Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czy mogę ci mówić MAMO - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 października 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czy mogę ci mówić MAMO - ebook

 

Czy mogę ci mówić MAMO to prawdziwa historia niezwykłej adopcji nastolatka. Chłopak z domu dziecka, bez ojca, z matką niezdolną do opieki nad nim i jego licznym rodzeństwem. Kobieta tuż po rozwodzie, samotna mama z niepełnosprawnym synem, adoptowaną córeczką i zbuntowanym nastolatkiem.

Autorka poznaje Michała w czasie szkolnej wigilii u najstarszego syna. Znajomość chłopców przeradza się w braterską więź, a towarzyskie wypady tej nietypowej rodziny stają się oknem do raju, o którym Michał całe życie marzył. Ten raj nazywa się RODZINA. Autorka z niespotykaną szczerością opowiada o swoich doświadczeniach z dwiema adopcjami, odmowami i urzędowymi korowodami. O swoich macierzyńskich sukcesach i porażkach, o radościach i smutkach, ale przede wszystkim o wielkiej, bezwarunkowej miłości do dziecka, które pojawia się w bardzo trudnym momencie jej życia. To historia pełna emocji, ale również niezrównana skarbnica wiedzy na temat adopcji, rodzicielstwa zastępczego i roli matki.

Książka uwzględnia też i oddaje emocje, tragedie i sukcesy samego Michała. Każda część opowieści kończy się komentarzem dorastającego chłopaka, który miał na tyle dużo odwagi, by podzielić się tą poruszającą historią.

Czy mogę ci mówić MAMO to jednocześnie literatura faktu, wzruszająca powieść i poradnik dla każdego, kto myśli o adopcji lub rodzinie zastępczej. To książka o wymagającej codzienności samodzielnej mamy z gromadką niezwykłych dzieci, o zdrowym rodzicielstwie i mądrym radzeniu sobie w małych i dużych kryzysach. Bezcenna pozycja na półce każdego rodzica.

Część poradnicza książki została napisana przy współpracy z Wojewódzkim Ośrodkiem Adopcyjnym w Warszawie oraz Towarzystwem „Nasz Dom” wspierającym rodzinną opiekę zastępczą.

 

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8310-089-0
Rozmiar pliku: 968 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dedykacja

Książkę tę dedykuję mojemu adoptowanemu synowi Michałowi. Jestem mu wdzięczna za zaufanie, jakim mnie obdarzył. Podziwiam go za odwagę i siłę. Podczas wielogodzinnych rozmów nieraz pytałam: „Michał, jak ty to zrobiłeś, jak ci się udało przejść przez takie piekło i nie zostać diabłem?”.

Michał nie dość, że nie został diabłem, to jeszcze jest pięknym człowiekiem o wrażliwej duszy i sercu pełnym empatii i miłości. Jest bohaterem z tragiczną przeszłością i niewyobrażalną siłą, który wybrał mnie na swoją mamę.

Opowiadanie o przeszłości, o dzieciństwie na ulicach wśród narkomanów, a następnie w pogotowiu opiekuńczym i domach dziecka wymagało od Michała wielkiej odwagi. Otwieranie starych ran bolało, ale miało też efekt terapeutyczny. Michał po raz pierwszy w życiu mówił o swoim cierpieniu, marzeniach, rozczarowaniach i bezradności. Sądziłam, że najtrudniejszy był nasz wspólny wyjazd do Wrocławia, podczas którego otworzył się po raz pierwszy. Wśród tętniącego radością tłumu na wrocławskim Rynku dowiadywałam się o tej części życia Michała, której nie znałam. Podczas naszych wspólnych lat dostrzegałam przebłyski czegoś mrocznego i niepokojącego, ale nie znałam źródła tego mroku ani głęboko ukrywanej złości, która raz na jakiś czas wybuchała nieuzasadnioną agresją. Jednak nigdy nie była to agresja skierowana w stosunku do mnie ani do moich dzieci. Nasza rodzina była dla Michała święta i nietykalna. Przemierzając kolorowe uliczki Wrocławia, Michał otwierał przede mną drzwi do swojego mrocznego świata. Najpierw uchylał ostrożnie, jakby testując moją reakcję, aż w końcu otworzył je na oścież, a ja mogłam do niego wejść, zanurzyć się w nim, poczuć i zobaczyć… To, co ujrzałam, przekroczyło granice mojej wyobraźni.

Najbardziej zdumiało mnie w postawie Michała to, że mimo wszystkiego, co przeżył, nie chciał robić swojej biologicznej mamie przykrości tym, co mogłoby ukazać się w książce. Czytał zapisane przeze mnie strony, i jeśli coś wzbudzało jego sprzeciw, wykreślałam albo zmieniałam tak, by czuł się komfortowo. Nie było w nim chęci odwetu, nikogo nie próbował obwiniać. Nie pozwolił napisać złego słowa na temat nieżyjącego już taty, który jest dla Michała najważniejszą postacią, filarem, który pomógł mu przetrwać najtrudniejsze chwile. Jego empatia i wrażliwość po raz kolejny mnie ujęły. Uszanowałam wszystkie jego potrzeby i uwagi. Widząc, jak bolesne są dla Michała te wspomnienia, pytałam wielokrotnie, czy na pewno chce, żeby ta książka trafiła w twoje, drogi czytelniku, ręce. Za każdym razem odpowiadał, że tak, bo chce dać nadzieję innym dzieciakom takim jak on.

Pierwszej nocy we Wrocławiu obudziłam się o świcie i nie mogłam już spać. Łzy spływały mi na poduszkę. Patrzyłam na zmierzwioną czuprynę śpiącego w swoim łóżku Michała i przeżywałam jego cierpienie. Teraz już rozumiałam wiele sytuacji i jego nietypowych reakcji. Znałam ich źródło. Tak bardzo chciałam mu to jakoś wynagrodzić, naprawić. Wiedziałam jednak, że jedyną osobą, która może to zrobić, jest on sam. Moim zadaniem jest podarować mu wystarczająco dużo miłości, by miał odwagę odkryć, zaakceptować i pokochać siebie. Żeby umiał wybaczyć światu i sobie samemu. Dać mu poczucie bezpieczeństwa, by mógł zmierzyć się ze swoimi demonami ze świadomością, że jest i będzie kochany bez względu na okoliczności. Akceptacja takiej miłości zajęła mu sporo czasu. Do tej pory miewa z tym kłopot.

Pod koniec naszego pobytu Michał obudził się z bólem głowy. Widziałam, że coś jest nie tak. Nagle duszone przez lata emocje zaczęły się wylewać na moją różową sukienkę. Michałem wstrząsały spazmy, między którymi wyszeptał tylko jedno pytanie:

– Czy ty, mamuś, mnie nigdy nie zostawisz?

– Nigdy cię nie zostawię, Michał. NIGDY… – wyszeptałam.

Tego dnia padało. Zamiast na Rynek poszliśmy do kina na Króla Lwa. Ten film był ostatecznym przesłaniem dla Michała. Było w nim wszystko, co potrzebował usłyszeć. Seans wybraliśmy spontanicznie. Ja jednak wierzę, że to nie był przypadek. To już nie pierwszy raz, kiedy Bóg pomaga nam w niezwykły sposób, wysyła sygnał, za którym podążamy. Tego dnia była to potrzeba pójścia do kina. Michał wybrał film…

W nocy Michał spał spokojnie. Demony przeszłości odeszły. Wtedy miałam nadzieję, że na zawsze. Jednak ten wyjazd jedynie uchylił wieko puszki Pandory. Prawdziwe demony miały zacząć wypełzać dopiero, kiedy książkę kończyliśmy. Michał budził się w środku nocy z krzykiem, walcząc o powietrze podczas duszenia, którego kiedyś doświadczył. Kulił się z bólu od zadawanych niegdyś ciosów. Odczuwał paniczny lęk. Wszystko to przez lata leżało głęboko pogrzebane w podświadomości. Wtedy nie miał prawa, nie miał szans na przeżywanie terroru, którego doświadczał. Teraz, w otoczeniu kochającej go rodziny, w atmosferze zrozumienia i czułości, poprzez sny do pamięci wracały miejsca, zdarzenia i ludzie tak realni, że trudno było to wszystko oddzielić od rzeczywistości. To była jego rzeczywistość, do której wracał, by móc rozpocząć proces leczenia ran.

Książka, którą trzymasz w ręku, pokazuje nie tylko moje doświadczenia i emocje, ale też wspomnienia, nadzieje, lęki, rozczarowania i emocje Michała. Napisaliśmy ją z nadzieją, że przełamie stereotypy dotyczące adopcji, a w szczególności adopcji dzieci starszych. Chcemy, by zwróciła uwagę na obszary, które wymagają przemyślenia ze strony ustawodawców oraz osób bezpośrednio odpowiedzialnych za dobro dzieci niemających własnego głosu ani rodziców zdolnych, by o nie zawalczyć. Wierzymy, że pokaże prawdziwy obraz rodzin zastępczych i adopcyjnych oraz dzieci do nich trafiających. Nie ten wyidealizowany i nie ten pełen czarnych scenariuszy i uprzedzeń, ale prawdziwy, ze wszystkimi trudami i cudami.Wstęp

Wstęp

Powoli moje życie zaczynało się układać. Słowo „powoli” ma tu wielkie znaczenie, biorąc pod uwagę to, że dopiero co wszystko straciłam. I to na własne życzenia. Dwa lata wcześniej trafiłam do szpitala. Zdiagnozowana z nadciśnieniem, depresją i nerwicą rozpoczęłam walkę o siebie. Rozwiodłam się, w ramach porozumienia oddałam firmę, którą budowałam przez całe swoje dorosłe życie. Zostałam sama. Bez pracy, za to z siedmioletnim Krystianem z zespołem Downa, trzyletnią adoptowaną córeczką i zbuntowanym dwunastoletnim Aleksem. Miałam bałagan we wszystkich możliwych papierach, od medycznych po finansowe.

To był najtrudniejszy, ale i najpiękniejszy okres mojego życia. Okres, w którym odkrywałam i po raz pierwszy definiowałam siebie. Poznawałam swoje chciejstwa, nazywałam swoje marzenia, dawałam sobie prawo do wszystkich uczuć i emocji. Medytowałam, afirmowałam, pisałam nową wizję życia. Uczyłam się prosić o pomoc, widzieć siłę w swojej niemocy. Odkrywałam, kim jestem, uczyłam się tę nowo poznaną istotę akceptować i powoli się w niej zakochiwałam. Pisałam książkę opartą na moich doświadczeniach, którą zatytułowałam Depresjologia. Kompletny poradnik, jak wyjść spod kołdy i wymalować życie na nowo. Uczyłam się doświadczać i kochać życie. Uczyłam się kochać i szanować siebie. Po raz pierwszy w życiu czułam zachwyt nad samym faktem istnienia. Doświadczałam teraźniejszości. Rozliczałam się z przeszłości. Planowałam przyszłość. Jednak już niedługo miałam się przekonać, że najlepszy plan na życie to niezaplanowana zmiana planów. To przyjmowanie od życia niespodziewanych prezentów. Nawet jeśli mierzą sto czterdzieści siedem centymetrów i w pakiecie niosą dodatkowy bagaż ciężkich doświadczeń.CZĘŚĆ PIERWSZA. Proszę pani

CZĘŚĆ PIERWSZA
Proszę pani

Rozdział 1. Kawałek serca

Rozdział 1

Kawałek serca

Moje powołanie przyszło na świat wraz z najstarszym synem Aleksem. Wstawałam do niego po kilka razy w nocy, głaskałam po główce, kiedy nie mógł zasnąć, i klepałam po plecach, kiedy był chory. Już wtedy nie mogłam opędzić się od myśli: „A kto głaszcze i oklepuje dzieci alkoholików, mieszkające w domach dziecka sieroty…”. Fizycznie czułam potrzebę przytulania i dbania o dziecko, które już kochałam, ale którego jeszcze nie znałam.

W TVP leciał serial o adopcjach. Każdy odcinek był reportażem o innym dziecku. Każda historia miała happy end, czyli dziecko znajdowało nową rodzinę. Czubówna czytała, ja ryczałam. Tuliłam mojego małego synka i płakałam nad losem tamtych dzieci. Aleks miał osiem miesięcy, kiedy nie wytrzymałam i zadzwoniłam do losowo wybranego z książki telefonicznej domu dziecka. Chciałam przychodzić i głaskać, klepać, czytać, przewijać, niańczyć i przytulać. Pani po drugiej stronie słuchawki szybko skwitowała, że mają wolontariuszy. Wolontariusz przychodzi i odchodzi, a ja chciałam przychodzić na stałe. Chciałam przywiązać się do tych dzieci. Czułam instynktownie, że to, czego najbardziej potrzebują, to czułość i emocjonalne przywiązanie. To właśnie chciałam im dać. Kawałek swojego serca, kogoś, kto będzie zawsze tego samego dnia, o tej samej porze. Kogoś, kto pokocha. Nie umiałam tego wyjaśnić mojej rozmówczyni, a ona nie miała cierpliwości mnie słuchać.

Zaczęłam organizować zbiórki na rzecz domów dziecka. Prowadziłam z mężem agencję reklamową. Przed każdym Bożym Narodzeniem wysyłałam maile do naszych klientów z prośbą o przekazanie słodyczy i gadżetów dla dzieci z domów dziecka. Nasi klienci wykazywali się wielką szczodrością. Robiłam z tych darów piękne paczki i wysyłałam do domów dziecka gdzieś daleko w Polsce.

Miałam jakiś szósty zmysł, specjalny radar bezustannie skanujący okolicę w poszukiwaniu placówek, gdzie porzucone, niechciane i niekochane dzieci odbywały niezasłużoną karę. Tuż obok mojego miejsca zamieszkania wywęszyłam trzy. Szczególną uwagę przykuł przepięknie położony kompleks katolicki. Zadbana zieleń, wyremontowane budynki, bogato wyposażony plac zabaw. Przejeżdżałam obok minimum dwa razy dziennie. Za każdym razem próbowałam dojrzeć jakieś dzieci. Nigdy żadnych nie widziałam. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że widzę taką wielką placówkę i ani jednego dziecka w ogrodzie.

Którejś zimy zbiórka słodyczy zajęła więcej czasu niż zwykle. Karton łakoci był gotowy dopiero dwa dni przed Wigilią. Zawiozłam go do tego właśnie domu dziecka. To była okazja, by zajrzeć do środka, by rzucić szpiegowskie spojrzenie w poszukiwaniu dzieci. Weszłam na dziedziniec, dźwigając pokaźnej wielkości pudło. Odnalazłam sekretariat, wręczyłam siostrze paczkę, a ona podziękowała i zapewniła, że dzieci bardzo się ucieszą. Nie wiedziałam, że piętro wyżej na tapczanie przykrytym starym kocem w kratkę siedzi chłopczyk o ciepłych orzechowych oczach, w których za jakiś czas przejrzy się moja dusza.

Kupowałam pieluchy, kaszki, pluszaki i zawoziłam do warszawskich domów dziecka. Któregoś dnia poproszono mnie o zaniesienie przywiezionych darów do magazynu. Zobaczyłam wielki pokój wypełniony po sufit pieluchami, kaszkami i pluszakami. Wyszłam rozczarowana własną głupotą i naiwnością. To nie pieluchy były tu potrzebne. Dzieci w domach dziecka nie potrzebowały pluszaków. One potrzebowały rodziców i domu, który będą mogły nazwać swoim. Już wtedy co jakiś czas przebąkiwałam mężowi o adopcji, ale on wciąż powtarzał, że najpierw „urodzimy” drugie, a potem zobaczymy. Pewnie sądził, że po drugim mi przejdzie. Nie przeszło. Krystian urodził się sześć lat po Aleksie. Nie był taki jak inne dzieci. Miał zespół Downa.

Niepełnosprawność Krystiana wywróciła moje życie do góry nogami. Ten mały, słaby i bezbronny chłopiec przewartościował wszystko, co znałam i w co wierzyłam. Wszystko poza moim powołaniem. Zapytana któregoś dnia przez męża, czy nadal chcę adoptować, bez wahania odparłam: tak. Narodziny niepełnosprawnego syna nic w tej kwestii nie zmieniły. Jedyne, do czego mężowi się nie przyznałam, to to, że teraz chciałam adoptować dziecko z zespołem Downa. No bo kto będzie w stanie pomóc choremu dziecku lepiej niż matka, która już jedno takie ma…Rozdział 2. Uszkodzony

Rozdział 2

Uszkodzony

Krystian miał sześć miesięcy, kiedy trafił do szpitala z uchyłkiem pęcherza moczowego. Była to dodatkowa bańka na pęcherzu, do której podczas oddawania moczu wtłaczana była część jego zawartości. Uchyłek nie mógł się sam opróżniać, bo nie był zdolny do obkurczania. Wada była wrodzona, ale dostrzegłam ją dopiero, gdy Krystian miał pół roku.

Wcześniej rehabilitowałam go regularnie metodą Vojty. To bardzo trudna, wymagająca od rodzica i od dziecka forma wspomagania rozwoju psychoruchowego. Krystian miał cztery tygodnie, kiedy rozpoczęliśmy tę żmudną pracę. Cztery razy dziennie rozbierałam mojego maleńkiego synka, tego naguska układałam na stole w ściśle określonej pozycji i wykonując serię zaleconych podczas cotygodniowych spotkań ucisków w konkretnych punktach ciała, wywoływałam u niego zdrowe reakcje, które stymulowały prawidłowy rozwój. Metoda wymagała silnych nerwów i dużej liczby chustek do nosa, bo dziecko za każdym razem przeraźliwie płakało, a ja razem z nim. Ćwiczenia nie powodowały u Krystiana bólu, ale zmuszany do wysiłku, unieruchomiony w moim żelaznym uścisku, walczył jak mały lew. Po ćwiczeniach tuliłam synka, spijałam łzy z jego migdałowych oczu i koiłam rozgoryczenie czułymi pocałunkami. Potem kładłam na przewijaku, żeby obserwować reakcję jego mięśni.

Pewnego popołudnia, kiedy byłam z Krystiankiem zupełnie sama, położyłam go jak zwykle golutkiego na plecach. Zaczął siusiać i nagle jego buzia wykrzywiła się w przeraźliwym płaczu, a na brzuszku wyrosła pokaźna gula. Patrzyłam na to z przerażeniem, nie wiedząc, co robić: dzwonić na pogotowie czy trzymać jego brzuszek. Paraliżujące uczucie, że go uszkodziłam, prześladowało mnie aż do ostatecznej diagnozy. Po wielu wizytach lekarskich i tygodniach badań okazało się, że jest to wrodzona wada pęcherza moczowego.

Pierwsza operacja odbyła się parę dni później i zakończyła vesicostomią, czyli dziurą w brzuchu, którą mocz wyciekał na zewnątrz. Celem tego zabiegu było odciążenie pęcherza moczowego, by dać mu czas na regenerację i wzmocnienie przed kolejną operacją. Przez dwa lata Krystian funkcjonował w pieluszce, a ja panikowałam w obawie przed grożącym mu ciągle zakażeniem. Vesicostomia zarastała i musiała być dwukrotnie odnawiana. To był trudny czas.

Dwa lata później Krystian leżał na tym samym oddziale urologii w Centrum Zdrowia Dziecka. Tym razem pęcherz był już gotowy, by go ostatecznie naprawić i zaszyć brzuszek. Podczas operacji mój mały dzielny synek stracił sporo krwi i trzeba ją było przetaczać. Lekarze nie mogli zagwarantować, że układ moczowy będzie prawidłowo funkcjonował. Co kilkanaście minut Krystian dostawał skurczów gojącego się, połatanego pęcherza i krzyczał z bólu tak przeraźliwie, że za każdym razem serce pękało mi na milion kawałków. W nocy przy każdym ataku wyciągałam go błyskawicznie z łóżeczka i wybiegałam na korytarz, żeby nie budził innych dzieci.

Kiedy on spał, ja czuwałam. Przyglądałam się maluchowi, koło którego nie było dmuchanego materaca ani rozbebeszonej torby z różowym dresem i szczoteczką do zębów. Był sam. Podsłuchiwałam rozmowy pielęgniarek, zdawkowe komentarze. Miał jakąś wrodzoną wadę. Nikt go nie chciał. Moja pierwsza myśl? Ja go wezmę! Ale wtedy nawet ja wiedziałam, że nie dam rady. Że jeszcze nie teraz, nie w tym momencie, kiedy Krystian potrzebował całej mojej uwagi. I był jeszcze Aleks, który pokornie i w milczeniu czekał na swoją kolej. Jemu mama była równie potrzebna. A może nawet bardziej.

Krystian wyzdrowiał i niedługo potem wybraliśmy się z mężem do Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego. Dlaczego katolickiego? Bo byliśmy wierzącą i praktykującą rodziną. Bo nasze dzieci były ochrzczone, regularnie chodziliśmy do spowiedzi, odmawialiśmy koronki i biegaliśmy na kolanach za obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej. Byliśmy przykładnymi katolikami, więc udaliśmy się do katolickiego ośrodka. Duży, elegancki budynek. Przywitała nas przemiła pani. Byłam przygotowana na habit, ale nie, miała na sobie szarą spódnicę i brązowy sweterek. Zaprosiła nas do niewielkiej sali. Byłam lekko zdenerwowana, ale mimo to czułam się dosyć pewnie. W końcu moje intencje były czyste, papiery też, a zarobki wysokie. Czy cokolwiek mogło pójść nie tak? Niestety, poszło.

Rozmowa toczyła się pomyślnie. Rokowania wydawały się raczej dobre. Nie było żadnych wpadek ani zawahań, a z twarzy naszej rozmówczyni można było wyczytać ogólną aprobatę. Przemiła pani poprosiła, żebyśmy opowiedzieli nieco o naszej rodzinie. Zaczęłam od tego, jak się poznaliśmy, i od ślubu kościelnego. Zatrzymałam się na chwilę przy narodzinach pierworodnego syna Aleksandra. W końcu dotarłam do naszego jajka z niespodzianką, czyli Krystiana z zespołem Downa. W tym momencie twarz rozmówczyni stężała. Nie wyglądała już tak przyjaźnie. Zamrugała, spojrzała w lewo, potem w prawo, odchrząknęła i przerwała mój wywód na temat tego, jak świetnie nam się to wszystko udało poukładać, jak Krystian sobie fantastycznie radzi, a my z nim.

– Przepraszam – powiedziała – ale muszę pani przerwać. Państwa przypadek będzie musiał być rozpatrzony przez specjalną komisję – zawyrokowała spokojnym, choć zdecydowanym tonem.

– Jak to „przypadek”? I przez jaką „komisję”? – Byłam zbita z tropu i nie wiedziałam, o co chodzi.

– Są państwo nietypową rodziną, a takie przypadki rozpatruje komisja.

– Czy my będziemy uczestniczyli w obradach tej komisji? – Dla mnie było to oczywiste, wręcz konieczne.

– Nie.

– Dlaczego nie? Przecież jeśli komisja będzie miała jakieś pytania co do naszego przypadku, to tylko my możemy na nie odpowiedzieć.

– Bardzo mi przykro, ale to jest nasza wewnętrzna komisja – odparła.

– A na jakiej podstawie jest w takim razie podejmowana decyzja, skoro obiekt obrad, czyli my, nie może w niej uczestniczyć? – Przyznaję, byłam wkurzona.

– Powiadomimy państwa o naszej decyzji. – Pani w szarej spódnicy zaczęła zbierać papiery.

– Kiedy mamy oczekiwać decyzji?

– Komisja zbierze się w przyszły piątek. – Wstała, sugerując, że i my powinniśmy.

Miałam ochotę uciec z tego podłego miejsca. Czułam się tak okropnie bezradna i upokorzona. Wiedziałam, że nasz przypadek jest już przesądzony, a owa komisja to albo fikcja, albo tylko formalność. Bo ta kobieta miała już o nas wyrobione zdanie. Byliśmy przeklęci, splamieni, okryci hańbą niepełnosprawnego dziecka.

W piątek po południu zadzwonił telefon.

– Halo?

– Dzień dobry. Dzwonię z ośrodka adopcyjnego. Z przykrością muszę panią poinformować, że komisja odrzuciła państwa kandydaturę.

– Dlaczego? – Wiedziałam, ale chciałam, żeby ta kobieta to powiedziała.

– Dzieci do adopcji jest naprawdę niewiele. Komisja uznała, że mogą trafić do bardziej odpowiedniej rodziny.

– Bardziej odpowiedniej, to znaczy jakiej? – Nie zamierzałam ułatwić jej zadania.

– Obciążonej mniejszą liczbą problemów – odparła wymijająco.

– To znaczy? – O nie, ja tak szybko nie odpuszczam.

– Po prostu są bardziej odpowiednie rodziny – zaczynała się wić niczym osaczona żmija.

– Dlaczego pani tego zwyczajnie nie powie? Chodzi o rodzinę bez dziecka z zespołem Downa, tak?!

– Tak.

– A co pani mój syn przeszkadza?! Dzięki niemu jesteśmy świadomi tego, jak różne mogą być dzieci. Nie mamy nierealnych oczekiwań wobec dziecka adoptowanego. Zdajemy sobie sprawę, że może nie być idealne, i mamy doświadczenie, by sobie ze wszystkim poradzić. Taki brat jak mój syn to prawdziwy skarb, to bogactwo, którego nikt nie jest w stanie sobie wyobrazić…

– Decyzja komisji jest ostateczna. Do widzenia. – Rozłączyła się.

Łzy spływały mi po policzkach. Gorące, palące łzy wstydu, bezradności i nieopisanej złości. Ta sytuacja była okrutnym policzkiem. Dostałam w twarz tak mocno, że nie potrafiłam się podnieść. Krwawiłam. Krwawiła moja dusza, krwawiło moje serce.Rozdział 3. Różowa sukienka

Rozdział 3

Różowa sukienka

Dla mnie każde NIE jest pewnego rodzaju testem. Jeśli słysząc NIE, czuję ulgę, to znaczy, że należy odpuścić. Ale ja nie czułam ulgi. Czułam rosnącą siłę i determinację. Nie odpuszczę. NIGDY! Przez kolejne miesiące zmagałam się z żalem, złością i rozczarowaniem. W końcu postanowiłam napisać list, w którym szczegółowo opowiedziałam historię naszej rodziny. Wybrałam kilka ośrodków adopcyjnych w promieniu 200 kilometrów od Warszawy i wysłałam listy w świat. Tym razem omijałam ośrodki katolickie. Uznałam, że jeśli komuś nie spodoba się mój synek z zespołem Downa, to zrobi z listu kulkę i zamiast rzucać mi tym w twarz, trafi do kosza na śmieci.

Był czerwiec 2009 roku. Całą rodziną bawiliśmy w parku Tivoli w Kopenhadze. Krystian zaczynał nareszcie chodzić. Zadzwonił telefon. Przemiła pani z jednego z ośrodków adopcyjnych, które otrzymały mój list, zapraszała nas na rozmowę. W ten sposób rozpoczął się dwuletni etap, na którego końcu czekała na nas kochana maleńka, rozwrzeszczana Ada. Jednak zanim było nam dane ją poznać, przebyliśmy długą drogę, którą przejść musi każdy, kto pragnie adoptować dziecko.

Kiedy początkowo marzyłam o adopcji, zdawało mi się, że wystarczy przyjść do domu dziecka, rozejrzeć się, wskazać dziecko, na którego widok załopotało moje serce, i po krótkich formalnościach można zabrać malucha do domu. Sądziłam, że domy dziecka są przepełnione biednymi sierotkami, które czekają, aż ktoś je uratuje. Sądziłam, że rodziców adopcyjnych całuje się po piętach za to, że mają na tyle dobre serce, by przygarnąć samotną duszyczkę. Ta zaś natychmiast przylgnie do tego serca, stopi się z nim w jedno i wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie. Boże, jak ja się myliłam.

Po pierwszym szokującym doświadczeniu w ośrodku katolickim byłam już nieco ostrożniejsza. Jazda do nowego ośrodka zajmowała około dwóch godzin. Na miejscu czekały na nas dwie panie psycholog. Po krótkiej rozmowie zostaliśmy rozdzieleni. Mąż zniknął w gabinecie pani dyrektor, ja zaś zostałam zaproszona do innego pokoju. Przesympatyczna młoda kobieta o bujnych czarnych włosach wskazała mi krzesło, po czym rozpoczęłyśmy rozmowę. Rozmawiałyśmy o mojej przeszłości, o rodzinie, w której się wychowałam, o obecnej sytuacji rodzinnej i zawodowej, o powodach, dla których chcę adoptować dziecko. Czułam się komfortowo. Nie miałam wrażenia, że jestem przesłuchiwana, wręcz przeciwnie – pani psycholog sprawiła, że z przyjemnością dzieliłam się moimi doświadczeniami i planami na przyszłość. Mąż miał podobne wrażenie po wizycie u pani dyrektor.

Czekały nas kolejne spotkania, których celem było szczegółowe poznanie kandydatów na rodziców adopcyjnych. Pracownicy ośrodków adopcyjnych mają niezwykle odpowiedzialne zadanie i nie jest nim poszukiwanie odpowiedniego dziecka dla zainteresowanej pary. Ich praca polega na znalezieniu odpowiednich rodziców dla oczekujących dzieci. Wcześniej sądziłam, że to ja będę wybierać odpowiednie dla mnie dziecko. Poczułam się zażenowana własną arogancją. Z każdym spotkaniem nabierałam więcej pokory. Efektem naszych rozmów była kwalifikacja na kurs dla kandydatów na rodziców adopcyjnych.

Kurs rozpoczynał się we wrześniu i miał trwać trzy miesiące. Spotkania odbywały się raz w tygodniu. Cotygodniowe wycieczki stały się dla męża i dla mnie doskonałym pretekstem do refleksji i rozmów, na które nie mieliśmy czasu od miesięcy, a może nawet lat. Wspominam je jako jeden z najjaśniejszych punktów naszego małżeństwa. Kurs adopcyjny miał na celu pokazanie realiów życia z adoptowanym dzieckiem. Kandydatów było sporo, wszyscy niezwykle podekscytowani, niektórzy zdenerwowani, większość bezdzietna. Uczyliśmy się radzić sobie z własnymi uprzedzeniami, stereotypami i potencjalnymi problemami. Usłyszeliśmy historie, o jakie trudno nawet w powieściach kryminalnych. O dzieciach, które w wieku kilku miesięcy już nie płaczą, bo wiedzą, że płacz nie przynosi pomocy, jedynie może sprowadzić ból. O dzieciach, które rodzą się z głodem alkoholowym i narkotykowym. Zapoznaliśmy się z doświadczeniami rodziców adopcyjnych z wieloletnim stażem. Z otwartymi buziami słuchaliśmy o ich trudach, niezwykłych radościach i sukcesach. Czasem płakaliśmy, czasem byliśmy przerażeni tym, w co się pakujemy.

Na każdym etapie mieliśmy prawo się wycofać. Po każdym spotkaniu, po każdym wykładzie mogliśmy powiedzieć: „Dziękuję, to nie dla mnie”. Nikt by nam nie robił wyrzutów, nikt by nie miał żalu ani pretensji, nikt by nie krytykował zmiany decyzji. Bo te kursy są również po to, żeby poznać świat, w który wkraczamy, kiedy adoptujemy dziecko. I jeśli uznamy, że to nie jest nasz świat, to lepiej zweryfikować plany na tym etapie, niż kiedy skrzywdzone przez życie dziecko zanosi się niezrozumiałym dla nas płaczem na środku naszego salonu.

Punktem kulminacyjnym szkolenia była wizyta w domu dziecka. Każda para miała odwiedzić inną placówkę. Nas wysłano do rodzinnego domu dziecka, gdzie przebywały dzieci w wieku od kilku lat do pełnoletności. Rodzinny dom dziecka różni się od państwowego tym, że jak sama nazwa wskazuje, prowadzi go rodzina. Jest to zwykle małżeństwo wychowujące poza własnym potomstwem gromadkę dzieci, które z najróżniejszych powodów nie mogą mieszkać ze swoimi rodzicami. Powody są tak różne, że nie sposób je wszystkie wymienić, ale osierocenie jest najrzadszym z nich. Zazwyczaj są to dzieci odebrane rodzicom wskutek zaniedbania, nałogów, przemocy lub z powodu przebywania rodzica w odosobnieniu, czyli w zakładzie karnym lub psychiatrycznym.

Zapukaliśmy do drzwi dużego nieotynkowanego budynku ogrodzonego siatką. Przywitała nas pogodna kobieta, która przepraszała, że jest w fartuchu, ale akurat gotuje obiad. Zerknęłam do kuchni. Tam nie było garnków, tam były kotły! Taka wielka rodzina potrzebuje mnóstwo jedzenia, a rodzinny dom dziecka polega na tym, że dzieci są w warunkach rodzinnych. Pani domu jest żoną, matką dzieci biologicznych i opiekunką tych przyjętych. Wszystkie te role były skupione w jednej pulchnej, roześmianej i radosnej kobiecie. Tuż za jej spódnicą kryła się dziewczynka w kraciastej sukience. Bladolica, smutnooka Zosia z krótko obciętą ciemną czuprynką.

Wystarczyło jedno spojrzenie w jej ogromne smutne oczy, a moje serce opuściło swoje stałe miejsce, zrobiło dwa susy w stronę Zosi i wsiąkło bez śladu. Zosia wybiegła z pokoju i za moment wróciła z książeczką z puzzlami. Usiadła na dywanie. Rozrzuciła puzzle z pierwszej karty i szybko złożyła, sprawdzając uważnie, czy na nią patrzę. Usiadłam na dywanie tuż obok. Rozrzuciła kolejną kartę z mniejszymi elementami i równie szybko je ułożyła. Cmokałam z zachwytu i chwaliłam wylewnie, a wtedy ona cichutko spytała: „Przyjdziesz jeszcze do mnie?”. Spojrzałam w jej smutne, wyczekujące mojego potaknięcia oczy i zrozumiałam… Zosia się właśnie reklamowała. Chciała, żebym ją zabrała. Żebym była jej mamą. Nie zabrałam jej. Chciałam, ale Zosia była już w trakcie procedury adopcyjnej z inną parą. Nie byłyśmy sobie pisane. Czasem o niej myślę. Wysyłam jej moją miłość i nadzieję, że jest kochana i szczęśliwa.

Wśród zabawek, wózków z lalkami, gier planszowych i klocków podskakiwała przepiękna, wesolutka pięcioletnia Klaudia o ogromnych błękitnych oczach i blond loczkach. Wyglądała jak dziecko z plakatów adopcyjnych. Wystarczyło zrobić zdjęcie, podpisać „Zaadoptuj mnie” i kampania reklamowa gotowa. Klaudia może była słodkim i uśmiechniętym dzieckiem, ale kryła w sobie mroczne doświadczenia, które sprawiały, że nigdy nie wypowiadała swojego imienia. Nikt nie wiedział dlaczego.

Na kanapie siedział cicho dwunastoletni Karol przygotowujący się do adopcji zagranicznej. Tak duże dzieci nie mają szans na adopcję w Polsce. Do 2017 roku mogły liczyć na bardziej otwartych ludzi z zagranicy. Niestety, mimo że przepisy nie uległy zmianie, zmieniły się wytyczne. Obecnie prawo do prowadzenia procedur adopcji zagranicznych ma tylko jeden ośrodek katolicki w Polsce, który zgodę na wyjazd dziecka wydaje wyłącznie w przypadku łączenia rodzin. Karol załapał się na stare dyrektywy i mam nadzieję, że dzisiaj włoskim włada równie dobrze jak wtedy polskim. Był niezwykle grzecznym, dobrze ułożonym i uprzejmym chłopcem. Jednak brakowało mu elementarnej wiedzy o świecie. Nie wiedział, gdzie leżą Włochy, choć już niedługo miał tam zamieszkać. Nie wiedział nawet, czy są częścią Europy. Nie miał pojęcia o wielu rzeczach, które dzieci w zwykłych domach przyjmują poprzez obserwację, słuchanie i zadawanie pytań: „A co to?” i „Dlaczego?”. Jeśli dziecko dorasta w warunkach, gdzie nie ma kontaktu z podstawowymi informacjami, nikt nie odpowiada mu na te pierwsze, jakże irytujące pytania, a jedynymi zabawkami są patyki i puszki po piwie, to niby jak ma nabyć podstawową wiedzę o świecie? Czasami wręcz ciężko zdiagnozować, czy ta niewiedza jest wynikiem upośledzenia intelektualnego, czy zaniedbania. Głęboko wierzę w to, że miłość czyni cuda i jest w stanie odwrócić wiele procesów zaistniałych w wyniku zaniedbania. To, czego odwrócić się nie da, z całą pewnością da się pokochać.

Ukończyliśmy kurs i otrzymaliśmy kwalifikacje do adopcji. Formalny etap naszej przygody adopcyjnej zajął rok. Teraz pozostało oczekiwanie w kolejce, aż pojawi się dziecko, dla którego będziemy właściwymi rodzicami. W ankiecie, którą wypełniliśmy w ośrodku adopcyjnym, podaliśmy, że jesteśmy gotowi przyjąć dziewczynkę w wieku do sześciu lat. Nasz najstarszy syn miał lat siedem i chcieliśmy, by jego pozycja pierworodnego pozostała niezachwiana. Mieliśmy już dwoje dzieci, więc moje przewidywania oscylowały bardziej wokół dziecka sześcioletniego niż noworodka. Byłam wręcz pewna, że będzie to dziecko starsze, więc w styczniu 2011 roku oddałam wózek, łóżeczko, nosidełko i wszystkie inne akcesoria dla noworodków.

Dwudziestego siódmego maja, dzień po Dniu Matki i w urodziny mojego męża, zadzwonił telefon. Jechałam z Krystiankiem na wizytę do neurologa i za nic nie mogłam znaleźć adresu. Kluczyłam po wąskich uliczkach starego Anina, kiedy rozległ się dzwonek. Nie miałam zestawu głośnomówiącego, więc zatrzymałam się przy krawężniku.

– Dzień dobry, pani Agato. – W telefonie zabrzmiał nieco zachrypnięty głos pani dyrektor ośrodka adopcyjnego. – Czy byłaby pani gotowa przyjąć dwumiesięczną dziewczynkę? Dziecko bez obciążeń, zrzeczenie przy porodzie. Przepraszam, że tak prosto z mostu, ale muszę działać szybko.

Zachłysnęłam się tą informacją. Zatkało mnie. Zaniemówiłam.

– Tak! – wydusiłam z siebie po chwili. – Tak! – powtórzyłam już bardziej pewnym głosem.

– Dobrze, to złożymy wniosek do sądu o zgodę, ponieważ pani mąż przekroczył już czterdziestkę, a jak pani wie, różnica wieku między rodzicami a dzieckiem nie może przekraczać czterdziestu lat. Pani jest nieco młodsza, mąż trochę starszy, mają państwo naszą pozytywną opinię, więc sąd powinien się przychylić.

Podziękowałam przez łzy. Słyszałam, że głos tej cudownej kobiety też się łamał. Ta kobieta była prawdziwym aniołem, człowiekiem, który z powołania wykonuje swoją pracę, który jest gotów walczyć o dobro każdego dziecka. Czułam się wyróżniona, czułam ogromną wdzięczność, że właśnie nas wybrała na rodziców tej maleńkiej dziewczynki. Parę dni później mogliśmy już poznać naszą córeczkę.

Wszystko teraz działo się bardzo szybko. Matka biologiczna po zrzeczeniu miała sześć tygodni na zmianę zdania. Potem miesiąc trwały formalności sądowe pozbawiające ją praw. Trzeba było poczekać jeszcze kolejny miesiąc, aż wyrok się uprawomocni, zanim procedury adopcyjne mogły się rozpocząć.

Obecnie procedury adopcji noworodków są uproszczone. Jeśli mama biologiczna deklaruje chęć zrzeczenia się władzy rodzicielskiej, dziecko jest umieszczane w pieczy zastępczej. Po sześciu tygodniach od jego urodzenia mama – lub rodzice, jeśli ojcostwo jest ustalone – wyraża zgodę na adopcję dziecka. Najczęściej już tego samego dnia ustanawiany jest opiekun prawny dziecka i ośrodek adopcyjny zaczyna działać w kierunku jak najszybszego wskazania rodziny adopcyjnej. Nie ma zatem oczekiwania na pozbawienie praw rodzicielskich czy uprawomocnienie.

My poznaliśmy Adę, kiedy miała dwa miesiące. Nie byliśmy do końca świadomi procedur prawnych, które odbywały się w tle za pośrednictwem ośrodka adopcyjnego i sądu. Na szczęście mogliśmy ją już odwiedzać w rodzinnym pogotowiu opiekuńczym, w którym przebywała. Jak widać, są ośrodki adopcyjne bardzo dobre i bardzo złe. Kiedy trafi się na zły, trzeba uciekać i szukać innego. W tym zakresie nie ma rejonizacji. Znam Adę od drugiego miesiąca życia tylko i wyłącznie dzięki sprawnemu działaniu ośrodka adopcyjnego, z którym mieliśmy szczęście współpracować. Wiem, że niekiedy procedury trwają dłużej i są bardziej skomplikowane. Wynika to z liczby spraw i bezwładu wielkiej machiny sądowej, a czasem wręcz braku znajomości kodeksu rodzinnego przez samych orzekających, czego parę lat później miałam dotkliwie doświadczyć przy adopcji kolejnego dziecka.

Pierwsza wizyta u Ady była dla mnie prawdziwym świętem i – jak się okazało – wielkim szokiem. Nie mogłam spać całą noc poprzedzającą nasze spotkanie. Rano nie byłam w stanie dobrać odpowiedniej sukienki i butów. Chciałam się dla niej wystroić, ale nie robić wrażenia wyfiokowanej paniusi, na którą nie można ulać mleczka. Może to było głupie z mojej strony, bo przecież Adzie było wszystko jedno, jaki kolor kiecki opluwa, ale jeszcze wtedy nie była Adą, a ja nie miałam pojęcia, czego się spodziewać. Takie pierwsze spotkanie dziecka, które ma być twoje, ale go jeszcze nie znasz, naprawdę szarpie nerwy. Starałam się wymalować w wyobraźni jej obraz, przewidzieć, jak będzie wyglądało nasze poznanie się. Zamknąwszy oczy, widziałam słodkiego aniołeczka, który na mój widok wyciąga rączki, bo jego maleńkie serduszko rażone moją obecnością niczym defibrylatorem ożywa gwałtownie, markując tę chwilę, którą kiedyś będziemy wspominały jako moment połączenia dwóch poszukujących się od lat dusz: matki i córki. Jednak żadne moje wyobrażenia nie mogły przygotować mnie na to, co nas czekało.

Weszliśmy na czwarte piętro bez windy. Nieco zasapana stanęłam w drzwiach, a mój zachłanny wzrok zaczął skanować mieszkanie w poszukiwaniu malutkiej pięknej księżniczki. W końcu zatrzymał się na leżaczku, a kiedy wyostrzyłam zoom, stanęłam jak wryta. Ada spała. Nie przypominała ani księżniczki, ani aniołka. Ba, nie przypominała nawet niemowlaka. W bujaczku leżała miniaturka zawodnika sumo odziana w różową sukieneczkę. Co prawda odcień jej różu idealnie pokrywał się z cukierkowym różem mojej sukienki, ale na tym nasze podobieństwa się kończyły. W bujanym leżaczku spała łysa dziewczynka z zaropiałym okiem i skrzywioną czaszką. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. To było „O mój Boże…” od pierwszego spojrzenia. Miałam prawo odmówić, ale intuicja podpowiadała mi, że im bardziej będę ją kochała, tym ona będzie piękniejsza. Rok później była błękitnooką pięknością z blond loczkami i spojrzeniem cherubinka. Była tak bardzo piękna, jak była przez nas kochana. Więcej, była wierną kopią swojego o dziesięć lat starszego brata Aleksa, a dzisiaj wszyscy twierdzą, że jesteśmy do siebie podobne jak dwie krople wody.

Podczas kursu adopcyjnego napisałam, jaka jest moja wizja córki, o której marzę. Już wtedy pracowałam ze swoją podświadomością. Sądziłam wówczas, że dostaniemy dziecko okołopięcioletnie, bo nasze biologiczne dzieci były już dosyć duże. Ada trafiła do nas, mając trzy miesiące, i wyglądała zdecydowanie inaczej, niż ją wymalowałam w swoich wizjach. Kiedy miała lat pięć, była dokładnie taka, jak ją opisałam siedem lat wcześniej. Dotyczyło to zarówno jej wyglądu, jak i cech charakteru. Możecie w to wierzyć albo nie, ale dokładnie tak się stało. Niedawno, porządkując szuflady, natknęłam się na tamten opis. Czytałam go zdumiona i oniemiała, bo kiedy go pisałam, Ady nie było jeszcze na świecie. Oto najlepszy dowód na potęgę podświadomości, magię wielkiego pragnienia i cud miłości.

Od dnia tego pamiętnego telefonu od pani dyrektor ośrodka adopcyjnego zaczęliśmy zbierać papiery i zaświadczenia niezbędne do złożenia wniosku adopcyjnego. Biegaliśmy po urzędach i przychodniach, kolekcjonując nasze akty urodzenia, zaświadczenia o zarobkach, zaświadczenia lekarskie o tym, że nie chorujemy na żadną niebezpieczną ani przewlekłą chorobę, zaświadczenia z przychodni leczenia uzależnień o tym, że tam nie figurujemy, zaświadczenia od psychiatry, że nie leczymy się psychiatrycznie, i zaświadczenia z sądu o niekaralności.

I chociaż do tej pory zdawało mi się, że jestem zdrową, dobrze zarabiającą kobietą bez uzależnień i wyroków, to każdy wniosek o kolejny dokument powodował u mnie lęk i niepewność. No bo czy na przykład mandaty komunikacyjne są brane pod uwagę? Albo może ktoś kiedyś mnie o coś pozwał, a ja nawet o tym nie wiem? I czy jak pójdę do psychiatry, to czy ten nie prześwidruje mnie swoim fachowym okiem i nie wygrzebie z czeluści mojej duszy jakiegoś psychicznego przeciwwskazania do adopcji? No i chociaż wiem, że nie leczyłam się w przychodni uzależnień, to czy nie przepytają mnie o liczbę kieliszków wina wypitych w moim prawie czterdziestoletnim życiu? A może okaże się, że wypiłam o jeden za dużo w porównaniu z dopuszczalną przez jakieś nieznane mi jeszcze normy czy statystyki? Na szczęście wszystko poszło gładko i bez niespodzianek. Stosik dokumentów zdobyliśmy dosyć szybko, choć lista wydawała się bardzo długa.

Dostałam absolutnego fioła. Miałam miesiąc na skompletowanie wyprawki i urządzenie pokoju. Żyłam jak w transie. Chciałam, żeby moja wymarzona córeczka miała wszystko najlepsze, najpiękniejsze, idealne, słodkie i bajeczne. W trzydzieści dni, a raczej nocy przekształciłam nudny brzoskwiniowy pokój w komnatę księżniczki w odcieniach lodów waniliowych z bitą śmietaną, polewą brzoskwiniową i różową posypką. Przykleiłam skrzydlate wróżki na drzwiach szafy. Kupiłam kilkaset maleńkich różyczek, które poupinałam na białych jak śnieg firankach. Ustawiłam łóżeczko z koronkowym baldachimem, który również ozdobiłam różyczkami. Koronki, kokardy, wróżki i kwiatuszki wypełniały pokoik mojej córeczki. W tym czasie odwiedzaliśmy Adę prawie codziennie. Zazwyczaj spała, a gdy nie spała, wrzeszczała. Kiedy brałam ją na ręce, przyglądała mi się uważnie jednym zdrowym i jednym zmrużonym, zapyziałym okiem. Z każdą wizytą coraz bardziej kochałam tę małą rozkrzyczaną pyzę.

Miesiąc później otrzymaliśmy zgodę sądu na urlopowanie Ady, czyli możliwość zabrania jej do domu, podczas gdy wszystkie formalności będą finalizowane. Piątego sierpnia 2011 roku odbyła się ostateczna rozprawa adopcyjna, w której poza nami uczestniczyli opiekun prawny dziecka, czyli osoba prowadząca rodzinne pogotowie opiekuńcze, i nasza pani dyrektor ośrodka adopcyjnego.

Włożyłam elegancką ołówkową sukienkę z krótkimi rękawkami w odcieniu pudrowego różu i niebotycznie wysokie obcasy. Tego dnia słońce kąpało świat w złotej poświacie. Pamiętam miejsce parkingowe przed sądem. Pamiętam odcień farby na ścianach budynku. To zdumiewające, jakie detale zostają zapisane w pamięci i już na zawsze będą symbolizowały dzień adopcji Ady. Sala sądowa była niewielka. Stanęłam na mównicy i odpowiedziałam na pytania o imię, nazwisko, wiek i zawód.

Sędzia był wysoki i szczupły.

– Kiedy zdecydowała się pani na adopcję? – zapytał.

– Dziesięć lat temu – odparłam.

– Dziesięć lat pani czekała?! – Sędzia zdjął okulary i popatrzył na mnie z uwagą.

– Po raz pierwszy zgłosiliśmy się do ośrodka adopcyjnego po narodzinach naszego drugiego syna Krystiana, ale zostaliśmy zdyskwalifikowani, bo Krystian ma zespół Downa.

Wysoki sąd spojrzał na mnie zdumiony. Pokręcił z niedowierzaniem głową, założył okulary i po chwili pytał dalej:

– Jak wygląda państwa życie obecnie, kiedy do rodziny dołączyło tak małe dziecko?

– Wysoki sądzie, mam wrażenie, że Ada jest brakującym ogniwem w naszej rodzinie, że od dawna na nią czekaliśmy. Owszem, wymaga dużo pracy i uwagi, ale już udało mi się wyregulować jej posiłki. Uczę się odczytywać jej potrzeby. Wiem na przykład, że kiedy płacze, zwykle chce pić, a nie jeść. Nasi synowie ją pokochali. Krystian, ten z zespołem Downa, zmienia jej pieluchy. Oczywiście nie sam, tylko z moją pomocą, ale czuje się jej starszym bratem i opiekunem. Ada jest naszą córeczką, na którą tyle lat czekaliśmy.

Potem na mównicy stanęli kolejno mój mąż, opiekun prawny dziecka i pani dyrektor. Po przesłuchaniu wszystkich sąd pouczył nas o odpowiedzialności, jaką na siebie bierzemy, o naszych prawach i obowiązkach, zarządził zmianę danych adoptowanego dziecka i sporządzenie nowego aktu urodzenia w urzędzie stanu cywilnego. Miesiąc później wyrok był prawomocny. W urzędzie stanu cywilnego wyrobiony został nowy akt urodzenia, w którym mój mąż i ja zostaliśmy wpisani jako rodzice dziewczynki, a Ada otrzymała nowy PESEL.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: