- W empik go
Czyste Zło- Potęga Nieumarłych - ebook
Czyste Zło- Potęga Nieumarłych - ebook
Tak zaskakującego zakończenia w świecie fantasy jeszcze nie było.
Sojusz Nieumarłych został rozbity. Okrutnego króla stracono, a wszystkie osłabione martwe rasy rozpierzchły się po całym świecie. Po kilku latach arcylisz Magarion postanowił ponownie połączyć dawniej zaprzyjaźnione rody w mroczne przymierze i wyrównać rachunki z eldarami - ich odwiecznymi wrogami. Tym razem jednak Nieumarli będą mieć znaczną przewagę nad wrogiem. To właśnie teraz mają ogromną szansę zmieść z powierzchni wszystkich żywych - również ludzi oraz święte elfy - i w całości zapanować nad światem. Pomoże im w tym największy czarnoksiężnik, jaki kiedykolwiek się narodził… Wystarczy tylko wskrzesić go do życia…
Myślisz, że czytałeś już wszystko? Prawdziwa fantastyka dopiero przed Tobą!
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-839-0 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nadchodziła noc. Ostatnie promienie słoneczne padały na ciemny, zniszczony ołtarz. Zerwał się porywisty wiatr. Nieopodal miejsca, w którym niegdyś składano ofiary, stała postać w kapturze. Skryta w cieniu, ewidentnie na kogoś czekała. Oprócz jej całkowicie czarnego i brudnego ubioru w oczy rzucała się długa laska, na której podpierał się nieznajomy. Nie był to jednak zwykły kij, ale wielka rózga, nieskazitelnie biała, z wygrawerowanymi dziwnymi, świecącymi napisami. Na jej górnym końcu przymocowany został zielony kamień – piękny szmaragd posiadający magiczną moc.
Słońce schowało się w końcu za chmury, pogrążając krainę Darkfear w nieprzeniknionym mroku. W pobliżu ołtarza coś zaszeleściło. Postać w kapturze spojrzała w tamtym kierunku, ale nic nie zauważyła. Wydawałoby się, że ów mężczyzna nie powinien niczego dostrzec w takiej ciemności, lecz jego doskonały wzrok pozwalał mu widzieć w nocy.
– Jesteś nieostrożny, arcyliszu Magarionie! – zawołał ktoś niespodziewanie, wychodząc z pobliskich zarośli.
– Za to ty spóźniłeś się jak zawsze, wilkołaku Tregonossie! Wiesz, ile czasu tu stoję? – odparł lodowato Nieumarły, zły sam na siebie, że dał się zaskoczyć.
– Naprawdę śpieszyłem się, ale mój rumak nie jest już tak szybki jak za żywota – oświadczył mężczyzna, prowadząc za sobą wierzchowca.
Jego ożywiony koń, o czarnej maści i niesamowicie czerwonych oczach, uderzył kopytami w ziemię. Z tylnych nóg zwierzęcia wystawały pożółkłe kości, a po całym ciele wędrowały czerwie. Największa larwa wyszła właśnie z ukrycia, łapczywie pożerając martwą tkankę rumaka.
– Może czas najwyższy wskrzesić nowego wierzchowca? W końcu ostatnio często używałeś magii śmierci – odezwał się Magarion. – Powiedz mi szczerze, w jakim celu przywoływałeś ludzi ponownie do życia?
– Miałem kilka ważnych powodów, arcyliszu. Nie czas teraz na wyjaśnienia. Doszły mnie słuchy, że chciałeś się ze mną spotkać i porozmawiać o czymś niesamowicie ważnym. Słucham więc – mruknął wymijająco Tregonoss i podszedł do Magariona.
Obaj mężczyźni byli tego samego wzrostu, bardzo podobnie ubrani, z jedną tylko różnicą. Ten, który przyjechał na koniu, zamiast różdżki posiadał długi miecz. W jego rękojeść zostały wtopione małe, białe kości.
– Rzeczywiście chciałem się z tobą widzieć. Jednakże celu naszego spotkania na razie nie zdradzę. Musimy jeszcze trochę poczekać. Wkrótce zjawi się tu osoba niezbędna do przeprowadzenia narady – odparł Magarion, rozglądając się wokół.
– Na kogo więc czekamy, arcyliszu? – Tregonoss zmarszczył nos, gdy poczuł słodki smród rozkładu bijący od Nieumarłego. – Zdradzisz mi choć tę tajemnicę?
– Nie ma takiej potrzeby. Otóż ona już tu jest. Bądź dla niej wyrozumiały, wilkołaku.
W powietrzu obok nich pojawiły się małe, fioletowe punkty, które zaczęły się powiększać. Rosły coraz bardziej i bardziej, aż połączyły się ze sobą, tworząc niebywale piękny, a zarazem przerażający magiczny portal. Minęło kilka chwil, zanim z obiektu wyłoniła się postać. Najpierw było widać tylko jej rózgę. Na jednym z końców została przyczepiona duża ludzka czaszka. Dopiero później pojawiła się głowa nieznajomej z martwymi oczami i o cerze białej jak papier. Następnie ukazała się reszta jej ciała. Brudne, rozczochrane, ciemnosiwe włosy opadały kobiecie na twarz i plecy. Odziana w smolistą pelerynę wiedźma stanęła w końcu w całej swej okazałości przed dwoma mężczyznami.
– Witaj, Faelio! Moje martwe serce cieszy się, że cię widzi – powitał ją Magarion, kłaniając się lekko.
– Ja również się cieszę, że moje uszy mogą ponownie słyszeć twój głos, arcyliszu Magarionie – odpowiedziała kobiecym, a zarazem ochrypłym głosem wiedźma. – Natomiast nadal nie rozumiem, po co sprowadzasz mnie z tak odległych krain. Dlaczego zakłócasz spokój nie tylko mój, ale także moich sióstr? Czekam na wyjaśnienia!
– Wybacz, Faelio, że wcześniej nie wyjaśniłem, dlaczego cię tu sprowadziłem. Jednakże zanim wszystko ci opowiem, chciałbym, abyś poznała mojego druha, wilkołaka Tregonossa! – Arcylisz wskazał różdżką na mężczyznę z mieczem.
Wiedźma rzuciła mu krótkie, krytyczne spojrzenie.
– Wilkołak? Też mi coś! Od kiedy to mamy sojusz z wilkołakami, Magarionie? Czy ty myślisz, że można zaufać pół żywej, pół martwej zwierzynie?
– Jak śmiesz nazywać mnie i moich braci zwierzyną! – zdenerwował się Tregonoss i już mierzył ostrzem w ciało Faelii.
– Minissitarruss! – krzyknął Magarion, unosząc swoją rózgę.
Powietrze wypełnił fioletowy błysk. Miecz wilkołaka i różdżka wiedźmy poszybowały w stronę arcylisza. Mężczyzna złapał je zwinnie i wtedy z głowy spadł mu kaptur. Twarz Magariona była przerażająca. Martwa, zgniła, ciemnozielona, o oczach czarnych jak węgiel, z licznymi głębokimi dziurami.
– Dość tych bzdur! Nie sprowadziłem was po to, abyście wspominali stare czasy ani żeby obrażać nawzajem swoje rasy. Jesteście tu, by raz jeszcze zawrzeć pakt. Pakt Nieumarłych! – zagrzmiał arcylisz, podchodząc nieco bliżej wilkołaka.
– Nadal nie rozumiem – przyznał Tregonoss, mrużąc ślepia z gniewu. – Niby w jakim celu miałbym znów jednoczyć się z takimi wiedźmami jak ona? Nie potrzebuję jej wsparcia!
– Ani ja jego! – wrzasnęła z dezaprobatą Faelia.
– A właśnie że potrzebujecie! Przestańcie się kłócić i wysłuchajcie wreszcie tego, co mam wam do powiedzenia! – ryknął Magarion i wziął głęboki oddech. – Od jakiegoś czasu obserwuję naszych największych wrogów – eldarów. Przed laty uśmiercili oni władcę Nieumarłych – Lorda Nerdiona, a sojusz wiedźm, arcyliszów, szkieletów, duchów, wampirów i wilkołaków rozbił się i podzielił na oddzielne frakcje, o czym z pewnością dobrze wiecie. Od tamtego czasu wojna ustała. Eldarzy zaczęli rozprzestrzeniać się na nasze ziemie i niszczyć martwe gleby, sadząc zielone drzewa. Ich lasy i łąki plugawią tereny, gdzie rosną przeklęte zioła, bez których nie sposób zrobić żadnych dobrych trucizn. Granice eldarów sięgają już północnej krainy Evargord – dawnej stolicy Nieumarłych. Cmentarzyska i siedliska duchów zostały doszczętnie zniszczone, a oni sami błąkają się teraz po świecie, by nigdy nie zaznać spokoju. Oprócz tego niedawno doszły mnie słuchy, że ci głupcy zabili Białego Nekromantę – ostatniego przywódcę duchów. Wkrótce destrukcja dosięgnie nas wszystkich, dlatego musimy coś z tym zrobić. Powinniśmy raz jeszcze połączyć rozbite siły Nieumarłych i odeprzeć eldarów z naszych ziem – zakończył Magarion, wbijając rózgę w trawę.
– Brzmi naprawdę ciekawie, ale jak chcesz pokonać eldarów, mając zaledwie garstkę wiedźm, arcyliszów i wilkołaków? – zapytała z przekąsem Faelia. – Nie mamy nawet przywódcy, który mógłby nami kierować, nie wspominając o tym, że przewaga militarna eldarów jest znacząca.
– Dlatego też potrzebujemy nowych sojuszników, wiedźmo. Wysłałem już gońców do trollów i rakajów. Nie zapomniałem też o naszych starych sprzymierzeńcach. Zobaczymy, czy odpowiedzą na moje wezwanie – zakomunikował dumnie Magarion.
– O wampirach zapomnij, arcyliszu – odchrząknął Tregonoss, robiąc dwa kroki w tył. – Toczą z nami wojnę od jakiegoś czasu i nie zamierzają ustąpić.
– Tego się obawiałem… – oznajmił Magarion, wzdychając przeraźliwie. Wiedział, że wampiry zawsze kroczyły własnymi ścieżkami i nigdy nie utożsamiały się z Nieumarłymi. Jeśli już nawet dołączyły do sojuszu, to i tak dbały tylko o siebie. – W każdym razie pozostaje wciąż nadzieja w innych rasach. O ile pamiętam, trolle również wiele wycierpiały z powodu eldarów, więc z pewnością chętnie się do nas przyłączą. Oczywiście musimy rozważyć jeszcze kwestię waszych ras, moi martwi powiernicy. Przekonajcie swoich braci i swoje siostry, aby po raz drugi przypieczętować przymierze Nieumarłych i na zawsze zmieść eldarów z naszych ziem. Każda pomoc będzie nam potrzebna.
Zapadła przygnębiająca cisza. Magarion patrzył to na wiedźmę, to na wilkołaka, zastanawiając się, o czym teraz myślą. Czy wszystko zrozumieli? Czy zamierzają pomóc mu w tej wojnie? Czy tak jak kiedyś zgodzą się dołączyć do sojuszu Nieumarłych?
– Nawet jeśli moje siostry wam pomogą, to co my z tego będziemy miały? – zapytała wprost Faelia.
– Co wy będziecie z tego miały? – zdziwił się arcylisz, podnosząc dziwacznie brwi. – Czy ty nie widzisz, że ja nie robię nic dla siebie, tylko dla was? Dla WAS, wiedźmo! Myślisz, że eldarzy zostawią w spokoju takie niegroźne czarownice jak ty, kiedy już dotrą do twoich granic? Nie bądź głupia! Zniszczą każdą martwą istotę, która stanie przed nimi! A wtedy, gdy zapragniesz pomocy, może być za późno.
– Co więc proponujesz, Magarionie? – odezwał się wreszcie Tregonoss, gotów do działania.
– Tak jak powiedziałem, musimy formować szyki! Wysłałem już gońców do naszych dawnych sojuszników. Poprosiłem was jako przywódców wiedźm i wilkołaków, żebyście przedstawili problem swoim braciom i siostrom. Co do moich arcyliszów, to zaangażowałem niedawno zielarzy, aby zbierali zioła, które przydadzą się później.
– Rozumiem – odparła wiedźma, poprawiając sobie brudne włosy. – Pozostają jeszcze dwie kwestie. Pierwsza – sprzymierzeńcy eldarów – ludzie. Jak zamierzasz ich wyeliminować? Przecież nawet jeśli zdobędziemy wszystkich Nieumarłych, trudno będzie przeciwstawić się tak licznemu wrogowi.
– Wiem, ale już ja o to zadbam… Mam pomysł, jak wyłączyć ludzi z bitwy na jakiś czas. Eldarzy stracą wtedy sojusznika. Nie martw się, wiedźmo. Moja w tym głowa.
– No tak, arcylisze słyną z tego, że zawsze mają tajemnice. Ufam ci jednak, Magarionie – przyznała Faelia, biorąc swą rózgę od Nieumarłego.
Wilkołak podszedł do Magariona i również zabrał swoją broń. Następnie zbliżył się do martwego rumaka, wsiadł na niego i po raz ostatni przemówił do arcylisza:
– Powiadomię braci o nadchodzącej wojnie. Odezwę się tuż przed zachodem słońca. Wypatruj mnie za dwa dni. Żegnaj, arcyliszu! I ty, wiedźmo! – dodał z niesmakiem, patrząc na Faelię.
Koń wściekle zarżał i już biegł na zachód. Tregonoss zaczął się oddalać, a jego postać malała w oczach Magariona. Kilka chwil później po wilkołaku nie został nawet ślad.
Arcylisz spojrzał na drzewo, które rosło obok starego ołtarza. Czarne jak wrona, pozbawione wszystkich liści. Na najdłuższej gałęzi dostrzegł karakurta – wielkiego, jadowitego pająka o ciemnym odwłoku w jaskrawoczerwone plamy. Zwierzę wędrowało właśnie ospale po roślinie, szukając potencjalnej ofiary.
Nieumarły zastanawiał się, ile dni jeszcze będzie mógł cieszyć się takim widokiem. Widokiem martwej natury, w której śmierć i rozkład są codziennością.
– Ufasz wilkołakom, Magarionie? – zagadnęła pełna wątpliwości Faelia.
– Niekoniecznie. Wciąż pamiętam, jak zaciekle dążyli do tego, aby zdobyć władzę na naszych terenach. Tregonoss jednak się zmienił. Sojusz Nieumarłych jest potrzebny nam wszystkim. Myślę, że on to rozumie.
Silniejszy podmuch wiatru wzniósł do góry suche liście leżące na ziemi. Powietrze wypełniło głośne krakanie ptaków. Hałas z sekundy na sekundę stawał się coraz wyraźniejszy. Niebo przeciął czarny kruk, który zbliżał się prędko do Nieumarłych. Zwierzę obniżyło lot i zaczęło opadać w dół. Po chwili doleciało do swojego celu i trzepocząc zawzięcie skrzydłami, usiadło na ramieniu Magariona.
– Witaj, Gregor, mój ukochany towarzyszu! Moje martwe serce cieszy się, że cię widzi. Mam dla ciebie zadanie.
Kruk popatrzył na arcylisza i kiwnął głową, jak gdyby wszystko zrozumiał. Jego ciemne pióra i białe oczy wzbudzały w Faelii niepokój. Wyjątkowo mocny dziób ptaka z pewnością służył do rozszarpywania ofiar. Na prawym skrzydle miał zaschniętą krew, a na grzbiecie brakowało mu upierzenia. Zwierzę wyglądało tak, jakby niedawno stoczyło zaciętą walkę.
– Śledź mojego druha Tregonossa – kontynuował Magarion. – Nie opuszczaj go na krok! Muszę wiedzieć, po co wskrzeszał ludzi ponownie do życia. Jego lekkomyślne poczynania mogą zepsuć nasze plany. Miej go na oku – zakończył arcylisz i wyrzucił ptaka w górę.
Kruk wzbił się w powietrze i poleciał w stronę, gdzie przed chwilą zniknął wilkołak.
Magarion spojrzał za siebie, a potem na Faelię. Miała dość dziwny wyraz twarzy. Trochę zmartwiony i podejrzliwy. Zupełnie jakby coś ją niepokoiło.
– Jeśli wszystko dobrze pójdzie, to za jakiś czas będziemy świętować zwycięstwo, a ja osobiście wykonam wyrok na królu Eledrionie – władcy eldarów – oznajmił spokojnie arcylisz, przechadzając się wokół ołtarza.
– Magarionie, nadal nie powiedziałeś mi, kto stanie na czele naszego przymierza. Chyba kogoś masz na myśli, prawda? Czy to może ty zamierzasz…
– Nie! Ależ skąd! – zaprzeczył natychmiast arcylisz. Zirytował go fakt, że wiedźma wzięła go za tak pewnego siebie czarnoksiężnika. – Na to stanowisko potrzebujemy kogoś wyjątkowego. Kogoś, kto jeszcze się nie narodził jako Nieumarły, a już nienawidzi eldarów i ludzi bardziej od nas. Kogoś, kto zna dobrze ich mocne i słabe strony. Kogoś, kto niedawno został zabity przez swoją własną rasę. Kogoś, kogo musimy wskrzesić, aby pomógł nam zniszczyć eldarów!
– Domyślam się, że ciało wybrańca nie leży na naszych terenach. Kim zatem on jest, Magarionie? – zapytała podniecona Faelia.
– Jest człowiekiem, wiedźmo! I na terenach ludzi spoczywają jego zwłoki. A my musimy się tam dostać, aby raz jeszcze dać mu życie… Nasze życie… Martwe życie…
– Kim on jest? Jak zginął? – pytała dalej Faelia, uśmiechając się po raz pierwszy.
– Kilkanaście dni temu doszły mnie słuchy, że król zabił następcę tronu. Zabił kogoś, kto teraz zapragnie zemsty na swoim ukochanym ojcu. Zgładził tego, który będzie panem wszystkich Nieumarłych! Zabił najpotężniejszego czarodzieja znanego mi w tym świecie – księcia Ovina!2. TAJEMNICA ELFA
– Pamiętaj! Masz się trzymać blisko mnie! – krzyknął mężczyzna do małego dziecka, idącego tuż za nim.
– Dobrze, tato.
Dziewczynka była wyjątkowo szczupła i niska, z uszami lekko szpiczastymi. Ubrana w srebrną, aksamitną szatę, trochę na nią za dużą, ale odbijającą wszystkie promienie słońca. Jasne oczy siedmiolatki i długie blond włosy nadawały jej nieziemski urok. Pochodziła z krainy Endertree, zamieszkanej tylko i wyłącznie przez rasę świętych elfów, do której należała.
– Musimy znaleźć jeszcze pięć ziół i możemy wracać. Mam nadzieję, że tyle wystarczy na wywar dla twojej matki – oznajmił mężczyzna, szukając czegoś w zaroślach.
Był znacznie większy od swojej córki. Potężne ramiona, chude palce, szpiczaste uszy i złociste włosy dodawały mu męskości. Nosił na sobie zieloną szatę, dzięki której zlewał się z otoczeniem. W lewej ręce trzymał koszyk z ziołami leczniczymi. W drugiej zaś ściskał dość dziwną laskę, wyglądającą prawie tak, jakby ktoś wyrwał potężny korzeń drzewa i zrobił z niego podporę dla elfa. Różdżka ta była skręcona w prawą stronę, a do jej górnego końca został przyczepiony świecący kamień. Jednak nie klejnot czynił tę rózgę wyjątkową. Najdziwniejsze było to, że wokół jasnej poświaty, którą emanował diament, latał chochlik. Niezwykle drobny i cały niebieski, przypominający trochę ważkę. Miał wyraźną główkę i nóżki, co czyniło go podobnym bardziej do małego dziecka niż do owada. Nie dotykał szlachetnego kamienia, tylko krążył wokół niego. Kiedy mężczyzna się poruszył lub gdy wymachiwał swoją różdżką, stworzenie natychmiast leciało tam, gdzie właśnie znajdował się górny koniec rózgi. Wielu świętych elfów zgodnie twierdziło, że dla chochlików magiczne diamenty były narkotykami, które zaspokajały ich wieczny głód.
Zaczęło się ściemniać. Wysokie, zdrowe drzewa zrzucały o tej porze czerwone kwiatostany. Równie piękne krzewy posiadały już soczyste owoce. Wielkie medinille – fantastyczne rośliny z gronami różowych kwiatów – otulały delikatnie grube pnie klonów. Przez wysoką trawę przebiegł właśnie szary lis. Wszędzie wokół tętniło życie. Ptaki w tle ćwierkały, a mniejsze zwierzęta chowały się w dziuplach sosen. Las elfów był rajem nie tylko dla nich samych, ale również dla innych żywych istot tego świata.
Po pewnym czasie dziewczynka oddaliła się od ojca, aby odnaleźć jak najwięcej magicznych ziół. Niepostrzeżenie zniknęła elfowi z pola widzenia. Mężczyzna niczego nie zauważył, gdyż bardziej skupił się na poszukiwaniu roślin niż na opiece nad córką.
W powietrzu, wyjątkowo świeżym i orzeźwiającym, nieoczekiwanie zawisł nieprzyjemny zapach – smród rozkładającego się zwierzęcia. Nie była to jednak zwykła woń padliny. Mężczyzna wyczuł niebezpieczeństwo. Obejrzał się za siebie i spostrzegł, że córki nie ma w pobliżu.
– Mifalirda! Gdzie jesteś? Mifalirda! – wrzeszczał ojciec dziewczynki, obawiając się najgorszego.
– Tutaj – odpowiedziała elfka, która pojawiła się za plecami swojego opiekuna.
– Gdzie byłaś?
– Zbierałam roślinki, tak jak mi kazałeś, tato. Spójrz, co mam w koszyczku!
Święty elf wziął od niej przedmiot i uważnie sprawdził zawartość. Jego uwagę przykuła roślina najmniejsza, najbrudniejsza i najczarniejsza. Wyjął ją i przyjrzał się dokładniej.
– Przecież to jest… Lektofikkenten! – wrzasnął elf, kierując swą różdżkę w niebo.
W powietrzu błyskawicznie rozbłysło białe światło, oświetlając dość duży obszar dookoła nich. Chochlik, który latał obok świecącego kamienia, jakby eksplodował w momencie rzucenia zaklęcia. Padł w bezruchu na ziemię, nie machając już zawzięcie skrzydełkami. Był martwy. Jednakże święty elf nie zwrócił na niego uwagi. Zaczął intensywnie szukać czegoś po zaroślach, aczkolwiek nie znalazł nic niepokojącego.
– Skąd to masz? Wiesz, co to jest? Diabelskie osocze! Najgroźniejsze zioło świata! Nie uwierzę, że tutaj je zerwałaś! Te zioła rosną tylko na terenach Nieumarłych! Więc pytam cię, skąd to masz?
– Wybacz, tatusiu, ale nie wiedziałam, że ta roślinka jest tak groźna… A dał mi ją jakiś pan, a właściwie wymienił się ze mną za niebieskie żądło.
– Jak on wyglądał? – Było to pytanie retoryczne, gdyż ojciec dziecka domyślił się już, kogo Mifalirda spotkała w lesie.
– Dziwnie, nigdy go nie widziałam. Ubrany na fioletowo, miał zakrytą twarz. Dostrzegłam tylko jego czarne oczy. Na dodatek był strasznie zaniedbany i brzydko pachniał. – Twarz dziewczynki wykrzywił grymas, gdy pomachała ostentacyjnie rączką przed nosem.
– Przeklęty arcylisz! Ciekawe, czego on tutaj szukał? Czy wyłącznie nasze zioła sprowadzają go do tej krainy? – zastanawiał się głośno mężczyzna. – W każdym razie musimy wracać i poinformować króla i królową. Oni na pewno będą wiedzieć, co arcylisz może robić na tym terenie. Przynajmniej mam taką nadzieję – zakomunikował elf, złapał córkę za rękę i już dreptał z powrotem do swojej stolicy.
Drzewa, które mijali po drodze, rosły coraz rzadziej. Również mała roślinność zmieniała się, w miarę jak elfy zbliżały się do domu. W tej starej, zdrowej puszczy zakwitły właśnie dzikie datury. Szalenie piękne, różnokolorowe, lejkowate, pachnące kwiaty wyznaczały granice elfiego miasta.
Mifalirda spojrzała na ojca. Miał on dość dziwny wyraz twarzy. Jakby o czymś intensywnie myślał. Dziewczynka skupiła się, mocno wytężając umysł. Zamknęła oczy, by po chwili usłyszeć jego głos w swojej głowie:
Nie, to bez sensu… Nie mogę jej dłużej oszukiwać… Jest taka młoda, niewinna… Na pewno sobie nie poradzi, kiedy odkryje, że jej ojciec…
– Mifalirda! WYNOŚ SIĘ! Mówiłem ci, że pod żadnym pozorem nie wolno ci czytać w cudzych myślach! – wykrzyczał święty elf, poirytowany zachowaniem córki.
– Wybacz, tatusiu, ale nie mogłam się powstrzymać. Coś przede mną ukrywasz?
– To sprawa między mną i Klefrezją. Musisz wiedzieć, iż są tajemnice, o których nie mogę ci powiedzieć. Uszanuj moją decyzję, proszę… – dodał łagodnie, pogrążając się w milczeniu.
Mifalirda nie była głupia. Mimo młodego wieku miała wyjątkowe zdolności. Choć potrafiła czytać w cudzych myślach, to wciąż nie umiała ukryć tego przed osobą, której umysł w danym momencie penetrowała. Wiedziała, że musi się jeszcze wiele nauczyć. Teraz próbowała odgadnąć, co jej ojciec i matka ukrywają. Pragnęła poznać odpowiedź za wszelką cenę. Pocieszała się w duchu, że prędzej czy później ich tajemnica wyjdzie na jaw. To tylko kwestia czasu.
Zapadł zmierzch, kiedy wreszcie elfy stanęły pod główną bramą swojego królestwa. Nawet na nich samych wrota robiły ogromne wrażenie. Wyjątkowo potężne, solidne, a zarazem wyglądające na bardzo delikatne, mogły odeprzeć każdy atak nieprzyjaciela. Stanowiły one jedyne wejście do świata elfów. Na bramie tej pięły się śliczne rośliny o różowych i czerwonych kwiatostanach. Ich silny zapach uderzył w czułe nozdrza Mifalirdy, aż zakręciło jej się w głowie. Na samej górze wrót umieszczony był napis w języku świętych elfów:
Ve’ashe maqste or dejs’amash
– Wieczorne ziołobranie? – zapytał strażnik bramy, spoglądając na koszyk dziewczynki.
Mifalirda aż podskoczyła. Nie widziała w ogóle wartownika do czasu, gdy ten nie przemówił.
– Owszem, przyjacielu. Jej matka jest w potrzebie – rzekł wymijająco święty elf.
– Rozumiem… W takim razie was nie zatrzymuję. Otworzyć przejście!
Ogromne wrota rozchyliły się. Za nimi nie było widać zwyczajnych domów. Zamiast tego rosło tam wiele drzew. Wysokie dęby i klony przykrywały całe niebo. Na niektórych zdrewniałych roślinach przymocowane zostały małe chatki zamieszkiwane przez strażników. Daleko za bramą znajdował się pałac – najważniejszy budynek świętych elfów, gdzie przebywali król Eflieros i królowa Grefelia.
– Moja kochana – mruknął elf, zatrzymując się raptownie na kamiennej ścieżce. – Weź ten koszyk i udaj się sama do naszego domu. Ja wkrótce do was dołączę.
Mifalirda bez słowa wzięła lecznicze zioła i pobiegła do matki. Mężczyzna patrzył za nią, póki ta nie zniknęła za wysoką wieżą. Miał straszne wyrzuty sumienia. Jego życie wypełniało okrutne kłamstwo, do którego wstydził się przyznać. Nie tylko wobec swojej córki, ale także jej matki. Ponadto obawiał się, że przez niego wybuchnie w końcu wojna i ucierpią na tym niewinne osoby.
Powinienem stłumić to w sobie! – pomyślał, żałując wszystkiego, co ostatnio zrobił. Nie mogę już dłużej oszukiwać rodziny. – To postanowiwszy, odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie.
Ojciec Mifalirdy w pośpiechu minął kolejną, lecz tym razem otwartą bramę i stanął na ogromnych schodach, wiodących do pałacu króla. Potężny, solidny budynek robił piorunujące wrażenie. W połowie schodów znajdował się mały dziedziniec, aby zmęczona wspinaczką osoba mogła spokojnie odpocząć. To właśnie tu, w połowie drogi, stały dwa pomniki otoczone żywymi kwiatami. Pozłacane posągi przedstawiały króla i królową, którzy aktualnie sprawowali władzę nad całą rasą elfów.
Mężczyzna wszedł na samą górę, minął strażników i zajrzał do środka. Wnętrze budowli było bardzo dziwne, albowiem większość pałacu porastała roślinność. Strop komnaty wspierał się na filarach usytuowanych po bokach pomieszczenia. Wokół nich rosły różne odmiany bluszczu, mieniąc się czerwonymi i żółtymi kolorami. W samym środku gmachu znajdowała się fontanna, która nadawała budowli urok. Z sufitu zwisały sztandary mieszkańców Endertree. Niczym dywany przykrywały całe górne sklepienie. Miały intensywnie zielone tło wraz ze złotymi lamówkami. W środku umieszczony został herb świętych elfów – jastrząb trzymający w dziobie martwego szczura. Na samym końcu sali stały dwa wielkie trony, zajmowane przez króla i królową.
Ojciec Mifalirdy minął kolejnych strażników, obszedł wspaniałą fontannę i padł na podłogę pałacu, a właściwie na trawę rosnącą tu wszędzie dookoła.
– Elvi-esen, święte elfy! Wybaczcie, mój królu i moja królowo, że przerywam wam wieczorne obrady, ale mam wiadomość zbyt ważną dla naszego ludu, by czekać z jej obwieszczeniem do jutra – zaczął mężczyzna, nie patrząc im w oczy.
– Elvi-esen, druhu. Nic nie szkodzi. Właściwie już skończyliśmy – odparł król Eflieros i gestem ręki wskazał miejsce, gdzie siedziały różne osoby, których wcześniej ojciec Mifalirdy nie zauważył. – Jaką to ważną wiadomość przynosisz?
– Obiecuję, że nie zabiorę wam za wiele czasu – oznajmił elf i prędko opowiedział, co spotkało go w puszczy.
Kiedy skończył mówić, Eflieros wciąż zerkał na niego podejrzliwie. Król nigdy nie darzył ojca Mifalirdy wielkim zaufaniem, zwłaszcza po tym, co ostatnio się stało, dlatego też z dystansem podchodził do jego słów.
– Przede wszystkim muszę ci podziękować, że nas poinformowałeś o takim incydencie, mój druhu – zaczął władca elfów z wyuczoną grzecznością. – Rzeczywiście, niepokojące jest to, iż Nieumarli zbliżają się do naszych granic. Najpierw atakują wampiry, a teraz arcylisze… Obawiam się, że coś złego się szykuje. Zastanawiający jest fakt… – urwał raptownie, ponieważ do pałacu wbiegł kolejny święty elf.
Zwiadowca nie zatrzymał się nawet na moment. Biegł do miejsca, gdzie siedział król, i dopiero parę kroków przed nim padł na kolana.
– Elvi-esen, mój władco! Przynoszę dobre i złe nowiny. Otóż wiesz, że od jakiegoś czasu śledziłem Nieumarłych, a właściwie to jednego z nich – arcylisza Magariona. Ostatnio, gdy go obserwowałem, byłem świadkiem, jak spotkał się z innymi naszymi wrogami – z wiedźmą Faelią i wilkołakiem Tregonossem. Obradowali oni nad losem wszystkich przeklętych ras. Magarion przekonywał, że eldarzy zajmują za dużo ich terenów i muszą usunąć nieprzyjaciela ze swoich ziem. Okazało się, że nie były to tylko rozmowy. Zawarli oni pakt. Pakt Nieumarłych! Zamierzają wypędzić, a może i całkowicie zniszczyć naszych sprzymierzeńców! Powinniśmy powiadomić eldarów o nadchodzącej wojnie! Magarion wspominał również o tym, że ma jakiś plan wyłączenia ludzi z decydującej bitwy, ale tej koncepcji już nie zdradził. To wszystko, co zdołałem podsłuchać, królu – zakończył elf, który cały czas miał na głowie kaptur. Dopiero teraz zwiadowca dostrzegł ojca Mifalirdy. Zdezorientowany, zaczął się zastanawiać, czy powinien w ogóle mówić w jego obecności.
– Cieszę się, że uzyskałeś tak cenne wieści. Tylko czy przypadkiem nie zostałeś zdemaskowany przez Nieumarłych? Jesteś pewien, że nikt cię nie zauważył? – zapytał podejrzliwie Eflieros.
– Ależ, królu! Te trupy na pewno nie były niczego świadome! Zaklinam się na swój honor!
– To dobrze. W takim razie nie mamy się czego obawiać – ciągnął władca elfów. – Oczywiście wyślę część naszego wojska na wyspę Eiglash. Jeśli chodzi o ludzi, to również nie ma powodu do obaw. Zakładam, że Magarionowi faktycznie uda się wyłączyć ich z bitwy, ale wtedy i tak eldarzy pokonają nieprzyjaciela. Nieumarli nigdy z nimi nie wygrają. Nawet gdyby zebrali wszystkich swoich popleczników – zakończył król i spojrzał z pogardą na ojca Mifalirdy, jakby chciał go wzrokiem wyrzucić z pałacu.
– Irytuje mnie twoja naiwność, Eflierosie! – odezwała się niespodziewanie królowa, schowana dotychczas w cieniu.
Grefelia wyszła z ukrycia, przenikając wzrokiem wszystkich obecnych. Była niezmiernie piękna i delikatna, ubrana w aksamitną, wściekle zieloną szatę. W przeciwieństwie do króla uważała się za utalentowaną czarodziejkę. Świadczyła o tym jej różdżka – nienaturalnie długa i wąska, uznana za jedną z najwspanialszych w królestwie elfów. Cała złota, a na końcu rozgałęziona niczym trójząb. Przy trzech ostrych zakończeniach przyczepiony został pomarańczowy okwiat, przypominający trochę owoc wanilii. Wokół rózgi krążył mały, złoty chochlik, który trzepocząc zawzięcie skrzydełkami, rozsypywał dookoła lekki, żółty pyłek.
– Nieumarli to przebiegłe szczury. Niewątpliwie uda im się w znacznej części wybić eldarów. A któż wie, czy nie zaatakują przy okazji i nas? – ciągnęła dalej królowa. – Poza tym nie zapominaj, iż ludzie są teraz podzieleni. Król Arnest nie ma już wpływu na swoich młodszych braci. Kiedy dojdzie do wojny, królestwo Witherfold nie będzie mogło liczyć na ich wsparcie. Arnest dysponuje zaledwie pięcioma tysiącami zbrojnych. Sądzisz, że to mu wystarczy, by odeprzeć inwazję Nieumarłych? – Grefelia spojrzała wymownie na ojca Mifalirdy, nie mrugając ani razu. Miała dość dziwny wyraz twarzy. Tak jakby czytała właśnie w cudzych myślach. Mężczyzna natychmiast przestał się koncentrować. Wiedział, iż przebiegła elfka penetruje mu teraz umysł.
– Nie wiem, ale skoro tak twierdzisz, Grefelio, to nie ma na co czekać – odezwał się król, odrzucając długie włosy do tyłu. – Zaraz wyślę gońca do eldarów, a za trzy dni poślę tam kilka naszych oddziałów. Poinformuję również ludzi, żeby mieli się na baczności. Najgorsze jednak jest to, że… – urwał ponownie, ponieważ do pałacu wpadł kolejny nieproszony gość.
– Kto znowu?! – wykrzyczała zdenerwowana już tym wszystkim królowa.
Tym razem przyszedł ktoś zupełnie obcy. Nie przypominał on w żadnym stopniu świętego elfa. Był bardzo niski, odziany w brudną, szarą szatę. Strażnicy podeszli do przybysza, celując w niego mieczami, ale król uniósł wysoko rękę, dając im znak, aby opuścili broń. Mała postać zbliżyła się do Eflierosa i padła z głośnym stuknięciem na kolana. Królowa od razu pomyślała, że niziołek ma drewnianą nogę.
– Wybacz, mistrzu, że przerywam naradę, lecz muszę powiadomić jedną z zebranych tu osób o stanie zdrowia dość ważnej dla niego kobiety – mruknął i wskazał palcem na ojca Mifalirdy.
Dopiero teraz święty elf, który zbierał niedawno zioła, rozpoznał nieznajomego.
– Gaster! Co ty tutaj robisz? Mówisz o Klefrezji? Co z nią? Czy moja córka nie dostarczyła wam roślin? – zapytał podenerwowany mężczyzna.
– Och nie, zioła przyniosła, zrobiłem wywar, tak jak pan nakazał, sir, ale Klefrezja nie chce go spożyć. Prosiłem ją, ale ona się uparła. Powiedziała, że już jest dla niej za późno – rzekł dość piskliwym głosem sługa.
– Panie! – zwrócił się ojciec Mifalirdy do Eflierosa. – Jeśli nie jestem ci potrzebny, to czy mogę…
Król kiwnął do niego głową na znak, żeby opuścił pałac. Święty elf wraz z Gasterem ukłonili się nisko i błyskawicznie wybiegli na zewnątrz. Obaj zaczęli skakać ze schodów po trzy stopnie naraz, aby czym prędzej dobiec do Klefrezji.
Mężczyźni w pośpiechu mijali znane chaty i drzewa, aż wreszcie ujrzeli swój dom – mały, drewniany i cały porośnięty bordowymi liliami. Święty elf wbiegł do sypialni i ujrzał schorowaną Klefrezję w białej sukni, leżącą na prymitywnym łóżku. Jej oczy były zamknięte, ale wciąż żyła. Obok niej siedziała zapłakana Mifalirda. Mężczyzna usiadł przy córce i złapał konającą kobietę za rękę. Ta natychmiast się obudziła, uśmiechając się szczerze.
– Nareszcie cię widzę, mój ukochany.
– Klefrezjo, moja najdroższa! Dlaczego nie chcesz spożyć eliksiru, który sporządził dla ciebie Gaster? – zapytał błagalnym tonem ojciec Mifalirdy.
– Jest już dla mnie za późno. Mój czas dobiegł końca. Chciałam cię tylko jeszcze raz zobaczyć i pożegnać się z tobą.
Święty elf nie wiedział, co powiedzieć. Całkiem niedawno doświadczył uczucia tęsknoty, gdy odeszła bliska mu osoba. Nie miał ochoty ponownie przez to przechodzić.
Klefrezja z dużym wysiłkiem podniosła rękę swojego partnera i położyła na własnym ledwo bijącym sercu. Wzięła głęboki wdech i spojrzała mężczyźnie prosto w oczy.
– Wiem, że nie byłeś ze mną szczęśliwy. Domyślam się dlaczego. Znam twoją tajemnicę, ale zabiorę ją do grobu. Mimo to mam nadzieję, iż jeszcze się spotkamy. Obiecaj mi tylko, że zaopiekujesz się Mifalirdą najlepiej, jak potrafisz – poprosiła słabym głosem, delikatnie kaszląc. – Ve’ashe maqste or dejs’amash.
Ojciec dziewczynki w milczeniu zamknął oczy i poczuł ogromny smutek ciążący mu na sercu.
Więc jednak wiedziała – pomyślał, zaciskając powieki ze wstydu.
Ukryty w pokoju Gaster zaczął nerwowo dreptać w miejscu.
– Obiecuję, moja kochana! Spoczywaj w spokoju! – zaskomlał w końcu święty elf i pochylił się, aby złożyć na ustach kobiety ostatni pocałunek. Wtedy zauważył, że Klefrezja przestała oddychać, a po jej prawym policzku spłynęła ostatnia złota łza.
Mifalirda potwornie szlochała. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, iż straciła matkę na zawsze. Wiedziała, że nie wtuli się już w ramiona kobiety, którą tak bezgranicznie kochała.
– Odeszła? – zapytał infantylnie Gaster po pięciu minutach ciszy.
– Tak, odeszła na wieki…
– Na własne życzenie – oświadczył mały sługa, wzruszając ramionami.
Święty elf nie mógł w to uwierzyć. Jego ukochana nie żyła. Już nigdy z nią nie porozmawia ani nie zobaczy jej śmiejących się oczu.
– Okazałbyś mi choć odrobinę empatii – szepnął ojciec Mifalirdy, pogrążając się w rozpaczy.
Gaster pokręcił przecząco głową. Wychodząc z domu, zerknął na lilie rosnące w ogrodzie. Wszystkie rośliny natychmiast uschły.
– Śmierć zbiera żniwa wśród żywych i umarłych, a przecież to dopiero początek… – mruknął sługa, uśmiechnął się zdradziecko i opuścił rodzinę Mifalirdy, już się więcej nie pojawiając.