- W empik go
Czwartkowe dzieci - ebook
Czwartkowe dzieci - ebook
Żyją w różnych światach. Mają mało czasu i wiele do zrobienia. Wędrują nad przepaścią, tańczą na linie, krążą wokół ognia. Grają w szachy ze śmiercią. Wierzą, że w chaosie istnieje ukryty plan, przeznaczony specjalnie dla nich. Choć otacza je mrok, nie szukają prostych dróg i bezpiecznych miejsc.
Czwartkowe dzieci szukają własnej prawdy.
Zagadkowy tytuł, łączący dziesięć opowiadań klamrą wędrówki. Wędrówki przez życie, nie zawsze najłatwiejszą z dróg. Wiecznie niespokojne i niepewne jutra. Bo dzieci urodzone w czwartek napotykają przeszkody, które muszą pokonać.
Poznaj czwartkowe dzieci Agnieszki Sudomir.
Katarzyna Musiał, Bibliotecznie
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7995-373-8 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Masz głos anioła – mówi.
Z ukosa przyglądam się jasnej twarzy. Każdy z rudych pukli wije się w perfekcyjnym splocie. Jest taka… dopracowana. Kojarzy mi się z manekinem. A jednak pełno w niej życia. Inaczej niż we mnie. We mnie tylko śmierć, wieczna zima.
Właśnie to mnie zachwyca – życie: bujne, nieujarzmione, ekscytujące. Nie potrafię oderwać wzroku od jaskółczych kresek na powiekach, od porcelanowej cery, od krwiście czerwonych ust. Moje wyglądają źle, kiedy są umalowane. Szkoda, że nie mogę ich schować pod włosami, tak jak chowam oczy. Bo oczy też mam nijakie: zbyt szare, zbyt smutne. Nie nadają się do pokazywania. Jak całe mizerne ciało, częściowo ukryte za tatuażami.
– To było niesamowite. Ty jesteś niesamowita – dodaje, pociągając cieniutkiego papierosa.
Nagle przez potargane włosy i chmurę dymu widzę, jak spomiędzy lśniących warg wysuwa się rozdwojony język. Dziwne złudzenie. Nie jestem przesądna, ale przez chwilę robi mi się zimno. Uciekaj! – krzyczy coś we mnie. Uciekaj, póki czas.
Zostaję i uśmiecham się niepewnie.
– Jesteś taka zdolna – mówi. – Ja nie mam za grosz talentu. Jedyne, co umiem, to chodzić po wybiegu. W tę i z powrotem, w tę i z powrotem, w tę… – Zabawnie unosi brwi, marszczy nos. Nosek właściwie. – Nawet ładnie mi to chodzenie wychodzi, ale tylko tyle. Żadna sztuka. Cóż. – Wzrusza ramionami.
A więc skojarzenie z manekinem było prawidłowe. Jest taka idealna, że aż trudno uwierzyć. Uśmiecha się do mnie i znów widzę rozdwojony język. Za dużo koncertuję. Za dużo wypiłam. Jestem pijana i potwornie zmęczona. Czas z tym skończyć. Jeszcze tylko parę wyjazdów do Europy i długa przerwa – obiecuję sobie, choć w tej samej chwili wiem, że nie dotrzymam słowa.
Dziewczyna odgarnia z czoła rudy kosmyk, po czym oblizuje się na mój widok. Wysuwa i chowa rozdwojony koniuszek języka. Uciekaj – znów coś szepcze w głowie.
Zmęczona i pijana. Za dużo pracuję. Nieśmiało podnoszę wzrok.
– Laura. – Wyciąga dłoń. A potem długo nie puszcza mojej kanciastej ręki, próbując zajrzeć mi w oczy.
– Laura? – dziwię się. – Tak samo mi dali na chrzcie. Rodzice… – wyjaśniam.
Nie wymawiałam słowa „rodzice” od lat. Nie używam imienia Laura, odkąd uciekłam do Nowego Jorku. Czyli od dawna, bardzo dawna. W ten sposób zwraca się do mnie tylko on. W Boże Narodzenie i na Wielkanoc. Matka nie chce ze mną rozmawiać, ale każe dzwonić ojcu, żeby przypomniał mi o modlitwie. I o tym, kim jestem. A raczej – kim nie jestem. I że bardzo ich zawiodłam. Nie potrafię nie odebrać tego telefonu. Nie mam odwagi zmienić numeru. Zniknąć. Choć daleko od nich, ciągle jak dziecko, ciągle taka słaba. Dwa razy w roku rozmawiam z ojcem, słucham właściwie, potem upijam się na smutno. Całkiem sama. Nie chcę, żeby ktokolwiek poznał inną Alex.
Dlaczego wyjawiam swój sekret teraz? Tak bez wahania?
– Dla przyjaciół po prostu Lori. – Dziewczyna ignoruje śmieszne wyznanie. Słowa nie przebiły się przez szum rozmów, przez muzykę. Nie dotarły do jej uszu. Może i lepiej.
– Ładnie.
– Ach, więc jednak umiesz mówić! To dobrze, bo zamierzam z tobą trochę pogadać, Alexandro. Czy Alex? Wolisz Alex?
– Tak… wolę. – Znów spuszczam głowę. Znów chowam się za włosami. Czemu zawsze muszę być taka cicha? Czemu poza sceną nie umiem inaczej?
– A zatem, Alex… co porabiasz, kiedy nie śpiewasz swoim anielskim głosem?
Nim udaje mi się odpowiedzieć, zostaję brutalnie odepchnięta od baru. Wielki facet składa zamówienie. Chyba mnie nawet nie dostrzegł. Nie jestem zaskoczona. Ludzie mnie widzą, tylko kiedy stoję na scenie. Właściwie nie mam pewności, czy widzą, czy jedynie słyszą. Na coś tam patrzą, w ten środek sceny. Może na moją gitarę. Albo na buty. Kto ich tam wie.
– Hej, kolego! – Lori klepie grubasa po ramieniu.
Facet gwałtownie się odwraca, a jego wkurzone spojrzenie natychmiast łagodnieje.
– Co tam, cukiereczku? – Wyszczerza krzywe zęby w lubieżnym uśmiechu. – Szukasz towarzystwa? Dobrze, słonko, trafiłaś.
– Popchnąłeś moją dziewczynę. – Lori wciąż ma słodką minkę, ale wiem, że za chwilę wysunie rozdwojony język. Wiem o niej wszystko. Wszystko, co trzeba. Choć poznałyśmy się dopiero przed chwilą. Facet obrzuca moją cherlawą postać pełnym pogardy spojrzeniem.
– Pierdolone lesby! – wypala, zabiera piwo i rusza do stolika, po drodze nadeptując mi na stopę.
– Aua! – jęczę.
– Coś ci zrobił?! – niepokoi się Lori. – Jak mu zaraz jebnę…
Przytrzymuję ją za ramię. Ma taką chłodną, gładką skórę.
– Zostaw… proszę. Nie warto.
– Wkurwia mnie coś takiego. Pieprzony złamas – kwituje, po czym odwraca się do baru. – Ale masz rację, nie psujmy sobie wieczoru. – Wzdycha teatralnie i wyciąga następnego eleganckiego papierosa.
Przyglądam się, jak pali. Ma takie szczupłe palce, a pomalowane na złoto paznokcie lśnią w stłumionym świetle. Cała lśni. Jej wargi delikatnie obejmują ustnik, chwilę później rozluźniają się w niemal erotycznej przyjemności i Lori zmysłowo wypuszcza dym, unosząc idealny podbródek. Mogłabym patrzeć na nią godzinami.
– Piszę piosenki – mówię.
– Co takiego? – Gwar kolejny raz zagłusza moje słowa.
– Kiedy nie śpiewam, piszę piosenki – powtarzam nieco głośniej.
– A… jasne… Ta o samotnych dzieciach jest piękna. Ciągle mi dźwięczy w uszach. Wszystkie są cudne, tylko bardzo smutne. Cholernie smutne.
– Chyba… – zgadzam się i się nie zgadzam. Bo w sumie nie wiem. Są zwyczajne. Jak ja. Jak moje życie.
– Tak. Są smutne. Wszystkie. Nawet ta o podróży na wyspę. Twoja wyspa to nie Hawaje czy inna Ibiza przecież. Nie raj z palmami, lazurowym oceanem i tak dalej. Nie ma tam barów na plaży, kolorowych drinków. Kurewsko smutna ta twoja wyspa, wiesz, Alex? Kurewsko. Ale ją uwielbiam. A te kawałki o miłości to już w ogóle… prawdziwa rwąca duszę na strzępy deprecha.
– Ja nie… One nie… – próbuję się obronić. Obronić to, o czym piszę.
– To komplement – przerywa mi. – Ubóstwiam twoje piosenki. Bo życie takie właśnie jest. W gruncie rzeczy pioruńsko smutne. Wiesz, ile na co dzień muszę się do różnych baranów nauśmiechać? Dlatego lubię ludzi, którzy wcale nie chcą, żebym się uśmiechała. Ty nie chcesz, prawda? Alex?
Wolno kręcę głową.
– Jesteś moim aniołem. – Zbliża swoje idealne usta do moich: wąskich, niesymetrycznych, brzydkich.
Czuję smak papierosów. I jej rozdwojony język.
Och, Alex… Alex… Uciekaj.
*
Patrzę na Lori i nie rozumiem.
– Alex, skarbie, nie bądź taka serio! – Śmieje się. A razem z nią inni. – Moje smutne dziecko o anielskim głosie… Jest taka słodka. Czy można jej nie kochać? – rzuca w przestrzeń, odgrywając kolejną rolę. Zawsze musi być w centrum. Królowa życia. Moja Lori.
Zaczynam się w tym gubić. Nie lubię jej znajomych. Nie lubię jej świata – pełnego uśmiechów. Wolę, kiedy jesteśmy same. W domu. Bo nie lubię też być poza domem. Zbyt często poza nim jestem. Uwielbiam leniwe dni, kiedy komponuję, a Lori wyleguje się w szlafroku, nie tym z satyny, ale zwykłym, frotowym. Ma na nogach grube skarpety, włosy związane w niedbały węzeł, a jej twarz jest bledsza niż zwykle, bo pozbawiona makijażu. Patrzę na nią, taką nieidealną, taką nielśniącą, i jestem szczęśliwa. Naprawdę. Przy mojej zwyczajnej Lori czuję się mniej onieśmielona, mniej brzydka, mniej niewidzialna. Kiedy śpiewam tylko dla niej, jestem cokolwiek warta. Jej warta.
A potem Lori się nudzi. Podchodzi, całuje mnie w kark.
– Fajny masz ten tatuaż – mówi i znika w łazience, żeby się zrobić.
Obsypana brokatem ucieka. Kiedyś było inaczej. Kiedyś mogła godzinami mnie słuchać, patrzeć na mnie. „Mój aniołek…” – powtarzała. „Nigdy cię nie opuszczę, nigdy”. Teraz rzadko kiedy wytrzymuje do wieczora.
Wiem, za dużo koncertuję, za dużo pracuję. Wiem. Lori już nie jeździ ze mną w trasy. Nie chce. „Myślałam, że artyści dopiero mają życie! A to tylko robota. Rany… serio… do dupy jak każda inna” – powiedziała po pierwszej wspólnej podróży. Przy mnie brakuje jej blasku, blichtru, hałasu. Jestem dla niej zbyt niepewna, zbyt cicha. A mój świat jest nudny. Wiem. Ale przecież kiedyś taką mnie pokochała, z tym całym beznadziejnym życiem.
Trudno utrzymać jej uwagę na dłużej. Powinnam polubić jej znajomych, umieć się bawić jak oni. Dam radę. Potrafię. Dla ciebie wszystko, tylko mi trochę pomóż, Lori. Jestem taka nieporadna, taka żałosna, ale kocham cię, jak nikt nigdy cię nie kochał. Sama mówiłaś.
– Aniołku… Alex… to chyba zbyt wiele dla ciebie. Lepiej będzie, jeśli wrócisz do domu – szepcze mi do ucha. Czuję na szyi rozdwojony język.
Potulnie kiwam głową i niezgrabnie podnoszę się z kanapy.
– Nie czekaj na mnie! – dodaje już głośno. Zbyt głośno. – Och, skarbie, nie bądź smutna. Takie jak ja są jak motyle. W niewoli umierają. Przecież wiesz. Rany, Alex… nie miej takiej miny. Chcesz, żebym wyszła z tobą? Serio?
– Nie trzeba – mówię.
Wbrew sobie. Bo tak, właśnie tego chcę. Żeby Lori zostawiła te światła, ten hałas, tych ludzi, ten cały pieprzony brokat i wróciła ze mną do domu. Chcę, żeby założyła frotowy szlafrok i grube skarpety. I żeby słuchała, jak komponuję. Żeby mnie w końcu słuchała.
– Baw się dobrze, kotku. – Całuję ją w policzek i odchodzę. Kątem oka dostrzegam, że rozkłada dłonie i unosi ramiona niczym wystraszona kura. Jej pięknych oczu nie widzę, ale wiem, co mówią reszcie towarzystwa. No i co ja mam z nią zrobić, z tą moją Alex? No co?
Goni mnie ich śmiech. Niemal biegnę, roztrącając po drodze ludzi. Wiem, że Lori to widzi. Tę moją paniczną ucieczkę. Wiem, że widzą też jej znajomi. Będą potem o tym opowiadać na imprezach. A pamiętasz jak ta chuda, Alex, czy jak jej tam było… No tak, właśnie ta… Doprawdy, Lori, nie mam pojęcia, co ty w tej wariatce widziałaś.
Wiem, ale nie mogę się zatrzymać. Pomóż mi, Lori.
*
Stoję na tarasie. Dwudzieste pierwsze piętro. Widzę całe miasto, cały mój świat. Wygląda strasznie. Zbliżam się do barierki. Odciąga mnie wrzask Lori:
– No tak, jeszcze mnie postrasz! Pewnie! Dorośnij, Alex, wreszcie dorośnij!
Czy na tym to polega? Ta dorosłość? Robisz wszystko, żeby ktoś cię pokochał, zgadzasz się na wszystko, żeby zatrzymać czyjąś miłość, a potem musisz pilnować, żeby nie zbliżyć się zanadto do krawędzi? Uciekaj, Alex… to nie dla ciebie. Jesteś tylko smutnym dzieckiem o anielskim głosie. Zawsze nim będziesz. I niczym więcej. Nie dasz jej tego, czego pragnie. Nigdy. Bo sama nie wie, co to takiego. Dziś to, jutro tamto. Ciągle chce czegoś innego. Ciągle czegoś chce. Uciekaj. Odetnij rozdwojony język.
Lori stoi przede mną. Jej rude włosy i satynowy szlafrok powiewają na wietrze. Na dwudziestym pierwszym piętrze ciągle wieje. Nie słyszę słów. Widzę tylko, że otwiera usta. Karminowe, pociągnięte lśniącą szminką jak pierwszego wieczoru. Starannie umalowana twarz jest brzydka od złości. Patrzę i zaklinam w duchu tę maszkarę. Oddaj mi moją Lori! Ale już! Oddawaj! – krzyczę bezgłośnie.
– No co się tak gapisz? – syczy przez wiatr. – Powiedz coś! Rusz się! Jak normalny człowiek. Nie no… psycholka, słowo daję. Napisz jeszcze, wariatko, o tym piosenkę. To do ciebie podobne.
– Kocham cię, Lori. – Jedyne zaklęcie, które znam. Jedyne, które działało do tej pory.
Niepotrzebnie ją tu ze sobą ciągnęłam. Trzeba było zostać, odpuścić tę trasę. Całymi dniami się nie widujemy. Nic dziwnego, że świruje. Biedactwo, moje biedactwo.
– Chcesz wrócić do domu? – pytam.
– Do domu… – powtarza za mną. – Do domu? Masz na myśli ten pusty, pozamykany na sto zamków grobowiec? Odbiło ci? Ostatnie, czego chcę, to tam wracać.
– Powiedz, czego chcesz. Zrobię dla ciebie wszystko.
Spogląda na mnie uważnie. Teraz jest smutna. Ona też. I wtedy ją kocham najmocniej. Jeśli jeszcze przed chwilą stałam nad przepaścią, jeśli potem chciałam zabić Lori, teraz chcę ją tylko przytulić.
– Nie mogę już tego znieść. Tego, jak na mnie patrzysz. Te twoje zachwyty. Chwyty. Ty. Och … nie wiem… nie wiem… nie wiem… czego ty ode mnie chcesz. – Szlocha mi w ramię.
Szlocha tak pięknie, tak prawdziwie. Ale na szyi wciąż czuję rozdwojony język.
Kiedyś mnie zabije, wiem. Ale nie mogę się zatrzymać.
*
– Kurwa! Nie mów mi, że to bez znaczenia. Tylko mi tego, kurwa, nie mów. Chcę, mam prawo, mam obowiązek pytać. Gdzie, do cholery, byłaś? Gdzie się szlajałaś po nocy? To już telefonów nie ma? – krzyczę.
Nie. Chciałabym krzyczeć, ale jedynie mamroczę pod nosem.
– No i po co to mówisz? Tyle ohydnych słów upchanych w jednej minucie. Przestań być taka duża. Kiedy tak dorosłaś, Alex? Przestań. Po prostu przestań.
Lori zrzuca z nóg szpilki i masuje stopy. Kiedyś poprosiłaby o to mnie. Kiedyś sama bym jej zaproponowała. Ale teraz stoję na dwudziestym pierwszym piętrze. Tuż przy barierce. Muszę się mocno trzymać – obiema rękami. Przepraszam, Lori…
Już nie komponuję. Uciekam do brzucha wanny. Przed tobą. Przed rozbieganymi dłońmi. Zbyt szybkim oddechem. Lśniącymi oczami. Przed rozdwojonym językiem i śmiechem – zbyt głośnym, zbyt wesołym. Chowam głowę. Wyłączam zmysły. Zmysły. Nie rozumiesz? Ciebie dziwi, że kumpel już się ożenił. Mnie nic nie dziwi. Nic prawie. Czasem ty mnie dziwisz.
Nauczyłaś się słowa „nieważne”. Kiedy? Nie mam pojęcia. Pewnie byłam wtedy w wannie. Odkąd nauczyłaś się tego sprytnego słowa, szantażujesz mnie milczeniem. Straszysz. Przerywasz je czasem swoim nowiutkim „nieważne”. Przypadkowo i bez sensu. Przykro patrzeć, jak bardzo się starasz. To takie żałosne, Lori.
Dałam ci książkę. Z paskudną czerwoną okładką. Czytałaś ją w samochodzie. Na każdym czerwonym świetle. Zapytałam, czy ci się podoba. „To jakaś obsesja” – powiedziałaś. „Jesteś chora. Co to za miłość? Zwyczajna wojna. Pojedynek na śmierć i życie. Mam innych bogów”. Ech, ci twoi bogowie, Lori… jeszcze nie zdążyli poumierać.
Masz do mnie żal? Że nie pokazałam ci świata? A co chciałaś zobaczyć? Jakie cuda na drugim brzegu wanny? Popatrzyłaś sobie na to i owo, nie narzekaj. Ja cudów nie obiecywałam. A że chciałabyś dalej i więcej? Że ciągle ci mało? Nie rób się, Lori, taka zachłanna. W końcu to moja wanna i nic ci do tego, co w niej pływa.
Znowu siedzisz naprzeciw mnie. Niejasne te twoje komunikaty. Manipulacje. Wciąż pachną świeżością. Nieporadne. Ale też dorastasz. I dobrze ci z kłamstwem. Bardzo do twarzy. Masz szlachetne rysy. Zło wygląda w nich pięknie. Pierwsze prawdziwe zło. Kruche, wzruszająco wplątane w ślady po twoich bogach. Jeszcze nie umarli, ale już odchodzą. Nie ma czego, mała, żałować. Nie trzymaj kurczowo. Nie zaciskaj pięści. Niech sobie idą. Daj im krzyż na drogę i kopniaka w tyłek. Miej taki gest, Lori.
– Wszystko komplikujesz! – wrzeszczysz. – Czemu nie umiesz tak normalnie?!
– Ale co, mała, normalnie?
– No… – wahasz się.
Zaczynasz rozumieć. Przeczuwać. Widzisz, mała, tak to jest. Tak to właśnie ze mną jest.
Uciekam w siebie. Nie mogę już tego znieść. Tego twojego milczenia. Tych rąk skrępowanych. Kontrolowanych oddechów. Nie wiem, czego ty ode mnie chcesz… nie pamiętam. Kiedy tak dorosłyśmy, Lori? Nie mam pojęcia. Pewnie byłam wtedy w wannie. A ty ćwiczyłaś te swoje „kurwy” przed lustrem. Popychałaś je nowiutkim „nieważne”. Ćwiczyłaś uparcie, a mnie bolało. Chowałam głowę, żeby nie słyszeć. Odcinałam zmysły. Inaczej musiałabym wyjść z wanny. Może nawet na zawsze.
*
Spiker głosem doświadczonego psychiatry przemawia do amorficznych mas. Jeszcze jedno piwo i nic jej nie ruszy, żadne tam tralala o tym, że jeden z drugim umiera z miłości. Niech sobie umierają. Na zdrowie! Było minęło. Jej nie dotyczy.
Potrząsa mocno głową w prawo, w lewo, znowu w prawo. Dopięty kok tkwi uparcie na swoim miejscu. Roztrzepać jak najszybciej, rozwichrzyć, popsuć szybko i bez wdzięku. Opiera się na łokciach i zapala papierosa – jak Lori. Lustro nad barem mówi, że nawet jej z tym ładnie. Kłamie? Pomiędzy butelkami odważnej, czystej wódki, łzawej whisky w kolorze sepii i wesolutkich tęczowych likierów mocno umalowane oczy.
Nagły ból. Prostuje palce. Drobne sine ślady. Cztery księżyce obok linii życia. Cyganka mówiła: kochana, troje dzieci, o widzisz, są tutaj, w tych kreseczkach, co się robią, jak pięść zaciśniesz. To było tak dawno. W innym życiu.
Wyciąga z torebki szminkę. Poprawia usta, nie ruszając się z miejsca. Nieelegancko. Kogo to obchodzi? I tak nigdy nie była taką damą jak dziś. Podoba się sobie, przebrana za prawdziwą kobietę.
Opiera głowę na dłoni i czuje ten zapach. California Rêverie. I coście narobili, panie Van Cleef i panie Arpels? Patrzcie – zaraz się rozpłacze, na czarno, jak dorosła. Dziś kończy trzydzieści pięć lat. Z marzeniami wypada już umieć postępować. Umieć żyć z marzeniami obok.
Sentymentalnie i tandetnie. To przez ten ciemny bar – jak w tanim romansie. Piwo nie pomoże. No to na zdrowie – od lewej: wódka dla kurażu, whisky dla poszukiwań, kolorowe likiery, żeby rozweselić. Lewa dłoń płasko na bufecie. Z hukiem. Czekała jak przesyłka do odebrania w pierwszej wolnej chwili.
A teraz tylko zapach, ból, zapach, ból. Wszystko na dłoni. Jak w jakimś pieprzonym kalejdoskopie.
Czy ktoś potrafi to wyłączyć? Jeśli on jeszcze jedno słowo swoim terapeutycznym głosem powie… No co? Czemu ma mi się podobać? Nie podoba mi się. I nie rozrabiam. Po prostu nie chcę tego słuchać. Nie żeby mi bardzo przeszkadzało, ale ja tu piję, ja tu rządzę, tak? Nie będę się upierać, skoro inni lubią i im się podoba. Nalej mi chociaż, dzieciaku, jak już pogadać się z tobą nie da. Kto zapłaci? Dobre pytanie. Też się zastanawiam, kto za to wszystko, do cholery, zapłaci.
Tu jest tak miło. Nie chce się wychodzić. W te ulice bez końca, w tę przygnębiającą noc, w ten deszcz. No właśnie, przecież mówię – w to słońce obrzydliwe, jaskrawe. Bo, wiesz, ze słońcem to już tak jest, że mnie na przykład zazwyczaj prosto w oczy. A dziś zmęczone mam oczy, wymalowane na czarno. Chociaż zwykle wyglądam inaczej. Nie taka znowu ze mnie dama. Spodnie noszę na co dzień. I prawie się nie maluję. Jeszcze trochę tu zostanę. Nie mam siły zmierzyć się z dniem, ludźmi odtąd dotąd. Jak dziś mnie zobaczą w pełnym słońcu, to pomyślą o mnie źle. Niczego nie wiedzą, niczego nie rozumieją, ale od razu sobie pomyślą. Nie żeby mnie specjalnie obchodziło, że źle, ale niech o mnie nie myślą. Wcale.
Whisky połyskuje na dnie. Mruga zalotnie. Łatwo śmiać się do łez z tą bezczelną, dwunastoletnią panną. Warto jeszcze zatańczyć. Można by było, gdyby nie nogi uwięzione w czarnych szpilkach. Teraz bezwładnie zwisające z barowego stołka. Takie chude, takie żałosne. Nawet im się nie chce ładnie wyglądać. Widzisz, kochanie? Nawet im się nie chce.
Mocne szarpnięcie. Czy się upiła? No pewnie. Damy przecież nie płaczą, tylko zalewają się z premedytacją, głębiej niż zwyczajne kobiety. Potem klną elegancko i z gracją osuwają się pod stół. Robią tak, ale w żadnym wypadku o tym nie rozmawiają. Nikt nie powinien w świetle dnia otrzepywać ich ze skrzących, kolorowych likierów. Wybielać, oczerniać. Nikt nie ma takiego prawa. Bo mrugającej z dna whisky ze słońcem nie do twarzy.
Ile czasu minęło? Dwie, cztery godziny? Nie ma obcasów, biel sukienki rozpełzła na wszystko inne. Są białe ściany, biały sufit, biała skóra. Czy brała jakieś leki? Co piła? Ile piła? Czy coś bolało? Czemu nie dadzą jej spokoju, nie dadzą jej whisky i sobie nie pójdą? W końcu tak łatwo jest sobie pójść. Wystarczy dłoń dłonią strzepnąć i wyjść. Można jeszcze powiedzieć, że naprawdę, ale to naprawdę się nie zapomni. Nigdy. Czemu więc tu ciągle są? Zajmują cały sufit, kręcą głowami w lewo, w prawo, w lewo, jakby zamierzali przekroczyć wyjątkowo ruchliwą ulicę.
Tak-tak, tak-tak – stukają na korytarzu obcasy. Tak-to-jest-tak-to-jest.
– Za dwa dni będzie dobrze – mówi ktoś za ścianą.
Tak nie można. To nie jest w porządku opowiadać historię od fałszywego końca. A teraz, doktorze, pozwól mi spać, zniknąć najlepiej. Posłuchaj sobie, kogo dziś głaszcze ten spiker z oddziału obok, etatowy pocieszyciel, pana kolega od naprawiania. Tylko mi nie mów, kochany, co będzie.
Odcięłam rozdwojony język. Zabiłam Lori.
*
– Alex… dziecinko… – Ktoś szarpie mnie za ramię. Silnie, ale z czułością.
Lori? Nie, to nie jej głos.
– Czas wstawać. Co tu się, u diabła, działo? Jakieś ostre melo było?
Ignoruję pytania, odwracam się na drugi bok i nakrywam głowę poduszką. Ktoś ją zrywa, zasłaniam twarz rękami.
– Alex… za cztery godziny masz koncert. Powinnaś być na próbie. Martwię się o ciebie. – Rozpoznaję głos Franka, mojego menedżera.
– Już nie śpiewam…
– Od kiedy?
Westchnienie.
– Alex… co się z tobą dzieje? Powiedz mi. Inaczej nie będę mógł ci pomóc.
– Nic.
– Przecież widzę. Od dobrego miesiąca nie jesteś sobą. Tydzień przerwy, a ty ani razu nie wyszłaś z hotelowego pokoju. Hej, mała… tak lubisz obce miasta. Oni tu mają piękną starówkę. Nawet tam nie byłaś. To do ciebie zupełnie niepodobne.
– Gdzie jesteśmy? – Muszę się tylko upewnić, tłumaczę się przed sobą. Ale szczerze, nie mam zielonego pojęcia.
– W Warszawie. To takie miasto w środku Europy, pamiętasz? Grasz tu dzisiaj koncert. Alex… naprawdę zaczynasz mnie niepokoić. Rozumiem, zabalować… W porządku. Ale czy ty widziałaś pokój? Roztrzaskałaś nawet lustro. Powiedz, co brałaś, i jakoś to ogarniemy.
– Wiesz, że nie biorę.
– Zawsze może być ten pierwszy raz. No już, wstawaj!
Czuję, jak Frank ciągnie moją rękę. Nie mam siły się opierać. Siadam na łóżku. Pod powieki wpada jaskrawy promień słońca. Razem z nim wraca pamięć.
Jak w kalejdoskopie: wieczór przy barze, lśniące usta Lori, kanapa, szlafrok i grube skarpety, ja przy fortepianie, śmiech Lori, śmiech jej znajomych, potem taras na dwudziestym pierwszym piętrze. Lori rozbawiona, Lori wściekła, Lori wystraszona. Martwa Lori.
– Co ja zrobiłam… – Chowam twarz w dłoniach. – Boże mój… co zrobiłam…
– Okej, Alex… nic takiego. Każdemu się zdarza przegiąć z imprezowaniem. Posprzątamy, zapłacimy i po krzyku. Pismaków będę trzymał z daleka. To nic takiego – powtarza, kiedy podnoszę na niego przerażony wzrok.
Niczego nie rozumiem. Biała wykładzina tonęła we krwi, białe ściany też. Rozglądam się. Widzę trochę krwi, tylko na lustrze. Patrzę na dłoń – rana jest duża, ale niezbyt głęboka, już zaschnięta. Dopiero teraz czuję ból.
– Nie martw się, dzieciaku. – Frank ogląda moją rękę. – Do wesela się zagoi. Opatrzymy to zaraz… ale wieczorem musi polecieć plan B, nie dasz rady z tym grać. Zagra Jimi, ty zaśpiewasz. Będzie dobrze, tylko musicie chociaż raz spróbować, przećwiczyć. Nie możemy odwołać… za późno, rozumiesz?
Wolno kiwam głową i wciąż patrzę na rozbite lustro.
– A Lori? Gdzie ona jest? – zbieram się na odwagę i zadaję to pytanie. I tak przed nim nie ucieknę.
– Co? – Frank odrywa ucho od telefonu. Nigdy mnie nie ocenia. Nigdy. Nie tak jak inni.
– Chyba… – zaczynam, ale głos zamiera mi w gardle.
– Nie słyszę… Co takiego? – Frank równocześnie mówi do słuchawki i do mnie.
– Chyba… zrobiłam krzywdę Lori – wyduszam w końcu.
– Lori? – rzuca wpół zdania przez ramię. – Jimi, chyba czegoś nie rozumiesz. Mam tu prawdziwy pożar w burdelu. Totalny fuckup. Nie ma wyjścia, Jimi… nie pierdol mi tu, chłopie, dacie radę. Ty i Alex jesteście zawodowcami – kończy rozmowę i odwraca się do mnie. – O co pytałaś?
– O Lori…
– Myślałem, że ma na imię Melody. Nie nadążam za tobą. Och, Alex, chyba kompletnie odjechałaś, skoro nie pamiętasz, że Lori, Melody czy jak jej tam, jest pod czułą opieką mojej żony. Spokojnie… – Widzi panikę w moich oczach, więc wyciąga dłonie w uspokajającym geście. – Jak chcesz, to zaraz zadzwonimy i się upewnimy, ale wierz mi, że twój piesek, suczka – poprawia się – nie mogła trafić w lepsze ręce. Claudia nie pierwszy raz się nią zajmuje. Skąd te obawy?
– Pytam o moją Lori. Dziewczynę, z którą mieszkam od roku. Ruda, wysoka, jasna cera. Modelka… – tłumaczę i czuję się jak wariatka.
– O rany… Alex… nie wiem, co wczoraj wzięłaś, ale nie bierz tego więcej. Naprawdę, skarbie, daleko odjechałaś.
*
Nie otwiera oczu. Tylko podgląda świat przez malutkie szparki.
– Nie rozumiem… – Ojciec ma taką minę, że nie można mu nie wierzyć.
Po cholerę go tu wołali? Wsiadł do samolotu i przyleciał na drugi koniec świata, do Warszawy? Tak po prostu? A gdzie, do kurwy nędzy, był, kiedy go naprawdę potrzebowała? Tak, wpadła w histerię. Już słyszała. Ale czy to powód, żeby bez jej zgody ściągać starego?
– Lauro… dziecko… Obudziła się. Lekarza! Wołajcie lekarza!
Potem te głosy nad nią. Jeszcze nie ma na nie siły. Zamyka mocno oczy i znów słyszy ojca.
– Obudziła się. Widziałem. Poruszyła ręką.
Ktoś dotyka jej czoła, podnosi powiekę, świeci prosto w oko. Powieka broni się odruchowo.
– Alex, czy możesz na mnie spojrzeć? – To doktor Craine.
Więc nie jest już w Warszawie. Światło wciąż razi. Przez chwilę mruży oczy, po czym otwiera je szerzej. Nowojorski szpital – zna tę salę. Była tu wcześniej kilka razy, zawsze po atakach paniki. Doktor mówi, że to z przepracowania. Ma rację. Za dużo koncertów.
– Trzeba z tym zrobić porządek, bo kiedyś zniosą ją martwą ze sceny – dodaje.
– Też to mówię. Ale jest taka uparta. – Głos Franka brzmi śmiertelnie poważnie.
Niczego nie rozumieją. Kiedy osiągasz sukces w wieku trzydziestu trzech lat, nie masz już zbyt wiele czasu. Nikt też nie da ci drugiej szansy. Za bardzo chciała wykorzystać swoje pięć minut? Możliwe. Zresztą, o co tyle krzyku? Przecież żyje. Odpocznie i wszystko będzie dobrze.
– Witaj. – Doktor ciepło się uśmiecha. – Prawie byłaś po drugiej stronie… To nie żarty. Nie igraj z losem, Alex, bo nie wiem, czy następnym razem damy radę cię tu ściągnąć z powrotem.
– Nie możesz nas tak więcej straszyć, dzieciaku. – Frank ściska jej dłoń. Jest bardzo zmartwiony.
Ojciec trzyma się z daleka.
Frank zna ją, odkąd skończyła piętnaście lat. „Nigdy nie przestaniesz być dla mnie dzieckiem” – mawia. „Tym bardziej że w ogóle się nie zmieniasz. Od zawsze wyglądasz jak mały chłopiec”.
– Gdybyś pytała, Melody ma się dobrze. – Teraz głaszcze jej kręcone, niesforne włosy. – Nie rób mi tego… nigdy więcej, dziecinko.
Spogląda na dobrą, pooraną zmarszczkami twarz Franka i odwzajemnia uśmiech, ale nie ma siły się podnieść.
– Co z trasą? – pyta.
– Spokojnie, mała, wszystko w swoim czasie – uspokaja ją. – Nie powinienem był ci na to pozwolić. Musisz dojść do siebie. Zanim Alex wróci na scenę, Laura musi porządnie wydobrzeć. Bo jednej bez drugiej nie będzie. Przecież wiesz.
– Jasne, Frank… – odpowiada słabym głosem. – Ale co z kontraktem?
– Pierdolić kontrakt, laleczko. Damy radę. – Mruga do niej.
– Może faktycznie odpuśćmy – zgadza się.
Nie chce już śpiewać. Z martwym sercem się nie da.
– A co ja ci powtarzam od miesięcy? Uparta dziewucha! – Frank kręci łysiejącą głową.
Ojciec patrzy z daleka, ale nie włącza się do rozmowy.
Dziewucha. Jakie śmieszne słowo. Czy tym właśnie jest? Upartą dziewuchą? A może małym chłopcem? Na pewno ciągle dzieckiem. Chudym jak śmierć i jak śmierć cichym.
Układa wygodniej głowę na poduszce i patrzy w sufit. Kalejdoskop odtwarza obrazki: bar, gruby facet, czerwona szminka, rudy pukiel, wiatr na tarasie. I ten smutek. To cierpienie, którego Alex nie potrafi już znieść. Którego musi się pozbyć za wszelką cenę. Wie, co należy zrobić. Jak odciąć rozdwojony język. Raz na zawsze.
Bo bez Laury nie ma Alex. Bez Alex nie ma Lori. A bez lustra nie ma żadnej.