitalu, a czwarty… Nie przypominam sobie o nim. W naszej rodzinie stało się zwyczajem, że wszystkie uroczystości spędzam poza domem. Permanentna nieobecność wpisywała się w charakter wykonywanej przeze mnie pracy i dlatego tegoroczna Dushera jako pierwsze święto obchodzone razem już z samej swej definicji musiała być wyjątkowa. Sam także postanowiłem dołożyć starań, by uczynić ją weselszą i wynagrodzić żonie i synkowi wszystkie te mdłe świąteczne dni, kiedy na swój sposób starali się odegnać nudę, co nie było łatwe w sercu wsi oddalonej od sąsiedniego miasta o kilka kilometrów. To ośrodki miejskie pulsowały życiem podczas każdego święta, na czas trwania festynów stawały się nowym, jaskrawym, chaotycznym tworem, którego echo oddechu nawet nie docierało do zapadłych wsi. Chciałem, byśmy chociaż w tym roku zakosztowali nastroju beztroskiej zabawy, dali się ogłuszyć dudniącą muzyką i oślepić kolorowymi lampkami, zaczadzili się smrodem prochu z fajerwerków i niezdrowym jedzeniem zapchali żołądki do granic możliwości. Według mnie to właśnie takie impresje składały się na czyste, wydestylowane szczęście, którego smak i zapach pamiętałem jeszcze ze swojego dzieciństwa. Teraz moim zadaniem było ofiarowanie ich naszemu czteroletniemu synowi. Musiałem się spieszyć, bo już niewiele czasu zostało mi do przeżycia w Indiach.
I tu leży kolejny ważny powód, dla którego uznałem nadchodzącą Dusherę za wartą szczególnych przygotowań. Wiedziałem, że za kilka dni, może tygodni, jeśli ambasada, w której złożyłem swój paszport, wykaże się zwykłą w takich przypadkach opieszałością, wyruszę w daleką podróż. Pozostawało dla mnie tajemnicą, jak długo nie zobaczę żony ani syna, dlatego postanowiłem dać im coś, co na wszelki wypadek umniejszy ciężar rozłąki – dobre wspomnienia, jakie staną się pocieszeniem w chwilach największego zwątpienia. Za punkt honoru postawiłem sobie zamienienie tej Dushery w mieszankę wrażeń tak intensywnych jak aromat smażonych pakor3 i jasnych jak niebo rozświetlone pirotechnicznymi sztuczkami, gorących niczym płomienie ognia liżące bambusowe oblicze demonicznego Ravany4 i spektakularnych na wzór eksplozji jego gigantycznej kukły. Wszystkiego miało być w nadmiarze, bo gdy potem dni mojej żony i syna znów wypełni pustka, a moje – praca, przynajmniej będziemy mieli pod ręką reminiscencje tego wieczoru, pełnego śmiechu, muzyki, pysznego jedzenia i zabawy, w niczym nieprzypominającego tradycyjnych pożegnań zaprawionych łzami.
Na obchody Dushery wyruszyliśmy późnym popołudniem, bez mojej matki i siostry; choć im to zaproponowałem, nie zdecydowały się pojechać z nami. Tej pierwszej nie starczało już sił i ochoty na rozrywki dobre dla młodych, za to drugiej brakowało nie zapału do zabawy, ale czasu. Zbliżało się Diwali5, Harpreet ledwo nadążała ze złożonymi przez kobiety we wsi zamówieniami na nowe stroje. Przez ostatnie dni trwała przyklejona do maszyny, której furkot zagłuszał nawet krzyki Rajpala, i jeśli odrywała się od szycia, to tylko po to, by pobawić się właśnie z nim. Co się tyczy matki, nie tylko wątłe zdrowie uniemożliwiało jej czynny udział w świętowaniu, ale także religijne poglądy, na starość zradykalizowane o dodatkowych parę odcieni. Na swoje zaangażowanie w przygotowania do Diwali znalazłaby jeszcze usprawiedliwienie, wszak płonące lampki wiązały się z radosnym powitaniem szóstego guru6 w świątyni, ale nie potrafiłaby już przytoczyć powodu, dla którego miałaby świętować zwycięstwo Ramy7 nad demonem Ravaną. Ostatnimi czasy całkiem poważnie rozważała też przejście inicjacji amrit shakti8 i jako nad wyraz religijnej sikhijce9 nie wypadałoby jej kultywować hinduistycznych tradycji. Nie znaczy to, że zabroniłaby tego swemu jedynemu wnukowi. Jej pobłażliwość wobec Rajpala przekraczała wszelkie granice, nawet te wytyczone przez religijną poprawność. A że od kilku dni nie mówiło się w domu o niczym innym niż o zbliżającym się święcie, które w oczach mojego syna urosło do rangi wydarzenia dorównującego urodzinom, matka nie śmiałaby go zatrzymać.
Pętla autobusowa na obrzeżach Nakodaru, gdzie co roku zbierał się tłum, by podziwiać widowisko płonących kukieł, była jedynym miejscem zdolnym pomieścić w tym samym czasie czterocyfrową liczbę ludzi. Tamtej jesieni i my zasililiśmy podniecony motłoch złożony z rodzin z dziećmi i grupek przyjaciół, których połączyło to samo pragnienie przyglądania się zwycięstwu dobra nad złem. W telegraficznym skrócie do tego sprowadzała się symbolika całego święta: zły Ravana zostaje pokonany przez boga Ramę i unicestwiony żywiołem ognia spala się na oczach świadków swej druzgocącej klęski. Darowałem sobie tłumaczenie genezy dzisiejszego zamieszania mojemu synowi, uznając, że na to przyjdzie jeszcze czas. Póki co wystarczyło mu wiedzieć, że celebrujemy radość, i chciałem, aby tak zapamiętał dzisiejszy dzień. Nie potrzeba mu było wiele – z lizakiem w jednej ręce i kolorowym wiatraczkiem w drugiej wyglądał na więcej niż zadowolonego, a ja zazdrościłem mu nieskomplikowanego, dziecięcego entuzjazmu, z jakiego nas, dorosłych, bezpowrotnie wyleczył wiek. Na potrzeby sytuacji moja żona także wykrzesała z siebie nadprogramową dawkę podekscytowania. Zaaferowana gestykulowała żywo, wskazując na tragikomiczne kukły, na razie wykrzywione grymasem pod namalowanym wąsem, a już za moment mające ugiąć się pod naporem wybuchu.
Przyglądałem się nam samym, tak podobnym do kilkunastu rodzin stojących w bliskim sąsiedztwie, i po raz pierwszy uwierzyłem, że i my zasłużyliśmy na miano normalnej, szczęśliwej rodziny. Przynajmniej z pozoru wyglądaliśmy na zwykłych rodziców przygnanych przez chęć sprawienia swoim pociechom niecodziennej frajdy i nikt nie domyśliłby się, ile kosztowało nas to przebranie. Ale w tamtej chwili to oszustwo nie miało większego znaczenia; czując ciężar syna na barkach i ciepłą dłoń żony oplatającą moje ramię, pozwoliłem ponieść się złudzeniu, że mam już wszystko, o czym tylko mogłem marzyć.
Powoli zapadał wieczór, a szarość dnia ustępowała czerni nocy. Lampki zawieszone na straganach otaczających połacie ziemi, gdzie tłoczyli się biesiadnicy, skrzyły się kolorami. Muzyka przybierała na sile, a wraz z nią rosło napięcie oczekiwania na kulminacyjny moment uroczystości. Czułem to po coraz większym ścisku, gdyż nagle wszyscy zapragnęli znaleźć się bliżej kolczastego drutu odgradzającego widzów od pustej przestrzeni, w której posiadaniu byli obecnie Ravana i jego bracia. Kilka tysięcy par oczu skierowało się w tę samą stronę, tyleż samo par płuc wstrzymało oddech, a na ustach właścicieli ich wszystkich wibrowało jedno bezgłośne pytanie: „Kiedy w końcu Ravana zajmie się ogniem?”. Zahipnotyzowany wzrok masy zrobił swoje i jakby samą skumulowaną siłą swej woli wywołał pierwsze iskierki, które rozpętały istną burzę we wnętrzu wypchanych prochem sylwetek.
Ja jednak przegapiłem tę najważniejszą sekundę, jaka dała początek ognistemu szaleństwu. W tej samej chwili, gdy płomienie ogarnęły głowy demonów, poczułem mocne klepnięcie na plecach. Kusiło mnie, by je zignorować, w pierwszym odruchu pomyślałem, że to przypadkowe popchnięcie, o które nietrudno w takim ścisku, ale siła, zdecydowanie i jakaś premedytacja tego ruchu kazały mi się odwrócić. Gdy tylko przekręciłem głowę, zrozumiałem, że popełniłem błąd. Dotarło też do mnie, że nigdzie nie wyjadę, bo wszystkie moje plany i to, co zbudowałem, nagle stanęły pod znakiem zapytania. Rozpoznałem górującą nade mną twarz, ale jej nie poznawałem – wyglądała po tysiąckroć bardziej demonicznie niż pomnożona przez dziesięć głowa Ravany. Przede mną stał człowiek, którego znałem od urodzenia aż do jego śmierci i w którego pogrzebie sam uczestniczyłem. Rajveer – mój najlepszy przyjaciel, jedyny, jakiego kiedykolwiek miałem, którego stos pogrzebowy własnoręcznie podpaliłem kilka lat temu, oczyszczone kości wrzuciłem do pobliskiej rzeki i z którego duchem nie rozstawałem się aż do dziś – stał przede mną cały i zdrowy.
------------------------------------------------------------------------
1 Dushera – jedno z najważniejszych świąt w hinduizmie, obchodzone w całych Indiach niezależnie od wyznawanej religii; na północy Indii interpretowane jako zwycięstwo Rama nad demonem Ravaną.
2 Rupia indyjska – waluta Indii.
3 Pakory – przekąska: kawałki warzyw lub mięsa w mące z ciecierzycy smażone w głębokim tłuszczu.
4 Ravana – czarny charakter w indyjskim eposie Ramajana; przedstawiany jako demon o dziesięciu głowach i dwudziestu rękach.
5 Diwali – festiwal świateł, obchodzony w całych Indiach jako święto zwycięstwa dobra nad złem.
6 Sikhowie wierzą w dziesięciu guru.
7 Rama – siódme wcielenie boga Wisznu, bohater Ramajany.
8 Amrit shakti – religijna inicjacja w sikhizmie.
9 Sikhizm – monoteistyczna religia powstała w XV wieku w Indiach w prowincji Pendżab.2009
Historia naszej trójki rozpoczęła się od trzęsienia ziemi. Nie tego, które wywołała swoim przybyciem Simran, bo samo jej pojawienie się było dla nas jak wstrząs poruszający najgłębiej tajone pragnienia, ale od zwykłych fal sejsmologicznych, niebędących niczym wyjątkowym w naszych szerokościach geograficznych. Zapowiedź nadciągającej katastrofy zastała mnie rozleniwionego i zupełnie nieprzygotowanego na szybką ewakuację, a jednak kiedy tylko poczułem, że łóżko podryguje wraz ze mną, a monstrualna szafa naprzeciwko także trzęsie się w posadach, zrzuciłem z siebie resztki ospałości i pędem wybiegłem przed dom. Na ulicy zebrał się już pokaźny tłumek wywabiony ze swoich zagród tym samym niepokojącym drżeniem z wnętrza ziemi. W pierwszym odruchu zlokalizowałem siostrę, z namydlonymi włosami i ręcznikiem przewieszonym przez szyję. Powtarzające się wstrząsy wcale nie zamierzały czekać, aż dopełni swój popołudniowy rytuał kąpieli. Nienaturalnie ożywione naczynia w codziennych obowiązkach przeszkodziły też matce – stała tuż obok matki Raja, Amarjeet Kaur1, i gestykulowała żywo rękami ubielonymi mąką. Przyglądałem się wszystkim znajomym twarzom, a ponieważ wciąż brakowało tej, którą pragnąłem odnaleźć, moje serce gwałtownie przyspieszyło.
Ku mojej niewypowiedzianej uldze Raju pojawił się po chwili, opanowany, a wręcz znudzony, tak jakby zirytowało go to, że fanaberie natury oderwały go od ciekawszych zajęć i teraz zmuszony jest dołączyć do spanikowanych sąsiadów. Gdyby nie nawoływania matki, pewnie zbagatelizowałby zagrożenie, ale w końcu ustąpił pod siłą jej głosu i powtarzających się drgawek mebli. Wszyscy w napięciu wyglądaliśmy czegoś potężniejszego, czekaliśmy, a przy tym modliliśmy się, aby się to nie zdarzyło, a każdy z nas na swój sposób odmalowywał ostateczną wizję zagłady, mniej lub bardziej druzgoczącą i nieodwracalną w skutkach, w zależności od tego, na ile pozwalała mu na to własna wyobraźnia. Kolejne statyczne minuty rozczarowały tych, którzy spodziewali się deszczu gruzu, domów wystrzelonych w powietrze czy pękającej skorupy gleby, mającej ich pochłonąć żywcem – nic takiego się nie zdarzyło i oprócz paru zbitych szklanek nie odnotowano jakichkolwiek szkód godnych ubolewania.
Kiedy już podzielono się wrażeniami, a każdy z mieszkańców ulicy poznał okoliczności, w jakich niegroźne spazmy zastały jego sąsiada, atmosfera grozy opadła. Z gromady struchlałych na ulicy pozostaliśmy tylko ja i Raju, jako że nam trzęsienie ziemi udaremniło co najwyżej uprawianie lenistwa. Skoro już opuściliśmy swe domy, pod wpływem impulsu zdecydowaliśmy się na wycieczkę. Raju stwierdził, że strach tylko zaostrzył mu apetyt, a jako że na kolację będzie musiał pewnie jeszcze poczekać, bo Amarjeet Kaur nie wyglądała, jakby pogodziła się z odejściem dopiero co zbudzonego żywiołu, i dalej błąkała się po obejściu, woli zjeść coś z miasta. Wyprowadził bajaja i nie czekając, aż usadowię się za nim, gwałtownie odpalił silnik, a przeraźliwy ryk maszyny co poniektórzy pomylili z preludium do kolejnego wstrząsu. Jak zwykle jechaliśmy zbyt szybko i lekkomyślnie, ale ja już dawno przywykłem do wariackiego stylu jazdy przyjaciela, raptownych zahamowań i równie nieprzewidywalnych zrywów, więc zamiast zwracać mu uwagę, rozkoszowałem się ożywczym podmuchem wiatru.
Mógłbym powiedzieć, że ten jeden jedyny raz Raju spieszył się nie bez powodu. Pędził na złamanie karku, bo jechał na spotkanie swej ukochanej, którą miał poznać za niecałe pół godziny. Wyglądało to tak, jakby poganiała go obawa, że jeśli tylko zwolni i da się wyprzedzić innym, ktoś ubiegnie go w dużo bardziej znaczących zawodach i sprzątnie mu Simran sprzed nosa. I właśnie dlatego Raju w ogóle się nią zainteresował. Mniemam, że nie oczarowała go jej uroda, choć twierdził inaczej, nie oślepił bursztynowy blask oczu, mimo że obstawał przy wersji, że złota poświata mieniących się w popołudniowym słońcu źrenic zachwyciła go z odległości kilkunastu metrów. To myśl, że może ona należeć do kogoś innego, obudziła w nim długo tajone pożądanie. Było to pierwsze, ale nie ostatnie przekłamanie, którego nie mogłem mu wybaczyć, a jednocześnie najtragiczniejsze w skutkach: to od niego wszystko się zaczęło.
Kiedy dojeżdżaliśmy do miejscowości Shahkot, utknęliśmy w przeraźliwie długim korku. Raju nie byłby sobą, decydując się na cierpliwe czekanie na swoją kolej, gdyż taka potulność zwyczajnie kłóciła się z jego porywczą naturą. Poza tym miał przewagę, z której ochoczo korzystał – prowadził motocykl, a nie samochód, a gabaryty jednośladu pozwalały na pokonywanie najciaśniejszych przesmyków. Kiedy inni zawracali zniechęceni drogowym zatorem, on pruł naprzód, wyszukując coraz to nowe szczeliny, w które wnikał bajaj, i konsekwentnie posuwał się dalej. W ten oto sposób, przez jego zbytnią pewność siebie i arogancję, doszło do niegroźnej kolizji: Raju w ostatniej chwili wepchnął się przed nie najnowszą tatę, tym samym narażając jej pasażera i kierowcę na gwałtowne hamowanie, a nas – na ich słuszny gniew. Przekleństwa rzucane przez dwóch wyrostków nie zrobiły na Raju najmniejszego wrażenia. Jeśli chodzi o wymianę męskich uprzejmości, nie pozostał im dłużny, ale gdy jeden z osiłków opuścił auto, gotowy i chętny na eskalację konfliktu, Raju skapitulował i jedyne, co świadczyło o niedawnej obecności bajaja, to chmura duszącego pyłu. Zostawiliśmy daleko za sobą rozeźlonych, ale bezsilnych mężczyzn, którzy doskonale wiedzieli, że dogonienie zwinnego motocyklu w gąszczu ciężarówek, furgonetek, samochodów osobowych i riksz graniczy z cudem. A jednak nie zgubiliśmy srebrzystoszarej taty. Gdy dojeżdżaliśmy do głównej arterii Shahkot, gdzie planowaliśmy się zatrzymać na warzywne burgery, zauważyłem nie tylko znajome auto zaparkowane tuż przy drodze, ale też jego właścicieli.
– Patrz, to oni – syknąłem do Raja, ale on nie potraktował tej uwagi zgodnie z moimi intencjami. Zamiast przyspieszyć, byśmy mogli przejechać niezauważenie, zwolnił, a potem ku mojemu zdziwieniu zaparkował motor tuż obok.
Przeczuwałem, że Raju, ogarnięty jednym z jego dobrze mi znanych awanturniczych nastrojów, celowo szuka okazji do zaczepki, ale nigdy nie wpadłbym na to, że bójka, która wisiała w powietrzu, zamieni się w początek miłosnego uniesienia, a ciosy pięści zastąpi rażenie trzonem strzały Amora. Raju nie odezwał się słowem i udawał, że nie słyszy moich natrętnych pytań: „Po co się tu zatrzymałeś?”, „O co ci chodzi? Przecież mieliśmy jechać coś zjeść”. Z założonymi rękami oparł się o kierownicę bajaja i przybrał pozę zaintrygowanego obserwatora, bo póki co pozostawaliśmy niezauważeni i bezkarnie mogliśmy śledzić poczynania tej dwójki. Trudno mi powiedzieć, co planował wówczas Raju – czy tylko pragnął zaspokoić swoją ciekawość i przyjrzeć się chłopakom z bliska, czy pyskówkę z drogi przenieść na walkę wręcz. Obawiałem się jednak, że nie skończy się na biernym podglądactwie i zarzewie kłótni przemieni się w pospolitą bójkę, jedną z tych, gdzie błahy powód, który w ferworze ciosów szybko zostaje zapomniany, jest jedynie wymówką dla pokazu męskiej agresji.
Milczenie Raja nie wróżyło niczego dobrego, a z jego zmarszczonych brwi i zaciśniętej szczęki wnioskowałem, że szykuje się do ataku, i dopiero gdy z jego oblicza uleciało całe zacięcie, zrozumiałem, że nie wpatruje się już w naszych nowo poznanych znajomych, lecz przygląda dziewczynie wychodzącej z budynku. W jednej ręce trzymała książki, w drugiej małą torebkę, dlatego nie przywitała się z czekającymi na nią mężczyznami żadnym gestem, a jedynie skromnym uśmiechem i zdawkowym skinieniem głowy. Konwersacja tej trójki trwała nie dłużej niż minutę, wyglądało, jakby się znali, i choć z tej odległości nie mogliśmy odgadnąć tematu ich rozmowy, domyślaliśmy się, że utrzymana jest w przyjaznym tonie. Przez większą część pogawędki dziewczyna miała spuszczony wzrok, nerwowo poprawiała spoczywającą na szyi dupattę2 i lekko potakiwała głową. W przeciwieństwie do swych rozmówców sprawiała wrażenie speszonej, oni zaś pożegnali się z nią niedbałym złączeniem dłoni i równie szybko, jak się pojawili, zniknęli we wnętrzu taty.
Wtedy Raju zrobił coś, co wytłumaczyć mogę tylko chwilowym kaprysem, bo nie mieliśmy żadnego dobrego powodu, aby wchodzić do miejsca, do którego nie przyjechaliśmy – pewnym krokiem skierował się w stronę wejścia, a ja podążyłem za nim. Kiedy mijał dziewczynę stojącą na schodach, ona pogrążona była w pisaniu wiadomości. Gdy na krótką chwilę podniosła oczy znad ekranu komórki, jej wzrok napotkał Raja – dumnego, wyniosłego i pysznego jak paw – a zaraz potem mnie, poddańczo podążającego za nim krok w krok. Ciekawość wzięła we mnie górę, więc nie uległem pokusie miarkowania chłodnej obojętności i spojrzałem na tę przeciętną, a jednocześnie niezwykłą dziewczynę, dla której Raju podjął się odgrywania jakiejś przedziwnej farsy, gdyż nie znajdowałem innego wytłumaczenia dla jego spontanicznej decyzji odwiedzenia obcego budynku niż nieznajoma. Wystarczyło mi przelotne spotkanie z jej oczyma łani, by domyślić się, że Raju, który dotąd pogardzał damskim zainteresowaniem, oto stracił głowę dla przypadkowej dziewczyny z ulicy i w końcu ugiął się pod naporem zbyt długo spychanych na dalszy plan pragnień. I tak jak potrzebowałem sekundy, by postawić trafną diagnozę dla fanaberii przyjaciela i określić ją mianem fatalnego zauroczenia, przyznanie się przed sobą samym, że i ja dałem się złapać w podstępne sidła jednostronnej fascynacji, zajęło mi kilka długich i męczących miesięcy.
Budynek, w którym znaleźliśmy się zwabieni niby przypadkiem – choć ten nie miał w sobie nic z przypadkowości, lecz stanowił determinację w czystej postaci, bo Raju nigdy niczego nie był tak pewien jak tego, że musi znaleźć pretekst, aby choćby przejść obok tej dziewczyny – okazał się prywatną placówką, gdzie odbywały się popołudniowe lekcje angielskiego. W środku panował typowy po skończonych zajęciach zgiełk, dlatego nikt nie zwracał na nas uwagi. Pokręciliśmy się po zatłoczonym korytarzu zaledwie chwilę, która jednak okazała się zbyt długa; gdy wychodziliśmy, po tajemniczej dziewczynie nie było już śladu. Raju gorączkowo rozglądał się na wszystkie strony z nadzieją wytropienia jej wśród zdążających do swoich domów przechodniów, a ponieważ żadne plecy nie wydały mu się wystarczająco znajome, poddał się i wsiadł na motor. Zapomniał o głodzie i warzywnych burgerach, w niepamięć puścił też nieprzyjemny incydent z drogi, trzęsienie ziemi zaś, które wyciągnęło go z domu, w porównaniu z huraganem targającym jego sercem uznał za niewartą rozpamiętywania błahostkę. Bez pytania mnie o zdanie skierował się prosto do domu, by jak najszybciej zamknąć się w pokoju sam na sam ze wspomnieniem cudownej nieznajomej. Choć ta nie zdążyła jeszcze zrobić niczego nadzwyczajnego, już skradła mu zdrowy sen, apetyt i trzeźwość myśli.
Raju wcale nie musiał dzielić się ze mną wrażeniami, jakie zrobiła na nim dziewczyna sprzed szkoły, bez trudu wyczytałem to z jego zmąconego wzroku, powagi, której dotąd się wystrzegał, i tak nieprzystającej do niego aury wiecznego rozmarzenia. Wszystkie te symptomy w przejrzysty sposób zdradzały jego nienaturalny stan, dlatego też nie zdziwiłem się, kiedy zapytał mnie, czy zechcę mu towarzyszyć, bo zamierzał zjawić się w Shahkot w tym samym miejscu i o tej samej porze co wczoraj. I choć ani tego, ani następnego dnia nie natknął się na dziewczynę, nie zarzucił prób zaaranżowania kolejnego spotkania, przekonany, że jego wytrwałość prędzej czy później się opłaci. Cierpliwość była wszystkim, co miał, więc korzystał z niej, jak umiał najlepiej, aż w końcu po pięciu nieprzespanych nocach i czterech dniach doczekał się nagrody w postaci dziewczyny z książkami, zbiegającej po schodach. Tym razem Raju nie silił się na obojętność. Biorąc pod uwagę stanowczość, z jaką cztery razy z rzędu ponad godzinę wystawał przed gmachem szkoły, zakrawałoby to na śmieszność. Wpatrywał się w nią z jednoznaczną żarliwością, tak jakby intensywność spojrzenia miała moc przyciągania czyjejś uwagi, a sama siła woli wystarczyła, by niczego jeszcze nieświadoma dziewczyna odwzajemniła nieukrywane już zainteresowanie. Po zaskoczeniu, które zagościło na jej twarzy, odgadłem, że rozpoznała Raja i zdziwiła się na jego widok, bo choć nie wypowiedział słowa ani nie uczynił żadnego gestu, by mogła tak pomyśleć, czuła, że czeka tu właśnie na nią.
Kiedy pojawił się trzeci raz, nie mogła już dłużej wmawiać sobie, że to zwykły przypadek. Wzrok Raja był zbyt natarczywy, a upór – wyczuwalny na odległość i mimo że nie miała o sobie wysokiego mniemania, doszła do wniosku, że niezamierzenie zawładnęła sercem niestrudzonego młodzieńca. Zwykle uśmiechała się tylko pod nosem, przyspieszała kroku i znikała za rogiem najbliższej uliczki, a ponieważ Raju długo nie robił nic, by ją zatrzymać, na tych niemych zalotach upłynęły im pierwsze trzy tygodnie. Przez cały ten czas byłem niczym przedłużenie Raja i nieodłącznie towarzyszyłem mu w każdej wycieczce pod szkołę, lecz dla tej dwójki pozostawałem niewidzialny, znalazłem się w smutnym cieniu, bo nie starczyło już dla mnie blasku ich wzajemnego oczarowania. Pozycja obserwatora sprawiła, że mogłem przyglądać się dziewczynie bez żadnych zahamowań, Raju zresztą robił to samo, z tą różnicą, że za jej wiedzą i zgodą, ja zaś – niczym złodziej korzystający z nadarzającej się okazji.
Nie od razu poraziła mnie jej uroda i tego dnia, gdy głód wywołany trzęsieniem ziemi zaprowadził nas do Shahkot, uznałem ją ledwie za stereotypowo ładną – miała jasną skórę, włosy gęste i lśniące, promienistą cerę i klasyczne rysy twarzy. Jednak bezsprzecznie skrywała w sobie coś wyjątkowego, co przybierało na znaczeniu przy bliższym poznaniu, bo za każdym razem, gdy odjeżdżaliśmy sprzed szkoły, wydawała mi się jeszcze piękniejsza niż ostatnio. To uśmiech, którym ze spotkania na spotkanie coraz hojniej obdarzała Raja, nadawał jej postaci kokieterii i powabu. Kiedy wprawiała w ruch mięśnie twarzy, jej nos marszczył się uroczo, pełne usta nabrzmiewały przychylnością, a oczy przybierały kształt niedojrzałego mango. Gest, którym przerzucała przez ramię rąbek okrywającej głowę dupatty, był jak rzucone wyzwanie, niby prowokacyjny, a jednak nieśmiały, na pozór zachęcający, lecz wciąż zachowawczy, tak jakby sama gubiła się w wysyłanych przez siebie sygnałach, i żałując ledwo co zaprezentowanej zuchwałości, oddalała się pospiesznie w tym samym kierunku. Podjęta przez nią gra pozorów tylko utwierdzała Raja w przekonaniu, że jego starania nie poszły na marne. Ze zmieszania dziewczyny domyślał się, że nie jest jej obojętny. Póki co nie przekraczał niepisanej granicy i nie zaczepiał jej, aby jej nie spłoszyć. Ich spotkania bardziej przypominały żmudny proces oswajania niż młodzieńczy flirt i dopiero gdy w postawie dziewczyny początkowe onieśmielenie zostało zastąpione przyzwoleniem, Raju zdobył się na wymianę słów, a nie tylko spojrzeń.
Czasem i ja dostępowałem zaszczytu bycia w centrum uwagi, a dziewczyna na krótko zatrzymywała wzrok na mnie, ale chyba tylko po to, by upewnić się, że to Raju odgrywa główną rolę, a chłopak, którego przyprowadza, ma jedynie dodać mu odwagi. Od początku było dla mnie jasne, że jestem drugoplanową postacią tego dramatu, ale tak bardzo chciałem w nim uczestniczyć, iż postanowiłem, że nie będzie mi to przeszkadzać. Nie zaprzątałem sobie głowy wybieganiem w przyszłość, wystarczyło mi, że mogę po cichu podziwiać dziewczynę w każdy wtorek i czwartek zza pleców Raja. Powinienem był wiedzieć, że znajomość rodząca się na moich oczach zmierza do jasno określonego punktu, w którym nie będzie dla mnie miejsca, i zawczasu zrezygnować z mrzonek niemożliwych do spełnienia. Oprócz tego, że zwyczajnie chciałem być blisko niej, wyobrażałem sobie, że kiedy padną między nimi pierwsze słowa, cały ten czar pryśnie. W skrytości przed Rajem dawałem się ponieść marzeniom, że pewnego dnia w niewytłumaczalny sposób dziewczyna zrozumie, że to ja bardziej niż on zasługuję na jej atencję, ale tak się nie stało. Gdy zamiary Raja wobec niej tężały, zdecydował się wyeliminować mnie z gry zarezerwowanej dla dwojga i przestał proponować mi popołudniowe przejażdżki do miasta, a żeby uniknąć mętnych tłumaczeń, zaczął wyjeżdżać z domu kilka godzin wcześniej.
Minął miesiąc, zanim Raju opuścił swą bezpieczną bazę przy schodach szkoły i pokusił się o sprawdzenie, dokąd udaje się dziewczyna po skończonych zajęciach. Po tak długim czasie cichej adoracji jego intencje stały się wystarczająco klarowne, a że dziewczyna zdawała się nie mieć nic przeciwko pobudkom, które kazały Rajowi czekać na nią w umówionym miejscu i zawsze punktualnie, choć nic takiego między sobą nie ustalali, Raju uznał, że nadszedł już właściwy moment, aby dowiedzieć się więcej na temat swej miłosnej zjawy, by móc nazwać ją określonym imieniem i zapisać pod konkretnym numerem w komórce. Odwlekał dzień, kiedy ją zagadnie, bo chciał mieć pewność, że nie zostanie odprawiony z kwitkiem. Gdyby zaryzykował wcześniej, mogłaby uznać jego zachowanie za bezczelność, pomylić uwielbienie z nachalnością i tym samym odtrącić go, jeszcze zanim zdałaby sobie sprawę, że opuszczając szkołę, usilnie szuka go wzrokiem, a widok znajomego motoru wprawia ją w trudne do okiełznania uniesienie.
Tego wieczoru Raju po raz pierwszy czekał punkt szesnasta samotnie, gdyż mnie pochłonęły sprawy bardziej przyziemnej wagi, i choć wolałbym przełożyć zakupy na bazarze nawet za cenę głodu przez kilka najbliższych dni, matka i Harpreet uparły się, że domowe zapasy wymagają natychmiastowego uzupełnienia. Moja nieobecność, zamiast zmartwić Raja, dodała mu tylko animuszu, był sam i nawet jeśliby się ośmieszył, nie miał żadnej widowni. Na sprzyjające zagajeniu rozmowy okoliczności oprócz braku świadków składał się też uśmiech dziewczyny – nagle jakby szczerszy – i to on ostatecznie przekonał Raja, by w połowie uliczki dogonić ją i zrównać swój z jej krokiem.
– Nie możesz za mną chodzić. Mój ojciec nas zobaczy – syknęła w kierunku swoich stóp, nie ważąc się spojrzeć na Raja.
– To gdzie możemy porozmawiać? – Desperacja niezamierzenie wymknęła się z jego pytania, gdy poczuł, że dziewczyna niczym wystraszony ptak wyrywa mu się z rąk.
– Tylko w szkole – ucięła krótko, wyprzedziła Raja i zniknęła we wnętrzu sklepu z kolorowym szyldem.
Raju przystanął na środku ulicy, nie bacząc na potrącające go motory i riksze, głuchy na klaksony i utyskiwania, wmurowany nie rozczarowaniem pospiesznie zakończoną rozmową, ale cudownym olśnieniem, że dziewczyna chce kontynuować tę znajomość, choć na swoich warunkach. Nie zmartwił się pierwszą wyrosłą przed nim trudnością, jakich z czasem piętrzyło się coraz więcej, a nakaz dziewczyny potraktował bardzo dosłownie i ku zdziwieniu najbliższych ze swego otoczenia zapisał się na lekcje angielskiego. Nagły podryg ambicji wprawiłby w osłupienie każdego, kto dobrze znał Raja, ale nie mnie. Tylko ja wiedziałem, że bynajmniej nie kryje się za nim pociąg do wiedzy, ale fascynacja tajemniczą nieznajomą. Tą decyzją zaszokował matkę, krewnych i sąsiadów, niezamierzenie zdradzając, że dzieje się z nim coś dziwnego, gdyż trudno było logicznie wytłumaczyć zapał do nauki u takiego wałkonia jak on. Obyło się bez złośliwych komentarzy, a Amarjeet Kaur, mimo że zdziwiona, pochwaliła decyzję syna i wydzieliła mu dodatkową sumę pieniędzy na opłacenie lekcji. W gruncie rzeczy nawet się ucieszyła, a chęć podszkolenia się w angielskim swego syna wzięła za dobrą monetę – niechybny znak, że Raju poważnie myśli o wyjeździe do Kanady u boku swej przyszłej narzeczonej. Biedaczka z pewnością nabawiłaby się wrzodów, gdyby tylko wiedziała, że popołudniowe zajęcia są pretekstem do nawiązania damsko-męskich relacji, a dziewczyna, którą chętnie widziałaby jako swoją synową, nie ma z tym nic wspólnego. Wbrew jej pobożnym życzeniom Raju zamiast w Toronto z żoną miał wylądować w Chandigarze i żyć na kocią łapę, o czym jednak Amarjeet Kaur się nie dowiedziała, a pytanie, jak i z kim żyje jej syn, nigdy nie wyszło poza komfortową sferę jej domysłów.
Raju wprawdzie zastosował się do polecenia Simran i więcej jej nie śledził, lecz nie powstrzymał się przed sprawdzeniem, co kryje w sobie przydrożny sklepik, do którego weszła z pewnością stałego bywalca. Zagadkę tę rozwiązał już kolejnego czwartku, tym razem minął szkołę, skręcił w lewo i zatrzymał się przed oszkloną witryną. Z bliska przekonał się, że nie ma do czynienia z żadnym sklepem, ale ze studiem fotograficzno-filmowym specjalizującym się w upamiętnianiu najdonioślejszych, choć wcale nie najszczęśliwszych, chwil z życia nowożeńców, składających się na dzień ich ślubu. Za oknami pełnymi zacieków prezentowały się zdjęcia, większość z nich w biało-czerwonej tonacji, bo połowę fotografii zajmował przyodziany w białe sherwani3 pan młody, a drugą część zdobiła ubrana w krwistoczerwony strój panna młoda.
Przed przekroczeniem progu zakładu Raju pozwolił sobie na niekontrolowany wyskok własnych imaginacji i wyobraził sobie, jak wyglądałby na takiej fotografii w asyście Simran. Na ziemię sprowadził go dopiero widok właściciela, w którym bez trudu rozpoznał ojca dziewczyny, ten sam wąski nos i identyczne, choć otoczone siecią zmarszczek oczy musiały należeć do kogoś z jej bliskiej rodziny. Pytanie mężczyzny, czego sobie życzy, wypowiedziane przymilnym tonem, całkiem odebrało Rajowi mowę, ale pod wpływem oczywistej konstatacji odzyskał pewność siebie – to, że on rozpoznał w nim ojca Simran, nie znaczy jeszcze, że Raju jest dla niego kimś wyjątkowym, wręcz przeciwnie, jest tylko jednym z wielu klientów, którzy dziesiątkami przewijają się przez jego skromny zakład. Żeby zyskać na czasie, zaczął wpatrywać się w rozłożone pod przeszkloną ladą zdjęcia, potem uratowały go albumy w gablotach, mężczyzna zaś, przekonany, że ma do czynienia z niezdecydowanym maruderem, porzucił służalczość i sięgnął po plastikowe pudełko z posiłkiem. Rozsiadł się na obrotowym krześle, z namaszczeniem podważył wieczko pudełka i pozwolił, by woń soczewicy doprawionej startym kuminem i świeżą kolendrą rozeszła się po ciasnym pomieszczeniu. Podejrzenie, że malutkie placki i potrawka z czarnej soczewicy to dzieło, które wyszło spod rąk Simran, bardziej niż wspaniały aromat usidliło Raja i sprawiło, że zamiast wpatrywać się w zdjęcia, zaczął na wylot przewiercać zawartość pudełka. Właściciel przerwał przeżuwanie, wyraźnie zmieszany zainteresowaniem chłopaka treścią jego posiłku, a nie długoletnim efektem pracy rozpostartym na wszystkich czterech ścianach. Wobec nadgryzionego placka odłożonego na bok, wymownego chrząknięcia i uniesionych brwi Raju nie mógł dłużej chować się za barykadą milczenia. Sklecił na poczekaniu naiwną historię o wymyślonej siostrze, nieistniejącym ślubie i konieczności wynajęcia fotografa, którego usług wcale nie potrzebował. Mężczyzna cierpliwie wyjaśnił mu, że sam zajmuje się głównie filmowaniem podniosłych uroczystości, jego kolega zaś odpowiada za wykonanie zdjęć, na co Raju przerwał mu w pół zdania, bo dojrzał możliwość wymigania się od dalszej krępującej rozmowy. Wytłumaczył, że zależy mu głównie na zdjęciach ze ślubu i nie planuje wynajmowania kamerzysty; nie, nie poczeka na fotografa, teraz mu się spieszy, ale tak, oczywiście zajrzy tu jeszcze innym razem celem omówienia szczegółów. Kiedy? Kiedyś przy okazji. Ach tak, kiedy ślub? Za miesiąc. A dokładnie? Dokładnie za cztery tygodnie. Chodzi o datę? „Jedenasty marca” – odparł bez zastanowienia, pogrążając się do reszty, bo nie przewidział, że na ten dzień przypada Holi4 i nikt przy zdrowych zmysłach nie pokusi się o organizowanie rodzinnych uroczystości.
Ojciec Simran uraczył go pogardliwym spojrzeniem znad otwartego kalendarza, ale nie miał już okazji wyprowadzić z błędu. W tej samej chwili Raju odwrócił się na pięcie i pognał w stronę drzwi. Pozostawiony sam sobie, właściciel zakładu skwitował bujdę chłopaka głośnym parsknięciem wyłącznie dla własnej satysfakcji, gdyż nikt inny nie mógł usłyszeć jego wyartykułowanej dezaprobaty. Same matactwa dziwnego klienta nie poraziły go tak bardzo jak fakt, że chłopak nie kryje się z noszeniem węża w kieszeni. Według doświadczonego kamerzysty zamiast oszczędzać na weselu rodzonej siostry, lepiej byłoby nie wyprawiać go wcale. Z taką refleksją powrócił do przerwanego posiłku i pewnie udławiłby się przełykanymi kawałkami roti, gdyby ktoś opowiedział mu o okolicznościach, w jakich w przyszłości przyjdzie mu spotkać się z tym skąpym i bezczelnym młodzieńcem. Choć ich rozmowa w dalszym ciągu miała krążyć wokół zamążpójścia, to tym razem jednak jego własnej córki. Równo pół roku później Raju z duszą na ramieniu przekroczył próg studia w towarzystwie wystraszonej Simran i jąkając się po raz pierwszy w życiu, poprosił o jej rękę.
------------------------------------------------------------------------
1 Kaur – religijne nazwisko noszone przez kobiety w sikhizmie; dosł. „księżniczka”.
2 Dupatta – kobiecy szal.
3 Sherwani – tradycyjny ubiór pana młodego.
4 Holi – hinduistyczne święto radości i wiosny.
Ta Dushera1 była inna niż wszystkie, a ponieważ mam zbyt wiele powodów, dla których tak myślę, trudno mi wybrać jeden i nadać mu pierwszeństwo.
Zacznę od tego, że była to moja pierwsza Dushera spędzona w gronie rodziny i ostatnia, jakiej spodziewałem się przez najbliższych kilka lat. Dwa tygodnie temu rzuciłem pracę w mleczarni – podłe zajęcie, które wydzierało mnie życiu, zajmowało zbyt dużo czasu i przynosiło zbyt mało rupii2. Cztery lata na fotelu dostawczej ciężarówki przepłynęły mi jak przez palce, bo na palcach tej samej ręki mógłbym policzyć, ile dni wolnego otrzymałem przez cały ten czas. Jeden dzień, gdy rodziła moja żona, drugi rok później, trzeci zaraz potem, gdy na skutek odwodnienia nasz syn znalazł się w szpitalu, a czwarty… Nie przypominam sobie o nim. W naszej rodzinie stało się zwyczajem, że wszystkie uroczystości spędzam poza domem. Permanentna nieobecność wpisywała się w charakter wykonywanej przeze mnie pracy i dlatego tegoroczna Dushera jako pierwsze święto obchodzone razem już z samej swej definicji musiała być wyjątkowa. Sam także postanowiłem dołożyć starań, by uczynić ją weselszą i wynagrodzić żonie i synkowi wszystkie te mdłe świąteczne dni, kiedy na swój sposób starali się odegnać nudę, co nie było łatwe w sercu wsi oddalonej od sąsiedniego miasta o kilka kilometrów. To ośrodki miejskie pulsowały życiem podczas każdego święta, na czas trwania festynów stawały się nowym, jaskrawym, chaotycznym tworem, którego echo oddechu nawet nie docierało do zapadłych wsi. Chciałem, byśmy chociaż w tym roku zakosztowali nastroju beztroskiej zabawy, dali się ogłuszyć dudniącą muzyką i oślepić kolorowymi lampkami, zaczadzili się smrodem prochu z fajerwerków i niezdrowym jedzeniem zapchali żołądki do granic możliwości. Według mnie to właśnie takie impresje składały się na czyste, wydestylowane szczęście, którego smak i zapach pamiętałem jeszcze ze swojego dzieciństwa. Teraz moim zadaniem było ofiarowanie ich naszemu czteroletniemu synowi. Musiałem się spieszyć, bo już niewiele czasu zostało mi do przeżycia w Indiach.
I tu leży kolejny ważny powód, dla którego uznałem nadchodzącą Dusherę za wartą szczególnych przygotowań. Wiedziałem, że za kilka dni, może tygodni, jeśli ambasada, w której złożyłem swój paszport, wykaże się zwykłą w takich przypadkach opieszałością, wyruszę w daleką podróż. Pozostawało dla mnie tajemnicą, jak długo nie zobaczę żony ani syna, dlatego postanowiłem dać im coś, co na wszelki wypadek umniejszy ciężar rozłąki – dobre wspomnienia, jakie staną się pocieszeniem w chwilach największego zwątpienia. Za punkt honoru postawiłem sobie zamienienie tej Dushery w mieszankę wrażeń tak intensywnych jak aromat smażonych pakor3 i jasnych jak niebo rozświetlone pirotechnicznymi sztuczkami, gorących niczym płomienie ognia liżące bambusowe oblicze demonicznego Ravany4 i spektakularnych na wzór eksplozji jego gigantycznej kukły. Wszystkiego miało być w nadmiarze, bo gdy potem dni mojej żony i syna znów wypełni pustka, a moje – praca, przynajmniej będziemy mieli pod ręką reminiscencje tego wieczoru, pełnego śmiechu, muzyki, pysznego jedzenia i zabawy, w niczym nieprzypominającego tradycyjnych pożegnań zaprawionych łzami.
Na obchody Dushery wyruszyliśmy późnym popołudniem, bez mojej matki i siostry; choć im to zaproponowałem, nie zdecydowały się pojechać z nami. Tej pierwszej nie starczało już sił i ochoty na rozrywki dobre dla młodych, za to drugiej brakowało nie zapału do zabawy, ale czasu. Zbliżało się Diwali5, Harpreet ledwo nadążała ze złożonymi przez kobiety we wsi zamówieniami na nowe stroje. Przez ostatnie dni trwała przyklejona do maszyny, której furkot zagłuszał nawet krzyki Rajpala, i jeśli odrywała się od szycia, to tylko po to, by pobawić się właśnie z nim. Co się tyczy matki, nie tylko wątłe zdrowie uniemożliwiało jej czynny udział w świętowaniu, ale także religijne poglądy, na starość zradykalizowane o dodatkowych parę odcieni. Na swoje zaangażowanie w przygotowania do Diwali znalazłaby jeszcze usprawiedliwienie, wszak płonące lampki wiązały się z radosnym powitaniem szóstego guru6 w świątyni, ale nie potrafiłaby już przytoczyć powodu, dla którego miałaby świętować zwycięstwo Ramy7 nad demonem Ravaną. Ostatnimi czasy całkiem poważnie rozważała też przejście inicjacji amrit shakti8 i jako nad wyraz religijnej sikhijce9 nie wypadałoby jej kultywować hinduistycznych tradycji. Nie znaczy to, że zabroniłaby tego swemu jedynemu wnukowi. Jej pobłażliwość wobec Rajpala przekraczała wszelkie granice, nawet te wytyczone przez religijną poprawność. A że od kilku dni nie mówiło się w domu o niczym innym niż o zbliżającym się święcie, które w oczach mojego syna urosło do rangi wydarzenia dorównującego urodzinom, matka nie śmiałaby go zatrzymać.
Pętla autobusowa na obrzeżach Nakodaru, gdzie co roku zbierał się tłum, by podziwiać widowisko płonących kukieł, była jedynym miejscem zdolnym pomieścić w tym samym czasie czterocyfrową liczbę ludzi. Tamtej jesieni i my zasililiśmy podniecony motłoch złożony z rodzin z dziećmi i grupek przyjaciół, których połączyło to samo pragnienie przyglądania się zwycięstwu dobra nad złem. W telegraficznym skrócie do tego sprowadzała się symbolika całego święta: zły Ravana zostaje pokonany przez boga Ramę i unicestwiony żywiołem ognia spala się na oczach świadków swej druzgocącej klęski. Darowałem sobie tłumaczenie genezy dzisiejszego zamieszania mojemu synowi, uznając, że na to przyjdzie jeszcze czas. Póki co wystarczyło mu wiedzieć, że celebrujemy radość, i chciałem, aby tak zapamiętał dzisiejszy dzień. Nie potrzeba mu było wiele – z lizakiem w jednej ręce i kolorowym wiatraczkiem w drugiej wyglądał na więcej niż zadowolonego, a ja zazdrościłem mu nieskomplikowanego, dziecięcego entuzjazmu, z jakiego nas, dorosłych, bezpowrotnie wyleczył wiek. Na potrzeby sytuacji moja żona także wykrzesała z siebie nadprogramową dawkę podekscytowania. Zaaferowana gestykulowała żywo, wskazując na tragikomiczne kukły, na razie wykrzywione grymasem pod namalowanym wąsem, a już za moment mające ugiąć się pod naporem wybuchu.
Przyglądałem się nam samym, tak podobnym do kilkunastu rodzin stojących w bliskim sąsiedztwie, i po raz pierwszy uwierzyłem, że i my zasłużyliśmy na miano normalnej, szczęśliwej rodziny. Przynajmniej z pozoru wyglądaliśmy na zwykłych rodziców przygnanych przez chęć sprawienia swoim pociechom niecodziennej frajdy i nikt nie domyśliłby się, ile kosztowało nas to przebranie. Ale w tamtej chwili to oszustwo nie miało większego znaczenia; czując ciężar syna na barkach i ciepłą dłoń żony oplatającą moje ramię, pozwoliłem ponieść się złudzeniu, że mam już wszystko, o czym tylko mogłem marzyć.
Powoli zapadał wieczór, a szarość dnia ustępowała czerni nocy. Lampki zawieszone na straganach otaczających połacie ziemi, gdzie tłoczyli się biesiadnicy, skrzyły się kolorami. Muzyka przybierała na sile, a wraz z nią rosło napięcie oczekiwania na kulminacyjny moment uroczystości. Czułem to po coraz większym ścisku, gdyż nagle wszyscy zapragnęli znaleźć się bliżej kolczastego drutu odgradzającego widzów od pustej przestrzeni, w której posiadaniu byli obecnie Ravana i jego bracia. Kilka tysięcy par oczu skierowało się w tę samą stronę, tyleż samo par płuc wstrzymało oddech, a na ustach właścicieli ich wszystkich wibrowało jedno bezgłośne pytanie: „Kiedy w końcu Ravana zajmie się ogniem?”. Zahipnotyzowany wzrok masy zrobił swoje i jakby samą skumulowaną siłą swej woli wywołał pierwsze iskierki, które rozpętały istną burzę we wnętrzu wypchanych prochem sylwetek.
Ja jednak przegapiłem tę najważniejszą sekundę, jaka dała początek ognistemu szaleństwu. W tej samej chwili, gdy płomienie ogarnęły głowy demonów, poczułem mocne klepnięcie na plecach. Kusiło mnie, by je zignorować, w pierwszym odruchu pomyślałem, że to przypadkowe popchnięcie, o które nietrudno w takim ścisku, ale siła, zdecydowanie i jakaś premedytacja tego ruchu kazały mi się odwrócić. Gdy tylko przekręciłem głowę, zrozumiałem, że popełniłem błąd. Dotarło też do mnie, że nigdzie nie wyjadę, bo wszystkie moje plany i to, co zbudowałem, nagle stanęły pod znakiem zapytania. Rozpoznałem górującą nade mną twarz, ale jej nie poznawałem – wyglądała po tysiąckroć bardziej demonicznie niż pomnożona przez dziesięć głowa Ravany. Przede mną stał człowiek, którego znałem od urodzenia aż do jego śmierci i w którego pogrzebie sam uczestniczyłem. Rajveer – mój najlepszy przyjaciel, jedyny, jakiego kiedykolwiek miałem, którego stos pogrzebowy własnoręcznie podpaliłem kilka lat temu, oczyszczone kości wrzuciłem do pobliskiej rzeki i z którego duchem nie rozstawałem się aż do dziś – stał przede mną cały i zdrowy.
------------------------------------------------------------------------
1 Dushera – jedno z najważniejszych świąt w hinduizmie, obchodzone w całych Indiach niezależnie od wyznawanej religii; na północy Indii interpretowane jako zwycięstwo Rama nad demonem Ravaną.
2 Rupia indyjska – waluta Indii.
3 Pakory – przekąska: kawałki warzyw lub mięsa w mące z ciecierzycy smażone w głębokim tłuszczu.
4 Ravana – czarny charakter w indyjskim eposie Ramajana; przedstawiany jako demon o dziesięciu głowach i dwudziestu rękach.
5 Diwali – festiwal świateł, obchodzony w całych Indiach jako święto zwycięstwa dobra nad złem.
6 Sikhowie wierzą w dziesięciu guru.
7 Rama – siódme wcielenie boga Wisznu, bohater Ramajany.
8 Amrit shakti – religijna inicjacja w sikhizmie.
9 Sikhizm – monoteistyczna religia powstała w XV wieku w Indiach w prowincji Pendżab.2009
Historia naszej trójki rozpoczęła się od trzęsienia ziemi. Nie tego, które wywołała swoim przybyciem Simran, bo samo jej pojawienie się było dla nas jak wstrząs poruszający najgłębiej tajone pragnienia, ale od zwykłych fal sejsmologicznych, niebędących niczym wyjątkowym w naszych szerokościach geograficznych. Zapowiedź nadciągającej katastrofy zastała mnie rozleniwionego i zupełnie nieprzygotowanego na szybką ewakuację, a jednak kiedy tylko poczułem, że łóżko podryguje wraz ze mną, a monstrualna szafa naprzeciwko także trzęsie się w posadach, zrzuciłem z siebie resztki ospałości i pędem wybiegłem przed dom. Na ulicy zebrał się już pokaźny tłumek wywabiony ze swoich zagród tym samym niepokojącym drżeniem z wnętrza ziemi. W pierwszym odruchu zlokalizowałem siostrę, z namydlonymi włosami i ręcznikiem przewieszonym przez szyję. Powtarzające się wstrząsy wcale nie zamierzały czekać, aż dopełni swój popołudniowy rytuał kąpieli. Nienaturalnie ożywione naczynia w codziennych obowiązkach przeszkodziły też matce – stała tuż obok matki Raja, Amarjeet Kaur1, i gestykulowała żywo rękami ubielonymi mąką. Przyglądałem się wszystkim znajomym twarzom, a ponieważ wciąż brakowało tej, którą pragnąłem odnaleźć, moje serce gwałtownie przyspieszyło.
Ku mojej niewypowiedzianej uldze Raju pojawił się po chwili, opanowany, a wręcz znudzony, tak jakby zirytowało go to, że fanaberie natury oderwały go od ciekawszych zajęć i teraz zmuszony jest dołączyć do spanikowanych sąsiadów. Gdyby nie nawoływania matki, pewnie zbagatelizowałby zagrożenie, ale w końcu ustąpił pod siłą jej głosu i powtarzających się drgawek mebli. Wszyscy w napięciu wyglądaliśmy czegoś potężniejszego, czekaliśmy, a przy tym modliliśmy się, aby się to nie zdarzyło, a każdy z nas na swój sposób odmalowywał ostateczną wizję zagłady, mniej lub bardziej druzgoczącą i nieodwracalną w skutkach, w zależności od tego, na ile pozwalała mu na to własna wyobraźnia. Kolejne statyczne minuty rozczarowały tych, którzy spodziewali się deszczu gruzu, domów wystrzelonych w powietrze czy pękającej skorupy gleby, mającej ich pochłonąć żywcem – nic takiego się nie zdarzyło i oprócz paru zbitych szklanek nie odnotowano jakichkolwiek szkód godnych ubolewania.
Kiedy już podzielono się wrażeniami, a każdy z mieszkańców ulicy poznał okoliczności, w jakich niegroźne spazmy zastały jego sąsiada, atmosfera grozy opadła. Z gromady struchlałych na ulicy pozostaliśmy tylko ja i Raju, jako że nam trzęsienie ziemi udaremniło co najwyżej uprawianie lenistwa. Skoro już opuściliśmy swe domy, pod wpływem impulsu zdecydowaliśmy się na wycieczkę. Raju stwierdził, że strach tylko zaostrzył mu apetyt, a jako że na kolację będzie musiał pewnie jeszcze poczekać, bo Amarjeet Kaur nie wyglądała, jakby pogodziła się z odejściem dopiero co zbudzonego żywiołu, i dalej błąkała się po obejściu, woli zjeść coś z miasta. Wyprowadził bajaja i nie czekając, aż usadowię się za nim, gwałtownie odpalił silnik, a przeraźliwy ryk maszyny co poniektórzy pomylili z preludium do kolejnego wstrząsu. Jak zwykle jechaliśmy zbyt szybko i lekkomyślnie, ale ja już dawno przywykłem do wariackiego stylu jazdy przyjaciela, raptownych zahamowań i równie nieprzewidywalnych zrywów, więc zamiast zwracać mu uwagę, rozkoszowałem się ożywczym podmuchem wiatru.
Mógłbym powiedzieć, że ten jeden jedyny raz Raju spieszył się nie bez powodu. Pędził na złamanie karku, bo jechał na spotkanie swej ukochanej, którą miał poznać za niecałe pół godziny. Wyglądało to tak, jakby poganiała go obawa, że jeśli tylko zwolni i da się wyprzedzić innym, ktoś ubiegnie go w dużo bardziej znaczących zawodach i sprzątnie mu Simran sprzed nosa. I właśnie dlatego Raju w ogóle się nią zainteresował. Mniemam, że nie oczarowała go jej uroda, choć twierdził inaczej, nie oślepił bursztynowy blask oczu, mimo że obstawał przy wersji, że złota poświata mieniących się w popołudniowym słońcu źrenic zachwyciła go z odległości kilkunastu metrów. To myśl, że może ona należeć do kogoś innego, obudziła w nim długo tajone pożądanie. Było to pierwsze, ale nie ostatnie przekłamanie, którego nie mogłem mu wybaczyć, a jednocześnie najtragiczniejsze w skutkach: to od niego wszystko się zaczęło.
Kiedy dojeżdżaliśmy do miejscowości Shahkot, utknęliśmy w przeraźliwie długim korku. Raju nie byłby sobą, decydując się na cierpliwe czekanie na swoją kolej, gdyż taka potulność zwyczajnie kłóciła się z jego porywczą naturą. Poza tym miał przewagę, z której ochoczo korzystał – prowadził motocykl, a nie samochód, a gabaryty jednośladu pozwalały na pokonywanie najciaśniejszych przesmyków. Kiedy inni zawracali zniechęceni drogowym zatorem, on pruł naprzód, wyszukując coraz to nowe szczeliny, w które wnikał bajaj, i konsekwentnie posuwał się dalej. W ten oto sposób, przez jego zbytnią pewność siebie i arogancję, doszło do niegroźnej kolizji: Raju w ostatniej chwili wepchnął się przed nie najnowszą tatę, tym samym narażając jej pasażera i kierowcę na gwałtowne hamowanie, a nas – na ich słuszny gniew. Przekleństwa rzucane przez dwóch wyrostków nie zrobiły na Raju najmniejszego wrażenia. Jeśli chodzi o wymianę męskich uprzejmości, nie pozostał im dłużny, ale gdy jeden z osiłków opuścił auto, gotowy i chętny na eskalację konfliktu, Raju skapitulował i jedyne, co świadczyło o niedawnej obecności bajaja, to chmura duszącego pyłu. Zostawiliśmy daleko za sobą rozeźlonych, ale bezsilnych mężczyzn, którzy doskonale wiedzieli, że dogonienie zwinnego motocyklu w gąszczu ciężarówek, furgonetek, samochodów osobowych i riksz graniczy z cudem. A jednak nie zgubiliśmy srebrzystoszarej taty. Gdy dojeżdżaliśmy do głównej arterii Shahkot, gdzie planowaliśmy się zatrzymać na warzywne burgery, zauważyłem nie tylko znajome auto zaparkowane tuż przy drodze, ale też jego właścicieli.
– Patrz, to oni – syknąłem do Raja, ale on nie potraktował tej uwagi zgodnie z moimi intencjami. Zamiast przyspieszyć, byśmy mogli przejechać niezauważenie, zwolnił, a potem ku mojemu zdziwieniu zaparkował motor tuż obok.
Przeczuwałem, że Raju, ogarnięty jednym z jego dobrze mi znanych awanturniczych nastrojów, celowo szuka okazji do zaczepki, ale nigdy nie wpadłbym na to, że bójka, która wisiała w powietrzu, zamieni się w początek miłosnego uniesienia, a ciosy pięści zastąpi rażenie trzonem strzały Amora. Raju nie odezwał się słowem i udawał, że nie słyszy moich natrętnych pytań: „Po co się tu zatrzymałeś?”, „O co ci chodzi? Przecież mieliśmy jechać coś zjeść”. Z założonymi rękami oparł się o kierownicę bajaja i przybrał pozę zaintrygowanego obserwatora, bo póki co pozostawaliśmy niezauważeni i bezkarnie mogliśmy śledzić poczynania tej dwójki. Trudno mi powiedzieć, co planował wówczas Raju – czy tylko pragnął zaspokoić swoją ciekawość i przyjrzeć się chłopakom z bliska, czy pyskówkę z drogi przenieść na walkę wręcz. Obawiałem się jednak, że nie skończy się na biernym podglądactwie i zarzewie kłótni przemieni się w pospolitą bójkę, jedną z tych, gdzie błahy powód, który w ferworze ciosów szybko zostaje zapomniany, jest jedynie wymówką dla pokazu męskiej agresji.
Milczenie Raja nie wróżyło niczego dobrego, a z jego zmarszczonych brwi i zaciśniętej szczęki wnioskowałem, że szykuje się do ataku, i dopiero gdy z jego oblicza uleciało całe zacięcie, zrozumiałem, że nie wpatruje się już w naszych nowo poznanych znajomych, lecz przygląda dziewczynie wychodzącej z budynku. W jednej ręce trzymała książki, w drugiej małą torebkę, dlatego nie przywitała się z czekającymi na nią mężczyznami żadnym gestem, a jedynie skromnym uśmiechem i zdawkowym skinieniem głowy. Konwersacja tej trójki trwała nie dłużej niż minutę, wyglądało, jakby się znali, i choć z tej odległości nie mogliśmy odgadnąć tematu ich rozmowy, domyślaliśmy się, że utrzymana jest w przyjaznym tonie. Przez większą część pogawędki dziewczyna miała spuszczony wzrok, nerwowo poprawiała spoczywającą na szyi dupattę2 i lekko potakiwała głową. W przeciwieństwie do swych rozmówców sprawiała wrażenie speszonej, oni zaś pożegnali się z nią niedbałym złączeniem dłoni i równie szybko, jak się pojawili, zniknęli we wnętrzu taty.
Wtedy Raju zrobił coś, co wytłumaczyć mogę tylko chwilowym kaprysem, bo nie mieliśmy żadnego dobrego powodu, aby wchodzić do miejsca, do którego nie przyjechaliśmy – pewnym krokiem skierował się w stronę wejścia, a ja podążyłem za nim. Kiedy mijał dziewczynę stojącą na schodach, ona pogrążona była w pisaniu wiadomości. Gdy na krótką chwilę podniosła oczy znad ekranu komórki, jej wzrok napotkał Raja – dumnego, wyniosłego i pysznego jak paw – a zaraz potem mnie, poddańczo podążającego za nim krok w krok. Ciekawość wzięła we mnie górę, więc nie uległem pokusie miarkowania chłodnej obojętności i spojrzałem na tę przeciętną, a jednocześnie niezwykłą dziewczynę, dla której Raju podjął się odgrywania jakiejś przedziwnej farsy, gdyż nie znajdowałem innego wytłumaczenia dla jego spontanicznej decyzji odwiedzenia obcego budynku niż nieznajoma. Wystarczyło mi przelotne spotkanie z jej oczyma łani, by domyślić się, że Raju, który dotąd pogardzał damskim zainteresowaniem, oto stracił głowę dla przypadkowej dziewczyny z ulicy i w końcu ugiął się pod naporem zbyt długo spychanych na dalszy plan pragnień. I tak jak potrzebowałem sekundy, by postawić trafną diagnozę dla fanaberii przyjaciela i określić ją mianem fatalnego zauroczenia, przyznanie się przed sobą samym, że i ja dałem się złapać w podstępne sidła jednostronnej fascynacji, zajęło mi kilka długich i męczących miesięcy.
Budynek, w którym znaleźliśmy się zwabieni niby przypadkiem – choć ten nie miał w sobie nic z przypadkowości, lecz stanowił determinację w czystej postaci, bo Raju nigdy niczego nie był tak pewien jak tego, że musi znaleźć pretekst, aby choćby przejść obok tej dziewczyny – okazał się prywatną placówką, gdzie odbywały się popołudniowe lekcje angielskiego. W środku panował typowy po skończonych zajęciach zgiełk, dlatego nikt nie zwracał na nas uwagi. Pokręciliśmy się po zatłoczonym korytarzu zaledwie chwilę, która jednak okazała się zbyt długa; gdy wychodziliśmy, po tajemniczej dziewczynie nie było już śladu. Raju gorączkowo rozglądał się na wszystkie strony z nadzieją wytropienia jej wśród zdążających do swoich domów przechodniów, a ponieważ żadne plecy nie wydały mu się wystarczająco znajome, poddał się i wsiadł na motor. Zapomniał o głodzie i warzywnych burgerach, w niepamięć puścił też nieprzyjemny incydent z drogi, trzęsienie ziemi zaś, które wyciągnęło go z domu, w porównaniu z huraganem targającym jego sercem uznał za niewartą rozpamiętywania błahostkę. Bez pytania mnie o zdanie skierował się prosto do domu, by jak najszybciej zamknąć się w pokoju sam na sam ze wspomnieniem cudownej nieznajomej. Choć ta nie zdążyła jeszcze zrobić niczego nadzwyczajnego, już skradła mu zdrowy sen, apetyt i trzeźwość myśli.
Raju wcale nie musiał dzielić się ze mną wrażeniami, jakie zrobiła na nim dziewczyna sprzed szkoły, bez trudu wyczytałem to z jego zmąconego wzroku, powagi, której dotąd się wystrzegał, i tak nieprzystającej do niego aury wiecznego rozmarzenia. Wszystkie te symptomy w przejrzysty sposób zdradzały jego nienaturalny stan, dlatego też nie zdziwiłem się, kiedy zapytał mnie, czy zechcę mu towarzyszyć, bo zamierzał zjawić się w Shahkot w tym samym miejscu i o tej samej porze co wczoraj. I choć ani tego, ani następnego dnia nie natknął się na dziewczynę, nie zarzucił prób zaaranżowania kolejnego spotkania, przekonany, że jego wytrwałość prędzej czy później się opłaci. Cierpliwość była wszystkim, co miał, więc korzystał z niej, jak umiał najlepiej, aż w końcu po pięciu nieprzespanych nocach i czterech dniach doczekał się nagrody w postaci dziewczyny z książkami, zbiegającej po schodach. Tym razem Raju nie silił się na obojętność. Biorąc pod uwagę stanowczość, z jaką cztery razy z rzędu ponad godzinę wystawał przed gmachem szkoły, zakrawałoby to na śmieszność. Wpatrywał się w nią z jednoznaczną żarliwością, tak jakby intensywność spojrzenia miała moc przyciągania czyjejś uwagi, a sama siła woli wystarczyła, by niczego jeszcze nieświadoma dziewczyna odwzajemniła nieukrywane już zainteresowanie. Po zaskoczeniu, które zagościło na jej twarzy, odgadłem, że rozpoznała Raja i zdziwiła się na jego widok, bo choć nie wypowiedział słowa ani nie uczynił żadnego gestu, by mogła tak pomyśleć, czuła, że czeka tu właśnie na nią.
Kiedy pojawił się trzeci raz, nie mogła już dłużej wmawiać sobie, że to zwykły przypadek. Wzrok Raja był zbyt natarczywy, a upór – wyczuwalny na odległość i mimo że nie miała o sobie wysokiego mniemania, doszła do wniosku, że niezamierzenie zawładnęła sercem niestrudzonego młodzieńca. Zwykle uśmiechała się tylko pod nosem, przyspieszała kroku i znikała za rogiem najbliższej uliczki, a ponieważ Raju długo nie robił nic, by ją zatrzymać, na tych niemych zalotach upłynęły im pierwsze trzy tygodnie. Przez cały ten czas byłem niczym przedłużenie Raja i nieodłącznie towarzyszyłem mu w każdej wycieczce pod szkołę, lecz dla tej dwójki pozostawałem niewidzialny, znalazłem się w smutnym cieniu, bo nie starczyło już dla mnie blasku ich wzajemnego oczarowania. Pozycja obserwatora sprawiła, że mogłem przyglądać się dziewczynie bez żadnych zahamowań, Raju zresztą robił to samo, z tą różnicą, że za jej wiedzą i zgodą, ja zaś – niczym złodziej korzystający z nadarzającej się okazji.
Nie od razu poraziła mnie jej uroda i tego dnia, gdy głód wywołany trzęsieniem ziemi zaprowadził nas do Shahkot, uznałem ją ledwie za stereotypowo ładną – miała jasną skórę, włosy gęste i lśniące, promienistą cerę i klasyczne rysy twarzy. Jednak bezsprzecznie skrywała w sobie coś wyjątkowego, co przybierało na znaczeniu przy bliższym poznaniu, bo za każdym razem, gdy odjeżdżaliśmy sprzed szkoły, wydawała mi się jeszcze piękniejsza niż ostatnio. To uśmiech, którym ze spotkania na spotkanie coraz hojniej obdarzała Raja, nadawał jej postaci kokieterii i powabu. Kiedy wprawiała w ruch mięśnie twarzy, jej nos marszczył się uroczo, pełne usta nabrzmiewały przychylnością, a oczy przybierały kształt niedojrzałego mango. Gest, którym przerzucała przez ramię rąbek okrywającej głowę dupatty, był jak rzucone wyzwanie, niby prowokacyjny, a jednak nieśmiały, na pozór zachęcający, lecz wciąż zachowawczy, tak jakby sama gubiła się w wysyłanych przez siebie sygnałach, i żałując ledwo co zaprezentowanej zuchwałości, oddalała się pospiesznie w tym samym kierunku. Podjęta przez nią gra pozorów tylko utwierdzała Raja w przekonaniu, że jego starania nie poszły na marne. Ze zmieszania dziewczyny domyślał się, że nie jest jej obojętny. Póki co nie przekraczał niepisanej granicy i nie zaczepiał jej, aby jej nie spłoszyć. Ich spotkania bardziej przypominały żmudny proces oswajania niż młodzieńczy flirt i dopiero gdy w postawie dziewczyny początkowe onieśmielenie zostało zastąpione przyzwoleniem, Raju zdobył się na wymianę słów, a nie tylko spojrzeń.
Czasem i ja dostępowałem zaszczytu bycia w centrum uwagi, a dziewczyna na krótko zatrzymywała wzrok na mnie, ale chyba tylko po to, by upewnić się, że to Raju odgrywa główną rolę, a chłopak, którego przyprowadza, ma jedynie dodać mu odwagi. Od początku było dla mnie jasne, że jestem drugoplanową postacią tego dramatu, ale tak bardzo chciałem w nim uczestniczyć, iż postanowiłem, że nie będzie mi to przeszkadzać. Nie zaprzątałem sobie głowy wybieganiem w przyszłość, wystarczyło mi, że mogę po cichu podziwiać dziewczynę w każdy wtorek i czwartek zza pleców Raja. Powinienem był wiedzieć, że znajomość rodząca się na moich oczach zmierza do jasno określonego punktu, w którym nie będzie dla mnie miejsca, i zawczasu zrezygnować z mrzonek niemożliwych do spełnienia. Oprócz tego, że zwyczajnie chciałem być blisko niej, wyobrażałem sobie, że kiedy padną między nimi pierwsze słowa, cały ten czar pryśnie. W skrytości przed Rajem dawałem się ponieść marzeniom, że pewnego dnia w niewytłumaczalny sposób dziewczyna zrozumie, że to ja bardziej niż on zasługuję na jej atencję, ale tak się nie stało. Gdy zamiary Raja wobec niej tężały, zdecydował się wyeliminować mnie z gry zarezerwowanej dla dwojga i przestał proponować mi popołudniowe przejażdżki do miasta, a żeby uniknąć mętnych tłumaczeń, zaczął wyjeżdżać z domu kilka godzin wcześniej.
Minął miesiąc, zanim Raju opuścił swą bezpieczną bazę przy schodach szkoły i pokusił się o sprawdzenie, dokąd udaje się dziewczyna po skończonych zajęciach. Po tak długim czasie cichej adoracji jego intencje stały się wystarczająco klarowne, a że dziewczyna zdawała się nie mieć nic przeciwko pobudkom, które kazały Rajowi czekać na nią w umówionym miejscu i zawsze punktualnie, choć nic takiego między sobą nie ustalali, Raju uznał, że nadszedł już właściwy moment, aby dowiedzieć się więcej na temat swej miłosnej zjawy, by móc nazwać ją określonym imieniem i zapisać pod konkretnym numerem w komórce. Odwlekał dzień, kiedy ją zagadnie, bo chciał mieć pewność, że nie zostanie odprawiony z kwitkiem. Gdyby zaryzykował wcześniej, mogłaby uznać jego zachowanie za bezczelność, pomylić uwielbienie z nachalnością i tym samym odtrącić go, jeszcze zanim zdałaby sobie sprawę, że opuszczając szkołę, usilnie szuka go wzrokiem, a widok znajomego motoru wprawia ją w trudne do okiełznania uniesienie.
Tego wieczoru Raju po raz pierwszy czekał punkt szesnasta samotnie, gdyż mnie pochłonęły sprawy bardziej przyziemnej wagi, i choć wolałbym przełożyć zakupy na bazarze nawet za cenę głodu przez kilka najbliższych dni, matka i Harpreet uparły się, że domowe zapasy wymagają natychmiastowego uzupełnienia. Moja nieobecność, zamiast zmartwić Raja, dodała mu tylko animuszu, był sam i nawet jeśliby się ośmieszył, nie miał żadnej widowni. Na sprzyjające zagajeniu rozmowy okoliczności oprócz braku świadków składał się też uśmiech dziewczyny – nagle jakby szczerszy – i to on ostatecznie przekonał Raja, by w połowie uliczki dogonić ją i zrównać swój z jej krokiem.
– Nie możesz za mną chodzić. Mój ojciec nas zobaczy – syknęła w kierunku swoich stóp, nie ważąc się spojrzeć na Raja.
– To gdzie możemy porozmawiać? – Desperacja niezamierzenie wymknęła się z jego pytania, gdy poczuł, że dziewczyna niczym wystraszony ptak wyrywa mu się z rąk.
– Tylko w szkole – ucięła krótko, wyprzedziła Raja i zniknęła we wnętrzu sklepu z kolorowym szyldem.
Raju przystanął na środku ulicy, nie bacząc na potrącające go motory i riksze, głuchy na klaksony i utyskiwania, wmurowany nie rozczarowaniem pospiesznie zakończoną rozmową, ale cudownym olśnieniem, że dziewczyna chce kontynuować tę znajomość, choć na swoich warunkach. Nie zmartwił się pierwszą wyrosłą przed nim trudnością, jakich z czasem piętrzyło się coraz więcej, a nakaz dziewczyny potraktował bardzo dosłownie i ku zdziwieniu najbliższych ze swego otoczenia zapisał się na lekcje angielskiego. Nagły podryg ambicji wprawiłby w osłupienie każdego, kto dobrze znał Raja, ale nie mnie. Tylko ja wiedziałem, że bynajmniej nie kryje się za nim pociąg do wiedzy, ale fascynacja tajemniczą nieznajomą. Tą decyzją zaszokował matkę, krewnych i sąsiadów, niezamierzenie zdradzając, że dzieje się z nim coś dziwnego, gdyż trudno było logicznie wytłumaczyć zapał do nauki u takiego wałkonia jak on. Obyło się bez złośliwych komentarzy, a Amarjeet Kaur, mimo że zdziwiona, pochwaliła decyzję syna i wydzieliła mu dodatkową sumę pieniędzy na opłacenie lekcji. W gruncie rzeczy nawet się ucieszyła, a chęć podszkolenia się w angielskim swego syna wzięła za dobrą monetę – niechybny znak, że Raju poważnie myśli o wyjeździe do Kanady u boku swej przyszłej narzeczonej. Biedaczka z pewnością nabawiłaby się wrzodów, gdyby tylko wiedziała, że popołudniowe zajęcia są pretekstem do nawiązania damsko-męskich relacji, a dziewczyna, którą chętnie widziałaby jako swoją synową, nie ma z tym nic wspólnego. Wbrew jej pobożnym życzeniom Raju zamiast w Toronto z żoną miał wylądować w Chandigarze i żyć na kocią łapę, o czym jednak Amarjeet Kaur się nie dowiedziała, a pytanie, jak i z kim żyje jej syn, nigdy nie wyszło poza komfortową sferę jej domysłów.
Raju wprawdzie zastosował się do polecenia Simran i więcej jej nie śledził, lecz nie powstrzymał się przed sprawdzeniem, co kryje w sobie przydrożny sklepik, do którego weszła z pewnością stałego bywalca. Zagadkę tę rozwiązał już kolejnego czwartku, tym razem minął szkołę, skręcił w lewo i zatrzymał się przed oszkloną witryną. Z bliska przekonał się, że nie ma do czynienia z żadnym sklepem, ale ze studiem fotograficzno-filmowym specjalizującym się w upamiętnianiu najdonioślejszych, choć wcale nie najszczęśliwszych, chwil z życia nowożeńców, składających się na dzień ich ślubu. Za oknami pełnymi zacieków prezentowały się zdjęcia, większość z nich w biało-czerwonej tonacji, bo połowę fotografii zajmował przyodziany w białe sherwani3 pan młody, a drugą część zdobiła ubrana w krwistoczerwony strój panna młoda.
Przed przekroczeniem progu zakładu Raju pozwolił sobie na niekontrolowany wyskok własnych imaginacji i wyobraził sobie, jak wyglądałby na takiej fotografii w asyście Simran. Na ziemię sprowadził go dopiero widok właściciela, w którym bez trudu rozpoznał ojca dziewczyny, ten sam wąski nos i identyczne, choć otoczone siecią zmarszczek oczy musiały należeć do kogoś z jej bliskiej rodziny. Pytanie mężczyzny, czego sobie życzy, wypowiedziane przymilnym tonem, całkiem odebrało Rajowi mowę, ale pod wpływem oczywistej konstatacji odzyskał pewność siebie – to, że on rozpoznał w nim ojca Simran, nie znaczy jeszcze, że Raju jest dla niego kimś wyjątkowym, wręcz przeciwnie, jest tylko jednym z wielu klientów, którzy dziesiątkami przewijają się przez jego skromny zakład. Żeby zyskać na czasie, zaczął wpatrywać się w rozłożone pod przeszkloną ladą zdjęcia, potem uratowały go albumy w gablotach, mężczyzna zaś, przekonany, że ma do czynienia z niezdecydowanym maruderem, porzucił służalczość i sięgnął po plastikowe pudełko z posiłkiem. Rozsiadł się na obrotowym krześle, z namaszczeniem podważył wieczko pudełka i pozwolił, by woń soczewicy doprawionej startym kuminem i świeżą kolendrą rozeszła się po ciasnym pomieszczeniu. Podejrzenie, że malutkie placki i potrawka z czarnej soczewicy to dzieło, które wyszło spod rąk Simran, bardziej niż wspaniały aromat usidliło Raja i sprawiło, że zamiast wpatrywać się w zdjęcia, zaczął na wylot przewiercać zawartość pudełka. Właściciel przerwał przeżuwanie, wyraźnie zmieszany zainteresowaniem chłopaka treścią jego posiłku, a nie długoletnim efektem pracy rozpostartym na wszystkich czterech ścianach. Wobec nadgryzionego placka odłożonego na bok, wymownego chrząknięcia i uniesionych brwi Raju nie mógł dłużej chować się za barykadą milczenia. Sklecił na poczekaniu naiwną historię o wymyślonej siostrze, nieistniejącym ślubie i konieczności wynajęcia fotografa, którego usług wcale nie potrzebował. Mężczyzna cierpliwie wyjaśnił mu, że sam zajmuje się głównie filmowaniem podniosłych uroczystości, jego kolega zaś odpowiada za wykonanie zdjęć, na co Raju przerwał mu w pół zdania, bo dojrzał możliwość wymigania się od dalszej krępującej rozmowy. Wytłumaczył, że zależy mu głównie na zdjęciach ze ślubu i nie planuje wynajmowania kamerzysty; nie, nie poczeka na fotografa, teraz mu się spieszy, ale tak, oczywiście zajrzy tu jeszcze innym razem celem omówienia szczegółów. Kiedy? Kiedyś przy okazji. Ach tak, kiedy ślub? Za miesiąc. A dokładnie? Dokładnie za cztery tygodnie. Chodzi o datę? „Jedenasty marca” – odparł bez zastanowienia, pogrążając się do reszty, bo nie przewidział, że na ten dzień przypada Holi4 i nikt przy zdrowych zmysłach nie pokusi się o organizowanie rodzinnych uroczystości.
Ojciec Simran uraczył go pogardliwym spojrzeniem znad otwartego kalendarza, ale nie miał już okazji wyprowadzić z błędu. W tej samej chwili Raju odwrócił się na pięcie i pognał w stronę drzwi. Pozostawiony sam sobie, właściciel zakładu skwitował bujdę chłopaka głośnym parsknięciem wyłącznie dla własnej satysfakcji, gdyż nikt inny nie mógł usłyszeć jego wyartykułowanej dezaprobaty. Same matactwa dziwnego klienta nie poraziły go tak bardzo jak fakt, że chłopak nie kryje się z noszeniem węża w kieszeni. Według doświadczonego kamerzysty zamiast oszczędzać na weselu rodzonej siostry, lepiej byłoby nie wyprawiać go wcale. Z taką refleksją powrócił do przerwanego posiłku i pewnie udławiłby się przełykanymi kawałkami roti, gdyby ktoś opowiedział mu o okolicznościach, w jakich w przyszłości przyjdzie mu spotkać się z tym skąpym i bezczelnym młodzieńcem. Choć ich rozmowa w dalszym ciągu miała krążyć wokół zamążpójścia, to tym razem jednak jego własnej córki. Równo pół roku później Raju z duszą na ramieniu przekroczył próg studia w towarzystwie wystraszonej Simran i jąkając się po raz pierwszy w życiu, poprosił o jej rękę.
------------------------------------------------------------------------
1 Kaur – religijne nazwisko noszone przez kobiety w sikhizmie; dosł. „księżniczka”.
2 Dupatta – kobiecy szal.
3 Sherwani – tradycyjny ubiór pana młodego.
4 Holi – hinduistyczne święto radości i wiosny.
więcej..