Czy chcesz o tym porozmawiać - ebook
Kulisy pracy terapeutki, która pomagając pacjentom, jednocześnie sama szuka pomocy
Lori Gottlieb nagle traci grunt pod nogami i wpada w szpony kryzysu. Jednego dnia przyjmuje pacjentów w swoim eleganckim gabinecie psychoterapeutycznym, a następnego – jej świat staje na głowie i sama ląduje na kozetce u ekscentrycznego, łysiejącego psychoanalityka. Bardzo szybko odkrywa, że dylematy pacjentów niewiele różnią się od jej własnych problemów.
Autorka dzieli się swoimi przeżyciami zarówno w roli psychoterapeutki, jak i pacjentki, z humorem i wielką przenikliwością i prześwietla prawdy i kłamstwa, które wmawiamy sobie oraz innym.
Razem ze swoimi pacjentami wyrusza w emocjonalną podróż przez zagubienie, złość, poczucie braku sensu i strach. W trakcie tej drogi poznaje sposoby na radzenie sobie ze wszystkim, co nas przytłacza.
To niepowtarzalna okazja na zajrzenie do gabinetu psychoterapeuty i doświadczenie dwóch perspektyw.
Dlaczego nawet doświadczonej terapeutce trudno mówić o własnych emocjach?
W jaki sposób się przełamać?
Czy łatwiej jest pomóc, gdy zna się oba punkty widzenia?
„Czy chcesz o tym porozmawiać?” to książka absolutnie rewolucyjna w swej szczerości. Inspirująca, nieszablonowa i pełna empatii, ogromnie osobista, a zarazem uniwersalna.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Poradniki |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8367-612-8 |
| Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od autorki
Tematem niniejszej książki są zmiany. Jak zainicjować wewnętrzną przemianę człowieka i jak przebiega ów proces? Odpowiedź brzmi: przez relacje i w relacjach z innymi ludźmi. Podstawowym elementem relacji, które tutaj opisuję – między terapeutami a pacjentami – niezbędnym do zapoczątkowania jakichkolwiek zmian jest całkowite zaufanie. Toteż, pomimo pisemnej zgody każdej z opisywanych tutaj osób, zadałam sobie wiele trudu, aby uniemożliwić ich identyfikację, niekiedy przypisując jednej postaci historie kilku pacjentów, a także zmieniając niektóre szczegóły. Wszystkie te zabiegi zostały starannie i drobiazgowo przemyślane, tak aby zachować ducha prawdy każdej indywidualnej opowieści, a jednocześnie nie stracić z oczu nadrzędnego celu, jakim jest odkrywanie tego, co dla nas – jako ludzi – wspólne, abyśmy mogli uważniej się przyjrzeć sobie samym. Innymi słowy: jeżeli znajdziecie na tych stronicach siebie, będzie to zarówno przypadkowe, jak i zamierzone.
Krótkie wyjaśnienie dotyczące terminologii: Ludzie zgłaszający się na terapię psychologiczną zazwyczaj nazywani są pacjentami bądź klientami. Żadne z tych określeń nie oddaje charakteru mojej relacji z osobami, z którymi pracuję. Jednakże sformułowanie: _osoby, z którymi pracuję_, __ jest niezręczne, zaś klienci – wieloznaczne i nieprecyzyjne, dlatego dla uproszczenia używam terminu pacjenci.1
Idioci
NOTATKI Z SESJI, JOHN:
Pacjent skarży się na przewlekły stres, kłopoty ze snem i napięte relacje z żoną. Wyraża ogólne poirytowanie innymi ludźmi oraz czuje potrzebę wsparcia w „radzeniu sobie z idiotami”.
Okaż zrozumienie.
Głęboki oddech.
Okaż zrozumienie, okaż zrozumienie, okaż zrozumienie…
Powtarzam to w myślach jak mantrę, podczas gdy siedzący naprzeciwko mnie czterdziestolatek opowiada o „otaczających go idiotach”. Dlaczego, pyta, na świecie jest tylu idiotów? Czy tacy się urodzili czy też zidiocieli z biegiem czasu? Może to wina przetworzonej żywności naszpikowanej chemią?, zastanawia się.
– Dlatego właśnie staram się kupować wyłącznie ekologiczne produkty – oświadcza. – Żeby nie zidiocieć jak reszta świata.
Tracę orientację, kogo właśnie krytykuje: higienistkę stomatologiczną, która zadaje zbyt wiele pytań („Bynajmniej nie retorycznych”), kolegę z pracy, który komunikuje się wyłącznie za pomocą pytań („Nigdy niczego nie stwierdza z przekonaniem, bo to mogłoby sugerować, że ma coś do powiedzenia”), kierowcę, który zatrzymał swój samochód na żółtym świetle („Jakby nie mógł pomyśleć, że ludziom jadącym za nim może się spieszyć”), konsultanta technicznego z Genius Bar w sklepie Apple, który nie poradził sobie z naprawą jego laptopa („Też mi geniusz!”).
– John – próbuję wtrącić, ale nie daje mi dojść do głosu, mimo że przyszedł po pomoc.
Rozpoczyna teraz chaotyczną opowieść o przewinieniach swojej żony.
Gwoli wyjaśnienia: jestem jego nową terapeutką. (Poprzednia, która przetrwała tylko trzy sesje, była „miła, ale niezbyt lotna”).
– Po czym Margo wpada w złość, da pani wiarę? – peroruje. – Nie mówi mi o tym, ale wyraźnie daje do zrozumienia swoim zachowaniem, oczekując, że zapytam, o co chodzi. A ona mi wtedy odpowie, że o nic. I tak trzy czy cztery razy, zanim wreszcie wypali: „Przecież dobrze wiesz, co się stało”. Ja jej na to: „Gdybym wiedział, tobym nie pytał, prawda?”.
Uśmiecha się. Szeroko i promiennie. Postanawiam kuć żelazo, póki gorące, i spróbować nawiązać jakikolwiek kontakt, zmienić monolog w dialog.
– Zaintrygował mnie pański uśmiech – mówię. – Opowiada pan o swoim rozczarowaniu ludźmi, w tym żoną, a jednak pan się uśmiecha.
Odsłania jeszcze więcej najbielszych zębów, jakie w życiu widziałam. Lśnią niczym diamenty.
– Uśmiecham się, Sherlocku, ponieważ doskonale wiem, co gnębi moją małżonkę!
– Ach! – odpowiadam. – W takim razie…
– Zaraz, zaraz. Jeszcze nie dotarłem do najlepszej części – przerywa mi. – Więc, jak już powiedziałem, rzeczywiście wiem, o co chodzi, ale nie mam zamiaru wysłuchiwać kolejnych narzekań. Dlatego tym razem, zamiast pytać, postanawiam…
Przerywa i zerka na zegar stojący na półce za moimi plecami.
Chcę skorzystać z okazji, żeby pomóc Johnowi wyhamować. Mogłabym zapytać, czy spojrzał na zegarek dlatego, że czuje się poganiany, albo czy nazwał mnie Sherlockiem z powodu irytacji. Lub też, nie wykraczając poza powierzchnię jego narracji – trzymając się tak zwanych faktów – spróbować zrozumieć, czemu umniejsza uczucia Margo, nazywając je narzekaniem. Jeżeli jednak pozostanę przy faktach, nie nawiążemy żadnego kontaktu podczas tej sesji, a widzę, że John ma problem z wchodzeniem w relacje z otaczającymi go ludźmi.
– John – podejmuję kolejną próbę. – Czy moglibyśmy powrócić do tego, co się przed chwilą wydarzyło…?
– Och, świetnie – przerywa mi. – Zostało mi jeszcze dwadzieścia minut. – Po czym dalej wygłasza swój monolog.
Nadludzkim wysiłkiem powstrzymuję się od ziewnięcia, zaciskam szczęki. Mięśnie twarzy stawiają opór, moja twarz wykrzywia się dziwacznie, uwięzione powietrze wyrywa się na zewnątrz w postaci głośnego beknięcia. Jakbym była pijana. (Nie jestem. Można o mnie w tej chwili powiedzieć mnóstwo innych nieprzyjemnych rzeczy, ale nie to, że jestem pijana).
Moje usta ponownie zaczynają się otwierać do ziewania, ale je zaciskam. Z wysiłku łzy napływają mi do oczu.
John zdaje się niczego nie dostrzegać. Oczywiście. Nadal opowiada o Margo. „Margo to, Margo tamto”. „Powiedziałem jej tak i tak. A ona na to… Więc ja jej na to…”
– Każdy ma jakieś przymioty, za które można go polubić – usłyszałam ongiś od jednej z zawodowych mentorek i ku własnemu zaskoczeniu przekonałam się, że miała rację. Nie da się kogoś dobrze poznać i nie polubić. Gdyby tak zamknąć najzacieklejszych wrogów na świecie w jednym pomieszczeniu, po czym zmusić do rozmowy o doświadczeniach z dzieciństwa, lękach oraz bolączkach, globalne konflikty rozwiałyby się jak ręką odjął. Znalazłam coś sympatycznego w dosłownie każdym ze swoich pacjentów, nie wyłączając niedoszłego mordercy. (Pod całą tą furią skrywał gołębie serce).
W zeszłym tygodniu, podczas naszego pierwszego spotkania, nawet nie mrugnęłam, kiedy John oświadczył, że wybrał właśnie mnie, ponieważ „jestem nikim” w Los Angeles, co praktycznie eliminuje ryzyko wpadnięcia na kogoś znajomego w poczekalni. (Ludzie z jego środowiska, ze świata telewizji, chadzali – jak przypuszczał – „do znanych specjalistów z doświadczeniem”). Postanowiłam do tego wrócić, gdy będzie gotów bardziej się otworzyć. Zachowałam kamienny spokój nawet wtedy, kiedy pod koniec sesji wręczył mi plik banknotów. Wyjaśnił, iż preferuje płatność gotówką, ponieważ żona nie wie o naszych spotkaniach.
– Będzie pani kimś w rodzaju kochanki – zaproponował. – Albo raczej prostytutki. Bez urazy, nie jest pani typem kobiety, którą wybrałbym na kochankę… Jeżeli wie pani, co mam na myśli.
Nie wiedziałam, co miał na myśli (Wolałby kogoś młodszego? O bielszych zębach i jaśniejszych włosach?), ale uznałam ten komentarz za jeden ze sposobów Johna na uniknięcie przyznania się przed sobą, że potrzebuje bliskości innych ludzi.
– Cha, cha, cha, prostytutką! – powtórzył, zatrzymawszy się w progu. – Po prostu będę tu przychodził raz w tygodniu, żeby się pozbyć napięcia, w tajemnicy przed wszystkimi! Czy to nie zabawne?
Jeszcze jak, __ miałam ochotę odpowiedzieć.
Dobiegający z korytarza rechot Johna nie zachwiał moją pewnością, że z czasem zdołam go polubić. Gdzieś pod spodem, pod odstręczającym sposobem bycia, z pewnością ukrywał coś dobrego i pięknego.
To było tydzień temu.
Dzisiaj widzę w nim jedynie dupka o olśniewająco białych zębach.
Okaż zrozumienie, okaż zrozumienie, okaż zrozumienie, powtarzam swoją bezgłośną mantrę i skupiam uwagę na Johnie. Mówi o błędzie popełnionym przez jednego z członków ekipy (mężczyznę, który – według niego – nie zasługuje na inne imię niż po prostu Idiota). Nagle uświadamiam sobie, że wywody Johna brzmią dziwnie znajomo. Nie sytuacje, które opisuje, ale uczucia, jakie w nim wzbudzają. W nim i we mnie. Ulga, jaką daje obwinianie innych za własne frustracje, unikanie poczucia odpowiedzialności za własną rolę w egzystencjalnej grze o nazwie „Moje niezwykle ważne życie”. Wiem, jak to jest pławić się w słusznym gniewie; mieć niezachwianą pewność swoich racji i niezawinionej krzywdy. Od samego rana czuję się dokładnie __ tak samo.
John nie wie, że wczoraj wieczorem nieoczekiwanie porzucił mnie mężczyzna, którego zamierzałam poślubić – jeszcze nie doszłam do siebie. Próbuję poświęcić pacjentom całą swoją uwagę (pozwalam sobie na płacz jedynie podczas dziesięciominutowych przerw pomiędzy sesjami, po czym starannie poprawiam makijaż przed wejściem kolejnej osoby). Innymi słowy, radzę sobie z własnym cierpieniem w ten sam sposób, w jaki, podejrzewam, John radzi sobie ze swoim – maskując je.
Jako terapeutka mam sporą wiedzę na temat cierpienia i jego powiązań ze stratą. Dodatkowo wiem coś, z czego wiele osób nie zdaje sobie sprawy: mianowicie strata nieodłącznie towarzyszy zmianom. Nie sposób jej uniknąć, kiedy chcemy coś zmienić, dlatego tak wielu ludzi tkwi w miejscu mimo deklarowanej chęci odmiany. Jeżeli mam pomóc Johnowi, muszę zrozumieć, co ma do stracenia. A to będzie wymagało, żebym zaczęła od siebie, albowiem w tej chwili nie mogę się skupić na nikim poza własnym chłopakiem i tym, co mi wczoraj zrobił.
Idiota!
Spoglądam na Johna i myślę: Rozumiem cię, bracie…
_„_Chwileczkę – zawoła ktoś. – Dlaczego mi o tym opowiadasz? Terapeuci powinni chyba zachowywać swoje prywatne sprawy dla siebie? Mają być przezroczyści, nigdy nie ujawniać niczego osobistego, pozostawać obiektywnymi obserwatorami, którzy nie oceniają pacjentów – nawet w myślach. Poza tym co to za terapeuta, który nie radzi sobie z własnymi problemami?”
Z jednej strony – zgoda. Wszystko, co się dzieje podczas sesji, powinno służyć dobru pacjenta, a terapeuta, który nie jest w stanie oddzielić własnych trudności od tych, z jakimi przychodzą do niego inni, zdecydowanie lepiej by zrobił, wybierając inny zawód.
Z drugiej zaś – to, co się dzieje tu i teraz między nami, nie jest terapią, lecz opowieścią o niej: o leczeniu ran i o tym, co dalej. Niczym w filmie przyrodniczym produkcji National Geographic o rozwoju rzadkiego gatunku krokodyla, od zapłodnienia do narodzin, chcę uchwycić proces, podczas którego ludzkie istoty spragnione rozwoju napierają na swoje skorupy, aż te cicho (a czasem z hukiem), powoli (a niekiedy z nagła) pękają.
Zatem choć wizja mojej twarzy naznaczonej między sesjami śladami łez i rozmazanego tuszu do rzęs może być niewygodna, to właśnie od moich własnych ludzkich słabości rozpoczyna się opowieść o garstce zagubionych ludzi, których chcę przedstawić.
Oczywiste jest, że terapeuci zmagają się z takimi samymi wyzwaniami jak reszta ludzkości. To poczucie wspólnoty stanowi de facto podstawę więzi, jaką tworzymy z nieznajomymi, którzy w zaufaniu powierzają nam swe najintymniejsze sekrety. Skończyliśmy studia uzbrojeni w teorie, narzędzia i techniki, lecz poza wiedzą zdobytą w pocie czoła mamy świadomość, jak ciężko jest być po prostu sobą. Codziennie przychodzimy do pracy z własnym bagażem słabości, tęsknot i kompleksów, z własnymi historiami życia. Najważniejszą z moich kwalifikacji zawodowych jest niepodważalna przynależność do rasy ludzkiej.
Jednakże okazywanie tego nastręcza pewne trudności. Koleżanka po fachu opowiedziała mi, że pewnego dnia wybuchnęła płaczem w Starbucksie po odebraniu telefonu od lekarza, gdy ten przekazał jej złą wiadomość o upragnionej ciąży. Przypadkiem zobaczyła to jedna z pacjentek, po czym odwołała kolejną wizytę i już więcej nie przyszła.
Pamiętam też opowieść pisarza Andrew Solomona o pewnym małżeństwie, które poznał na jakiejś konferencji. Każde z małżonków zwierzyło mu się osobno i w sekrecie, że zażywa leki przeciwdepresyjne, ale nie chce, żeby to drugie o tym wiedziało. Ukrywali ten sam lek w tym samym domu. Jako społeczeństwo potrafimy już rozmawiać otwarcie na wiele tematów, których wcześniej nie wypadało poruszać, jednak nasze zmagania z własnymi emocjami wciąż stanowią źródło ogromnego wstydu. Chętnie porozmawiamy niemal z każdym o dolegliwościach fizycznych (trudno sobie wyobrazić małżonków, ukrywających przed sobą nawzajem pigułki na refluks), nawet o zwyczajach seksualnych, lecz niech tylko ktoś spróbuje wspomnieć o zaburzeniach lękowych, depresji czy też uporczywym poczuciu rozpaczy, a na twarzy rozmówcy niechybnie pojawi się mina świadcząca o chęci natychmiastowej ucieczki.
Ale czego właściwie się boimy? Przecież to nie tak, że jeśli zajrzymy w owe ciemne zakamarki, zapalimy światło, zobaczymy rój karaluchów. Świetliki także kochają ciemność. W tych miejscach można znaleźć piękno. Trzeba tylko mieć odwagę popatrzeć.
Moja praca polega właśnie na patrzeniu.
Nie tylko na pacjentów.
Mało się mówi o tym, że terapeuci chodzą do terapeutów. Jest to de facto konieczne do zdobycia uprawnień zawodowych. Doświadczamy na własnej skórze, jak to jest być pacjentem. Uczymy się przyjmować feedback, tolerować zakłopotanie, identyfikować martwe punkty i odkrywamy, jaki wpływ na nas oraz na innych mają nasze historie i zachowania.
Następnie zostajemy licencjonowanymi terapeutami, ludzie przychodzą do nas po wsparcie psychologiczne, a my… nadal chodzimy do własnych terapeutów. Niekoniecznie ciągle, większość z nas jednak zasiada na kozetce u kogoś innego więcej niż raz w ciągu zawodowej aktywności. Czasem po to, żeby porozmawiać o obciążającej emocjonalnie pracy, a czasem – szukając pomocy w skonfrontowaniu się z własnymi demonami, kiedy przychodzą z wizytą.
A przyjdą z całą pewnością. Każdy je ma – większe, mniejsze, starsze, młodsze, ciche, głośne, wszystko jedno. To dowód, że jednak nie jesteśmy tacy wyjątkowi. Dzięki temu odkryciu możemy zmienić relację z osobistymi demonami na taką, w której nie będziemy próbowali zagłuszać niewygodnych wewnętrznych głosów ani tłumić uczuć alkoholem, jedzeniem czy wielogodzinnym surfowaniem po sieci (pewien mój kolega nazywa je „najskuteczniejszym dostępnym bez recepty środkiem przeciwbólowym o krótkotrwałym działaniu”).
Jednym z najważniejszych etapów terapii jest wsparcie pacjenta w przejmowaniu odpowiedzialności za własne położenie, ponieważ w chwili, gdy uświadomi sobie, że może (a właściwie musi) kształtować własne życie, zyska wolność potrzebną do zmiany. Ludzie często noszą w sobie przekonanie, iż większość ich problemów wynika z okoliczności lub sytuacji – czyli jest spowodowana przez czynniki zewnętrzne. A jeżeli winien jest świat i inne osoby, dlaczego mieliby zmieniać coś w sobie? Co to da, skoro cała reszta pozostanie taka sama?
Całkiem logiczny argument, aczkolwiek na ogół nieprzydatny.
Pamiętacie słynny cytat z Sartre’a: _Piekło to inni ludzie_? Wprawdzie na świecie nie brak takich jednostek, z którymi relacje bywają wyzwaniem (czyli, jak by powiedział John, idiotów). Każdy z nas mógłby zapewne wymienić pięć osób o trudnych charakterach – niektórych wytrwale unikamy, innych unikalibyśmy nie mniej wytrwale, gdyby nie nosili tego samego nazwiska. Zdarza się jednak – i to częściej, niż jesteśmy skłonni przyznać – że to my jesteśmy owymi trudnymi ludźmi.
Właśnie tak – czasami piekło to my.
Czasem sami jesteśmy przyczyną własnych trudności. I gdy zdołamy zejść sobie z drogi, dzieją się rzeczy spektakularne.
Terapeuta pokazuje pacjentom lustro, ale zdarza się też odwrotnie. Terapia bynajmniej nie jest jednostronnym procesem. Codziennie musimy sobie odpowiadać na pytania na własny temat, które stają przed nami za sprawą naszych pacjentów. Tak jak oni mogą zobaczyć w nas wyraźniej samych siebie, my widzimy w nich swoje odbicie. Spotyka to nas, gdy prowadzimy terapię, a także naszych terapeutów za naszą sprawą. Jesteśmy lustrami odbijającymi lustra i pokazującymi sobie nawzajem rzeczy, których sami jeszcze nie potrafimy dostrzec.
Powróćmy do Johna. Dzisiaj nie myślę o żadnej z tych rzeczy. Z mojego punktu widzenia to po prostu ciężki dzień i trudny pacjent. Na domiar złego sesja z Johnem ma miejsce tuż po wizycie młodej mężatki umierającej na raka. Każda następna godzina byłaby trudna po takiej rozmowie, szczególnie gdy się do tego doda nieprzespaną noc, zerwane zaręczyny i poczucie niestosowności własnego cierpienia w zestawieniu z sytuacją śmiertelnie chorej kobiety. Zarazem gdzieś w tle rodzi się zarzewie przeczucia (jeszcze nie świadomości), że ten ból wcale nie jest trywialny; że w środku trwa katastrofa.
Tymczasem około półtora kilometra dalej, w urokliwym budynku z cegły stojącym przy wąskiej jednokierunkowej uliczce, przyjmuje swoich pacjentów Wendell. Ludzie wchodzą jeden po drugim do gabinetu z widokiem na śliczne podwórko, siadają na kanapie i opowiadają o podobnych rzeczach, które słyszę ja – na ostatnim piętrze przeszklonego biurowca. Znają Wendella od tygodni, miesięcy, a może nawet lat, podczas gdy ja jeszcze go nie spotkałam. Nawet o nim nie słyszałam. Ale to wkrótce się zmieni.
Zostanę najnowszą pacjentką Wendella.2
Gdyby babcia miała wąsy
NOTATKI Z SESJI, LORI:
Czterdziestokilkuletnia pacjentka zgłosiła się na terapię po niespodziewanym rozpadzie związku. Wyraża przekonanie, że potrzebuje tylko kilku sesji, żeby jakoś przez to przejść.
Wszystko zaczyna się od przedstawienia problemu.
Prezentowany problem __ jest tym, co skłania daną osobę do szukania pomocy u terapeuty. Mogą to być ataki paniki, utrata pracy, śmierć bliskiej osoby, narodziny dziecka, trudności w relacjach z partnerem, niezdolność do podjęcia ważnej życiowej decyzji lub epizod depresyjny. Niekiedy wskazane niedogodności są bardzo ogólne: poczucie marazmu lub nieokreślone, acz uporczywe wrażenie, iż coś jest nie całkiem w porządku.
Niezależnie od natury problemu manifestuje się on zwykle dlatego, że ktoś dotarł do życiowego zakrętu lub rozwidlenia dróg. Skręcić w prawo czy w lewo? Walczyć o zachowanie status quo czy wyruszyć w nieznane? (Z góry uprzedzam: terapia zawsze oznacza wyprawę w nieznane, nawet jeżeli wolelibyśmy zachować status quo).
Jednakże mało kto, przychodząc na pierwszą sesję, wyraża zainteresowanie szerszym spojrzeniem na własne życie. Większość przychodzi po ulgę w cierpieniu. Po to, by opowiedzieć swoją historię, zaczynając od prezentowanego problemu.
Porozmawiajmy zatem o incydencie z Partnerem.
Przede wszystkim chciałabym podkreślić, że Partner jest niezwykle przyzwoitym człowiekiem. Życzliwym, wspaniałomyślnym, inteligentnym i wesołym. Takim, który potrafi rozbawić do łez i pojedzie o drugiej w nocy do apteki po antybiotyk. Kiedy wpadnie do sklepu po nieplanowane zakupy spożywcze, wyśle ci SMS z pytaniem, czy przypadkiem czegoś nie potrzebujesz, a dostawszy odpowiedź, że masz wszystko oprócz proszku do prania, przywiezie oprócz proszku twoje ulubione pulpety i dwadzieścia słoików syropu klonowego do gofrów, które regularnie przyrządza specjalnie dla ciebie na śniadanie. Przyniesie te dwadzieścia słoików z garażu do kuchni, po czym równiutko ustawi dziewiętnaście na najwyższej półce, do której ty nie sięgasz, zostawiając jeden na blacie, gotowy na rano.
Zostawi liścik miłosny na twoim biurku, weźmie cię za rękę, otworzy przed tobą drzwi i bez szemrania pójdzie na każdą rodzinną uroczystość, ponieważ szczerze lubi twoich krewnych, nawet tych wścibskich lub z demencją. Bez żadnej okazji zamówi ci stos książek z Amazona (które są dla ciebie ekwiwalentem bukietu kwiatów), a wieczorem przytuli cię i będzie z tobą czytał w łóżku najciekawsze fragmenty na głos, z przerwami na całowanie. Podczas kompulsywnego oglądania jakiegoś serialu na Netflixie zacznie cię masować dokładnie w miejscu, w którym masz lekką skoliozę, a jeśli go szturchniesz, gdy za wcześnie przerwie, przedłuży sesję o kolejne cudowne sześćdziesiąt sekund, zanim znów spróbuje cichaczem się wycofać (wtedy już nie zaprotestujesz). Pozwala ci kończyć swoje kanapki i zdania, nie czepia się, że zużyłaś resztę kremu z filtrem, słucha z uwagą wszystkiego, co mówisz, i pamięta szczegóły z twojego życia lepiej niż ty, jakby był twoim osobistym biografem.
Jeżeli ten opis wydaje się nieco wyidealizowany, to dlatego, że taki właśnie jest. Ta sama historia może zostać opowiedziana na wiele sposobów. Większość z nas to narratorzy niewiarygodni – nauczyła mnie tego praca z pacjentami. Nie wprowadzamy w błąd celowo. Chodzi raczej o to, że każda opowieść ma wiele wątków, a ludzie mają skłonność do pomijania tych, które nie pasują do ich wizji. Większość tego, co słyszę podczas sesji, jest najszczerszą prawdą – z aktualnego punktu widzenia opowiadającego. Poprosiwszy kogoś, aby opisał swojego współmałżonka w czasie, kiedy trwa zakochanie, i po rozwodzie, usłyszymy za każdym razem tylko połowę prawdy.
Na razie wyjawiłam tę lepszą połowę.
Teraz przejdźmy do wad. Dziesiąta wieczór, dzień roboczy. Leżymy w łóżku i rozmawiamy. Przed chwilą zdecydowaliśmy, na jaki film pójdziemy do kina w weekend. Nagle Partner popada w dziwne milczenie.
– Zmęczony? – zagaduję. Oboje jesteśmy pracującymi rodzicami, samotnie wychowującymi dzieci, i zmęczenie to dla nas stan normalny. Poza tym wspólne milczenie, niezależnie od powodu, zazwyczaj działa kojąco. Dzisiejsza cisza – gdyby ją można usłyszeć – brzmiałaby jednak inaczej niż zwykle. Jeżeli byliście kiedyś zakochani, wiecie, jaką ciszę mam na myśli; to częstotliwość dostępna tylko dla was dwojga.
– Nie – odpowiada monosylabicznie, a jego głos lekko drży.
Po chwili znów zapada to nieznośne milczenie. Patrzę mu w oczy. Odwzajemnia moje spojrzenie i uśmiechamy się do siebie w ogłuszającej ciszy, w której rozbrzmiewa jedynie szelest kołdry poruszonej jego stopą. Wpadam w panikę. W pracy jestem odporna na przeciągające się niezręczne pauzy, ale we własnej sypialni nie wytrzymuję nawet trzech sekund.
– Hej, coś nie tak? – zadaję to w oczywisty sposób retoryczne pytanie, siląc się na spokój.
Nie mam złudzeń; w całej historii ludzkości nie padła na nie optymistyczna odpowiedź. Nawet jeżeli w pierwszym odruchu ktoś zaprzecza, jak zdarza się niekiedy podczas terapii par, z czasem wychodzi na jaw prawda w stylu: „mam romans, wpędziłem nas w długi, matka się starzeje i chce z nami zamieszkać” albo „już cię nie kocham”.
Odpowiedź Partnera wpisuje się w ten schemat.
– Doszedłem do wniosku, że nie jestem w stanie mieszkać pod jednym dachem z dzieckiem przez kolejne dziesięć lat.
„Doszedłem do wniosku, że nie jestem w stanie mieszkać pod jednym dachem z dzieckiem przez kolejne dziesięć lat”?
Parskam śmiechem. W jego słowach nie ma nic zabawnego, jednak biorąc pod uwagę nasze wspólne plany oraz fakt, że mam ośmioletnie dziecko, nie mogę tego stwierdzenia potraktować inaczej niż jako żart.
Partner nie reaguje, więc i ja przestaję się śmiać. Odwraca wzrok, gdy na niego patrzę.
– Co ty, do diaska, wygadujesz? Jak to: nie jesteś w stanie mieszkać z dzieckiem przez kolejne dziesięć lat?
– Przykro mi – odpowiada.
– Z jakiego powodu ci przykro? – próbuję zrozumieć. – To znaczy, że mówisz poważnie? Nie chcesz ze mną być?
Tłumaczy, że owszem, chciałby ze mną być, jednakowoż teraz, gdy jego nastoletnie potomstwo wybiera się na studia, uświadomił sobie, iż czekanie przez kolejne dziesięć lat, aż gniazdo opustoszeje, to dla niego za długo.
Otwieram usta ze zdumienia. Dosłownie. Nie zamykam ich przez dłuższy czas. To dla mnie całkiem nowa informacja i potrzebuję chwili, żeby zapanować nad aparatem mowy. Coooo?, mówię w duchu, a na głos pytam:
– Od jak dawna tak uważasz? Kiedy miałeś zamiar mi powiedzieć, gdybym się nie odezwała?
Nie mogę uwierzyć w to, co się dzieje. Przecież pięć minut wcześniej wybieraliśmy film do obejrzenia. Mieliśmy spędzić razem weekend. W kinie!
– Nie wiem – odpowiada przepraszająco. Wzrusza ramionami bez poruszania nimi, cały jest jak wzruszenie ramion. – Jakoś nie umiałem znaleźć właściwej chwili, żeby na ten temat porozmawiać. – Kiedy opowiadam o tym znajomym terapeutom, natychmiast diagnozują go jako osobowość unikającą. Przyjaciółki, które mają inne zawody, mówią: dupek.
Znowu cisza.
Czuję się, jakbym obserwowała całą scenę z góry. Patrzę na zagubioną wersję siebie przechodzącą w piorunującym tempie przez słynne etapy żałoby: zaprzeczenie, złość, targowanie się, depresję i akceptację. Jeżeli śmiech był zaprzeczeniem, a pytanie „kiedy, do cholery, miałeś zamiar mi o tym powiedzieć” – złością, to teraz kolej na targowanie. Jak rozwiązać ten problem?, łamię sobie głowę. Może częściej zostawiać dziecko z opiekunką i wychodzić wieczorami?
Partner kręci głową. Jego nastolatki nie wstają o siódmej rano, żeby bawić się klockami Lego, oświadcza. Z utęsknieniem czeka na odzyskanie wolności i relaks w poranki wolne od pracy. Nieważne, że mój syn nie potrzebuje towarzystwa podczas porannej zabawy klockami. Już samo to, iż domaga się uwagi, wołając od czasu do czasu, abyśmy spojrzeli, co wybudował, najwyraźniej stanowi problem.
– Nie mam ochoty patrzeć na te klocki – wyjaśnia Partner. – Chcę spokojnie poczytać gazetę.
Przez chwilę podejrzewam, że kosmici przechwycili jego ciało albo rośnie mu w mózgu jakiś guz, czego pierwszym sygnałem jest nagła zmiana osobowości. Zastanawiam się, jak on sam by zareagował, gdybym z nim zerwała, bo nie chce mi się chwalić nowych ciuchów jego nastoletnich córek, gdy jestem zajęta czytaniem książki. Nie mam ochoty oglądać nowych ubrań. Chcę spokojnie czytać książkę. Kim trzeba być, żeby robić problem ze zwykłego spojrzenia na coś?
– Mówiłeś, że chcesz się ze mną ożenić – mówię żałośnie.
– Bo chcę – odpowiada. – Ale po prostu nie mam ochoty mieszkać z dzieckiem.
Zastanawiam się przez moment nad tą łamigłówką, która przypomina zagadkę Sfinksa.
– Ale ja mam dziecko. – Podnoszę głos; jestem wściekła, że porusza teraz ten temat. Że w ogóle uznał za stosowne to zrobić. – To nie zamówienie w restauracji, gdzie możesz poprosić o hamburgera bez frytek albo…
Myślę o pacjentach, którzy snują idealistyczne wizje i upierają się, iż tylko urzeczywistnienie owych marzeń mogłoby ich uszczęśliwić. „Gdyby nie rzucił posady w administracji, żeby zostać pisarzem, byłby ideałem” (więc go zostawię i dalej będę się umawiać z korporacyjnymi biurokratami, którzy mnie śmiertelnie nudzą). „Ta praca byłaby idealna, gdyby nie trzeba było do niej dojeżdżać przez most” (dlatego zostanę na swoim stanowisku bez perspektyw i będę opowiadać, jak zazdroszczę znajomym, którzy robią kariery). „Ożeniłbym się z nią, gdyby nie miała dziecka”.
Wszyscy mamy jakieś warunki, co do których nie jesteśmy skłonni iść na ustępstwa – to naturalne. Kiedy jednak regularnie słyszę od kogoś podobne wywody, czasem nie wytrzymuję i mówię:
– Gdyby babcia miała wąsy, toby była dziadkiem.
Jeżeli idziemy przez życie, wybierając i przebierając, nie zdając sobie sprawy, że czasem lepsze jest wrogiem dobrego, możemy pozbawić się szansy na czerpanie radości z codziennych doświadczeń. W pierwszej chwili pacjenci są zszokowani moją obcesowością, lecz w dłuższej perspektywie oszczędza im ona miesięcy terapii.
– Prawdę mówiąc, od początku nie chciałem się wiązać z kobietą z dzieckiem – oznajmia Partner. – Jednak dopadło mnie zakochanie i nie wiedziałem, co zrobić.
– Nie zakochałeś się we mnie przed naszą pierwszą randką. Powiedziałam ci, że mam sześcioletniego syna, jeszcze zanim się spotkaliśmy. Już wtedy nie wiedziałeś, co robić?
Kolejna porcja druzgocącej ciszy.
Jak nietrudno się domyślić, ten dialog prowadzi donikąd. Usiłuję zrozumieć, o co naprawdę chodzi – przecież niemożliwe, żeby był to jedyny i prawdziwy powód, prawda? Ostatecznie jego pragnienie wolności do złudzenia przypomina słynne „nie chodzi o ciebie, tylko o mnie” (zawsze oznaczające coś wręcz przeciwnego). Czyżby był w naszym związku nieszczęśliwy z przyczyn, o których nie chce mi powiedzieć?, pytam go łagodnie, zniżając głos, świadoma, że złość zraża ludzi. Jednak Partner uparcie podtrzymuje swoje stanowisko: pragnie być ze mną, ale po prostu nie chce dzieci.
Tkwię w szoku pomieszanym z osłupieniem. Nie rozumiem, jak to możliwe, że nigdy wcześniej nie poruszył tego tematu. Jak można spokojnie spać obok osoby, którą po cichu zamierza się porzucić? (Odpowiedź jest prosta: dzięki mechanizmowi obronnemu zwanemu izolowaniem. Aczkolwiek w tej chwili nie jestem w stanie tego dostrzec, ponieważ stosuję inny mechanizm obronny zwany zaprzeczeniem).
Swoją drogą, Partner, z zawodu adwokat, przedstawia swoje argumenty, jak gdyby stał przed ławą przysięgłych. Naprawdę pragnie mnie poślubić. Darzy mnie szczerym uczuciem. Po prostu chciałby spędzać ze mną o wiele więcej czasu. Marzy o spontanicznych wyjazdach weekendowych i kolacjach we dwoje, bez martwienia się o jeszcze jedną, zależną od nas osobę. Woli intymność związku dwojga ludzi od rodzinnego poczucia wspólnoty i odpowiedzialności. Dowiedziawszy się, że mam małe dziecko, powiedział sobie, iż wprawdzie nie jest to sytuacja idealna, lecz z czasem przywyknie. Niemniej jednak po upływie dwóch lat, tuż przed zaplanowanym połączeniem naszych rodzin, w chwili, gdy na horyzoncie zajaśniała wizja wolności, uświadomił sobie, jak za nią tęskni. Nie chciał kończyć naszego związku, ale musiał. Nie wiedział, w jaki sposób mi o tym powiedzieć, ponieważ sprawy zaszły tak daleko i spodziewał się, że nie przyjmę tego spokojnie. Wahał się, mówi, bo nie chciał wyjść na dupka.
Obrona nie ma nic więcej do dodania poza tym, że jest jej bardzo przykro.
– Tobie jest przykro? – prycham gniewnie. – Coś ci powiem: jeżeli nie chciałeś wyjść na dupka, to koncertowo zawaliłeś sprawę!
Ponownie milknie, a do mnie dociera cała prawda. Owo upiorne milczenie na początku było celowym zabiegiem z jego strony, chciał tej rozmowy. Wałkujemy temat, kręcimy się w kółko, aż promienie słońca zaczynają przenikać przez żaluzje, choć w głębi serca oboje wiemy, iż nie zostało nic więcej do powiedzenia.
On chce swobody. Ja mam dziecko. Dziecko i swoboda wykluczają się wzajemnie.
„Gdyby babcia miała wąsy, toby była dziadkiem”.
Proszę bardzo: zaprezentowałam problem.3
Przestrzeń jednego kroku
Kiedy mówię komuś, że jestem psychoterapeutką, często odpowiada mi pełna zdziwienia cisza, po której następuje seria niezręcznych pytań: „Psychoterapeutką! Mam opowiedzieć o swoim dzieciństwie?”; „Pomożesz mi rozwiązać pewien problem z teściową…?”; „Zdiagnozujesz mnie?”. (Odpowiedzi brzmią kolejno: „Proszę, tylko nie to”; „Mogę spróbować”; „Dlaczego miałabym to robić poza gabinetem? Czy gdybym była ginekologiem, też poprosiłabyś mnie o szybkie badanie przy okazji?”).
Rozumiem jednak, skąd się biorą tego typu reakcje. Wszystko sprowadza się do strachu – przed zdemaskowaniem, obnażeniem. Czy dostrzeżesz kompleksy, które nauczyłam się tak dobrze maskować? Czy zobaczysz moje słabości, kłamstwa, wstyd?
Czy zobaczysz moje ukryte człowieczeństwo?
Zawsze uderza mnie fakt, że ludzie, z którymi rozmawiam na przyjęciach, wydają się w ogóle nie brać pod uwagę, iż to oni mogą we mnie dostrzec coś, co wolałabym ukryć w eleganckim towarzystwie. Jakby sam fakt bycia psychoterapeutką zmieniał mnie w istotę zdolną do czytania w ich duszach, jeśli nie będą wystarczająco ostrożni. Dlatego zasłaniają się żartami o psychoanalitykach lub korzystają z pierwszej okazji, żeby pójść po kolejnego drinka.
Niekiedy padają pytania bardziej szczegółowe: „Jacy ludzie do ciebie przychodzą?”. „Tacy jak my, jak każdy”, odpowiadam. Tacy jak ty, chcę powiedzieć. Informacja, że prowadzę między innymi terapie małżeńskie, doprowadziła do kłótni pewną parę poznaną na uroczystości z okazji Czwartego Lipca. „Dlaczego jesteś taka ciekawa, jak wygląda terapia dla par?”, obruszył się on. „Przecież my nie mamy żadnych problemów”. (W tym miejscu nerwowo zachichotał). Ona z kolei nie mogła zrozumieć, dlaczego w ogóle go nie interesują problemy emocjonalne w związkach – kto powiedział, że nie przydałaby im się pomoc. (Rzuciła mu wymowne spojrzenie). Ale czy ja patrzę na nich jak na przypadek do terapii? Absolutnie nie. Tym razem to ja musiałam pilnie napełnić kieliszek.
Terapia wywołuje dziwne reakcje, ponieważ w pewnym sensie jest w niej coś z pornografii. Wymaga całkowitego obnażenia. Przyprawia o dreszcze emocji. Korzystają z niej miliony, większość w ukryciu. Badania statystyczne nie są w pełni miarodajne, ponieważ tak wiele osób nie przyznaje się do korzystania z usług psychologa czy terapeuty.
Mimo wszystko nawet ta niedoszacowana liczba jest ogromna. Każdego roku około trzydziestu milionów dorosłych Amerykanów zasiada w gabinetach specjalistów, a Stany Zjednoczone nie są nawet w pierwszej trójce krajów, w których psychoterapia cieszy się największą popularnością. (Ciekawostka: najwięcej terapeutów w stosunku do liczby mieszkańców jest, w kolejności malejącej: w Argentynie, Austrii, Australii, Francji, Kanadzie, Szwajcarii, Islandii i Stanach Zjednoczonych).
Biorąc pod uwagę moją profesję, można przypuszczać, że już następnego dnia rano po incydencie z Partnerem pomyślę o umówieniu się na wizytę. Pracuję w biurowcu, gdzie przyjmuje pół tuzina innych terapeutów – to istne zagłębie terapeutyczne. Należę do kilku stowarzyszeń, w których konsultujemy różne przypadki, jestem więc na bieżąco.
Ale kiedy leżę w pozycji embrionalnej, niezdolna do wykonania jakiegokolwiek ruchu, nie myślę o terapii.
– A to śmieć! – oświadcza moja najstarsza przyjaciółka, Allison, wysłuchawszy przez telefon mojej relacji. Zadzwoniłam do niej z łóżka przed obudzeniem syna do szkoły. – Krzyż na drogę! Kim trzeba być, żeby zrobić coś takiego, nie tylko tobie, ale i twojemu dziecku?
– Właśnie – przytakuję. – Kim trzeba być?
Wieszamy psy na Partnerze przez kolejne dwadzieścia minut. Pod wpływem pierwszego uderzenia bólu ludzie mają tendencję do wyładowywania agresji na innych lub na sobie, kierują złość na zewnątrz lub do środka. Zgodnie postanawiamy wyrzucić ją z siebie. Mieszkająca na Środkowym Zachodzie Allison jedzie właśnie do pracy – u niej jest już dwie godziny później niż u mnie, na Zachodnim Wybrzeżu – i od razu przechodzi do rzeczy, bez owijania w bawełnę.
– Wiesz, co powinnaś zrobić? – pyta.
– Co? – Po tym, jak zostałam ugodzona w samo serce, jestem otwarta na każdą sugestię. Wszystko, by ukoić ten ból.
– Powinnaś natychmiast się z kimś przespać! Idź do łóżka z innym i zapomnij o Wrogu Dzieci.
Spodobało mi się nowe przezwisko Partnera: Wróg Dzieci.
– Zapomnij o tym palancie. Najwyraźniej nigdy nie był mężczyzną, za jakiego go uważałaś.
Allison, która dwadzieścia lat temu poślubiła swoją licealną miłość, nie ma pojęcia o życiu singli.
– Dzięki temu szybciej wrócisz do równowagi. To jak z jazdą na rowerze: przewracasz się i wsiadasz z powrotem – peroruje. – I nie przewracaj oczami.
Doskonale mnie zna. Rzeczywiście przewracam zaczerwienionymi i szczypiącymi od płaczu oczami.
– Dobrze, już idę się z kimś przespać – odpowiadam, wiedząc, że próbuje mnie rozbawić, po czym po raz kolejny dostaję spazmów z rozpaczy.
Czuję się jak szesnastolatka, którą rzucił pierwszy chłopak. Nie mogę uwierzyć we własną reakcję – w końcu jestem ponadczterdziestoletnią kobietą.
– Och, skarbie. – Głos Allison jest jak przytulenie. – Jestem z tobą. Przejdziesz przez to i będzie dobrze.
– Wiem – odpowiadam, chociaż w pewnym sensie wcale tak nie jest. Popularna parafraza cytatu z wiersza Roberta Frosta brzmi: „Jedyna droga na zewnątrz prowadzi przez sam środek”. Jeżeli chcemy wydostać się z tunelu, musimy przez niego przejść do samego końca. W tej chwili jednak nie potrafię nawet znaleźć wejścia.
Allison parkuje samochód przed pracą i obiecuje zadzwonić podczas pierwszej przerwy. Spoglądam na zegarek: jest szósta trzydzieści rano. Wybieram numer Jen, przyjaciółki, która prowadzi gabinet terapeutyczny na drugim końcu miasta. Odbiera natychmiast, w tle słyszę głos jej męża, pytającego, kto dzwoni.
– Chyba Lori – odpowiada mu szeptem.
Najwyraźniej spojrzała na wyświetlacz, gdyby tego nie zrobiła, pomyślałaby, że ktoś stroi sobie żarty, bo nie jestem w stanie wydusić z siebie ani słowa na powitanie. Zanoszę się płaczem.
Wreszcie uspokajam oddech i opowiadam o ostatnich wydarzeniach. Jen słucha mnie z uwagą. Powtarza, że nie może w to uwierzyć. Przez kolejne dwadzieścia minut wieszamy psy na Partnerze, po czym do pokoju wchodzi jej córka. Mówi, że ma trening pływacki i musi pojechać do szkoły wcześniej.
– Zadzwonię do ciebie podczas przerwy obiadowej – proponuje Jen. – Na razie mogę ci powiedzieć tyle, że przeczuwam jakiś dalszy ciąg tej historii. Coś grubszego. To wszystko w ogóle nie pasuje do człowieka, którego znałam przez ostatnie dwa lata. Chyba że jest socjopatą.
– Otóż to – przyznaję jej rację. – Prawdopodobnie jest socjopatą.
Słyszę, jak Jen upija łyk wody i odstawia szklankę.
– W takim wypadku – stwierdza, przełknąwszy – mam dla ciebie kogoś, kto nie jest wrogiem dzieci. – Ona także uznała nowy przydomek Partnera za odpowiedni. – Przedstawię ci go za kilka tygodni, kiedy będziesz gotowa.
Prawie się uśmiecham na tę niedorzeczną propozycję. Kilka godzin po zerwaniu potrzebuję tylko jednego: żeby ktoś mi towarzyszył w moim bólu. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, jak trudna dla przyjaciół jest w takich chwilach bezsilność; patrzą na ból bliskiej im osoby, którego nie są w stanie ukoić. Towarzyszenie komuś w jego bólu to jedno z rzadkich doświadczeń dostępnych w bezpiecznym zaciszu gabinetu terapeutycznego, ale bardzo trudne do zrealizowania poza nim – nawet dla Jen, która jest przecież terapeutką.
Po odłożeniu słuchawki myślę o tym, co powiedziała: „Za kilka tygodni, kiedy będziesz gotowa”. Czy to możliwe, że już za kilka tygodni mogłabym pójść na randkę? Wyobrażam sobie spotkanie z tym mężczyzną, pełnym najlepszych intencji, który stara się, jak może, podtrzymać rozmowę i nieświadomie mówi coś, co przypomina mi o Partnerze (jestem pewna, że prawie wszystko będzie mi się z nim kojarzyć), a ja nie jestem w stanie powstrzymać łez. Płacz podczas pierwszej randki zdecydowanie działa odstręczająco. Terapeutka szlochająca na pierwszej randce nie tylko nie wydaje się atrakcyjna, ale może budzić uzasadnione obawy. Poza tym nie mam energii, żeby myśleć o czymkolwiek poza najbliższą przyszłością.
Na razie skupiam się na stawianiu nogi za nogą. Krok po kroku.
To jedna z rzeczy, które powtarzam pacjentom w ciężkiej depresji, takiej, podczas której trudno dojść nawet do łazienki. Nie myślmy o tych kilku metrach dzielących nas od drzwi, po prostu zróbmy krok. A potem kolejny. W końcu dotrzemy pod prysznic. Dotrwamy do jutra i do przyszłego roku. Tylko ten jeden krok. __ Chory może nie być w stanie sobie wyobrazić, że depresja kiedykolwiek ustąpi, ale nie musi. Jedna aktywność pociąga za sobą kolejną, błędne koło zamienia się w zdrowy cykl. Większość wielkich transformacji to wynik setek drobnych, niemal niedostrzegalnych kroków, dzięki którym dochodzimy do celu.
Wiele może się wydarzyć podczas jednego kroku.
Budzę syna, przygotowuję śniadanie, pakuję jedzenie do szkoły, rozmawiamy, odwożę go na lekcje i jadę do pracy. Jakimś cudem nie ronię przy tym ani jednej łzy. Dam radę, myślę w windzie swojego biurowca. Prawa, lewa. Krok za krokiem. Jedna pięćdziesięciominutowa sesja za drugą.
Wysiadam na swoim piętrze, witam się ze znajomymi mijanymi na korytarzu i wykonuję codzienne czynności: odkładam rzeczy, wyciszam telefon, otwieram szafkę z kartami pacjentów i poprawiam poduszki na sofie. Nagle przysiadam na niej sama, czego zwykle nie robię. Patrzę na puste krzesło terapeuty, obejmuję wzrokiem widok z tej strony gabinetu. Jest dziwnie kojący. Siedzę tak do chwili, gdy migotanie małej, zielonej lampki przy drzwiach sygnalizuje przyjście pierwszego pacjenta.
Jestem gotowa, powtarzam sobie. Krok za krokiem. Wszystko będzie dobrze.
Ale nie jest.