Czyste szaleństwo - ebook
Czyste szaleństwo - ebook
Trzy dni w samochodzie? Biwaki w buszu pełnym pająków i węży? Tak, to czyste szaleństwo, uznała Sadie. Owszem, chciała przeprowadzić wywiad ze znanym artystą, ale dlaczego nie lecą samolotem? Tak, marzyła, żeby zdjęcia zrobił sławny Kent Nelson, ale kto mógł przypuszczać, że to taki gbur i dziwak? Podróż na drugi koniec Australii z tą zwariowaną dziennikarką? Tak, to czyste szaleństwo, uznał Kent. Sadie jest gadatliwa i wścibska. Odżywia się selerem naciowym i marchewką, źle znosi jazdę samochodem, mdleje na widok pająka… Mógłby długo wyliczać, co go w niej irytuje… i pociąga.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9757-6 |
Rozmiar pliku: | 595 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sadie Bliss z zapartym tchem obserwowała niezwykłą scenę. Przechadzając się po wytwornej nowojorskiej galerii wypełnionej tłumem osobistości wystrojonych w olśniewające, połyskujące kreacje, przystanęła zdumiona surowością wnętrza.
Kakofonia głosów i brzęk kieliszków do szampana stopniowo cichły, a cały świat skurczył się do jednego zdjęcia, które stanowiło centralny punkt wystawy.
Śmiertelność.
Oczywiście widziała je już wcześniej w „Timesie”, ale z bliska było w nim coś o wiele bardziej bezpośredniego. Jakby ktoś pstryknął je przed sekundą. Jakby cała tragedia rozgrywała się na jej oczach.
Miała wrażenie, że stała pośrodku wypalonego słońcem, złowrogiego krajobrazu, przytłoczona perfekcyjnie uchwyconym upałem, który migotał niczym piaskowa fatamorgana. Czuła zapach paliwa wydobywający się z pogruchotanego kadłuba helikoptera, widzianego już wcześniej na innych ujęciach. Słyszała krzyki młodego żołnierza, który jedną zakrwawioną rękę przyciskał kurczowo do brzucha, podczas gdy drugą, w której trzymał różaniec, wyciągał w kierunku nieprawdopodobnie błękitnego nieba. Krzyczał do kogoś. Może do Boga? Albo do swojej dziewczyny?
Widziała, jak łzy spływające z oczu żłobiły strumyki na brudnej, ubłoconej twarzy. Odczuwała rozpacz widzianą w blaknących oczach gasnącego człowieka.
Pod zdjęciem umieszczono napis: „Kapral Dwayne Johnson, lat 19, zginął w wyniku ran przed przybyciem pomocy”.
Gęsia skórka i piekące łzy przywróciły Sadie do rzeczywistości. Ruszyła dalej, rozżalona, że nie dostała upragnionego biletu na premierowe otwarcie najbardziej wyczekiwanej wystawy Kenta Nelsona Dekada dywizji. Wszystkie zdjęcia nagrodzonego fotoreportera wywoływały grozę, ale to, które obiegło cały świat, było wyjątkowo wstrząsające.
Portret młodego mężczyzny w obliczu śmierci. Intymna chwila cierpienia.
I choć jako artystka doceniała abstrakcyjne piękno paciorków różańca na tle bezkresnego błękitu południowego nieba, to zdjęcie było zbyt osobiste. Patrząc na nie, czuła się jak intruz.
Przedarła się przez tłum i wyszła z galerii w parną czerwcową noc. Potrzebowała chwili. Może dwóch.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Cztery miesiące później...
Kent Nelson omiatał spojrzeniem port Darling. Zawiesił wzrok na Operze, symbolu Sydney, wciąż odwrócony tyłem do kobiety leniwie bujającej się w fotelu.
– Czy dobrze rozumiem? – spytała Tabitha Fox, stukając piórem o blat biurka i pobrzękując bransoletkami. Ona również podziwiała widok z okien, chociaż w domu miała jeszcze lepszy. – Chcesz przejechać samochodem tysiące kilometrów, żeby strzelić kilka fotek?
Kent się odwrócił. Poczuł silny ból w kostce. Oparł się tyłem o szybę i skrzyżował ramiona na piersi.
– Tak.
Zmarszczyła brwi. Znali się od dawna. Przez pewien czas nawet ze sobą sypiali, ale od wypadku w Afganistanie rzadko go widywano. A dziś zjawił się z propozycją zrobienia zdjęć, które mógł pstryknąć nawet przeciętny fotoreporter.
– A dlaczego?
– Pracuję jako fotograf na twoje zlecenie. Za to mi płacisz.
Miała ochotę parsknąć. Owszem, oficjalnie pracował na zlecenie dla ilustrowanego magazynu „Niedziela z głową”, ale od dawna odrzucał każdą propozycję, a od wypadku prawdopodobnie nie zrobił ani jednego zdjęcia.
Zmrużyła oczy, starając się przeniknąć nieodgadniony wyraz twarzy Kenta.
– Istnieje coś takiego jak samoloty. Są duże, metalowe i nie pytaj mnie jak, ale latają w powietrzu. Mogą cię zabrać, dokąd tylko chcesz.
– Ja nie latam – syknął. Choć mówił dość cicho, Tabitha wyczuła lodowaty ton. Zmroziłby nawet wódkę. Przyglądała mu się przez chwilę, jednocześnie kalkulując, jak obrócić sytuację na swoją korzyść. Palce ozdobione pierścionkami bębniły w biurko.
Wyprawa samochodem przez australijski busz. Tubylcy. Samotność. Radości. Smutki. A co najważniejsze, olśniewające widoki pełne piękna i grozy w doskonałym technikolorze, uchwycone przez światowej sławy, wielokrotnie nagradzanego fotografa podczas pierwszego zlecenia, jakie przyjął od powrotu po tragedii w Afganistanie.
Choćby z tego powodu gazeta będzie się sprzedawała jak ciepłe bułeczki.
– Dobrze – pokiwała głową. – Dwa w cenie jednego. Wyprawa do serca Red Centre i najbardziej zjawiskowe fotki, na jakie cię stać.
– Oprócz tego zdjęcia do wywiadu z Leonardem Pinto?
Znów przytaknęła.
– Postanowiłam wycisnąć z ciebie, ile się da. Bóg jeden wie, kiedy znów poświęcisz nam odrobinę czasu.
Kent chrząknął. Nie znał drugiej kobiety, która byłaby równie twarda w interesach. W ciągu pięciu lat przekształciła „Niedzielę z głową” z sześciostronicowej wkładki w osiemnastostronicowy i ambitny magazyn.
– Powiedz mi, bo zachodzę w głowę, jak go namówiłaś? Pinto? Jest raczej odludkiem.
– To on zgłosił się do mnie.
– Facet, który unika mediów jak ognia i mieszka na największym zadupiu świata?
Uśmiechnęła się.
– Powiedział, że opowie nam o swoim życiu. Nic niezwykłego.
– A świnie potrafią latać – rzucił. – Gdzie jest haczyk?
– Kent, Kent, Kent – cmoknęła niezadowolona. – Jesteś taki cyniczny.
Wzruszył ramionami. Po dziesięciu latach tułaczki od frontu do frontu cynizm był jego drugą naturą.
– No gdzie ten haczyk? – powtórzył.
– Sadie Bliss.
Nastroszył się. Jakaś dziennikareczka z najbardziej wyzywającym nazwiskiem w historii prasy?
– Sadie Bliss?
– Nalegał – przytaknęła.
– I zgodziłaś się? – Zrobił wielkie oczy. Tabitha nie znosiła, gdy mówiono jej, co ma robić. W szczególności nie lubiła, gdy pozbawiano ją absolutnej władzy w redakcji.
Wzruszyła ramionami.
– Jest młoda i niedoświadczona, ale świetnie pisze. A ja – uśmiechnęła się – świetnie redaguję.
– Dlaczego uparł się właśnie na nią. Znają się?
– Nie jestem pewna. Jego sprawa, dlaczego nalegał. Ty też na tym skorzystasz. Dziewczyna może być... – Tabitha wykonała chaotyczny gest w powietrzu, dzwoniąc bransoletkami – ...twoim pilotem.
– Zaraz. Ona ma jechać ze mną? – Trzy tysiące kilometrów uwięziony z obcą kobietą w ciasnym samochodzie? Wolałby już, żeby go powiesili na pasku od jego własnego aparatu fotograficznego. Nie ma mowy.
– A jak inaczej ma powstać reportaż z podróży?
– Nie.
– Tak.
– Nie jestem zbyt towarzyski – powiedział powściągliwie.
– W takim razie dobrze ci to zrobi.
– Jadę sam. Zawsze jeżdżę sam.
– Świetnie – westchnęła. – Sadie może polecieć do Pinto z etatowym fotografem i odwalić robotę w dużo krótszym czasie za połowę ceny. A ty wracaj do swojej jaskini i dalej udawaj, że pracujesz dla tego magazynu.
Odruchowo zacisnął szczęki. Niech to, przyparła go do muru. Przez ostatnich kilka lat spalił za sobą wiele mostów. Miał szczęście, że Tabitha wciąż odbierała jego telefony. Ale całe dnie w samochodzie z kobietą, która nazywa się Sadie Bliss? Czyżby matka obdarowała ją tym cudnym imieniem i nazwiskiem po paru głębszych?
– Chyba jednak jesteś mi coś winien – wyciągnęła asa z rękawa.
– Dobra – mruknął. Chciał, a raczej musiał to zrobić, jeśli myślał o powrocie do gry.
Poza tym faktycznie był jej to winien.
Uśmiechnęła się jak kot, który właśnie zlizał śmietankę.
– Dziękuję.
Chrząknął, podszedł do biurka, lekko utykając, i usiadł.
– Podobają ci się jego akty?
– Uważam, że są wysublimowane. A twoim zdaniem?
– Wszystkie malowane przez niego kobiety są za chude. Jakieś takie androgeniczne.
– Przecież to baletnice.
Akt Leonarda przedstawiający Mariannę Delay, australijską primabalerinę, przyniósł mu międzynarodowe uznanie i zawisł w Galerii Narodowej w Canberze.
– Cóż, z pewnością nie są to apetyczne kobiety.
– Lubisz rubensowskie kształty?
– Lubię krągłości.
Uśmiechnęła się. Fantastycznie. Podniosła słuchawkę, nie spuszczając z niego wzroku.
– Czy Sadie jeszcze jest? – Skinęła głową, obdarowując Kenta uśmiechem Mony Lizy. – Możesz ją tu przysłać? – Odłożyła słuchawkę, zanim recepcjonistka zdążyła odpowiedzieć.
Przymknął powieki.
– Ten uśmieszek jest podejrzany.
– Jesteś równie nieufny, co cyniczny – zaśmiała się.
Wstał, podszedł do okna i ponownie zajął się podziwianiem wspaniałego widoku. Wtedy drzwi się otworzyły.
Wchodząc do eleganckiej części biura, Sadie upewniła się, że jej faliste włosy ściągnięte w ciasny kucyk są pod kontrolą. Przede wszystkim nie wolno jej okazać strachu. I co z tego, że legendarna Tabitha Fox potrafiła doprowadzać do łez nawet dorosłych mężczyzn? Sadie na razie pracowała jako reporter niższego szczebla, ale chyba wreszcie dostanie wielką szansę.
Nawet jeśli pobudki Leo budziły wątpliwości.
– O, Sadie, wejdź. – Tabitha się uśmiechnęła. – Chciałabym ci kogoś przedstawić. – Kiwnęła głową w kierunku Kenta. – Oto twój fotograf Kent Nelson.
Sadie odwróciła się odruchowo, obrzucając wzrokiem szerokie ramiona, zanim dotarło do niej nazwisko. Zszokowana, otworzyła szeroko oczy.
– Ten Kent Nelson? – rzuciła do jego pleców, przywołując w pamięci zdjęcie, które tak głęboko poruszyło ją kilka miesięcy temu.
Zniecierpliwiony przymknął oczy. Świetnie. Fanka.
– We własnej osobie. – Odwrócił się powoli.
Sadie zaniemówiła. Wielokrotnie nagradzany, światowej sławy fotoreporter ma jechać z nią na koniec świat, żeby zrobić parę zdjęć osobliwemu celebrycie?
Omal nie zapytała, kogo tak strasznie wkurzył, ale powściągnęła swą naturalną skłonność do sarkazmu.
Kent zaniemówił, jedno spojrzenie na Sadie sprawiło, że oniemiał. A niełatwo było go zaszokować. Kątem oka wyłapał znaczący uśmieszek Tabithy. Miał nadzieję, że nie wygląda jak idiota. Choć bardzo się starał, nie był w stanie oderwać wzroku od apetycznych krągłości.
Krągłości, które zaczynały się od jej pełnych ust i obejmowały całą resztę.
Oczywiście próbowała poskromić je okropnym prążkowanym kostiumem, ale wyglądały, jakby były gotowe w każdej chwili eksplodować, jakby żyły własnym życiem.
Bliss, czyli błogość? Bardzo adekwatne nazwisko. Facet mógłby umrzeć z głodu, zatracając się w tych kształtach, i nawet by tego nie odczuł.
Wspaniale. Tego mu jeszcze trzeba. Trzy dni w samochodzie z początkującą dziennikarką wyposażoną w ciało, które należałoby opatrzyć znakiem ostrzegawczym.
Sadie patrzyła na Tabithę ze ściągniętymi brwiami.
– Przepraszam. Nie bardzo rozumiem... Kent Nelson ma robić zdjęcia do mojego artykułu?
– Cóóóż – odparła Tabitha przeciągle. – Plany trochę się zmieniły.
Sadie czuła, jak puls łomoce jej w skroniach.
Chcą odebrać jej temat.
Dać komuś innemu.
Chrząknęła.
– Zmieniły się?
Musiała działać szybko i profesjonalnie. Być może nie napisałaby tego artykułu na szóstkę, ale chciała wszystkim udowodnić, że ma zadatki na świetną dziennikarkę. Nikt jej nie powstrzyma, nawet cholerna Tabitha Fox. Koniec z materiałami o biurowych patologiach.
– Chcemy, żebyś napisała dwa artykuły. Reportaż o Pinto. I jeden dodatkowy. – Tabitha rzuciła przelotne spojrzenie na Kenta, po czym znów skupiła się na ambitnej brunetce z dorodnym biustem, która od trzech miesięcy bombardowała jej skrzynkę e-mailową, prosząc o rozmowę.
– Wyprawa przez busz.
Sadie z trudem ukryła radość. Nie pozwoliła sobie nawet na najmniejszy triumfalny uśmieszek, gdy dotarło do niej, że miała napisać dwa artykuły.
– Wyprawa?
Spojrzała na Kenta, który przyglądał jej się z nieodgadnioną miną. Przywykła, że mężczyźni gapią się na nią. Natura obdarzyła ją miseczką w rozmiarze E, dlatego mniej więcej od trzynastego roku życia stała się obiektem męskich fantazji. Ale temu facetowi chodziło po głowie coś zupełnie innego.
Był uosobieniem powagi.
Naturalnie, widziała go wcześniej na zdjęciach. Na jednej z fotografii stał na tle egzotycznych roślin, ubrany w spodnie moro i podkoszulek w kolorze khaki. Ubranie nie było obcisłe, ale koszulka przylegała do jego piersi, podkreślając szeroką klatkę, umięśnione ramiona oraz płaski brzuch. Długie jasnobrązowe włosy założone za uszy, zmierzwione wąsy i kozia bródka. Śmiał się do obiektywu. Oczy przymknięte, wokół ust bruzdy, które czyniły twarz ciekawszą.
Aparat trzymał w dłoni tak, jakby stanowił jej naturalne przedłużenie. W taki sam sposób żołnierze trzymają karabin.
Nigdy nie pociągali jej niechlujni macho w mundurach. Wolała mężczyzn bardziej wyrafinowanych, z zacięciem artystycznym, jak Leo. Ale podczas wystawy w Nowym Jorku z pewnością była w mniejszości.
Do licha, gdyby ten facet pokazał się tam osobiście, z pewnością nie wyszedłby sam.
Dziś prawdopodobnie nie rozpoznałaby go na ulicy. Znikły długie włosy i rzadka bródka, dzięki czemu wyglądał młodziej i bardziej beztrosko. Obcięte na jeżyka włosy podkreślały ładny kształt czaszki i czoła, a lekki zarost – wydatne kości policzkowe i ostro zarysowaną szczękę. No i miał zachwycające usta. Okolone drobnymi zmarszczkami, widocznymi zwłaszcza gdy się uśmiechał.
Teraz jednak był śmiertelnie poważny. Nagle zorientowała się, że nadal gapi się na jego usta. Pośpiesznie odwróciła wzrok.
Niestety, natychmiast znalazła inny punkt zaczepienia. Ułożył ręce w taki sposób, że napięły materiał szarego bawełnianego golfu, podkreślając imponujące rozmiary klatki.
– Tak – odparł bez zająknięcia. – Wyprawa.
Gdy rozważała jego słowa, patrzył jej w oczy, które były równie niesamowite jak reszta. Olbrzymie, ciemnoszare, okolone długimi rzęsami. Nie potrzebowała cienia do powiek ani kredki, by je podkreślić. Jego wzrok powędrował w kierunku kremowej skóry dekoltu. Po wnikliwych oględzinach stwierdził, że Sadie Bliss nie nosi żadnych świecidełek. Brak kolczyków, wisiorków i pierścionków. W przeciwieństwie do Tabithy, Sadie nie miała na sobie niczego, co połyskiwało.
Ani grama makijażu.
Ani kropelki perfum.
Nawet pełne czerwone usta zawdzięczały swój urok wyłącznie naturze.
Sadie chrząknęła, onieśmielona jego spojrzeniem. Spojrzała na Tabithę, wyraźnie szukając pomocy.
– Z Darwin do Borrolooli? To jakieś... tysiąc kilometrów.
Niezbyt dobrze znosiła jazdę samochodem.
Tabitha pokręciła głową, ale to Kent wyjawił kolejną rewelację.
– Tak naprawdę to z Sydney do Borrolooli. Możesz polecieć z Borrolooli do Darwin, a potem z powrotem do Sydney, gdy skończysz wywiad.
Onieśmielenie minęło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zapomniała, że Kent to gwiazda i że chciała zrobić jak najlepsze wrażenie na Tabicie.
– Zwariowałeś? – powiedziała, zwracając się w jego stronę. – To przynajmniej... – szybko przeliczyła w myślach – trzy razy dłuższy dystans.
Zareagował spokojnie na jej wybuch. Miło było dla odmiany usłyszeć odruchową, spontaniczną reakcję, zamiast potulnego podlizywania się, z którym ciągle miał do czynienia jako gwiazda.
– Trzy tysiące trzysta i trzynaście kilometrów – uściślił.
Sadie zemdliło na samą myśl.
– A nie lecimy, bo...?
– Ja nie latam – rzekł bez wahania.
– Będzie wspaniale – wtrąciła szybko Tabitha, zaniepokojona tonem Kenta. – Ty i Kent. Samochód. Dziennik z podróży. Rozległe pustynie Red Centre. Prawdziwa wyprawa. Dziennikarstwo w najczystszej postaci.
Sadie spojrzała na nią jak na wariatkę.
– To zajmie wiele dni.
– Niech zgadnę – powiedział przeciągle Kent, rozbawiony jej przerażeniem. – Dziewczyna z miasta?
– Nie – zaprzeczyła. Choć w istocie była mieszczuchem do szpiku kości. Uwielbiała pasy szybkiego ruchu, zgiełk, bary i festiwale zagranicznych filmów.
– Ja naprawdę bardzo, bardzo źle znoszę jazdę samochodem. – Zabrzmiało to, jakby przyznała się do ciężkiego kalectwa. Szczerze wątpiła, żeby Kent Nelson zgodził się na przystanki co dwie minuty, a być może właśnie tak często będzie musiała wymiotować.
Znów zacisnął szczęki. Świetnie. Trzy dni w samochodzie z rozpuszczoną dziewuchą z miasta o słabym żołądku.
Zapowiadało się coraz lepiej.
– To chyba na takie okazje wymyśli aviomarin? – rzucił drętwo.
Energicznie pokręciła głową.
– Wierz mi, nie życzyłbyś sobie mojego towarzystwa po aviomarinie. Łapię totalny odlot. To niezbyt fajne.
Uniósł brew. Albo zarzygana, albo naćpana. To jak wyprawa przez piekło.
Być może w innym miejscu i w innym momencie swojego życia byłby zachwycony, mając pod ręką odurzoną Miss Krągłości. Teraz jednak zwyciężyła wściekłość.
– Dzięki za ostrzeżenie.
– To może być dla ciebie wielka szansa, Sadie – wtrąciła Tabitha. – Dwa poważne artykuły za jednym zamachem. Oczywiście jeśli uważasz, że nie dasz rady, zawsze możemy poszukać kogoś innego...
Korciło ją, żeby zaprotestować przeciw grubiańskiemu ultimatum, ale się powstrzymała. Tabitha miała rację. To był prezent. Skąd jej szefowa mogła wiedzieć, że denerwowała się spotkaniem z dawnym kochankiem? No i że skoro już miała przed nim stanąć, chciała wyglądać jak milion dolarów, a nie jak miotła?
OK, wyczerpująca podróż samochodem pomoże jej utrzymać drakońską dietę, którą narzuciła sobie dwa dni temu, gdy otrzymała propozycję. Podczas ostatniego spotkania z Leo była bardzo szczupła. Poskramiała krągłości ciągłymi wyrzeczeniami. Nie była smukła z natury. Kiedy zostali parą, potrzebowała nieco czasu, żeby schudnąć. Miłość i zachęty Leo bardzo ją motywowały. Zawsze gdy rozpływał się w zachwytach nad jej szczupłą szyją, wiotkimi nadgarstkami, kościstymi biodrami i mleczną skórą, czuła spełnienie.
Uwielbiał głaskać jej włosy luźno opadające między sterczącymi łopatkami. Twierdził, że przypominają jedwabne fale płynące przez malowniczą dolinę, a jej mlecznobiała skóra stanowi dla nich wspaniały kontrast.
W tamtym czasie jedynie jej piersi nie straciły nic z bujności. I choć Leo wciąż lamentował z tego powodu, nawet najbardziej mordercza dieta nie radziła sobie z ich rozmiarem. Zaproponował nawet, że sfinansuje operację pomniejszenia biustu, a ona była zachwycona. Proszę, oto genialny artysta dostrzegł coś wyjątkowego w jej ciele. Postrzegał je jako dzieło sztuki.
Ekscytowała się statusem muzy, upajała się niemal obsesyjną potrzebą Leo, by stworzyć ją na nowo.
Niestety teraz była zupełnie inną kobietą. Nie taką, jaką pokochał.
Zatem koszmarna wyprawa samochodem miała jeden plus. Głodówka i wymioty pomogą jej stracić kilka kilogramów przed kolejnym spotkaniem z Leo.
– Ależ nie, w porządku – odrzekła energicznie, odrywając się od wspomnień. – Dam radę. Nie mogę tylko obiecać, że tapicerka w wynajętym aucie wróci w nienaruszonym stanie.
– Nie wypożyczymy samochodu. Weźmiemy moją terenówkę.
Sadie pokiwała głową. Jasne. Terenówka. Pan Twardziel Zasadniczy i jego pojazd Batmana dobrze ukryty w jakiejś norze.
– Kiedy ruszamy?
– Wpadnę po ciebie jutro rano. Weź mało rzeczy. Nie musisz się stroić. Tam, dokąd jedziemy, nie serwują drinków z parasolkami.
– Napraaawdę? – spytała słodko. – Jestem zawiedziona.
Zawsze posługiwała się sarkazmem jako tarczą obronną. Z powodu wyglądu na ogół traktowano ją jak słodką idiotkę.
Skoro Kent Nelson nalegał na tę durną wyprawę, niech się zaczyna przyzwyczajać.
Tabitha przyparła ją do muru, ale to jeszcze nie oznacza, że miała udawać szczęśliwą z tego powodu.
Kiedy następnego ranka Kent zadzwonił do drzwi, Sadie była już gotowa. Miała na sobie luźne obcięte dżinsy i skromną koszulkę polo. Rozpuszczone włosy opadały na ramiona, a para płaskich balerinek dopełniała całości. Średniej wielkości plecak i niewielka torba termoizolacyjna czekały przy drzwiach. Zszokowała go metamorfoza z poważnej kobiety sukcesu w służbowej garsonce w dziewczynę z sąsiedztwa. Ubrania nie podkreślały szczególnie jej krągłości, tyle że nie ukryłaby kształtów nawet w worku.
W tym stroju wyglądała wreszcie na swoje dwadzieścia cztery lata. Była o dwanaście lat młodsza od niego.
To jeszcze dziecko, na Boga!
– Co jest w środku? – zapytał, biorąc od niej bagaże. Cieszył się na tę wyprawę. Dawno nie był tak podekscytowany.
Z powodu czekającej go przygody czy może towarzystwa Sadie? Nie umiał odpowiedzieć na to pytanie.
– Piwo imbirowe – odpowiedziała, patrząc, jak napina mu się biceps.
Jeszcze dwa dni temu podziwiałaby męską sylwetkę i harmonijne ruchy. Dzisiaj ten obrazek tylko pogarszał jej samopoczucie. To ostatnia rzecz, której potrzebowała. Nawet bez tego będzie jej wystarczająco niedobrze, gdy pokonają pierwszy zakręt.
– Nie oczekuję, że będziesz moim tragarzem – rzekła cierpko. Nie była kruchą elfetką, która rozpadnie się, niosąc coś cięższego od własnej torebki. Chyba widać na pierwszy rzut oka, prawda? Kent zignorował jej oświadczenie i po prostu energicznie wymaszerował z mieszkania. Zdziwiło ją, że lekko utykał.
Pewnie uraz po wypadku, pomyślała.
Ruszyła za nim. Z obawą popatrzyła na solidnego land rovera zaparkowanego przy drodze. Metalowa szoferka, mocne relingi na dachu i masywne orurowanie. Wyglądał, jakby australijska armia używała go do działań wojennych. No i chyba przechodził testy w chlewie, sądząc po warstwie brudu i błota.
Gapiąc się na ten czołg na kołach, Sadie zastanawiała się z roztargnieniem, co też Kent Nelson sobie rekompensuje.
– Nie wiedziałam, że robią maseczki błotne samochodom – mruknęła.
Chrząknął znacząco, przepakowując rzeczy, by zmieścić jej bagaż.
– Nie jest ani nowa, ani szczególnie ładna, ale świetnie się nadaje.
Sadie wolała ładne auta.
I facetów, którzy nie mówili o samochodach w rodzaju żeńskim. Szczególnie o takich. To auto to przecież stuprocentowy facet.
– Jest klimatyzowana?
Przytaknął. Uniósł torbę z piwem imbirowym.
– Bierzesz ją do środka? – zapytał.
– Tak. Dzięki.
Wzięła torbę, a on zamknął drzwi. Obok klamki spostrzegła ubłoconą naklejkę drużyny futbolowej z Sydney i drugą, popierającą australijskie browary. No tak, Kent wyglądał na faceta, który znał się na piłce. I na piwie.
Leo pijał tylko dżin.
Spojrzał na nią. Poranne słońce oświetlało pulsującą żyłkę na szyi.
– Zabrałaś tabletki? – zapytał szorstko.
– Są pod ręką – poklepała torbę.
– Może powinnaś wziąć jedną teraz? Nie będę stawał co dwie minuty na rzyganie.
Zignorowała groźbę. Perspektywa częstych przystanków jej także nie kojarzyła się z radosnym piknikiem.
– Poczekam, aż wyjedziemy z miasta. Zachowam popisowy numer na bardziej wietrzną okolicę.
Zmrużył oczy i dokładniej przestudiował jej twarz. Tęczówki w kolorze głębokiej szarości otaczały ciemniejsze obwódki.
– Co się dzieje, gdy jesteś naćpana aviomarinem?
Jego usta znalazły się bardzo blisko, i znowu pomyślała, że są doskonałe. Nawet z okalającymi je bruzdami, które niekiedy zmieniały się w głębsze zmarszczki. Jakby jakiś rzeźbiarz wyczarował je specjalnie dla niego. Potrafiła docenić piękno.
Jako kobieta po prostu mu zazdrościła.
Jej własne, niedorzecznie pełne usta, nieskażone kroplą kolagenu wbrew temu, co sugerowała większość złośliwych kobiet, wyglądały teraz jeszcze bardziej karykaturalnie. Dlatego rzadko używała szminki lub błyszczyka. Nie chciała, by jeszcze bardziej przykuwały uwagę.
– Sadie? – ponaglił ją.
Zamrugała energicznie i uświadomiła sobie, że zauważył, jak się na niego gapiła. Co gorsza, zapomniała, o czym rozmawiali. Jej mózg rozpaczliwie próbował odnaleźć trop. Odsunęła się o krok. O czym była mowa?
A tak, o tabletkach.
– Śpiewam – powiedziała. – Głośno i niezbyt dobrze.
Skrzywił się. Świetnie. Uwięziony w samochodzie z Barbie, fanką karaoke.
– Spróbuj się powstrzymać. – Spojrzał na zegarek. – Jedziemy.
Westchnęła i ruszyła na miejsce pasażera. Serce jej łomotało jak szalone. Zew natury? Ekscytacja nową przygodą? Początek błyskotliwej kariery?
Oby to ostatnie, bo inne przyczyny były nie do przyjęcia. Albo lęk przed nieuniknioną chorobą lokomocyjną, albo przed sam na sam w ciasnym wnętrzu z facetem o ustach, które uznała za piękne.
Wdrapała się do monstrum z napędem na cztery koła. Miała metr siedemdziesiąt dwa, ale i tak okazało się, że przydałby się trening skoku o tyczce. W solidnej kabinie czuła się jak w pancernym kokonie. Ledwie zapięła pasy, Kent rzucił jej złożoną mapę.
– Trzymaj. Zaznaczyłem trasę na czerwono.
Spojrzała na niego, jakby już sama myśl o czytaniu podczas jazdy wywołała chorobę.
– Nie masz GPS-u?
Rzucił jej zniecierpliwione spojrzenie.
– Zrobimy to w tradycyjny sposób – powiedział i odpalił silnik.
Cudownie.
– A jeśli zgubimy mapę? – zaszczebiotała. – Nawigacja oparta na gwiazdach?
Drwina w jej głosie rozbawiła go, ale powstrzymał uśmiech. Spojrzał jej prosto w oczy.
– Niestety, zostawiłem sekstant w domu.
Ten wzrok, intensywny, skupiony, osaczał ją niczym sieć. Puls zaczynał wariować, temperatura ciała niebezpiecznie wzrosła.
Z pewnością miał sekstant na swoim miejscu.