Czwarty schowek. Five Nights at Freddy's. Część 3 - ebook
Czwarty schowek. Five Nights at Freddy's. Część 3 - ebook
Ostatni tom bestsellerowej serii Five Nights at Freddy's.
Co się stało z Charlie? Jak to możliwe, że jej koszmarna śmierć była jednak upozorowana?
John pragnie odsunąć od siebie wspomnienie o Freddy Fazbear's Pizza, ale nie jest to takie proste. W Hurricane pojawia się nowa pizzeria, a wraz z nią kolejne porwania. John jest zmuszony współpracować z Jessicą, Marlą i Carltonem, aby rozwiązać sprawę i znaleźć zaginione dzieci. Grupa przyjaciół musi zmierzyć się z historią, która nie daje o sobie zapomnieć. Odkrycie pokręconej zagadki Charlie ponownie prowadzi do spotkania z jej ojcem — twórcą animatroników, olbrzymich pluszowych maskotek, a jednocześnie krwiożerczych bestii.
Ostatni tom bestsellerowej serii Five Nights at Freddy’s.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8225-147-0 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_C__harlie! – John przedzierał się przez gruzy do miejsca, gdzie się znajdowała, krztusząc się pyłem poderwanym przez wybuch. Pozostałości ścian przesuwały mu się pod stopami, a gdy nadepnął na kawał betonu, zachwiał się i ledwie utrzymał na nogach. Złapał się połamanej nawierzchni i zdarł sobie ręce do krwi. Dotarł tam, do miejsca, w którym była ona – czuł pod zwałami jej obecność. Ujął olbrzymi kawałek betonu i zaczął go z całej siły ciągnąć. Zdołał go unieść i przewrócić na bok; beton zsunął się z hukiem, aż zatrzęsła się ziemia. Nad jego głową zgrzytnęła metalowa belka i zadrżała niepokojąco._
_– Charlie! – John znów wykrzykiwał jej imię, usuwając kolejny kawałek betonu. – Charlie, nadchodzę!_
_Z trudem łapał powietrze, rozkopując resztki domu z desperacką siłą, wzmocnioną przez adrenalin_ę_, ale i adrenalina już się kończyła. Zacisnął zęby i parł naprzód. Ręce mu się poślizgnęły, gdy próbował poderwać kolejny kawałek ściany, a gdy spojrzał w dół, uświadomił sobie zszokowany, że wszędzie zostawia plamy krwi. Otarł dłonie o dżinsy i spróbował jeszcze raz. Tym razem odłamek betonu poruszył się, a on oparł go o uda, odsunął się o trzy kroki, po czym upuścił go na kupę gruzu. Upadając na stertę, beton rozbił leżące pod spodem kamienie oraz kawałki szkła, wywołując tym samym lawinę. Wtedy, ledwo słyszalny przez cały ten hałas, rozległ się szept:_
_– John…_
_– Charlie. – Serce przestało mu bić, gdy odezwał się do niej, a gruz znów zadrżał mu pod stopami._
_Tym razem się przewrócił i upadł na plecy z takim impetem, że aż stracił oddech. Próbował oddychać, ale płuca odmawiały mu posłuszeństwa. W końcu zdołał nabrać powietrza. Usiadł. Kręciło mu się w głowie. I wtedy zobaczył, co odsłoniło osuwisko: był w małym ukrytym pokoju w rodzinnym domu Charlie. Przed nim widać było gładką metalową ścianę. Pośrodku znajdowały się drzwi. Widział tylko ich obrys, bez zawiasów i klamki, ale wiedział, co to było, ponieważ wiedziała o tym Charlie. Pamiętał, że podczas ich ucieczki zatrzymała się w tym miejscu i przycisnęła policzek do ściany, wołając do kogoś – albo czegoś – w środku._
_– John… – Znów wyszeptała jego imię, a dźwięk ten zdawał się dochodzić ze wszystkich stron jednocześnie, odbijając się od ścian pomieszczenia._
_John poderwał się na równe nogi i przycisnął ręce od drzwi. Były zimne w dotyku. Przyłożył do nich policzek, dokładnie tak, jak wcześniej Charlie, a one stały się jeszcze zimniejsze, jakby wysysały ciepło z jego skóry. Odsunął się i roztarł zmarzniętą twarz, wciąż wpatrując się w lśniący metal, który na jego oczach zaczął szarzeć. Kolor drzwi bladł, a następnie one same zaczęły się robić coraz cieńsze. Zanikały i zanikały, aż wreszcie zaczęły wygląda_ć _jak matowe szkło. Za nimi John ujrzał cień, jakąś postać, która się przysunęła, a drzwi zrobiły się tak przeźroczyste, że prawie mógł ją zobaczyć. Podszedł bliżej, podobnie jak postać z drugiej strony drzwi. Miała gładką i lśniącą twarz, a oczy niczym posąg, wyrzeźbione, ale niewidzące. John popatrzył przez drzwi, na których od jego oddechu zrobiła się ledwie widoczna mgiełka. I nagle te oczy się otworzyły._
_Postać stała przed nim spokojnie, wpatrując się w przestrzeń. Jej oczy były zamglone i nieruchome – martwe. Ktoś roześmiał się gwałtownie, ponuro, a odgłos ten odbił się echem po niedużym zaplombowanym pomieszczeniu. John rozejrzał się wokół, szukając źródła dźwięku. Śmiech stawał się coraz głośniejszy. John nie mógł go już dłużej znieść i zasłonił uszy rękami._
_– CHARLIE! – krzyknął znowu._
* * *
John poderwał się na łóżku. Serce mu waliło – śmiech słychać było dalej, jakby podążył za nim ze snu. Zdezorientowany chłopak rozejrzał się po pokoju, aż spojrzał na telewizor, którego ekran wypełniała wymalowana twarz klauna, śmiejącego się do rozpuku. John wstał i roztarł policzek w miejscu, gdzie dotykał do niego zegarek. Spojrzał na godzinę i odetchnął – miał akurat tyle czasu, by zdążyć do pracy. Usiadł z powrotem i nabrał tchu. Na ekranie telewizora dziennikarz miejscowej telewizji kierował mikrofon w stronę mężczyzny przebranego za cyrkowego klauna, z wymalowaną twarzą, czerwonym nosem i peruką we wszystkich kolorach tęczy. Klaun miał na szyi kołnierz, który wyglądał, jakby pochodził z renesansowego obrazu. Miał też żółty kostium, z czerwonymi pomponami zamiast guzików.
– Proszę mi powiedzieć – odezwał się wesoło dziennikarz. – Miał pan już ten kostium, czy zrobił go pan specjalnie na wielkie otwarcie?
John wyłączył telewizor i poszedł pod prysznic.
Był tu już cały dzień, ale wciąż nie mógł znieść tego hałasu – stukanie i dzwonienie przerywane krzykami, a od czasu do czasu jeszcze wstrząsający stukot młotów pneumatycznych. John zamknął oczy, próbując się od tego odciąć – w piersi czuł wibracje, które wprost go wypełniały. W pewnej chwili wśród całego tego hałasu w uszach znów mu rozbrzmiał ten okropny śmiech. Przypomniał sobie postać ze snu, tuż poza zasięgiem wzroku, i poczuł, że gdyby tylko odwrócił w tym momencie głowę, zobaczyłby twarz zza drzwi…
– John!
John odwrócił się. O krok od niego stał Luis i patrzył na niego z niepokojem.
– Wołałem cię ze trzy razy – powiedział.
John wzruszył ramionami i wskazał ręką na otaczający ich chaos.
– Słuchaj, chłopaki idą później na miasto, dołączysz się? – zapytał Luis.
John się zawahał.
– No, dalej, dobrze ci to zrobi… nic tylko pracujesz i śpisz. – Roześmiał się dobrodusznie i klepnął Johna w ramię.
– Dobrze mi to robi – powtórzył John z uśmiechem, po czym opuścił wzrok i spoważniał. – Po prostu ostatnio tyle się dzieje.
Próbował mówić przekonująco.
– Jasne, tyle się dzieje. Daj znać, jakbyś zmienił zdanie. – Luis klepnął Johna po ramieniu i ruszył z powrotem do wózka widłowego.
John popatrzył za nim. Nie po raz pierwszy odrzucił jego propozycję. Ani nie drugi czy trzeci. I przyszło mu do głowy, że w końcu przestaną próbować. W pewnym momencie po prostu zrezygnują. Może i lepiej.
– John! – rozległ się inny głos.
_Co tym razem?_
To był majster. Krzyczał do niego z drzwi swojej kanciapy – przyczepy, którą sprowadzono na czas budowy i która stała niebezpiecznie blisko skraju sterty żwiru.
John powoli przeszedł przez budowę i otworzył siatkowe drzwi przyczepy. Chwilę później stał już naprzeciw majstra, oddzielony od niego składanym stolikiem. Plastikowa wykładzina naśladująca drewno pod ścianami odłaziła od podłogi.
– Chłopaki mówią, że jesteś jakiś rozkojarzony.
– Po prostu skupiam się na pracy i tyle – odparł John, zmuszając się do uśmiechu, by nie okazać frustracji.
Olivier uśmiechnął się bez przekonania.
– Skupiony – powtórzył.
Zaskoczony John przestał się uśmiechać.
Oliver westchnął.
– Słuchaj, dałem ci szansę, ponieważ twój kuzyn powiedział, że jesteś dobrym pracownikiem. Zignorowałem to, że porzuciłeś poprzednią pracę i nigdy do niej nie wróciłeś. Wiesz, że ryzykowałem?
John przełknął z trudem ślinę.
– Tak, proszę pana. Wiem.
– Przestań z tym „proszę pana”. Po prostu mnie posłuchaj.
– Przecież robię to, co mi się każe. Nie rozumiem, w czym jest problem.
– Wolno reagujesz. Wyglądasz tak, jakbyś śnił na jawie. Nie jesteś częścią zespołu.
– Co?
– To jest praca na budowie. Jeśli bujasz w obłokach i nie myślisz o bezpieczeństwie innych, komuś może stać się krzywda, ktoś może nawet zginąć. Nie mówię, że macie sobie nawzajem opowiadać swoje sekrety czy zaplatać warkoczyki. Mówię, że masz być częścią zespołu. Muszą ci ufać, że nie zawiedziesz ich w potrzebie.
John ze zrozumieniem skinął głową.
– John, to dobra praca. I myślę, że oni są dobrymi facetami. Ostatnimi czasy o pracę nie jest łatwo i musisz się na niej skupić. Bo jeśli znów zobaczę, że bujasz w obłokach… cóż, po prostu nie stawiaj mnie w podobnej sytuacji. Jasne?
– Tak, jasne – wydukał John.
Nie poruszył się. Stał tak na wyświechtanej brązowej wykładzinie, jakby czekał, aż zostanie odprawiony.
– Dobra, wynocha.
John wyszedł. Bura zajęła ostatnie minuty jego dnia pracy. Pomógł Siergiejowi uprzątnąć jakiś sprzęt, po czym rzucił cicho „na razie” i ruszył do swojego samochodu.
– Hej! – zawołał za nim Siergiej.
John się zatrzymał.
– Ostatnia szansa!
– Ja… – John zamilkł, gdy kątem oka zauważył Olivera. – Może następnym razem.
Siergiej był jednak uparty.
– No weź, to moja wymówka, żeby nie musieć iść do tego nowego miejsca dla dzieciaków, córka prosi mnie o to od tygodnia. Zabiera ją tam Lucy, ale mnie te roboty przerażają.
John się zatrzymał. Wokół zapadła cisza.
– Jakie miejsce? – zapytał.
– To co, idziesz? – powtórzył Siergiej.
John cofnął się o kilka kroków, jakby podszedł za blisko przepaści.
– Może innym razem – powiedział i stanowczym krokiem udał się do samochodu.
Auto było stare, brązowoczerwone, i może za czasów liceum byłoby fajne. Teraz tylko mu przypominało, że wciąż jest dzieciakiem, który nie ruszył naprzód, było oznaką statusu, która w ciągu ostatniego roku zamieniła się w powód do wstydu. Usiadł ciężko, a z boków siedzenia uniósł się obłoczek kurzu. Ręce mu się trzęsły.
– Ogarnij się! – Zamknął oczy i zacisnął ręce na kierownicy, by się uspokoić. – Życie toczy się dalej i dasz sobie radę – wyszeptał, po czym otworzył oczy i westchnął. – Zabrzmiało jak kiepski tekst mojego taty.
Odpalił auto.
Drogę do domu powinien pokonać w dziesięć minut, ale wybrał trasę, która zajęła mu prawie pół godziny, jako że omijała miasto. W ten sposób nie ryzykował spotkania z ludźmi, z którymi nie chciałby rozmawiać. A co ważniejsze z tymi, z którymi by chciał. _Bądź częścią zespołu._ Nie potrafił zmusić się do niechęci wobec Olivera. John nie był częścią zespołu, już nie. Przez prawie sześć miesięcy poruszał się na trasie praca–dom, niczym pociąg na szynach, czasem tylko zbaczał po jakieś zakupy spożywcze, ale niewiele więcej. Odzywał się wyłącznie wtedy, kiedy musiał. Unikał kontaktu wzrokowego. Podskakiwał, gdy ktoś się do niego odezwał, bez względu na to, czy to jego współpracownicy mówili mu cześć, czy obcy pytali o godzinę. Odpowiadał, ale coraz lepiej szło mu mówienie i odchodzenie w tym samym momencie. Zawsze był grzeczny, a zarazem dawał do zrozumienia, że gdzieś się śpieszy, a jeśli zaszła taka potrzeba, nagle odwracał się w przeciwną stronę. Czasami miał wrażenie, że znika, a gdy ktoś mu przypominał, że nadal go widać, ogarniały go zawód i irytacja.
Skręcił na parking przed swoim domem, piętrowym budynkiem, tak naprawdę nieprzeznaczonym na długoterminowy wynajem. W biurze zarządcy świeciło się światło – przez miesiąc próbował ustalić godziny otwarcia, aż w końcu zrezygnował, dochodząc do wniosku, że po prostu nie ma żadnych zasad.
Złapał kopertę ze schowka na rękawiczki i ruszył w stronę drzwi. Zapukał, ale nie dostał odpowiedzi, chociaż w środku wyraźnie słychać było jakiś ruch. Znów zapukał. Tym razem drzwi się uchyliły. Wyjrzała starsza kobieta o cerze zapamiętałej palaczki.
– Cześć, Delio. – John się uśmiechnął.
Nie odpowiedziała uśmiechem.
– Czek z czynszem. – John podał jej kopertę. – Wiem, że się spóźniłem. Byłem wczoraj, ale nikogo nie było.
– Podczas godzin urzędowania? – Delia ostrożnie zajrzała do koperty, jakby się bała, co odkryje w środku.
– Światło się nie paliło, więc…
– Więc to nie były godziny urzędowania. – Delia pokazała zęby, ale nie był to prawdziwy uśmiech. – Widziałam, że powiesiłeś roślinę – dodała gwałtownie.
– A tak. – John spojrzał przez ramię w stronę swojego mieszkania, jakby mógł je dostrzec z miejsca, w którym stali. – Miło jest się czymś opiekować, prawda?
John znów próbował się uśmiechnąć, ale szybko zrezygnował, przytłoczony oceniającym spojrzeniem.
– Tak można, prawda? Mieć roślinkę?
– Możesz mieć roślinkę. – Delia cofnęła się o krok i wyglądało na to, że zamierza zamknąć drzwi. – Po prostu ludzie zwykle tu nie osiadają. Zwykle jest dom, potem żona, a dopiero potem roślinka.
– Jasne. – John spuścił wzrok. – To był po prostu ciężki… – zaczął, ale drzwi zatrzasnęły mu się przed nosem – …rok.
John zapatrzył się przez chwilę na drzwi, po czym ruszył do mieszkania znajdującego się na parterze z przodu budynku, będącego jego własnością przez następny miesiąc. Apartament składał się z sypialni, pokoju dziennego połączonego z aneksem kuchennym i łazienki. Kiedy wychodził, zostawiał odsłonięte okna, by pokazać, że nic nie posiada – w okolicy często dochodziło do włamań, więc wydawało mu się, że dobrze będzie poinformować, iż nie ma tu czego ukraść.
Kiedy wszedł, starannie zamknął za sobą drzwi i zasunął łańcuch. W środku było chłodno, ciemno i cicho. Westchnął i roztarł skronie. Wciąż bolała go głowa, ale zaczął się do tego przyzwyczajać.
Mieszkanie było słabo umeblowane – tak je zastał – a jedyne, co dodał od siebie, to cztery kartony pełne książek, stojące przy ścianie pod oknem. Spojrzał na nie z zawodem. Poszedł do sypialni i usiadł na łóżku, a sprężyny zgrzytnęły pod jego ciężarem. Nie włączał światła. Przez małe brudne okno nad jego łóżkiem wpadało go wystarczająco wiele.
Popatrzył w stronę komody i zobaczył znajomą twarz – głowę pluszowego królika, pozbawioną ciała.
– Co dziś robiłeś? – zapytał John, wpatrując się w oczy pluszaka, jakby ten mógł go rozpoznać.
Teodor patrzył tylko niewidzącymi oczami.
– Wyglądasz okropnie, gorzej ode mnie. – John się podniósł i podszedł do głowy królika.
Nie był w stanie zignorować zapachu naftaliny i brudnego materiału. Uśmiech zniknął mu z twarzy. Złapał królika za uszy i podniósł go do góry. _Pora cię wyrzucić._ Myślał o tym prawie codziennie. Zacisnął zęby, po czym ostrożnie odstawił głowę na komodę i odwrócił się, nie chcąc już na nią patrzeć.
Zamknął oczy, nie oczekując snu, ale mając na niego nadzieję. Poprzedniej nocy nie spał dobrze, wcześniejszej też nie. Zaczął bać się snu. Odsuwał go, jak tylko się dało – chodził na długie spacery, wracał późno i próbował czytać albo tylko wpatrywał się w ścianę. Ten schemat był frustrujący. Złapał poduszkę i poszedł z powrotem do pokoju dziennego. Położył się na kanapie i przerzucił nogi przez podłokietnik, by się na niej zmieścić. Cisza w małym mieszkaniu zaczynała dzwonić mu w uszach, sięgnął więc po leżącego na podłodze pilota i włączył telewizor. Ekran był czarno-biały, a odbiór okropny. Z trudem rozpoznawał twarze przez zakłócenia, ale rozmowa, która wyglądała na talk show, była szybka i wesoła. Ściszył, oparł się wygodnie i tkwił tak, wpatrując się w sufit i jednym uchem słuchając telewizora, aż zasnął.
_Jej ramię było bezwładne – to była jej jedyna część wystająca z poskręcanego metalowego kadłuba. Krew spływała strumyczkami po jej skórze i tworzyła na ziemi małe jeziorko. Charlie odeszła. Gdy o tym pomyślał, wciąż mógł usłyszeć jej głos:_
_– Nie puszczaj! John! –_ zawołała moje imię.
_A potem to coś… zadrżał, przypominając sobie dźwięk zatrzaskującego się i miażdżącego swoją zawartość animatronicznego kadłuba. Wpatrywał się w pozbawione życia ramię Charlie tak, jakby świat wokół nich zniknął, a gdy powtarzał te odgłosy w głowie, jego myśli zeszły na nieproszony tor – odgłosy miażdżenia to były jej kości. A rozrywania wszystko pozostałe._
John nagle otworzył oczy. Kilka metrów od niego widownia w studiu śmiała się. Spojrzał na telewizor, a jego obraz i dźwięk przywróciły go do przytomności.
Usiadł i pokręcił głową, by rozprostować kark – kanapa była za mała, więc musiał kulić plecy. Bolała go głowa, był wyczerpany, ale niespokojny, a zastrzyk adrenaliny wciąż płynął w jego żyłach. Wyszedł na dwór, starannie zamknął za sobą drzwi i odetchnął nocnym powietrzem.
Ruszył wzdłuż drogi, w stronę miasta i tego, co jeszcze będzie w nim otwarte. Latarnie przy szosie były rzadko rozstawione i nie było chodnika, a tylko wąskie bite pobocze. Mijało go niewiele samochodów, ale gdy jakieś się pokazywały, wyskakując zza zakrętów lub pagórków, oślepiały go światłami i przemykały z taką prędkością, że czasem z trudem utrzymywał równowagę. Zauważył, że podchodzi coraz bliżej drogi, mało entuzjastycznie grając w cykora. Gdy schodził z pobocza zbyt daleko na drogę, zawsze z rozmysłem wracał na nie znowu i za każdym razem czuł skryty zawód, że to robi.
Kiedy zbliżał się do miasta, w ciemności znów rozbłysły światła, a on osłonił oczy i odsunął się od szosy. Ten samochód, mijając go, zwolnił, po czym nagle się zatrzymał. John odwrócił się i ruszył w jego stronę, gdy otworzyło się okno kierowcy.
– John? – zwołał ktoś ze środka.
Kierowca wrzucił wsteczny i samochód na chybił trafił zaczął się cofać na pobocze. John odskoczył na bok. Z auta wysiadła kobieta i zrobiła w jego stronę kilka kroków, jakby chciała go uściskać, ale on ani drgnął. Stał z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała, dopóki się nie zatrzymała.
– John, to ja! – Uśmiech na twarzy Jessiki szybko znikał. – Co ty tu robisz?
Miała na sobie koszulkę z krótkim rękawem i zaczęła rozcierać zmarznięte ramiona, rozglądając się po prawie pustej drodze.
– Cóż, mógłbym spytać o to samo – odparł, jakby go o coś oskarżała.
Jessica wskazała na coś nad jego ramieniem.
– Benzyna. – Uśmiechnęła się do niego promiennie, a on nie mógł się powstrzymać i odpowiedział tym samym. Prawie zapomniał o tej jej umiejętności, polegającej na rozsiewaniu gejzerów radości.
– Jak się masz? – zapytała ostrożnie.
– Dobrze. Głównie pracuję. – Skinął głową na swoje zakurzone ubranie, którego nie chciało mu się zmienić. – A co nowego u ciebie? – zapytał i nagle uświadomił sobie absurdalność tej rozmowy przy mijających ich samochodach.
– Naprawdę muszę lecieć, dobranoc. – Odwrócił się i zaczął odchodzić, nie dając jej czasu na odpowiedź.
– Tęsknię za tobą – zawołała Jessica. – I ona też.
John zatrzymał się i zaczął kopać ziemię czubkiem buta.
– Słuchaj… – Jessica podeszła do niego szybko. – Carlton przyjeżdża na kilka tygodni. Są ferie wiosenne. Spotykamy się wszyscy razem.
Jessica czekała z niecierpliwością, ale nie odpowiedział.
– Nie może się doczekać, aż pokaże nam swój nowy wielkomiejski styl – dodała wesoło. – Kiedy rozmawiałam z nim przez telefon w zeszłym tygodniu, udawał brookliński akcent, by sprawdzić, czy zauważę.
Zmusiła się do śmiechu. John uśmiechnął się słabo.
– Kto jeszcze będzie? – zapytał, patrząc wprost na nią po raz pierwszy, od kiedy wysiadła z samochodu.
Jessica zmarszczyła brwi.
– John, musisz z nią kiedyś porozmawiać.
– A to czemu? – zapytał gwałtownie i znów odszedł na parę kroków.
– John, zaczekaj! – Usłyszał, jak zaczyna za nim biec.
Szybko go dogoniła i zrównała z nim krok.
– Mogę tak cały dzień – ostrzegła, ale nie odpowiedział. – Musisz z nią porozmawiać.
Spojrzał na nią z ukosa.
– Charlie nie żyje – odparł ostro, a słowa te dławiły go w gardle.
Wiele czasu minęło, od kiedy wypowiedział to na głos. Jessica zatrzymała się. On szedł dalej.
– To chociaż porozmawiaj ze mną!
Nie odpowiedział.
– Krzywdzisz ją – dodała.
Zatrzymał się.
– Nie rozumiesz, co jej robisz? Po tym, przez co przeszła? John, to szaleństwo. Nie wiem, co ta noc zrobiła z tobą, ale wiem, co zrobiła z Charlie. Nie sądzę, aby cokolwiek bolało tak bardzo jak to, że nie chcesz z nią rozmawiać. I mówisz, że ona nie żyje.
– Widziałem, jak umierała. – John zapatrzył się na światła miasta.
– Nieprawda – odparła Jessica, po czym się zawahała. – Słuchaj, martwię się o ciebie.
– Jestem po prostu zagubiony. – John odwrócił się do niej. – I po tym, przez co przeszedłem, po tym, przez co przeszliśmy, to wcale nie jest nietypowa reakcja.
Poczekał chwilę na jej odpowiedź, po czym odwrócił wzrok.
– Rozumiem to, naprawdę. Też myślałam, że ona nie żyje. – John otworzył usta, by coś powiedzieć, ale Jessica mówiła dalej. – _Myślałam_, że nie żyje, a ona pojawiła się, _żywa_!
Jessica pociągnęła Johna za rękę, aż w końcu spojrzał jej w oczy.
– Widziałam ją – powiedziała łamiącym się głosem. – Rozmawiałam z nią. To ona. A to… – Puściła jego ramię i machnęła na niego ręką, jakby rzucała czar. – To, co robisz, to właśnie ją zabija.
– To nie ona – wyszeptał John.
– Dobra – warknęła Jessica i odwróciła się na pięcie.
Wróciła do samochodu i kilka chwil później znów wyjechała na drogę i zawróciła z piskiem opon. John ani drgnął. Jessica minęła go z rykiem silnika, po czym zatrzymała się gwałtownie i cofnęła do niego.
– Spotykamy się w domu Claya w sobotę – powiedziała zmęczonym głosem. – Proszę.
Spojrzał na nią. Nie płakała, ale oczy jej lśniły, a twarz miała czerwoną. Skinął głową.
– Może.
– Tyle mi wystarczy. Do zobaczenia! – zawołała i odjechała, nie mówiąc nic więcej, a silnik jej auta ryczał w nocnej ciszy.
– Powiedziałem „może” – wymamrotał w ciemnościach John.ROZDZIAŁ 2
Ołówek zgrzytał o papier, gdy mężczyzna przy biurku starannie wypełniał formularz. Zatrzymał się nagle, czując, jak zaczyna mu się kręcić w głowie. Litery na stronie rozmazały się, poprawił zatem okulary do czytania. Nic to nie dało, więc je zdjął i potarł oczy. A potem, równie nagle, jak się pojawiły, zawroty głowy zniknęły. Pokój znów stał prosto, a słowa na stronie były idealnie czytelne. Podrapał się po brodzie, wciąż zaniepokojony, po czym zaczął pisać. Rozległ się dzwonek i ktoś otworzył frontowe drzwi.
– Słucham pana? – rzucił, nie podnosząc wzroku.
– Chciałabym się rozejrzeć po złomowisku – rozległ się delikatny kobiecy głos.
– Och, przepraszam panią. – Mężczyzna podniósł wzrok i uśmiechnął się, po czym wrócił do wypełniania formularza. – Złom jest po pięćdziesiąt centów za funt – mówił, nie przestając pisać. – Jeśli znajdzie pani konkretną część, to czasem więcej, ale to się zobaczy, jak pani wróci. Proszę się rozejrzeć. Musi pani mieć własne narzędzia, ale możemy pomóc przy ładowaniu, jak będzie pani gotowa.
– Szukam czegoś konkretnego… – kobieta spojrzała na niego z góry, przyglądając się plakietce z imieniem – …Bob – dodała po chwili.
– Cóż, nie wiem, co pani powiedzieć. – Odłożył ołówek, odchylił się na fotelu i założył ręce za głowę. – To śmietnik. – Roześmiał się. – Staramy się przynajmniej oddzielić resztki samochodów od puszek, ale widzi pani, jak to wygląda.
– Bob, przyjęliście tu kilka ciężarówek metalowego złomu tego dnia, z tego miejsca. – Kobieta położyła na formularzu Boba kartkę papieru.
Bob wziął ją, poprawił okulary, po czym spojrzał znad szkieł na kobietę.
– Cóż, jak już mówiłem, to śmietnik – powiedział powoli, z każdą chwilą coraz bardziej zaniepokojony. – Może będę mógł pani wskazać odpowiedni kierunek. To znaczy… nie katalogujemy towaru.
Kobieta obeszła biurko i stanęła obok Boba, a on wyprostował się z niepokojem.
– Słyszałam, że mieliście tu wczoraj jakieś kłopoty – powiedziała od niechcenia.
– Żadnych kłopotów. – Bob zmarszczył brwi. – Jakieś dzieciaki się zakradły. To się zdarza.
– Słyszałam co innego. – Kobieta przyjrzała się zdjęciu na ścianie. – Twoje córki?
– Tak, dwu- i pięciolatka.
– Są śliczne. – Zamilkła na chwilę. – Dobrze je traktujesz?
Bob się wzburzył.
– Oczywiście, że tak – odparł, starając się zapanować nad zdenerwowaniem.
Nastała dłuższa cisza. Kobieta przechyliła głowę, wciąż wpatrując się w zdjęcie.
– Słyszałam, że zadzwoniłeś po policję, bo wydawało ci się, że ktoś jest uwięziony pod jedną ze stert złomu – odezwała się.
Bob nie odpowiedział.
– Słyszałam – mówiła dalej, nachylając się bliżej zdjęcia – że wydawało ci się, iż słyszysz krzyki, odgłosy niepokoju i paniki. Coś było uwięzione. Myślałeś, że dziecko. Może nawet kilkoro.
– Proszę posłuchać, mamy tu porządną firmę o dobrej reputacji.
– Nie podważam waszej reputacji. Wręcz przeciwnie. Uważam, że to, co zrobiłeś, było honorowe, tak pobiec na ratunek w środku nocy, kalecząc sobie nogi o ostre kawałki metalu, gdy biegłeś na oślep przez złomowisko.
– Skąd… – Bobowi zadrżał głos.
Zamilkł. Schował też nogi pod biurko z nadzieją, że ukryje bandaże, których obrys widać było pod jego nogawkami.
– Co znalazłeś? – zapytała kobieta.
Nie odpowiedział.
– Co tam było? – naciskała. – Kiedy upadłeś na kolana i czołgałeś się pomiędzy belkami i drutem? Co tam było?
– Nic – wyszeptał. – Nic nie było.
– A policja? Znaleźli coś?
– Nie, nic. Nic nie było. Poszedłem tam dziś jeszcze raz, by się… – Rozłożył ręce na biurku, starając się nad sobą zapanować. – Mamy tu porządny biznes – powiedział stanowczo. – Nie chcę o tym rozmawiać. Jeśli wpakowałem się w jakieś problemy, to myślę…
– Nie będzie żadnych problemów, Bob, o ile tylko wyświadczysz mi jedną przysługę.
– To znaczy?
– To proste. – Kobieta nachyliła się do Boba, opierając obie ręce o jego krzesło, tak że jej twarz prawie dotykała jego twarzy. – Zabierz mnie tam.
* * *
John skręcił na parking przy budowie, na której pracował, i natychmiast zauważył Olivera, stojącego przed bramą wieńczącą ogrodzenie z siatki. Ramiona skrzyżował na piersi i przeżuwał coś z ponurą miną. Kiedy John się zorientował, że Oliver nie zamierza się ruszyć, zatrzymał samochód i wysiadł.
– Co się dzieje? – zapytał.
Oliver dalej żuł coś, co miał w ustach.
– Muszę cię zwolnić – powiedział w końcu. – Znów się spóźniłeś.
– Nie spóźniłem się. – John zaprotestował, po czym spojrzał na zegarek. – To znaczy nie bardzo – dodał. – Oj, Oliver, to się już nie powtórzy. Przykro mi.
– Mnie też – odparł Oliver. – Powodzenia, John.
– Oliver! – zawołał John.
Oliver wszedł przez bramę i po raz ostatni spojrzał za siebie, po czym odszedł.
John opierał się przez chwilę o samochód. Kilku współpracowników wpatrywało się w niego, ale gdy tylko na nich spojrzał, odwracali wzrok. Wsiadł więc do samochodu i odjechał tą samą drogą.
Kiedy wrócił do swojego mieszkania, usiadł na brzegu łóżka i ukrył twarz w dłoniach.
– I co teraz? – zaczął się głośno zastanawiać.
Rozejrzał się po pokoju. Jego wzrok trafił na jedyną ozdobę tego wnętrza.
– Nadal wyglądasz okropnie – zwrócił się do pozbawionej tułowia głowy. – I nadal jesteś w gorszym stanie ode mnie.
Znów naszła go chęć, by pójść na przyjęcie. Myśl o tym przyprawiała go o skurcz żołądka, ale nie był pewien, czy to ze strachu, czy z podniecenia.
– _Też myślałam, że ona nie żyje –_ powiedziała poprzedniego wieczoru Jessica. – _Widziałam ją. Rozmawiałam z nią. To ona._
John zamknął oczy.
– _A co, jeśli to jest ona?_ – Znów to zobaczył, ten moment co zawsze: drżący kadłub, Charlie uwiezioną w środku, gdy się zaciskał i szarpał, a potem jej dłoń i krew. _Nie mogła tego przetrwać._ Ale potem zupełnie nieproszony pojawił się drugi obraz. Dave, który stał się Springtrapem. On przetrwał to, co spotkało Charlie. Nosił żółty strój królika, jakby to była jego druga skóra, i zapłacił za to dwukrotnie: blizny pokrywające jego tułów niczym koszula z upiornymi falbankami opowiadały historię jednej ucieczki, a druga… Charlie zabiła go, gdy uruchomiła zamki zatrzaskowe, a przynajmniej tak im się zdawało. Nikt nie mógł przeżyć tego, co ujrzeli. John przez moment wyobrażał sobie Charlie, poranioną i połamaną, a jednak, jakimś cudem, żywą.
– Ale to nie brzmi jak osoba, którą widziała Jessica – zwrócił się John do Teodora. – Ktoś połamany i poraniony. Nie taką osobę opisywała Jessica. – Potrząsnął głową. – To nie tę osobę widziałem w tamtej restauracji.
_Następnego dnia wyglądała, jakby właśnie wyszła z bajki._ John opanował się i potrząsnął głową, próbując skupić się na teraźniejszości. Naprawdę nie wiedział, co się stało z Charlie. Poczuł, że zaczyna nabierać nadziei.
_Może się myliłem. Może nic jej nie jest._ Tego właśnie pragnął, tego pragną wszyscy, którzy są w żałobie: _Może to się nie wydarzyło. Niech wszystko będzie dobrze._ Niepewność zamieniła się w solidną podstawę, a John poczuł, jak ciężar znika mu z ramion, szyja i ramiona prostują się z pozycji, której nawet nie był świadom. Nagle dopadło go całe zmęczenie wywołane tyloma miesiącami ciężkich snów.
Spojrzał na Teodora. Ściskał głowę królika tak mocno, że aż mu pobielały knykcie. Powoli rozprostował palce i oparł zabawkę na poduszce.
– Nie idę – powiedział. – Tak naprawdę nigdy tego nie planowałem. Chciałem po prostu, by Jessica zostawiła mnie w spokoju.
Na chwilę wstrzymał oddech.
– Jasne? – odezwał się podenerwowany. – I co miałbym powiedzieć tym ludziom?
Teodor patrzył na niego niewidzącym wzrokiem.
– Cholera – westchnął John.
* * *
Skręcający się żołądek dawał się we znaki coraz bardziej, im bliżej był domu Claya. Spojrzał na zegarek na desce rozdzielczej. Była dopiero szósta.
_Może jeszcze nikogo nie będzie –_ pomyślał, ale gdy jechał krętą drogą prowadzącą do ich domu, ujrzał po obu stronach uliczki mnóstwo samochodów. Wcisnął swoje auto pomiędzy pickupa i zardzewiałego sedana, prawie tak zniszczonego jak jego własny, a potem wysiadł i ruszył w stronę domu.
Wszystkie okna dwupiętrowego domu były rozświetlone i odcinały się od drzew niczym latarnia morska. John zatrzymał się poza kręgiem światła. Z wnętrza dobiegała muzyka. I śmiech, odgłos, który przyprawiał go o dreszcze. Zmusił się, by podejść do drzwi, ale przed nimi znów się zatrzymał. Wejście do środka wydawało mu się niezwykle poważną decyzją, czymś, co zmieni wszystko. Z drugiej strony tak samo poważne byłoby odejście.
Uniósł rękę, by zadzwonić, po czym się zawahał. Zanim zdążył się zdecydować, drzwi się otwarły. Zamrugał oślepiony i stwierdził, że stoi twarzą w twarz z Clayem Burke’em, który wydawał się równie zaskoczony jak on sam.
– John! – Clay złapał Johna w objęcia, wciągnął do środka i uścisnął, a następnie odepchnął go w to samo miejsce i poklepał po ramionach.
– Dobra, wchodź! – Clay cofnął się, by zrobić mu miejsce, a John ruszył za nim, ostrożnie rozglądając się po pokoju.
Ostatnim razem, gdy tu był, cały dom wyglądał niczym pobojowisko, dowód na to, że mieszkający tu człowiek jest w rozsypce. Teraz brudne ubrania i teczki z dowodami zniknęły. Kanapy i podłoga były czyste, a Clay uśmiechał się szczerze. Zauważył spojrzenie Johna i spoważniał.
– Wiele się zmieniło. – Uśmiechnął się, jakby odczytał myśli Johna.
– Czy Betty… – John ugryzł się w język. Potrząsnął głową. – Przepraszam, nie chciałem…
– Nie, nadal jej nie ma – odparł spokojnie Clay. – Chciałbym, aby wróciła, może tak zrobi, ale póki co, życie toczy się dalej – dodał z uśmiechem.
John skinął głową, nie wiedząc, co na to odpowiedzieć.
– John! – Marla pomachała mu ze schodów i natychmiast podbiegła do niego z typowym dla siebie zapałem. Złapała go w objęcia, zanim jeszcze zdążył się przywitać.
Z kuchni wyszła Jessica.
– Cześć, John – odezwała się spokojnie, ale uśmiechała się szeroko.
– Tak się cieszę, że znów cię widzę, minęło tyle czasu – powiedziała Marla i w końcu wypuściła go z uścisku.
– Tak – odparł. – Za dużo.
Próbował wymyślić, co jeszcze powiedzieć, gdy Marla i Jessica wymieniły spojrzenia.
Jessica otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale przerwał jej Carlton, który radośnie zbiegł po schodach.
– Carlton! – zawołał John i po raz pierwszy tego wieczoru szczerze się uśmiechnął.
Carlton uniósł dłoń i zbiegł do grupy.
– Cześć – powiedział.
– Cześć – powtórzył John, gdy Carlton zmierzwił mu włosy.
– Co to, zostałeś nagle moim dziadkiem? – John od niechcenia próbował zapanować nad fryzurą, rozglądając się przy tym wokół.
– Dziwię się, że przyszedłeś. – Marla dała Johnowi kuksańca.
– To znaczy, no jasne, że przyszedłeś! – poprawił się Carlton. – Po prostu wiem, że byłeś zajęty! Za dużo dziewczyn, prawda?
– Jak tam Nowy Jork? – zapytał John, szukając jakiegoś tematu i poprawiając ubranie.
– Świetnie! Uniwerek, miasto, nauka, przyjaciele. Byłem w sztuce o koniu. Jest świetnie. – Zaczął szybko kiwać głową.
– Marla też się uczy.
– W Ohio – włączyła się Marla. – Na kursach przygotowujących do studiów medycznych.
– Świetnie. – John wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Owszem, kosztowało mnie to mnóstwo pracy, ale było warto – odparła wesoło, a John zaczął się odprężać, czując, jak wchodzą w znajome tryby przyjaźni. Marla wciąż była Marlą. Carlton wciąż był nieprzenikniony.
– Jest gdzieś Lamar? – zapytał Carlton, rozglądając się wokół.
Marla potrząsnęła głową.
– Zadzwoniłam do niego, gdy… kilka miesięcy temu – odparła. – Pracuje nad tym, by wcześniej skończyć studia.
– Ale nie przyjedzie? – naciskał Carlton.
Marla uśmiechnęła się lekko.
– Powiedział „nigdy, przenigdy nie pojawię się znów w tym mieście, tak długo jak żyję, a wy też nie powinniście”. Ale powiedział, że wszystkich nas zaprasza do siebie.
– Do New Jersey? – Carlton skrzywił się i odwrócił głowę do Jessiki. – Jessica, a co ty teraz porabiasz? Słyszałem, że masz cały pokój w akademiku dla siebie.
John zesztywniał, uświadamiając sobie nagle, o co tak naprawdę pytał Carlton. Światła zaczęły go oślepiać, a hałas zrobił się trudniejszy do zniesienia. Jessica spojrzała na niego, ale on nie zareagował.
– Tak – odparła i odwróciła się do pozostałych. – Nie wiem, co się stało, ale pewnego dnia wróciłam do siebie, zaraz po… jakieś pół roku temu, a ona pakowała to, co była w stanie zabrać ze sobą. Zostawiła mnie i Johna, byśmy uprzątnęli resztę. Gdybyśmy nie weszli, pewnie nawet nie powiedziałaby nam, że wyjeżdża.
– Powiedziała, dokąd się udaje? – zapytała Marla, marszcząc brwi.
Jessica potrząsnęła głową.
– Uścisnęła mnie i powiedziała, że będzie tęsknić, ale stwierdziła tylko, że musi wyjechać. Nie mówiła gdzie.
– Cóż, zawsze możemy ją spytać – odezwał się Carlton.
John spojrzał na niego zaskoczony.
– Widziałeś ją?
Carlton potrząsnął głową.
– Jeszcze nie. Wylądowałem dzisiaj, ale przyjdzie tu. Jessica mówi, że wygląda dobrze.
– Jasne – odparł John.
Wszyscy spojrzeli na niego, jakby wiedzieli, co on myśli: _Wygląda dobrze, ale nie wygląda jak Charlie._
– John, chodź pomóc mi w kuchni! – zawołał Clay, więc John z ulgą zostawił przyjaciół. Ale też zdawał sobie sprawę, że nie jest w stanie pomóc w kuchni.
– Co tam? – zapytał.
Clay oparł się o zlew i zmierzył go wzrokiem.
– Chcesz, żebym otworzył butelkę z ketchupem? – zapytał coraz bardziej zdenerwowany John. – Coś z wysokiej półki?
Clay westchnął.
– Chciałem się tylko upewnić, że radzisz tam sobie.
– Co masz na myśli?
– Pomyślałem, że możesz być zdenerwowany. Wiem, że minęło trochę czasu, od kiedy rozmawiałeś z Charlie.
– Od rozmowy z tobą też minęło trochę czasu – odparł John, nie mogąc ukryć napięcia w głosie.
– To co innego i wiesz o tym – odezwał się sucho Clay. – Pomyślałem, że przyda ci się pogadanka.
– Pogadanka? – prychnął John.
Clay wzruszył ramionami.
– To jak? – Clay popatrzył na Johna poważnie, ale ciepło, co go uspokoiło.
– Jessica ci mówiła? – zapytał, a Clay odchylił na bok głowę.
– Trochę. Pewnie nie wszystko. Masz. – Clay otworzył lodówkę, o którą się opierał, i podał Johnowi napój. – Spróbuj się rozluźnić, jesteś tu z przyjaciółmi. Ci ludzie cię kochają. – Uśmiechnął się.
– Wiem – odrzekł John i odstawił puszkę na blat obok.
Przez moment na nią patrzył, ale jej nie podnosił, bo czuł, że jeśli się napije, to się podda, zaakceptuje wszystko, co mu powiedziano. Zupełnie jakby wziął tę tabletkę, którą wszyscy inni już połknęli.
Popatrzył na drzwi.
– Nawet o tym nie myśl – zawołał gwałtownie Clay.
John nie próbował udawać, że o tym nie myśli. Clay westchnął.
– Wiem, że to musi być dla ciebie trudne.
– Naprawdę? – odparł ostro John, ale mina Claya się nie zmieniła.
– Zostań i porozmawiaj z nią. Myślę, że jesteś jej to winien. I sobie też.
John wciąż wpatrywał się w drzwi.
– Cały ten ból, który sobie sprawiasz… Przecież nie tego chcesz. – Clay odchylił się i zasłonił Johnowi widok.
– Masz rację – odparł John.
Wyprostował się i spojrzał Clayowi w oczy.
– Nie tego chcę.
Podszedł do tylnych drzwi, otworzył je i zbiegł po betonowych schodach tak szybko, jakby Clay miał go gonić, po czym ruszył na przód domu w kierunku swojego samochodu. Serce mu waliło. Czuł lekkie zawroty głowy i wcale nie wiedział, czy podjął słuszną decyzję.
– John! – zawołał ktoś za nim.
Znajomy głos przyprawił go o dreszcz, więc zatrzymał się i na moment zamknął oczy.
Słyszał, jak jej obcasy stukają o kamienny chodnik. Ucichły, gdy weszła na trawnik, by do niego podejść. Otworzył oczy i odwrócił się w stronę głosu. Stała kilka kroków od niego.
– Dziękuję, że się zatrzymałeś – powiedziała Charlie.
Patrzyła na niego z niepokojem. Oplatała się ramionami, jakby zmarzła, chociaż powietrze było dość ciepłe.
– Szedłem tylko po kurtkę – odezwał się John, starając się, by to kłamstwo zabrzmiało naturalnie.
Zmierzył ją wzrokiem, a ona nie ruszała się, jakby wiedziała, co on robi i dlaczego. Wyglądała jak jakaś przepiękna kuzynka Charlie, ale nie ona sama. Nie ta niezdarna dziewczyna o okrągłej twarzy i kędzierzawych włosach, którą znał przez prawie całe życie. Była wyższa, szczuplejsza, miała dłuższe i ciemniejsze włosy. Jej postawa, nawet gdy oplatała się rękami z niepokoju, była elegancka. Gdy tak na nią patrzył, pierwszy szok minął i ogarnęła go odraza. Cofnął się odruchowo.
_Jak ktokolwiek może sądzić, że to ona?_ – pomyślał. – _Jak ktoś może myśleć, że to moja Charlie?_
Przygryzła wargę.
– John, powiedz coś – odezwała się błagalnie.
Wzruszył ramionami i uniósł zrezygnowany dłonie.
– Nie wiem co – przyznał.
Skinęła głową. Rozprostowała ręce, jakby dopiero uświadomiła sobie, jak je trzymała, i zaczęła skubać paznokcie.
– Tak się cieszę, że cię widzę. – Brzmiało to tak, jakby zaraz miała się rozpłakać.
John zaczął łagodnieć, ale zdusił to uczucie.
– Ja też – powiedział bez przekonania.
– Tęskniłam za tobą – zaczęła, patrząc na niego wyczekująco.
John nie miał pojęcia, jak teraz wygląda, ale czuł się jak kamień.
– Ja em… musiałam na trochę wyjechać – mówiła dalej niepewnie. – Tej nocy, John, myślałam, że umrę.
– Myślałem, że umarłaś – odparł, próbując przełknąć rosnącą mu w gardle gulę.
Zawahała się.
– Uważasz, że to nie ja? – zapytała w końcu cicho.
Spuścił na chwilę wzrok, nie mogąc oznajmić jej tego w twarz.
– Jessica mi powiedziała. Nie szkodzi, John – rzekła. – Chcę, żebyś wiedział, że nie szkodzi.
Oczy lśniły jej od łez.
Serce mu się ścisnęło i nagle cały świat ujrzał z innej perspektywy.
Popatrzył na kulącą się przed nim, próbującą opanować łkanie kobietę. Zdecydowane różnice, które w niej widział, nagle wydały mu się tak łatwe do wytłumaczenia. Była w butach na obcasie, więc wydawała się wyższa. Miała podkreślającą kształty sukienkę, zamiast typowych dla niej dżinsów i koszulki, więc wydawała się szczuplejsza. Była elegancko ubrana, a jej ruchy były pewniejsze, wyrafinowane, ale wszystko to było niczym stylizacja, którą Jessica groziła jej od dawna. Jakby Charlie po prostu dorosła.
_Wszyscy musieliśmy dorosnąć._
John pomyślał o tym, jak jeździł z pracy do domu i o tym, jak – aż do tego ranka – unikał nawet okolic jej domu i miejsca, gdzie był Freddy Fazbear. Może Charlie też miała sprawy, których starała się unikać? Może chciała po prostu stać się inna?
_Może pragnęła zmiany, tak jak ty. Kiedy myślisz o tamtym momencie, o tym, co ci zrobił – a co musiał zrobić jej? Charlie, jakie ty miewasz koszmary?_
Nagle ogarnęło go instynktowne pragnienie, by ją o to spytać, i po raz pierwszy pozwolił sobie na to, by spojrzeć jej w oczy. Kiedy to zrobił, żołądek mu się skurczył, a serce zaczęło walić jak oszalałe. Uśmiechnęła się do niego niepewnie, a on odpowiedział tym samym, nieświadomie naśladując ją, ale coś lodowatego ściskało mu wnętrzności.
To nie są jej oczy.
John odwrócił wzrok i ogarnął go spokój. Charlie poczuła się zdezorientowana.
– Charlie – odezwał się ostrożnie. – Pamiętasz ostatnią rzecz, jaką ci powiedziałem, zanim ty… zostałaś uwięziona w tym stroju?
Popatrzyła mu w oczy, po czym potrząsnęła głową.
– Przepraszam, John – powiedziała. – Wielu rzeczy z tamtej nocy nie pamiętam, brakuje całych kawałków. Pamiętam, że byłam w kostiumie… zemdlałam, chyba na wiele godzin.
– Więc nie pamiętasz? – powtórzył ponuro. Wydawało się niemożliwe, by mogła to zapomnieć. _Może mnie nie usłyszała._
– Byłaś ranna? – zapytał szorstko.
W milczeniu skinęła głową, a oczy znów wypełniły jej się łzami i oplotła się ramionami. Tym razem nie wyglądała na zmarzniętą, ale jakby cierpiała. Może tak było. John zrobił krok w jej stronę, pragnąc nagle, beznadziejnie, obiecać jej, że wszystko będzie dobrze. Ale wtedy znów spojrzał jej w oczy i zatrzymał się. Cofnął się o krok. Wyciągnęła rękę, ale nie przyjął jej, więc znowu oplotła się ramionami.
– John, spotkałbyś się ze mną jutro? – zapytała poważnie.
– Po co? – odpowiedział pytaniem, nim zdołał się pohamować, ale nie zareagowała.
– Chcę porozmawiać. Daj mi szansę. – Głos jej zadrżał, a on skinął głową.
– Jasne. Pewnie, spotkamy się jutro. – Zamilkł na chwilę. – To samo miejsce, dobra? – Dodał ostrożnie, czekając, jak zareaguje.
– Włoska knajpka? Nasza pierwsza randka? – odparła z prostotą i uśmiechnęła się ciepło. Łzy chyba przestały lecieć. – Około szóstej?
John westchnął głęboko.
– Dobra. – Znów spojrzał jej w oczy i tym razem nie odwrócił wzroku, po raz pierwszy tej nocy skupiając się na nich. Ona także patrzyła na niego, bez ruchu, jakby się bała, że go spłoszy.
Skinął głową, po czym odwrócił się i odszedł bez słowa. Powędrował szybko do swojego samochodu, z trudem utrzymując równy krok. Czuł się tak, jakby zrobił coś wspaniałego, a także popełnił jakiś straszny błąd. Czuł się dziwnie, ogarnięty adrenaliną, gdy jechał przez ciemne miasto, a przed oczami stanęła mu jej twarz.
_To nie były jej oczy._
Charlie patrzyła, jak odchodził, przykuta do miejsca, jakby to był jedyny punkt, w jakim kiedykolwiek stała. _On mi nie wierzy_. Jessica nie chciała jej mówić o tym dziwnym, ale zdecydowanym przekonaniu Johna, ale jego odmowa, by teraz porozmawiali, jego niechęć, by choćby przyjąć do wiadomości jej obecność tamtego dnia w restauracji, była taka dziwna. Zbyt dziwna, by ją zignorować. _Jak może myśleć, że ja to nie ja?_
Tylne światła samochodu Johna zniknęły za zakrętem.
Charlie wpatrywała się w ciemność, nie chciała wracać do jasnego, gwarnego domu. Carlton powiedziałby jej dowcip. Jessica i Marla pocieszałyby tak, jak wtedy w restauracji, gdy przyszła im pokazać, że w jakiś niewytłumaczalny sposób przetrwała. Droga od jej samochodu – a tak naprawdę pożyczonego od ciotki Jen – do restauracji zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Żołądek skręcał jej się ze strachu, chociaż oczywiście wiedziała, że ucieszą się na jej widok. Bo jakże by nie? Każdy krok był sztywny, niepewny. Za każdym razem, gdy się ruszała, bolało; całe jej ciało było obolałe z powodu wydarzeń poprzedniego dnia, ale nie było na nim żadnych śladów, które by to potwierdzały.
Nawet oddychanie było wymuszone i obce, i wciąż miała wrażenie, że jeśli o nim zapomni, to przestanie oddychać i umrze z braku tlenu tam, na chodniku, dlatego wciąż sobie przypominała _weź oddech_. Widziała ich przez okno, gdy szła do drzwi, a serce jej waliło. A oni dostrzegli ją i wydarzyło się wszystko to, na co miała nadzieję: Marla i Jessica pobiegły do drzwi, przepychając się, by ją uściskać i płacząc na widok jej żywej osoby. Pozwoliła się otoczyć ich poczuciu ulgi, ale zanim jeszcze wyplątała się z ich objęć, rozglądała się za Johnem. Kiedy go zobaczyła, odwróconego plecami do drzwi, prawie zawołała jego imię, ale coś ją powstrzymało. Powiedział coś, czego nie usłyszała, i patrzyła z niedowierzaniem, że on zaciska dłoń na łyżce niczym na jakimś orężu, ale do niej nie podchodzi.
– John! – zawołała w końcu.
Ale się nie odwrócił. Marla i Jessica wyciągnęły ją z restauracji i zaczęły wydawać pocieszające dźwięki, które musiały być słowami, a Charlie próbowała go dostrzec przez okno – nie poruszył się. _Jak może udawać, że mnie tu nie ma?_
Nagle przeszywający ból przywrócił ją do rzeczywistości. Objęła się mocno rękami, chociaż to tak naprawdę nie pomagało. Był wszędzie, ostry i piekący. Zacisnęła zęby, nie chcąc wydać żadnego dźwięku. Czasami łagodniał i mogła go zepchnąć gdzieś na skraj świadomości. Czasami znikał na całe dnie, ale zawsze wracał.
_Byłaś ranna?_ – Zapytał ją o to John i był to pierwszy i jedyny znak, że nadal może mu zależeć, a ona nie zdołała mu odpowiedzieć.
_Tak –_ mogła odpowiedzieć. – _Byłam i nadal jestem. Czasami myślę, że od tego umrę, a to, co czuję teraz, to ledwie cień tego, co było wcześniej. Czuję się, jakby połamało mi wszystkie kości. Jakby moje wnętrzności poskręcano i porwano. Jakby moja głowa została rozłupana, jakby mi wszystko wypłynęło ze środka i tak w kółko._
Zaciskała zęby, z rozmysłem oddychając głęboko, aż ból zaczął powoli słabnąć.
– Charlie, wszystko w porządku? – zapytała cicho Jessica, podchodząc do niej chodnikiem przy domu Claya.
Charlie skinęła głową.
– Nie słyszałam, kiedy przyszłaś – wydusiła z trudem.
– On nie chce cię skrzywdzić. Ma po prostu…
– Traumę – warknęła Charlie. – Wiem.
Jessica westchnęła, a Charlie potrząsnęła głową.
– Przepraszam, nie chciałam być niegrzeczna.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki