Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Czysta jak łza. Tom 1 - ebook

Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
23 stycznia 2023
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czysta jak łza. Tom 1 - ebook

Lily Bard przybywa do małego miasteczka Shakespeare w Arkansas, aby uciec od swojej mrocznej i brutalnej przeszłości. Zarabia, sprzątając cudze domy, w wolnych chwilach trenuje karate i w zasadzie nic innego jej nie interesuje.

Kiedy więc znajduje w parku zwłoki Pardona Albee, znanego inwestora w branży budowlanej, postanawia się trzymać od sprawy z daleka. Nie obchodzi jej, kto to zrobił, ale kiedy policja i lokalna społeczność zaczynają wskazywać na nią palcem, Lily zdaje sobie sprawę, że jeśli chce się oczyścić z podejrzeń, musi znaleźć prawdziwego zabójcę w tej cichej i zamkniętej społeczności.

Charlaine Harris to amerykańska pisarka, które publikuje od ponad trzydziestu lat. Największy rozgłos przyniosła jej seria o kelnerce Sookie Stackhouse z Luizjany; na jej podstawie HBO nakręciło serial „Czysta krew” („True Blood”).

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-0237-661-6
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Ze­bra­łam się w so­bie. Bo­symi sto­pami za­par­łam się na drew­nia­nej pod­ło­dze i go­towa do ataku na­pię­łam mię­śnie ud. Zro­bi­łam wy­krok lewą nogą i ob­ra­ca­jąc się, unio­słam prawą nogę zgiętą w ko­la­nie. Gwał­tow­nie wy­strze­li­łam stopę do przodu i na­tych­miast cof­nę­łam. Czarny wo­rek tre­nin­gowy marki Ever­last za­ko­ły­sał się na łań­cu­chu.

Opu­ści­łam koń­czynę. Lekko ob­ró­ci­łam się na niej, tym ra­zem ma­jąc wo­rek przed sobą. Lewą nogą wy­ko­na­łam dłuż­sze, sil­niej­sze kop­nię­cie, zwane mae geri. Ko­pa­łam na prze­mian to lewą, to prawą nogą, z przodu i z boku, wy­ko­ny­wa­łam ob­roty, ćwi­cząc słab­sze ude­rze­nia piętą. Od­dy­cha­łam co­raz głę­biej, lecz ani na chwilę nie wy­pa­dłam z rytmu: kop­nię­cie – wy­dech, po­wrót – wdech.

Wo­rek za­tań­czył na łań­cu­chu, huś­ta­jąc się tam i z po­wro­tem, co wy­ma­gało ode mnie co­raz więk­szego sku­pie­nia, by ko­lejny cios tra­fił rów­nie pre­cy­zyj­nie. Po­czu­łam się zmę­czona.

Na ko­niec sil­niej­szą prawą nogą wy­pro­wa­dzi­łam po­tężne kop­nię­cie, uchy­li­łam się przed po­wra­ca­ją­cym wor­kiem i wy­ko­na­łam se­iken. Wy­pro­sto­waną ręką tra­fi­łam w cel.

Skoń­czy­łam ćwi­cze­nie. Au­to­ma­tycz­nie się ukło­ni­łam, zu­peł­nie jak­bym miała ży­wego spar­ring­part­nera, i po­krę­ci­łam głową, zde­gu­sto­wana wła­sną głu­potą. Się­gnę­łam po ręcz­nik wi­szący na spe­cjal­nym ha­czyku przy klamce do drzwi. Po­kle­pu­jąc się po po­licz­kach, za­sta­na­wia­łam się, czy tre­ning wy­star­cza­jąco mnie zmę­czył. Cie­kawe, czy gdy­bym te­raz wzięła prysz­nic i wsko­czyła do łóżka, za­snę­ła­bym od razu? Nie do­wiem się, do­póki nie spró­buję.

Umy­łam włosy, na­my­dli­łam i spłu­ka­łam całe ciało. Po pię­ciu mi­nu­tach by­łam go­towa. Wy­tar­łam się, a po­tem wma­so­wa­łam we włosy piankę. Sta­nę­łam przed lu­strem i za po­mocą pal­ców oraz szczotki tro­chę na­stro­szy­łam fry­zurę. Owi­nę­łam się ręcz­ni­kiem, żeby nie pa­trzeć na sie­bie w lu­strze.

Te­raz no­szę krót­kie ja­sno­blond włosy. Jedna z nie­licz­nych eks­tra­wa­gan­cji, na ja­kie so­bie po­zwa­lam, to far­bo­wa­nie, on­du­la­cja i strzy­że­nie w Terra Ann, naj­mod­niej­szym sa­lo­nie fry­zjer­skim w Sha­ke­spe­are. Nie­któ­rzy z mo­ich pra­co­daw­ców też się tam cze­szą – zda­rza im się za­po­mnieć ję­zyka w gę­bie, gdy mnie wi­dzą.

Więk­szość lu­dzi ko­rzy­sta­ją­cych z si­łowni uważa, że nie może się obejść bez głę­bo­kiej opa­le­ni­zny, ale ja je­stem blada. Dzięki temu bli­zny nie są aż tak wi­do­czne. Ale nie lu­bię nad­miaru wło­sów – wy­ry­wam każdą nie­równą brew, nogi i pa­chy golę na gładko.

Kie­dyś, wiele lat temu, wy­da­wało mi się, że je­stem ładna. Jak to zwy­kle bywa, ry­wa­li­zo­wa­łam pod tym wzglę­dem z moją sio­strą Va­reną i pa­mię­tam, że stwier­dzi­łam, iż moje oczy są więk­sze, w od­cie­niu ja­śniej­szego błę­kitu niż jej, nos prost­szy i cień­szy, a usta peł­niej­sze. Z ko­lei jej pod­bró­dek wy­pa­dał le­piej – był bar­dziej kształtny i zde­ter­mi­no­wany. Mój jest za­okrą­glony. Nie wi­dzia­łam jej od trzech lat. Chyba jed­nak jest ład­niej­sza ode mnie. Cho­ciaż twarz mi się nie zmie­niła, zmie­nił się mój umysł. Stan umy­słu od­bija się na twa­rzy i zmie­nia ją.

Cza­sami by­wają ta­kie po­ranki – przy­cho­dzą po na­prawdę złych no­cach – za­glą­dam w lu­stro i nie po­znaję ko­biety, którą w nim wi­dzę.

Tym ra­zem za­no­siło się na jedną z na­prawdę złych nocy (cho­ciaż nie mia­łam po­ję­cia, jak bar­dzo złych). Ale czu­łam, że nie ma sensu się kłaść. Wprost pa­li­łam się do wyj­ścia.

Wrzu­ci­łam prze­po­cony strój tre­nin­gowy do ko­sza na brudną bie­li­znę i ubra­łam się. Wcią­gnę­łam dżinsy i T-shirt, który wsu­nę­łam do spodni, a przez szlufki prze­cią­gnę­łam pa­sek. Włosy mia­łam jesz­cze tro­chę wil­gotne, więc po­trak­to­wa­łam je su­szarką. Na wierzch na­rzu­ci­łam ciemną wia­trówkę.

Drzwi fron­towe, tylne, a może ku­chenne? Są ta­kie wie­czory, że tracę dość dużo czasu, żeby się zde­cy­do­wać.

Tylne. Cho­ciaż wszyst­kim drzwiom sma­ruję za­wiasy, żeby za­my­kały się i otwie­rały pra­wie bez­sze­lest­nie, tylne dzia­łają naj­ci­szej.

Mój dom jest otwarty na prze­strzał, co ozna­cza, że tylne wej­ście znaj­duje się do­kład­nie na­prze­ciwko drzwi fron­to­wych. Wy­star­czy, że spoj­rzę na drugą stronę ko­ry­ta­rza i sa­lonu, który zaj­muje całą sze­ro­kość domu, i od razu wiem, czy za­mknę­łam za­suwę.

Oczy­wi­ście, że za­mknę­łam – ni­gdy nie za­nie­dbuję środ­ków bez­pie­czeń­stwa. Wy­szłam tyl­nymi drzwiami i w ich zamku też prze­krę­ci­łam klucz. We­pchnę­łam go na samo dno przed­niej kie­szeni spodni, skąd ra­czej nie po­wi­nien wy­paść. Przez mi­nutę sta­łam na ma­leń­kim ganku, wdy­cha­jąc de­li­katny za­pach mło­dych list­ków pną­cej róży. Ro­ślina wspięła się już do po­łowy dra­binki, którą zro­bi­łam, żeby przy­dać uroku mo­jemu gan­kowi.

Oczy­wi­ście unie­moż­li­wiała mi za­uwa­że­nie osób, które chcia­łyby za­kraść się do mo­jego domku, lecz gdy mniej wię­cej za mie­siąc po­ja­wią się pierw­sze kwiaty, nie po­ża­łuję tego. Od dziecka uwiel­biam róże. Ich krzaki gę­sto po­ra­stały duże po­dwórko mo­jego ro­dzin­nego domu w ma­łym mia­steczku.

Ogród, jaki pa­mię­tam z dzie­ciń­stwa, był przy­naj­mniej pięć razy więk­szy od mo­jego, który po sze­ściu me­trach od ściany domu koń­czy się na­gle w stro­miź­nie na­sypu ko­le­jo­wego. Po­chy­łość po­ra­stają chwa­sty, lecz co ja­kiś czas po­ja­wiają się tu wy­na­jęci ko­sia­rze i sta­rają się je li­kwi­do­wać. Gdy stoję twa­rzą ku to­rom, po le­wej stro­nie mam wy­so­kie drew­niane ogro­dze­nie ota­cza­jące nie­wielki blok miesz­kalny, no­szący dumną na­zwę Apar­ta­men­tów Ogro­do­wych Sha­ke­spe­are. Leży nie­znacz­nie wy­żej niż mój dom. Po pra­wej, nieco po­ni­żej, wi­dzę rów­nie małe po­dwórko ostat­niej po­se­sji przy mo­jej ulicy. Jest pra­wie do­kładną ko­pią mo­jego domku i na­leży do księ­go­wego na­zwi­skiem Carl­ton Coc­kroft.

W oknach u Carl­tona pa­no­wała ciem­ność, co – ze względu na późną porę – wcale mnie nie zdzi­wiło. W bloku do­strze­głam świa­tło tylko w miesz­ka­niu De­edry Dean. Lecz gdy unio­słam głowę, na­tych­miast zga­sło.

Pierw­sza po pół­nocy.

Ci­cho ze­szłam z ganku. W spor­to­wych bu­tach stą­pa­łam po tra­wie pra­wie bez­sze­lest­nie. Nie­wi­dziana przez ni­kogo ru­szy­łam uli­cami Sha­ke­spe­are. Noc była ci­cha i ciemna. Po­wie­trze stało nie­ru­chome, a na zim­nym nie­bo­skło­nie wi­siał sa­motny pół­księ­życ. Na­wet gdy­bym chciała, nie mo­głam do­strzec sama sie­bie. I tak było mi naj­le­piej.

Pół­to­rej go­dziny póź­niej po­czu­łam się wy­star­cza­jąco zmę­czona, by wresz­cie po­ło­żyć się spać.

Za­wró­ci­łam do domu i już nie pró­bo­wa­łam się ukry­wać. Można na­wet po­wie­dzieć, że za­cho­wy­wa­łam się nie­ostroż­nie. Ru­szy­łam chod­ni­kiem wzdłuż ar­bo­re­tum (taką fan­ta­zyjną na­zwą ob­da­rzono za­nie­dbany mały park z ta­blicz­kami po­przy­cze­pia­nymi do kilku drzew i krze­wów). Es­tes Ar­bo­re­tum zaj­muje cały kwar­tał zde­cy­do­wa­nie naj­po­dlej­szej dziel­nicy Sha­ke­spe­are. Każda z czte­rech ulic oka­la­ją­cych park na­zywa się ina­czej. Moja ulica, Track, po wschod­niej stro­nie parku, ma dłu­gość za­le­d­wie jed­nego kwar­tału. Nie­wiele aut nią prze­jeż­dża. Co rano, kiedy wstaję i wy­glą­dam przez okno, za­miast cu­dzych ga­raży wi­dzę drzewa po dru­giej stro­nie ulicy.

Szłam od ulicy La­tham bie­gną­cej wzdłuż po­łu­dnio­wej strony parku. Znaj­do­wa­łam się wła­śnie na­prze­ciw skrawka za­ro­śli, do któ­rego nikt nie ro­ścił so­bie pre­ten­sji, tuż na po­łu­dnie od domu Carl­tona Coc­kro­fta. Nie by­łam nie­ostrożna i nie przy­sta­nę­łam pod rzu­ca­jącą mi­ze­rną po­światę la­tar­nią uliczną, jedną z czte­rech po­sta­wio­nych na każ­dym rogu ar­bo­re­tum. Mia­steczka Sha­ke­spe­are nie stać na in­sta­lo­wa­nie la­tarni w środku kwar­tału, zwłasz­cza w ta­kiej czę­ści mia­sta.

Przez całą noc nie wi­dzia­łam ży­wej du­szy, lecz na­gle od­nio­słam wra­że­nie, że nie je­stem sama. W ciem­no­ści po dru­giej stro­nie ulicy ktoś się po­ru­szył.

In­stynk­tow­nie ukry­łam się za pniem dębu ame­ry­kań­skiego ro­sną­cego na skraju parku. Jego dłu­gie ga­łę­zie zwi­sały nad chod­ni­kiem. Mia­łam na­dzieję, że ich cień ukrył mnie przed wzro­kiem ta­jem­ni­czej po­staci wy­nu­rza­ją­cej się z mroku. Serce wa­liło mi nie­przy­jem­nie szybko. Co z cie­bie za twar­dziel! – za­drwi­łam z sie­bie. Co po­my­ślałby Mar­shall, gdyby cię te­raz zo­ba­czył? Lecz gdy po se­kun­dzie uspo­ko­iłam się, stwier­dzi­łam, że na pewno po­chwa­liłby mnie za to, że nie stra­ci­łam głowy.

Ostroż­nie wyj­rza­łam zza pnia. W środku kwar­tału, gdzie znaj­do­wał się ten ktoś, pa­no­wała pra­wie zu­pełna ciem­ność. Nie wie­dzia­łam na­wet, czy pa­trzę na męż­czy­znę, czy na ko­bietę. Po­wró­ciło nie­przy­jemne wspo­mnie­nie mo­jej pra­babki, wy­po­wia­da­ją­cej po­rze­ka­dło: „Czar­niej­szy niż Mu­rzyn z za­mknię­tymi ustami w ko­palni wę­gla”, czym zu­peł­nie nie­świa­do­mie wy­wo­ły­wała za­kło­po­ta­nie ca­łej ro­dziny. Cho­ciaż może nie, może to de­li­katne ski­nie­nie za­do­wo­le­nia nie do­ty­czyło zgrab­nego wy­ra­że­nia, lecz umę­czo­nych spoj­rzeń, ja­kie wy­mie­niali mię­dzy sobą moi ro­dzice.

Pra­babka wy­szłaby pew­nym kro­kiem na śro­dek ulicy i za­py­ta­łaby, z kim ma do czy­nie­nia, prze­ko­nana, że nic jej nie grozi.

Ale ja wiem le­piej.

Okryta mro­kiem po­stać pchała coś przed sobą. A to coś miało kółka.

Wbi­ja­jąc wzrok w ciem­no­ści, pró­bo­wa­łam so­bie przy­po­mnieć, czy kie­dy­kol­wiek wcze­śniej pod­czas bez­sen­nych nocy, gdy snu­łam się po mia­steczku, ktoś jesz­cze po­ja­wił się na mo­jej ulicy. Ow­szem, wi­dy­wa­łam cza­sem ja­kiś sa­mo­chód, miesz­kań­ców bloku lub ich go­ści, lecz nie są­dzę, bym w ciągu ostat­nich czte­rech lat spo­tkała ko­go­kol­wiek idą­cego pie­chotą – przy­naj­mniej w tej czę­ści mia­sta.

W złe noce, kiedy zda­rza mi się dojść do sa­mego cen­trum, to co in­nego.

Ale tu i te­raz za­nie­po­ko­iłam się nie na żarty. Ta­jem­ni­cza po­stać sta­rała się, by jej nie za­uwa­żono. Ten drugi miesz­ka­niec nocy po­py­chał coś, w czym te­raz roz­po­zna­łam dwu­ko­łowy wó­zek. Miał spe­cjalny uchwyt i pod­pórkę, więc gdy się go sta­wiało pio­nowo, nie prze­wra­cał się. Mie­ściły się na nim dwa stu­dwu­dzie­sto­li­trowe po­jem­niki na śmieci.

In­stynk­tow­nie za­ci­snę­łam dło­nie w pię­ści. Na­wet w ciem­no­ściach po­zna­łam zna­jomy kształt. Wó­zek na­le­żał do mnie. Ku­pi­łam go na wy­prze­daży od lu­dzi, któ­rzy wy­pro­wa­dzali się z mia­sta. Pan domu zro­bił go wła­sno­ręcz­nie.

Te­raz wó­zek był za­ła­do­wany czymś za­wi­nię­tym w ciemny pla­stik, być może matą do na­kry­wa­nia ra­bat, żeby nie ro­sły na nich chwa­sty. Na gład­kiej po­wierzchni wi­dzia­łam blade re­fleksy świa­tła.

Po­czu­łam wście­kłość, ja­kiej dawno nie do­świad­cza­łam. Działo się coś złego, a zło­dziej wózka chciał mnie w to wmie­szać. Spo­kój, któ­rego osią­gnię­cie tak wiele mnie kosz­to­wało, miał zo­stać znisz­czony, i to zu­peł­nie nie z mo­jej winy. Sama nie mo­głam za­cze­pić zło­dzieja. Nie mia­łoby to sensu – mógł być uzbro­jony i oczy­wi­ście bar­dzo chciał coś ukryć przed świa­tem.

Za­ci­snę­łam zęby, pa­trzy­łam i cze­ka­łam.

Przez nie­równą na­wierzch­nię za­nie­dba­nej uliczki Track ta­jem­ni­cza po­stać wio­zła ja­kiś cię­żar na wózku na śmieci. Po­zna­łam, że musi to być coś cięż­kiego, gdyż zło­dziej prze­miesz­czał się po­woli, przy­gar­biony.

Coś nie­sa­mo­wi­tego. Za­drża­łam. Ze­bra­łam poły wia­trówki i z ci­chym świ­stem za­su­nę­łam za­mek. Z kie­szeni wy­ję­łam cienką ciemną apaszkę i ob­wią­za­łam nią ja­sne włosy. Ani na chwilę nie spusz­cza­łam oczu z mo­zol­nych po­stę­pów zło­dzieja. Kie­ro­wał się w stronę parku. Po­czu­łam, jak ką­ciki ust wę­drują mi ku gó­rze w uśmie­chu, gdy pa­trzy­łam, jak mo­zoli się z wcią­gnię­ciem wózka z ulicy na chod­nik. Naj­wy­raź­niej uła­twie­nia dla in­wa­li­dów nie za­li­czały się do prio­ry­te­tów, gdy przed wielu laty te chod­niki wy­ko­ny­wano.

Wresz­cie wó­zek wsko­czył na chod­nik. Zło­dziej mu­siał przy­śpie­szyć kroku, żeby go do­go­nić. W ciem­no­ści, po­dą­ża­jąc jedną z wą­skich bru­ko­wa­nych ale­jek ar­bo­re­tum, to­czył swój ła­du­nek. Za­czę­łam li­czyć se­kundy. Za trzy mi­nuty wró­cił, na­dal po­py­cha­jąc mój wó­zek.

Tym ra­zem wó­zek był pu­sty.

Gniew ustą­pił miej­sca za­cie­ka­wie­niu, cho­ciaż tylko na krótką chwilę.

Pa­trzy­łam, jak ta­jem­ni­cza po­stać po­py­cha wó­zek po moim pod­jeź­dzie, le­dwo miesz­cząc się w wą­skiej prze­strzeni mię­dzy sa­mo­cho­dem a ścianą ga­rażu. Zło­dziej po­ja­wił się na ty­łach mo­jego domu. Szedł szyb­kim kro­kiem. Za­nim do­tarł do po­łu­dnio­wego pod­jazdu bloku miesz­kal­nego, mu­siał obejść ogro­dze­nie. Okrą­żył bu­dy­nek. On lub ona naj­wy­raź­niej miał za­miar wejść do niego od tyłu. Drzwi fron­towe za bar­dzo skrzy­piały. Za­wsze za­pa­mię­tuję ta­kie szcze­góły.

Dość czę­sto wcho­dzę i wy­cho­dzę z tego bu­dynku.

Tak jak się spo­dzie­wa­łam, zło­dziej nie po­ja­wił się po­now­nie po dru­giej stro­nie bloku. Więc mu­siał to być je­den z jego miesz­kań­ców, a może gość, który za­trzy­mał się tam na noc. Po­nie­waż miesz­kają tam jedna nie­za­mężna ko­bieta i czte­rej ka­wa­le­ro­wie, coś ta­kiego zda­rza się dość czę­sto.

Jesz­cze przez kilka se­kund trzy­ma­łam się w cie­niu drzewa. Cze­ka­łam, czy gdzieś nie za­pali się świa­tło. Ze swo­jego punktu ob­ser­wa­cyj­nego wi­dzia­łam okna po po­łu­dnio­wej stro­nie bu­dynku, a także okna fron­towe. Jed­nak kto­kol­wiek to był, za­cho­wy­wał się bar­dzo ostroż­nie. Bu­dy­nek to­nął w ciem­no­ściach.

Wie­dzia­łam, że ja też mu­szę być bar­dzo ostrożna. Od­cze­ka­łam pięć mi­nut we­dług elek­tro­nicz­nego ze­garka i do­piero wtedy od­wa­ży­łam się po­ru­szyć. Po chwili zna­la­złam się w ar­bo­re­tum. Nie po­dą­ża­łam za ni­czy­imi śla­dami, po­ru­sza­łam się w ciem­no­ści tak ci­cho, jak to tylko było moż­liwe. Oce­ni­łam, w któ­rym miej­scu mniej wię­cej do­trę do ścieżki. Układ ale­jek w parku zna­łam rów­nie do­brze jak roz­kład mo­jego wła­snego domu. Są pewne plusy wie­lo­go­dzin­nych wę­dró­wek po róż­nych za­ka­mar­kach Sha­ke­spe­are.

Zło­dziej owi­nął swój łup czar­nym wor­kiem, nie by­łam więc pewna, czy uda mi się go zna­leźć ze względu na pa­nu­jące wszę­dzie egip­skie ciem­no­ści. Gdy­bym nie mu­snęła no­gawką dżin­sów o pla­stik, który wy­dał z sie­bie cha­rak­te­ry­styczny sze­lest, mo­gła­bym po omacku wę­dro­wać po alejce przez na­stępną go­dzinę.

Gdy tylko usły­sza­łam od­głos, przy­kuc­nę­łam. Po chwili to, co po­cząt­kowo uzna­łam za matę z two­rzywa sztucz­nego, oka­zało się dwoma ogrom­nymi wor­kami na śmieci. Je­den za­ło­żony od góry, a drugi od dołu, na­cho­dziły na sie­bie w po­ło­wie, okry­wa­jąc coś du­żego i mięk­kiego. Do­tknę­łam pa­kunku i pod czymś mięk­kim wy­czu­łam coś twar­dego i nie­rów­nego. Coś, co tro­chę za bar­dzo przy­po­mi­nało ludz­kie że­bra.

Przy­gry­złam dolną wargę, żeby przy­pad­kiem nie krzyk­nąć.

W mil­cze­niu wal­czy­łam z wszech­ogar­nia­ją­cym pra­gnie­niem, by ze­rwać się na równe nogi i uciec. Po kilku głę­bo­kich od­de­chach wy­gra­łam. Przy­go­to­wa­łam się na to, co mu­sia­łam zro­bić, lecz nie od­wa­ży­ła­bym się dzia­łać w ciem­no­ści.

Się­gnę­łam do kie­szeni wia­trówki i wy­cią­gnę­łam lekką, małą, lecz sil­nie świe­cącą la­tarkę, która kie­dyś spodo­bała mi się w Wal-Mar­cie. Nie wsta­jąc, prze­su­nę­łam się tak, by moje ciało zna­la­zło się mię­dzy blo­kiem miesz­kal­nym a tym, co było na ziemi. Pstryk­nę­łam przy­ci­skiem.

Znów roz­gnie­wa­łam się na sie­bie, gdy zo­ba­czy­łam, jak bar­dzo trzęsą mi się ręce. Roz­su­nę­łam worki na ja­kieś dzie­sięć cen­ty­me­trów. Zo­ba­czy­łam po­dartą, spraną ko­szulę mę­ską w zie­lo­no­po­ma­rań­czową szkocką kratę. Kie­szeń klatki pier­sio­wej mu­siała o coś za­cze­pić – była czę­ściowo od­pruta wzdłuż szwu i bra­ko­wało frag­mentu ma­te­riału.

Po­zna­łam tę ko­szulę. Kiedy wi­dzia­łam ją po raz ostatni, nie była po­darta.

Wsu­nę­łam rękę do worka tro­chę z boku i zna­la­złam dłoń. Chwy­ci­łam nad­gar­stek w miej­scu, w któ­rym po­win­nam wy­czuć tętno.

W środku chłod­nej nocy w Sha­ke­spe­are ku­ca­łam wśród drzew, trzy­ma­jąc za rękę mar­twego męż­czy­znę.

A te­raz na pla­sti­ko­wych wor­kach bez­myśl­nie zo­sta­wi­łam od­ci­ski pal­ców.

Mniej wię­cej czter­dzie­ści mi­nut póź­niej sie­dzia­łam w swo­jej sy­pialni. Wresz­cie pa­da­łam na nos ze zmę­cze­nia.

Wy­ję­łam ciało z wor­ków.

Po­twier­dzi­łam toż­sa­mość trupa i jego stan. Nie od­dy­chał, nie mo­głam też wy­czuć tętna.

Wy­szłam z ar­bo­re­tum, wie­dząc, że zo­sta­wi­łam za sobą ślady. Nie mo­głam tego unik­nąć. Wpa­dłam na po­mysł, że przy­naj­mniej wyjdę tą samą drogą, którą przy­szłam, żeby cho­ciaż tro­chę je za­trzeć. Wy­nu­rzy­łam się z krza­ków na ulicę La­tham i prze­szłam na drugą stronę da­leko poza za­się­giem wzroku miesz­kań­ców bloku. Skra­da­jąc się, okrą­ży­łam dom Carl­tona Coc­kro­fta, ci­cho prze­cho­dząc przez jego po­dwórko, by na ko­niec do­trzeć do wła­snego domu.

Za­uwa­ży­łam, że zło­dziej od­sta­wił wó­zek. Na pierw­szy rzut oka po­jem­niki na śmieci znaj­do­wały się na swo­ich miej­scach, lecz po chwili stwier­dzi­łam, że od­wró­cił ich ko­lej­ność. Nie­bie­ski po­jem­nik za­wsze stał po pra­wej, a brą­zowy po le­wej stro­nie. Otwo­rzy­łam tylne drzwi i we­szłam do środka, nie za­pa­la­jąc świa­tła. Zna­la­złam wła­ściwą szu­fladę ku­chen­nej szafki i wy­ję­łam dwie za­pinki. Uży­łam ich do za­mknię­cia wor­ków na śmieci, które wcze­śniej znaj­do­wały się w po­jem­ni­kach. Po­tem wło­ży­łam do środka nowe worki – te, w które wcze­śniej za­pa­ko­wano ciało – i za­mknę­łam pierw­szy kom­plet wor­ków w dru­gim. Po­my­śla­łam so­bie, że nie po­win­nam oglą­dać wózka w środku nocy, a wcią­ga­nie go do domu spo­wo­do­wa­łoby za dużo ha­łasu. Bę­dzie mu­siał po­cze­kać do rana.

Zro­bi­łam wszystko, co mo­głam, by za­trzeć mi­mo­wolny współ­udział w wy­da­rze­niach, które ro­ze­grały się tej nocy.

Po­win­nam już się po­ło­żyć, lecz nie opusz­czało mnie prze­czu­cie, że o czymś za­po­mnia­łam. W ten spo­sób przy­po­mi­nało o so­bie wy­cho­wa­nie dziew­czynki ty­powe dla klasy śred­niej, zresztą jak za­wsze w naj­mniej spo­dzie­wa­nej i od­po­wied­niej po­rze. Do­cze­sne szczątki zna­nej mi osoby le­żały sa­mot­nie w ciem­no­ściach. Tak nie po­winno być.

Nie mo­głam za­te­le­fo­no­wać na po­ste­ru­nek po­li­cji, bo praw­do­po­dob­nie po­łą­cze­nia przy­cho­dzące na­gry­wano lub ina­czej no­to­wano, na­wet w tak ma­łej mie­ści­nie jak Sha­ke­spe­are. A może po­win­nam po pro­stu o wszyst­kim za­po­mnieć? I tak ktoś znaj­dzie go rano. A je­żeli będą to małe dzieci, miesz­ka­jące przy ulicy La­tham... Na­gle przy­szedł mi do głowy po­mysł, do kogo po­win­nam za­te­le­fo­no­wać. Za­wa­ha­łam się, krę­cąc młynka pal­cami. Pod­świa­do­mość mó­wiła, że to nie­zbyt roz­sądna de­cy­zja. Weź się do ro­boty i skończ wresz­cie z tym wszyst­kim – po­wie­dzia­łam so­bie.

Wy­ję­łam la­tarkę. Po­sił­ku­jąc się jej słab­ną­cym bla­skiem, w ma­leń­kiej książce te­le­fo­nicz­nej od­czy­ta­łam nu­mer. Wy­stu­ka­łam wła­ściwe cy­fry, wy­słu­cha­łam trzech sy­gna­łów, po któ­rych ode­zwał się za­spany mę­ski głos:

– Claude Frie­drich.

– Po­słu­chaj – po­wie­dzia­łam, zdzi­wiona, jak szorstko i chra­pli­wie za­brzmiały moje słowa. Od­cze­ka­łam chwilę.

– Okej – w gło­sie mo­jego roz­mówcy za­brzmiała nutka czuj­no­ści.

– W parku po dru­giej stro­nie ulicy jest trup – po­wie­dzia­łam i odło­ży­łam słu­chawkę.

Dys­kret­nie wśli­znę­łam się do po­koju tre­nin­go­wego. Przez okno do­strze­głam, że na pierw­szym pię­trze w miesz­ka­niu Claude’a Frie­dri­cha tuż obok De­edry Dean za­pa­liło się świa­tło.

Zro­bi­łam wszystko, co mo­głam.

Z mi­łym po­czu­ciem do­brze speł­nio­nego obo­wiązku prze­bra­łam się w nocną ko­szulę. Z ulicy do­biegł mnie od­głos sa­mo­chodu, więc na pal­cach we­szłam do ciem­nego sa­lonu, żeby wyj­rzeć na ze­wnątrz. Frie­drich po­trak­to­wał mój te­le­fon bar­dzo po­waż­nie. W po­śpiesz­nie na­rzu­co­nym na sie­bie ubra­niu roz­ma­wiał z jed­nym z po­li­cjan­tów z noc­nego pa­trolu, To­mem Da­vi­dem Me­ic­kle­joh­nem. Jak się spo­dzie­wa­łam, ru­szyli do parku tą samą alejką, którą wy­brał zło­dziej wózka. Obaj mieli w dło­niach po­tężne la­tarki „czasz­ko­łupy”.

Sprawa za­mknięta – po­my­śla­łam, wra­ca­jąc do sy­pialni i wpeł­za­jąc do dwu­oso­bo­wego łóżka. Okry­łam się koł­drą prze­braną w świeżą po­szewkę, przy­ło­ży­łam głowę do po­duszki i na­tych­miast – wresz­cie – za­pa­dłam w sen.ROZDZIAŁ 2

Na­za­jutrz był wto­rek. Tego dnia przed po­łu­dniem przy­cho­dzę do pani Ma­rie Ho­fstet­tler. Jej syn Chuck mieszka w Mem­phis. In­te­re­suje się matką, lecz nie na tyle, by za­dać so­bie trud przy­jazdu do Sha­ke­spe­are i zo­ba­czyć się z nią oso­bi­ście. Za­miast tego do­brze mi płaci za to, bym dwa razy w ty­go­dniu do­trzy­my­wała jej to­wa­rzy­stwa.

Za­wsze tro­chę sprzą­tam, prze­pusz­czam gar­de­robę pani Ho­fstet­tler przez pralkę i su­szarkę, a od czasu do czasu za­bie­ram ją do zna­jo­mych, do Kmarta lub Kro­gera, je­żeli pani Ho­fstet­tler czuje się wy­star­cza­jąco „zwinna”, jak to okre­śla.

Drogę z domu do bloku po­ko­na­łam pie­chotą. We­szłam skrzy­pią­cymi drzwiami fron­to­wymi. Cho­ciaż mam wła­sny klucz do jej miesz­ka­nia, lekko za­stu­ka­łam w pierw­sze drzwi po le­wej stro­nie, in­for­mu­jąc ją, że mam za­miar wejść. Na szczę­ście już wstała. Ucie­szy­łam się, bo były i ta­kie dni, gdy zbo­lała le­żała jesz­cze w łóżku.

– Ze­szłej nocy w ogóle nie zmru­ży­łam oka! – wy­krzyk­nęła na po­wi­ta­nie.

Ma­rie Ho­fstet­tler skoń­czyła osiem­dzie­siąt pięć lat. Z wy­glądu przy­po­mina po­marsz­czony, su­szony owoc mo­reli. Ma siwe je­dwa­bi­ste i cien­kie włosy, które cze­sze w nie­zbyt fo­remny kok. (Wiem, ile kosz­tuje ją sa­mo­dzielne uło­że­nie fry­zury. Kie­dyś w chwili za­ćmie­nia umy­słu za­su­ge­ro­wa­łam, żeby ścięła się na krótko. Na­bur­mu­szona nie od­zy­wała się do mnie przez całą go­dzinę). Dzi­siaj rano zdą­żyła na­wet wło­żyć sztuczną szczękę i ubrać się w su­kienkę w nie­bie­sko-czer­wone pa­ski, w któ­rej cho­dzi po domu. Naj­wy­raź­niej eks­cy­ta­cja do­brze jej robi.

– Wi­dzia­łam, że po­li­cja za­mknęła ta­śmą ścieżkę do parku – sko­men­to­wa­łam naj­bar­dziej bez­na­mięt­nym gło­sem, na jaki było mnie stać.

Ża­den ro­do­wity miesz­ka­niec Sha­ke­spe­are nie na­zy­wał Es­tes Ar­bo­re­tum ina­czej jak tylko „par­kiem”. Czas naj­wyż­szy, żeby po czte­rech la­tach na­brać choć tro­chę miej­sco­wego sznytu.

– Nie sły­sza­łaś tego okrop­nego za­mie­sza­nia?

– Nic a nic – od­par­łam zgod­nie z prawdą. – Spa­łam jak za­bita. – Z tymi słowy po­szłam do sy­pialni pani Ho­fstet­tler, gdzie stał kosz z brudną bie­li­zną.

– Po­zaz­dro­ścić głę­bo­kiego snu – krzyk­nęła za mną sta­ruszka. – Ko­chana, po ca­łej ulicy jeź­dziły ra­dio­wozy. Tam i z po­wro­tem. Wi­dzia­łam też am­bu­lans. A ilu było ga­piów!

– Nie mam po­ję­cia, co mo­gło się stać, więc nie mogę pani o ni­czym opo­wie­dzieć – po­wie­dzia­łam z uda­wa­nym ża­lem.

Zwy­kle nie plot­kuję z klien­tami, ale po­dzi­wiam Ma­rie Ho­fstet­tler za to, że nie na­rzeka ani nie cze­pia się dro­bia­zgów.

– W ta­kim ra­zie trzeba włą­czyć ra­dio – za­ko­men­de­ro­wała z za­pa­łem. – Może po­wie­dzą, co się stało. A jak nie, to za­te­le­fo­nuję do De­edry do ra­tu­sza. Ona za­wsze naj­le­piej wie, co w tra­wie pisz­czy.

Włą­czy­łam pralkę. Wszyst­kie osiem miesz­kań – po cztery na dole i na gó­rze – ma taki sam roz­kład, z tym że te od wschodu sta­no­wią lu­strzane od­bi­cie za­chod­nich. Drzwi fron­towe i tylne są za­my­kane o je­de­na­stej wie­czo­rem, a miesz­kań­com nie wolno udo­stęp­niać klu­czy oso­bom nie­po­wo­ła­nym. Od dzie­się­ciu lat, czyli od­kąd wznie­siono bu­dy­nek, Ma­rie zaj­muje miesz­ka­nie od frontu na par­te­rze po pół­noc­nej stro­nie. Oprócz niej tylko Par­don Al­bee miesz­kał tu od po­czątku. Z klatki scho­do­wej wcho­dzi się bez­po­śred­nio do sa­lonu, któ­rego część zaj­muje ja­dal­nia. Za ja­dal­nią znaj­duje się kuch­nia. Jak na wy­naj­mo­wane miesz­ka­nie w bloku, nie bra­kuje w niej sza­fek ani bla­tów ro­bo­czych. Z kuchni i ja­dalni wcho­dzi się do ko­ry­ta­rza. Po pra­wej stro­nie (w miesz­ka­niu Ma­rie) stoi szafa wnę­kowa, w któ­rej zmie­ściły się pralka, su­szarka, półki do prze­cho­wy­wa­nia po­ścieli, środ­ków czy­sto­ści i in­nych dro­bia­zgów. Pra­wie do­kład­nie na­prze­ciw szafki znaj­duje się wej­ście do głów­nej sy­pialni – przy­jem­nej wiel­ko­ści, z bar­dzo dużą za­bu­do­waną wnęką. Ko­lejne drzwi za szafą w ko­ry­ta­rzu wiodą do o wiele mniej­szej sy­pialni dla go­ści, a sam ko­ry­tarz koń­czy się ła­zienką z wiel­kim bal­ko­no­wym oknem z ma­to­wa­nego szkła, kry­ją­cym wyj­ście na drugą klatkę scho­dową – drogę ucieczki w ra­zie po­żaru.

Za­wsze ce­ni­łam so­bie fakt, że drzwi wej­ściowe do miesz­ka­nia usy­tu­owane są nieco z boku, co unie­moż­li­wia wcho­dzą­cym oso­bom bez­po­śred­nie zaj­rze­nie do ła­zienki.

Par­don Al­bee – in­we­stor i wła­ści­ciel bu­dynku w jed­nej oso­bie – miał czel­ność na­zwać go Apar­ta­men­tami Ogro­do­wymi, gdyż miesz­ka­nia fron­towe wy­cho­dzą na ar­bo­re­tum. Jed­nak z tyl­nych wi­dać tylko wy­bru­ko­wany dzie­dzi­niec łą­czący bu­dy­nek z wiatą ga­ra­żową po­dzie­loną na osiem miejsc par­kin­go­wych, zbyt sze­ro­kich na je­den, a zbyt wą­skich na dwa sa­mo­chody. Miesz­kańcy pię­tra mogą roz­ko­szo­wać się wi­do­kiem na tory ko­le­jowe, a da­lej na za­ple­cze sklepu że­la­znego ze sprzę­tem dla drwali.

Na prośbę pani Ho­fstet­tler włą­czy­łam ra­dio i za­czę­łam ro­bić po­rządki w więk­szej sy­pialni. Sta­ruszka na­sta­wiła od­bior­nik nieco gło­śniej, że­bym mo­gła słu­chać wraz z nią – choć do­piero po wni­kli­wej ana­li­zie tego, komu ewen­tu­al­nie mógłby prze­szka­dzać ha­łas. Zde­cy­do­wała wresz­cie, że ni­komu, bo naj­bliżsi są­sie­dzi, T.L. i Alva Yor­ko­wie, za­pewne wy­szli już na swój po­ranny spa­cer, a No­rvel Whit­bread, miesz­ka­jący pię­tro wy­żej, był już w pracy, upił się lub jedno i dru­gie.

Lo­kalna sta­cja ra­diowa, obej­mu­jąca swoim za­się­giem więk­szość ob­szaru hrabstw Harts­field i Creek, gra tak zwa­nego kla­sycz­nego rocka. W od­bior­niku Ma­rie była za­pro­gra­mo­wana pod osob­nym przy­ci­skiem. Me­lo­dia, którą usły­sza­łam naj­pierw, kie­dyś mi się po­do­bała – na długo, za­nim po­rzą­dek dzienny mo­jego ży­cia uległ tak znacz­nemu... hmm... uprosz­cze­niu. Uśmiech­nę­łam się, pod­no­sząc z to­a­letki stare fi­gurki por­ce­la­nowe, i bar­dzo sta­ran­nie je prze­tar­łam. Pio­senka skoń­czyła się, spoj­rza­łam na ze­ga­rek i za­raz po sy­gnale czasu ode­zwała się spi­kerka. Mó­wiła z tak sil­nym po­łu­dnio­wym ak­cen­tem z Ar­kan­sas, że na­wet po czte­rech la­tach po­bytu w mia­steczku mu­sia­łam dość uważ­nie się przy­słu­chi­wać, żeby ją zro­zu­mieć.

– Wia­do­mo­ści lo­kalne – ode­zwał się no­sowy głos z wy­stu­dio­waną po­wagą. – Około go­dziny dru­giej trzy­dzie­ści w nocy w parku Es­tes Ar­bo­re­tum w mie­ście Sha­ke­spe­are zna­le­ziono zwłoki Par­dona Al­bee, zna­nego in­we­stora w branży bu­dow­la­nej z Harts­field Co­unty. Po­li­cja pod­jęła dzia­ła­nia na pod­sta­wie ano­ni­mo­wego zgło­sze­nia te­le­fo­nicz­nego. Ko­men­dant Claude Frie­drich stwier­dził, że przy­czyna zgonu na ra­zie nie jest znana, lecz nie wy­klu­cza udziału osób trze­cich. De­nat przez całe ży­cie miesz­kał w Sha­ke­spe­are i na­le­żał do miej­sco­wego Zjed­no­czo­nego Ko­ścioła Pro­te­stanc­kiego. Inne wia­do­mo­ści. Sąd hrab­stwa Creek ska­zał Har­leya Dona Mur­rella na dwa­dzie­ścia lat za upro­wa­dze­nie i gwałt...

– To nie­moż­liwe! – wy­krzyk­nęła na­prawdę po­ru­szona pani Ho­fstet­tler.

Ostroż­nie odło­ży­łam na miej­sce pa­sterkę, którą wła­śnie prze­cie­ra­łam, i po­bie­głam do sa­lonu.

– Lily, to straszne! My­ślisz, że ktoś mógł go za­bić i ob­ra­bo­wać wła­śnie tu­taj? Komu te­raz bę­dziemy pła­cić czynsz, skoro Par­don Al­bee nie żyje? I kto odzie­dzi­czy po nim bu­dy­nek?

Od­ru­chowo po­da­łam sta­ruszce chu­s­teczkę hi­gie­niczną. Po­my­śla­łam, że kto jak kto, ale ona za­wsze prze­cho­dzi od razu do sedna sprawy. Rze­czy­wi­ście – do kogo te­raz bę­dzie na­le­żał bu­dy­nek? Gdy ze­szłej nocy w świe­tle la­tarki po­zna­łam brzydką zie­lono-po­ma­rań­czową kra­cia­stą ko­szulę Par­dona Al­bee, nie o tym naj­pierw po­my­śla­łam.

Od­po­wiedź nie miała bez­po­śred­niego wpływu na moje ży­cie, gdyż nie wy­naj­mo­wa­łam, lecz ku­pi­łam dom od Par­dona, po­dob­nie zresztą jak mój są­siad. O ile wie­dzia­łam, Par­don sprze­dał działki le­żące na pół­noc od ulicy Track i do rogu Ja­ma­ica Street Zjed­no­czo­nemu Ko­ścio­łowi Pro­te­stanc­kiemu – związ­kowi róż­nych odła­mów re­li­gij­nych, który zu­peł­nie nie­ocze­ki­wa­nie roz­kwi­tał. Je­dyną nie­ru­cho­mo­ścią, którą w ostat­nich la­tach po­sia­dał jesz­cze na wła­sność, były Apar­ta­menty Ogro­dowe. Wy­ży­wał się w roli wła­ści­ciela. Uwa­żał się za główną po­stać cze­goś w ro­dzaju se­rialu te­le­wi­zyj­nego, w któ­rym grał rolę do­brego go­spo­da­rza domu, po­ma­ga­ją­cego wszyst­kim miesz­kań­com roz­wią­zy­wać pro­blemy i zna­ją­cego wszyst­kie ich naj­in­tym­niej­sze se­krety.

A przy­naj­mniej bar­dzo się sta­rał, aby tak było.

– Mu­szę za­te­le­fo­no­wać. Lily, tak się cie­szę, że je­steś dziś ze mną!

Pani Ho­fstet­tler była bar­dziej po­ru­szona niż kie­dy­kol­wiek przed­tem. Pa­mię­tam, jak kie­dyś przez dwa ty­go­dnie ki­piała ze zło­ści, gdy mi­ni­strant w ko­ściele epi­sko­pal­nym świę­tego Ste­fana za­pa­lił w Ad­wen­cie nie­wła­ściwą świecę.

– Do kogo chciała pani za­te­le­fo­no­wać? – za­py­ta­łam, od­kła­da­jąc ście­reczkę.

– Na po­li­cję. Par­don był wczo­raj u mnie. Wiesz, jak za­wsze pierw­szego. Na ko­niec mie­siąca Chuck prze­syła mi czek, skła­dam go w banku, a pierw­szego przy­cho­dzi do mnie pan Al­bee. Punk­tu­al­nie jak w ze­garku. Za­wsze mam dla niego przy­go­to­wany czek. Kładę go o tu, na stole, a on za­wsze... My­ślę, że po­win­nam po­wie­dzieć po­li­cji, że u mnie był!

– W ta­kim ra­zie wy­biorę nu­mer.

Mia­łam na­dzieję, że uspo­koi się tro­chę po roz­mo­wie. Ku mo­jemu zdzi­wie­niu i za­nie­po­ko­je­niu, dys­po­zy­torka ko­mendy po­li­cji w Sha­ke­spe­are obie­cała jej, że przy­ślą ko­goś, kto wy­słu­cha, co pani Ho­fstet­tler ma do po­wie­dze­nia.

– Le­piej za­parz kawę, Lily – po­pro­siła. – Może po­li­cjant bę­dzie chciał się na­pić? Co mo­gło się stać Par­do­nowi? To nie do wiary! Jesz­cze wczo­raj tu stał. O tu, wła­śnie w tym miej­scu. A te­raz nie żyje, choć prze­cież był o ładne dwa­dzie­ścia pięć lat młod­szy ode mnie! Lily, pro­szę cię, weź tę chu­s­teczkę i ułóż pro­sto tę po­duszkę na ka­na­pie. Ach, te prze­klęte nogi! Nie masz po­ję­cia, Lily, jak sta­rość po­trafi czło­wie­kowi do­ku­czyć.

Na tak po­sta­wioną sprawę nie ist­niała żadna bez­pieczna od­po­wiedź, więc bły­ska­wicz­nie do­pro­wa­dzi­łam po­kój do po­rządku. Eks­pres za­czął bul­go­tać, miesz­ka­nie było wy­sprzą­tane, zdą­ży­łam jesz­cze mu­snąć gąbką ła­zienkę, gdy ode­zwał się dzwo­nek do drzwi. Wyj­mo­wa­łam wła­śnie ubra­nia z su­szarki, a po­nie­waż za­ra­zi­łam się od Ma­rie pe­dan­tycz­nym za­mi­ło­wa­niem do po­rządku, po­śpiesz­nie za­nio­słam czy­ste pra­nie do go­ścin­nej sy­pialni i, w dro­dze do drzwi wej­ścio­wych, za­mknę­łam szcze­bel­kowe drzwi za­sła­nia­jące pralkę i su­szarkę.

Spo­dzie­wa­łam się płotki, więc coś ści­snęło mnie w sercu, gdy po­zna­łam ko­men­danta po­li­cji – czło­wieka, do któ­rego za­te­le­fo­no­wa­łam w środku nocy.

Usu­nę­łam się na bok i ge­stem dłoni za­pro­si­łam go do środka, prze­kli­na­jąc w du­chu wy­rzuty su­mie­nia i prze­klęty te­le­fon. Oba­wia­łam się, że gdy tylko się ode­zwę, na­tych­miast roz­po­zna mój głos.

Po raz pierw­szy zo­ba­czy­łam Claude’a Frie­dri­cha z tak bli­ska, cho­ciaż oczy­wi­ście wiele razy wi­dy­wa­łam go, jak wy­jeż­dża z pod­jazdu pod blo­kiem, a od czasu do czasu mi­ja­łam go na ko­ry­ta­rzu, gdy sprzą­ta­łam w jed­nym z miesz­kań.

Claude Frie­drich był czter­dzie­sto­kil­ku­let­nim bar­dzo wy­so­kim męż­czy­zną. Mocno opa­lony, miał ja­sno­brą­zowe włosy i wąsy przy­pró­szone si­wi­zną. Z ogo­rza­łej twa­rzy spo­glą­dały na mnie ja­sno­po­pie­late oczy. Ko­men­dant miał nie­wiele zmarsz­czek (za to te, które miał, były tak głę­bo­kie, jakby ktoś wy­stru­gał je dłu­tem), sze­roką twarz i kwa­dra­tową szczękę, sze­ro­kie plecy i ręce, pła­ski brzuch. Broń na jego bio­drze wy­glą­dała bar­dzo na­tu­ral­nie. Gra­na­towy mun­dur spra­wił, że na­tych­miast za­schło mi w ustach, po­czu­łam we­wnątrz nie­po­kój i wście­kłość.

Jesz­cze je­den ma­cho – po­my­śla­łam. Zu­peł­nie jakby mnie sły­szał, Frie­drich na­gle się od­wró­cił. Przy­ła­pał mnie z unie­sio­nymi brwiami i z sar­do­nicz­nie wy­krzy­wioną miną. Przez pełną na­pię­cia chwilę mie­rzy­li­śmy się wzro­kiem.

– Dzień do­bry, pani Ho­fstet­tler – po­wie­dział uprzej­mie, prze­no­sząc spoj­rze­nie na moją pra­co­daw­czy­nię, która mięła chu­s­teczkę w dło­niach.

– Dzię­kuję, że pan przy­szedł, cho­ciaż nie wiem, czy do­brze, że pana fa­ty­go­wa­łam – od­po­wie­działa jed­nym tchem. – Nie chcia­ła­bym panu nie­po­trzeb­nie za­bie­rać czasu. Pro­szę, niech pan usią­dzie.

Ge­stem wska­zała mu obitą kwie­ci­stym ma­te­ria­łem ka­napę, sto­jącą na wprost te­le­wi­zora i na­prze­ciw jej ulu­bio­nego roz­kła­da­nego fo­tela.

– Dzię­kuję pani. Na­prawdę to dla mnie ża­den kło­pot – uspo­koił ją Frie­drich. Bez dwóch zdań, umiał się zna­leźć. Usiadł z wdzięcz­no­ścią, jakby stał od ty­go­dnia. Ru­szy­łam do kuchni i otwo­rzy­łam znaj­du­jące się nad bla­tem okienko. Za ple­cami na­szego go­ścia po­sta­wi­łam dzba­nek z kawą. Wi­dząc go, pani Ho­fstet­tler na­tych­miast za­częła za­cho­wy­wać się jak go­spo­dyni, co po­mo­gło jej od­zy­skać spo­kój.

– Co za nie­takt z mo­jej strony – wy­rzu­cała so­bie, zwra­ca­jąc ła­godne, spło­wiałe nie­bie­skie oczy na go­ścia. – Pro­szę się po­czę­sto­wać kawą. Pija pan ze śmie­tanką i z cu­krem?

– Dzię­kuję bar­dzo – od­parł Frie­drich. – Po­pro­szę o czarną.

– Lily, czy mo­gła­byś po­dać panu ko­men­dan­towi kawę? Ja chyba nie będę piła, ale ty na­lej so­bie i do­siądź się do nas. Młody czło­wieku, mam wra­że­nie, że zna­łam two­jego ojca... – Z tymi słowy pani Ho­fstet­tler roz­po­częła nie­unik­nioną ana­lizę po­kre­wieństw, które spra­wiały, że po­wi­ta­nia lu­dzi z ame­ry­kań­skiego Po­łu­dnia są tak wy­lewne i trwają tak długo.

Wie­dząc, że star­szej pani spra­wię tym ra­dość, po­ło­ży­łam na tacy ser­we­tki, ta­le­rzyk z her­bat­ni­kami (tę sła­bość trzyma w se­kre­cie – Ma­rie prze­pada za cze­ko­la­do­wymi Ke­ebler Elves z cze­ko­la­do­wym na­dzie­niem) i dwie pełne po brzegi fi­li­żanki kawy. Jed­no­cze­śnie słu­cha­łam, jak Frie­drich opo­wiada o pracy po­li­cjanta w Lit­tle Rock i pod­ję­ciu de­cy­zji o po­wro­cie w ro­dzinne strony, gdy w krót­kich od­stę­pach czasu zmarł jego oj­ciec, on sam roz­wiódł się, a w Sha­ke­spe­are zwol­niło się sta­no­wi­sko ko­men­danta po­li­cji. Wspo­mniał o ra­do­ści, jaką czer­pie z po­now­nego od­kry­cia swo­bod­niej­szego tempa ży­cia w ma­łym mie­ście.

Był do­bry w te klocki, mu­sia­łam przy­znać po raz ko­lejny.

Ukła­da­jąc ser­we­tki w za­cho­dzące na sie­bie trój­kąty na tacy zdo­bio­nej ja­snymi mo­ty­wami kwia­to­wymi, przy­zna­łam się sama przed sobą, że od­czu­wam nie­po­kój. Jak długo można mil­czeć jak ko­łek i nie wyjść na dzi­waczkę? Z dru­giej strony prze­cież spał, kiedy do niego za­te­le­fo­no­wa­łam. Po­wie­dzia­łam tak nie­wiele, więc na ja­kiej pod­sta­wie miałby roz­po­znać mój głos?

Płyn­nym ru­chem pod­nio­słam tacę i za­nio­słam do sa­lonu. Po­da­łam Frie­dri­chowi fi­li­żankę. Te­raz, gdy znów zna­la­złam się bli­sko niego, jesz­cze wy­raź­niej uświa­do­mi­łam so­bie, jak po­tęż­nie jest zbu­do­wany.

– Prze­pra­szam, ale my chyba jesz­cze się nie znamy – za­czął tak­tow­nie Frie­drich, gdy przy­sia­dłam na twar­dym fo­telu na­prze­ciw niego.

– Bar­dzo pana prze­pra­szam! – po­wie­działa pani Ho­fstet­tler smut­nie, po­trzą­sa­jąc głową. – Ta straszna wia­do­mość zu­peł­nie wy­trą­ciła mnie z rów­no­wagi. Pa­nie ko­men­dan­cie, to panna Lily Bard. Mieszka w domu obok na­szego bloku. Od­kąd się prze­nio­sła do Sha­ke­spe­are, jest dla nas nie­za­stą­piona.

No tak, na pa­nią Ho­fstet­tler za­wsze można li­czyć. Mo­głam się spo­dzie­wać, że nie prze­gapi spo­sob­no­ści do ode­gra­nia roli swatki.

– Wi­dzia­łem już pa­nią tu i tam – po­wie­dział, uprzej­mie su­ge­ru­jąc, że ża­den męż­czy­zna nie może przejść obok mnie obo­jęt­nie.

– Sprzą­tam u De­edry Dean – od­po­wie­dzia­łam krótko.

– Czy była pani wczo­raj w tym bu­dynku?

– Tak.

Cze­kał, że­bym po­wie­działa coś wię­cej. Ale nie po­wie­dzia­łam.

– W ta­kim ra­zie mu­simy po­roz­ma­wiać póź­niej, kiedy bę­dzie pani miała wolne – za­koń­czył miękko, jakby zwra­cał się do zgrzy­bia­łej stu­latki lub osoby upo­śle­dzo­nej umy­słowo.

Nie­zbyt uprzej­mie ski­nę­łam głową.

– Mam prze­rwę mię­dzy czwartą a wpół do szó­stej.

– W ta­kim ra­zie zaj­rzę wtedy do pani – oznaj­mił, nie da­jąc mi czasu na wy­ra­że­nie zgody i ja­sno­po­pie­la­tymi oczami spoj­rzał na go­spo­dy­nię.

– Wspo­mi­nała pani, że wi­działa wczo­raj Par­dona Al­bee.

– Było tak – za­częła pani Ho­fstet­tler, jakby z cho­ro­bliwą lu­bo­ścią do­bie­rała słowa. – Par­don za­wsze przy­cho­dzi około dzie­wią­tej rano pierw­szego dnia mie­siąca... po czynsz. Wiem, że woli, jak miesz­kańcy za­glą­dają do jego miesz­ka­nia, ale przy­cho­dzi do mnie, bo cza­sami mogę się ru­szać, a kiedy in­dziej nie. Do­póki rano nie otwo­rzę oczu, nie wiem, jak się będę czuła. – Po­krę­ciła głową, pod­su­mo­wu­jąc nie­prze­wi­dy­walną na­turę cho­roby i sta­ro­ści, na co Frie­drich od­po­wie­dział współ­czu­ją­cym mruk­nię­ciem.

– Za­dzwo­nił do drzwi, więc go wpu­ści­łam – kon­ty­nu­owała w sku­pie­niu pani Ho­fstet­tler. – Miał na so­bie po­ma­rań­czowo-zie­loną ko­szulę w kratę i ciem­no­zie­lone spodnie z po­lie­stru... W ta­kich ko­lo­rach mało komu jest do twa­rzy, a już na pewno nie oso­bie o ja­snej kar­na­cji... Ale to nie ma nic do rze­czy. A jesz­cze gdy ktoś jest krępy... No do­brze... Za­ga­dy­wał mnie o po­godę, a ja mu od­po­wia­da­łam. Wie pan, mó­wił to, co zwy­kle mówi się star­szym pa­niom, któ­rych się za do­brze nie zna!

Claude Frie­drich uśmiech­nął się do sie­dzą­cej przed nim by­strej star­szej pani, upił łyk kawy, a po­tem uniósł fi­li­żankę w moją stronę w ge­ście mil­czą­cego uzna­nia.

– Czy wspo­mi­nał coś o swo­ich wczo­raj­szych pla­nach? – za­py­tał tu­bal­nym gło­sem, przy­po­mi­na­ją­cym po­mruk grzmotu z od­dali.

Le­piej się nie wy­chy­lać. Zo­rien­to­wa­łam się, że na­prawdę będę mu­siała uwa­żać. Wbi­łam wzrok w swoją fi­li­żankę. By­łam tak wście­kła na sie­bie za wplą­ta­nie się w śmierć Par­dona Al­bee, że w wy­ob­raźni rzu­ci­łam nią o białą jak śmierć ścianę po­koju. Oczy­wi­ście ni­czego ta­kiego nie zro­bi­łam, nie mo­głam też w ża­den spo­sób ob­wi­niać Ma­rie za kło­poty, które sama ścią­gnę­łam so­bie na głowę. Wes­tchnę­łam ci­cho, a po­tem pod­nio­słam wzrok i na­po­tka­łam zde­cy­do­wane spoj­rze­nie Frie­dri­cha. Niech to szlag.

– Po­wie­dział mi tylko, że musi wró­cić do sie­bie i cze­kać, bo lu­dzie będą przy­no­sić pie­nią­dze. Pan też tu mieszka, pa­nie Frie­drich, więc wie pan, jak bar­dzo Par­don lu­bił do­sta­wać czynsz na czas. Ale wspo­mniał też o czymś, co go za­in­te­re­so­wało, kiedy słu­chał wia­do­mo­ści...

– Kra­jo­wych czy lo­kal­nych? – za­py­tał ła­god­nie Frie­drich.

Za­uwa­ży­łam, że nie prze­ry­wał toku my­śli pani Ho­fstet­tler, ra­czej na­pro­wa­dzał ją na wła­ściwe tory rzu­caną co ja­kiś czas dys­kretną uwagą. Był do­bry w swoim fa­chu. Za­uwa­ży­łam też, że z jego ta­le­rzyka nie­po­strze­że­nie znik­nęły dwa her­bat­niki.

– Tego nie po­wie­dział. – Ma­rie Ho­fstet­tler z ża­lem po­trzą­snęła głową. – Ale mia­łam wra­że­nie, że z cze­goś się cie­szył. Wie pan, Par­don był... nie bar­dzo wiem, jak to po­wie­dzieć, skoro już go nie ma... lu­bił wie­dzieć, co w tra­wie pisz­czy – do­koń­czyła de­li­kat­nie, lekko marsz­cząc brwi i ki­wa­jąc głową.

Na­zy­wał to „życz­li­wym za­in­te­re­so­wa­niem”.

Ja na­zy­wa­łam to zu­peł­nie ina­czej.

– A czy wczo­raj wi­działa pani swo­ich są­sia­dów? – pa­dło ko­lejne py­ta­nie.

Za­sta­na­wiała się przez chwilę, wy­dy­ma­jąc wargi.

– Wy­da­wało mi się, że sły­sza­łam Alvę i T.L. Yor­ków, mo­ich są­sia­dów, ale oni mieli wró­cić do­piero póź­nym wie­czo­rem, więc pew­nie się po­my­li­łam. Sły­sza­łam też in­nych, jak pu­kali do drzwi Par­dona, wie pan, żeby za­pła­cić czynsz. Kilka razy rano i po po­łu­dniu. Ale pra­wie za­wsze oglą­dam te­le­wi­zję albo słu­cham ra­dia, poza tym nie sły­szę już tak do­brze jak kie­dyś.

– Czy to zna­czy, że po­znała ich pani po gło­sie, czy po pro­stu ktoś krę­cił się po miesz­ka­niu?

Pani Ho­fstet­tler znów się za­my­śliła.

– Chyba jed­nak ktoś krę­cił się po miesz­ka­niu.

– To mo­głam być ja – wtrą­ci­łam. – Zro­bi­łam im za­kupy, głów­nie je­dze­nie, i za­nio­słam do kuchni, a po­tem mia­łam pod­lać kwiaty.

– Sły­sza­łam od­głosy około trze­ciej po po­łu­dniu. Wła­śnie obu­dzi­łam się po drzemce.

– W ta­kim ra­zie to pew­nie by­łam ja.

Frie­drich za­no­to­wał coś w ma­łym ja­do­wi­cie ró­żo­wym ko­ło­no­tat­niku, który ni stąd, ni zo­wąd po­ja­wił się w jego dło­niach.

Spoj­rza­łam na ze­ga­rek. Mu­sia­łam wyjść za pół go­dziny, żeby zdą­żyć do ko­lej­nej pracy, a zo­stały mi jesz­cze do uprząt­nię­cia czy­ste rze­czy Ma­rie.

– Prze­pra­szam – mruk­nę­łam.

Za­nio­słam tacę do kuchni, czu­jąc na ple­cach spoj­rze­nie Frie­dri­cha. Szybko umy­łam i wy­tar­łam na­czy­nia, a po­tem wy­mknę­łam się z kuchni do go­ścin­nego po­koju. Na szczę­ście żadna z wy­pra­nych rze­czy nie wy­ma­gała pra­so­wa­nia, więc w kilka mi­nut udało mi się po­roz­kła­dać wszystko na miej­sca. W my­ślach od­faj­ko­wy­wa­łam ko­lejne po­zy­cje na li­ście obo­wiąz­ków. U Ma­rie zro­bi­łam już wszystko, co zwy­kle mia­łam prze­wi­dziane na wtorki rano. Wrócę w so­botę. Za­bra­kło płynu do my­cia szyb. Zro­bi­łam od­po­wied­nią no­tatkę i przy­cze­pi­łam ją w kuchni do drzwi lo­dówki ser­dusz­kiem na ma­gne­sie z na­pi­sem „Ko­cham Bab­cię”. Ma­rie do­staje pie­nią­dze od Chucka, więc wy­pi­sze mi czek w so­botę.

Ko­men­dant po­li­cji już wy­szedł, gdy wy­nu­rzy­łam się z kuchni. Cze­ka­łam na zna­jome skrzyp­nię­cie drzwi wej­ścio­wych.

– Do wi­dze­nia, pani Ho­fstet­tler – po­wie­dzia­łam.

Ma­rie ga­piła się w prze­strzeń nie­obec­nym wzro­kiem z dłońmi spo­koj­nie sple­cio­nymi na ko­la­nach. Wy­da­wała się za­sko­czona, że jesz­cze tu je­stem.

– Do wi­dze­nia, Lily – po­wie­działa zmę­czo­nym gło­sem. – Tak się cie­szę, że dzi­siaj przy­szłaś. Nie wiem, jak bym so­bie z tym wszyst­kim sama po­ra­dziła.

– Może po­winna pani za­dzwo­nić do syna?

– Nie chcę mu za­wra­cać głowy – stwier­dziła Ma­rie.

– Tak, to rze­czy­wi­ście coś strasz­nego.

Przy­po­mnia­łam so­bie, co czu­łam w ciem­no­ściach, wśród drzew, w środku nocy, gdy w wą­skiej smużce świa­tła la­tarki po­zna­łam ofiarę. Lecz dzięki zna­jo­memu ćwi­cze­niu umy­sło­wemu, po­wta­rza­nemu tak czę­sto jak ćwi­cze­nia bi­cep­sów, za­blo­ko­wa­łam wspo­mnie­nie. Oczy­wi­ście wszystko wy­pły­nie na po­wierzch­nię w in­nym miej­scu i cza­sie, ale wtedy będę już sama.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: