Czytanie z kości - ebook
Czytanie z kości - ebook
Veii, 421 r. p.n.e. Leochares podejmuje się ostatniego zadania: ma odkryć, kto stoi za zabójstwem etruskiego króla. Nic jednak nie idzie tak, jak powinno. Wspólnik mordercy woli zginąć, niż pomóc w śledztwie, a główny świadek o włos unika śmierci w zamachu.
Londyn, 2015 n.e. Inga Szczęsna, młoda archeolożka, przygotowuje prezentację na konferencję naukową. Niespodziewanie odkrywa tajemnicę, do której kluczem są liczące ponad dwa tysiące lat kości.
Dwie zbrodnie, dwa śledztwa. Pierwsze toczy się w starożytności, drugie - w dzisiejszych Włoszech. Zabójca jest jeden. I tylko czytelnik może go zdemaskować.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-0135-9 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najważniejszym elementem kryminału jest zagadka. Na podstawie subtelnych wskazówek czytelnicy próbują zrekonstruować przebieg zdarzeń i odgadnąć tożsamość mordercy – najlepiej, nim jeszcze to zrobi główny bohater.
Praca archeologa jest w pewnym sensie podobna. Też chodzi w niej o odtworzenie jakiegoś wycinka przeszłości i rozwiązanie konkretnej tajemnicy na podstawie niepełnych informacji, zanim te zostaną zniszczone przez przyrodę, czas bądź człowieka.
Niniejsza książka łączy jedno i drugie. Zawiera w sobie dwa równoległe śledztwa i dwa splecione ze sobą morderstwa. Zabójca jest jeden – i tylko Państwo mają szansę go zdemaskować.
Jakub SzamałekLeochares wyciągnął rękę ze strumienia. Oparzenie było paskudne. Wzdłuż dłoni przebiegała gruba czerwona krecha, na palcach wyskoczyły już bąble. Całe prawe ramię pulsowało bólem. Zagryzł zęby i z powrotem wsadził rękę do rwącej wody. Pieczenie ustało na chwilę, ale Leochares dobrze wiedział, że zaraz wróci. Był w końcu złotnikiem, nie pierwszy raz sparzył się przy pracy. Ale pewnie po raz ostatni.
Może jednak trzeba było próbować załatwić tę sprawę polubownie, pomyślał. Tylko ciężko zachować spokój, kiedy negocjacje zaczynają się od tego, że ktoś ci daje w pysk.
Leochares odchylił głowę do tyłu, żeby kapiąca z nosa krew nie pobrudziła ubrania. Niebo było błękitne i bezchmurne. Ładny dzień. Ładny, ale podły.
*^(*)*
Leocharesa budził zwykle rano kogut sąsiadów – budził go też zresztą w nocy, przynajmniej dwa albo trzy razy, bo piał właściwie bez przerwy. Leochares przyrzekał sobie, że w dniu, kiedy to cholerne bydlę skończy wreszcie w garnku, odkorkuje ostatnią amforę wina z Chios, którą trzymał na specjalną okazję.
Tego dnia obudziło go co innego. Zapach. Zsiadłe mleko, miód, rozgrzana na patelni oliwa; potem usłyszał ciche skwierczenie. Lamia smażyła naleśniki. Jego ulubione śniadanie. Kiedyś robiła to, żeby mu sprawić przyjemność, teraz pewnie czegoś chciała. Tak czy owak, ucieszył się. Zazwyczaj jadł rano czerstwy chleb, który dało się pogryźć dopiero po namoczeniu w winie rozcieńczonym wodą, czy raczej w wodzie zaprawionej kilkoma kroplami kwaśnego jak ocet wina.
Leochares wstał z łóżka, podniósł z ziemi wymięty himation, powąchał. Dym, popiół, pot. Niezbyt świeży, ale ujdzie, w końcu wybiera się tylko do warsztatu. Umył twarz, przepłukał usta, przeczesał palcami przyprószone siwizną loki i zszedł do kuchni po stromych i wąskich schodach. Lamia stała przy przenośnym piecyku. Miała na sobie nocną koszulę. Czarne długie włosy spięte brązową broszą opadały jej na łopatki. Nie odwróciła się.
– Robię naleśniki.
– Wiem – powiedział Leochares, siadając za stołem. – Dziękuję – dodał po chwili.
– Jedzenie na później masz przy drzwiach, w woreczku.
– Tam gdzie zawsze. Wiem.
Lamia odeszła od piecyka, nałożyła mu na talerz dwa rumiane naleśniki.
– Denerwuje mnie to twoje „wiem” – powiedziała, nabierając chochlą ciasta.
Leochares chciał powiedzieć „wiem”, ale ugryzł się w język. Urwał kawałek jeszcze gorącego naleśnika, zwinął w rurkę, wsadził do ust.
– A mnie denerwuje, że jedyne, co masz mi do powiedzenia, to oczywistości.
Ciasto zaskwierczało na patelni. Teodoros tupał na górze, pewnie bawił się z Naną. Spomiędzy desek w suficie posypał się drobny pył.
– A co mam mówić? – spytała Lamia tonem, który nie zwiastował niczego dobrego. Po co to w ogóle zaczynałem, pomyślał Leochares, biorąc do ust kolejny kęs. Po cholerę.
– Cokolwiek – powiedział wreszcie. – Byle szczerze.
Lamia przewróciła naleśnik na drugą stronę, podniosła patelnię, dorzuciła kilka gałązek do ognia.
– Jedz. Bo wystygnie.
No to jadł, chociaż nie miał już za bardzo ochoty. Lamia usiadła po drugiej stronie stołu. Na samej krawędzi krzesła, jak zawsze. Miała na talerzu dwa naleśniki, przypalone, prawie czarne. Nie ruszyła ich nawet.
– Jak mogłeś powiedzieć, że ją sprzedasz? – wydusiła wreszcie. Leochares znał ten ton. Zaraz będą łzy.
– Potrzebujemy pieniędzy. A Nana jest najcenniejszą rzeczą, jaką…
– Ona jest osobą – przerwała Lamia. – Taką samą, jak ty czy ja.
– O, nie, kochanie. Ona jest niewolnicą.
Lamia skubała naleśnik, rwała go na małe kawałki, zgniatała w kulki. Drżały jej usta.
– Wiesz, ile ona dla mnie znaczy, prawda?
– Aż za dobrze – odparł po chwili Leochares, starając się zachować spokój. Nie było łatwo. – Ale to niczego nie zmienia. Mamy długi, Lamia. A dziś muszę zapłacić za warsztat. Z czego? Hm?
– Ty nas w to wpakowałeś. Przez ciebie musieliśmy wyjeżdżać.
Raz, pomyślał Leochares, dwa, trzy. Powoli. Wziął głęboki oddech.
– Prawda. Moja wina. A skoro to już ustaliliśmy, bądź łaskawa nie rozgrzebywać przeszłości, tylko poradź, co dalej.
– Powiedz Ochosowi, że zapłacisz później.
– Już mu to mówiłem. Dwa razy. Prędzej…
Zaskrzypiały schody. Najpierw do kuchni zszedł Teodoros. Piękny chłopak, po matce. I wysoki, jak na swoje dziewięć lat. Za nim Nana w zgrzebnym chitonie. Ruda i śniada; rzadkie połączenie. Spuściła wzrok. Nie pamiętał, kiedy ostatnio się do niego odezwała. Albo on do niej.
– Proszę cię – wyszeptała Lamia, tak cicho, że ledwie ją usłyszał, po czym wstała od stołu. Leochares otarł usta, wygrzebał kawałek ciasta spomiędzy zębów. Zaklął.
– Co mówiłeś, tato? – spytał chłopiec.
– Nic, nic. – Machnął ręką. Oczywiście, jak kazał małemu posprzątać, to nigdy nie docierało, ale jak tylko wymknęło mu się coś, co nie powinno, Teo słyszał z drugiego końca domu. – Jadłeś już?
– Mhm. Jak spałeś.
– To idziemy – Leochares wstał od stołu, narzucił płaszcz, wziął kostur.
– Tatooo… A dasz mi dzisiaj dmuchać miechem?
Jest ciągle za mały, pomyślał Leochares, ma za słabe ramiona. Nie da rady rozgrzać pieca jak trzeba. Ale może nie mieć już więcej okazji, żeby spróbować.
– Zobaczymy. No, pocałuj mamę na do widzenia.
Wyszli na ulicę. Minęli dom z zarwanym dachem, studnię, którą zabito deskami po tym, jak pięć osób zmarło po wypiciu zaczerpniętej z niej wody, stojący przy skrzyżowaniu wóz z pękniętą osią, pod którym wylegiwał się wychudzony pies obleziony przez wielkie jak winogrona kleszcze. Cóż, pomyślał Leochares, odgarniając sprzed twarzy suszące się prześcieradło, pięknie to tu nie jest.
*^(*)*
Warsztat, który wynajmował od Ochosa, był na końcu miasta, pod samym murem, wetknięty między domy jak klin. Na wyposażeniu było kamienne kowadło, dwa stoły, palenisko. I tyle. Narzędzia miał własne, jeszcze po ojcu. Stare i toporne, ale solidne.
Mimo, że Tarent był bogatym miastem, interes szedł średnio. Bardzo średnio. Leochares miał tu dużo konkurencji i mało kontaktów, nie nadążał za miejscową modą. Robił już mało własnej biżuterii, dostawał głównie zlecenia na naprawy: prostował zgięte zapinki w kolczykach, wstawiał kamienie, które wypadły z oczka pierścionka. Teraz, wyjątkowo, trafiła mu się nieźle płatna fucha. Miał szansę, żeby odbić się od dna. To znaczy, o ile Ochos nie wyrzuci go z warsztatu, nim skończy.
Teodoros ledwie sięgnął ramion wielkiego kowalskiego miecha. Z trudem pociągnął je ku sobie, nadymając się z wysiłku. Miech zaświszczał, dmuchnęło powietrze, węgle się rozżarzyły. Przez krótką chwilę warsztat był zalany żółtym światłem, długie cienie przebiegły po ścianach; potem znowu zrobiło się ciemno. Teodoros stęknął, pociągnął ramiona miecha raz jeszcze, ale Leochares widział już, że chłopiec sam nie da rady. Podszedł do niego, położył szorstkie, pokryte bliznami dłonie na rączkach syna; pociągnął. Raz, drugi, trzeci i jeszcze, miech aż syczał i dyszał, aż pot spływał po plecach, aż gorąco bijące od paleniska parzyło skórę i gryzło w oczy. Mogli zaczynać.
Leochares otworzył stojącą w rogu skrzyneczkę, rozsupłał zawiniątko z natłuszczonej baraniej skóry. W środku leżała chropowata grudka złota, nie większa niż przepiórcze jajo. Dość, żeby spłacić wszystkie długi, a potem jeszcze wynająć dom, który nie będzie cuchnął wilgocią i grzybem.
Złoto nie należało do niego, przyniósł je klient. Miał zrobić z niego wieniec, który przyozdobi skronie jakiegoś bogacza, gnijącego już sobie powoli na tyłach wielkiego domu. Teodoros pytał go, „po co temu panu tyle drogich rzeczy, skoro już nie żyje?”. Po nic, oczywiście, bo poza obolem pod język na przeprawę za Styks niczego więcej nie potrzebował. Reszta była tylko po to, żeby zrobić wrażenie na sąsiadach i dalekiej rodzinie. Oczywiście, małemu chłopcu trudno było to wytłumaczyć.
Leochares złapał grudkę złota w obcęgi i włożył ją ostrożnie do paleniska. Potem razem z Teo popracował jeszcze chwilę miechem. Mały był tak przejęty, że nic nie mówił. Leochares poczochrał go po głowie, pocałował w rozgrzane i słone od potu czoło.
Złoto zaczęło się topić. Leochares wyciągnął je, położył na kowadle, uderzył kilka razy niewielkim młotkiem o kamiennej główce; tok tok, tok tok. Metal był zaskakująco miękki. Widać było w nim sporo domieszek. Nic dziwnego, pomyślał Leochares, sam też nie marnowałbym czystego kruszcu na pogrzeb. Praca szła szybko, po chwili rozpłaszczył grudkę na blachę. Wystarczy tylko poczekać, aż ostygnie, wyciąć z niej listki, zamocować je na druciku – i wieniec gotowy. Jak dobrze pójdzie, pomyślał, to jeszcze wyrobię się na czas.
Usłyszał kroki. Skrzypnęły zawiasy, ktoś otworzył drzwi. Bez pukania. Leochares westchnął, odłożył młotek i obrócił się. Ochos. Jak zawsze w śnieżnobiałym himationie, z modnie przystrzyżoną brodą, ufryzowanymi starannie włosami. Przyszedł w towarzystwie jakiegoś włochatego osiłka, który musiał schylić się i stanąć bokiem, żeby zmieścić się w drzwiach do warsztatu. Niedobrze, pomyślał Leochares, po czym uśmiechnął się szeroko i zgiął w ukłonie.
– Witaj. Czym mogę…
– Wiesz, który dzisiaj? – zapytał Ochos, zbierając luźne poły himationu. Mogłyby się pobrudzić.
– Czternasty, zdaje się.
– Dokładnie. Dzień zapłaty. Której nie uiściłeś.
Leochares nie odpowiedział. Ciężko było z tym dyskutować.
– Drugi miesiąc z rzędu – dodał po chwili Ochos.
– Słuchaj, jak tylko stanę na…
– O nie, nie, żadne „jak tylko”. Wynoś się stąd. Ale już.
Leochares otarł sadzę z czoła, skrzyżował ramiona.
– Pozwól mi przynajmniej dokończyć robotę – powiedział. – Jeden dzień. To wszystko, o co proszę.
– Zlecenie dokończy inny złotnik. Mam już takiego, umowa spisana. Twój klient o wszystkim wie.
– Dobrze – powiedział spokojnie Leochares. Sam był zdziwiony, jak spokojnie. – Daj mi tylko chwilę, spakuję narzędzia.
– Narzędzia zostają. Żeby pokryć zaległe płatności.
Ach, uśmiechnął się w duchu Leochares. To dlatego przyszedł z tym wielkoludem.
– Daj spokój… – zaczął ostrożnie. – To są rupiecie. Dostaniesz za nie dwie drachmy, no, góra trzy, jeśli trafisz na naiwniaka. A bez nich nie będę w stanie…
Osiłek nie czekał, aż dokończy. Może dostał wcześniej wyraźne instrukcje, może już męczyła go ta rozmowa, w końcu wyglądał bardziej na człowieka czynów niż słów. Uderzył go otwartą dłonią w twarz. Leochares poleciał do tyłu, zahaczył biodrem o róg stołu, walnął potylicą o ścianę; zawieszone na kołkach piłki i nożyce pospadały z brzękiem na ziemię.
Leochares z trudem dźwignął się na kolana. Wstał powoli, masując szczękę.
– Idź do domu – wychrypiał do syna. Mówił niewyraźnie. Rozciął język o zęby, policzek już zaczął puchnąć. Czuł w ustach smak krwi.
– Ale tato…
– Idź. Już.
Nie chciał, żeby syn widział go w takim stanie. Jeszcze bardziej nie chciał, żeby zobaczył to, co stanie się za chwilę. Chłopiec, całe szczęście, posłuchał go i ruszył w stronę drzwi; ani Ochos, ani jego małomówny towarzysz nawet nie zwrócili na niego uwagi.
– Ochos – Leochares splunął różową śliną, otarł usta. – Jeśli boisz się, że cię nie spłacę, chodźmy do archonta. Spiszemy, ile ci się należy, co do obola. Z procentami. Ale narzędzia zabieram ze sobą.
Ochos się nie odezwał, przewrócił tylko oczami. Niezręczną ciszę przerwał milczący do tej pory byczek.
– Głuchy jesteś, dziadu? – ryknął, waląc pięścią w stół, aż podskoczyły leżące na nim gwoździe. – Narzędzia zostają. A teraz zjeżdżaj stąd albo wpierdol!
Leochares przekrzywił lekko głowę, spojrzał na kowadło.
– Słuchaj, tak sobie myślę… Chciałbyś może maskę? – spytał przymilnie.
– Co, kurwa?
– Maskę. Pytam, bo mógłbym ci tu jedną zrobić na poczekaniu. Ze złota.
– Ty myślisz, że to są żarty?!
Pytanie ewidentnie było retoryczne, bo zamiast czekać na odpowiedź, osiłek zamachnął się i uderzył i to już pięścią, nie otwartą dłonią. Tym razem jednak Leochares się tego spodziewał, więc zdołał się uchylić, cios minął go o włos. Szybkim ruchem złapał stygnącą na kowadle złotą blachę, po czym, ignorując przeraźliwy ból przeszywający prawe ramię, uderzył nią osiłka w twarz. Metal był nie tylko gorący, ale i dość giętki, więc natychmiast się wybrzuszył, uwypuklając krzywizny wątpliwej urody twarzy.
– Aaaargh!!! – ryknął olbrzym i padł na kolana, przewracając stół. Zdarł blachę z twarzy wraz z włosami i kawałkami skóry; smród spalenizny wypełnił cały warsztat. Leochares machał prawą dłonią jak wachlarzem, chłodząc oparzenia, lewą ręką ładował narzędzia do płóciennego worka. Ochos przywarł plecami do ściany, milczał. Po kolorze twarzy można było wnosić, że za chwilę zwymiotuje.
– Oddam ci twoje pieniądze – powiedział Leochares, związując worek sznurkiem – Ale na moich zasadach. A teraz zejdź mi z drogi.
*^(*)*
Leochares wyciągnął dłoń ze strumienia. No, lepiej już raczej nie będzie, pomyślał, przyglądając się nabrzmiałym bąblom. Zarzucił worek z narzędziami na plecy i wstał.
Kiedy przenosili się do Tarentu, tak daleko od Aten i Pantikapajonu, miał nadzieję, że znajdzie tu wreszcie spokój. Że skończą się polityczne intrygi i śledztwa, nie będzie już więcej bijatyk, spisków i trucizn. To spełniło się co do joty. Wiódł życie spokojne, wręcz nudne. Co nie znaczy, że szczęśliwe.
Na podróż do Tarentu zużyli prawie całe oszczędności. Nic dziwnego, musieli przepłynąć trzy morza w cztery osoby na pięciu różnych statkach, co zajęło jedenaście miesięcy. A potem trzeba było jeszcze się urządzić. Miał tu paru znajomych, dlatego w ogóle wybrał to miasto, bo było gdzie się na początku przytulić – ale wiadomo, że każda gościna kiedyś się kończy. Trzeba było wynająć dom, warsztat, wyżywić siebie, żonę, dziecko. I niewolnicę. Zaciągnął dług. Myślał, że spłaci go w rok. Po roku musiał wziąć kolejną pożyczkę, a potem jeszcze jedną, ale już na wyższy procent. Tak się zaczęło – a teraz się skończyło. Bez warsztatu nie ma jak pracować. Po tym, co zrobił, następnego nikt mu nie wynajmie. Dom był opłacony do końca miesiąca, a potem… Potem cholera wie.
Oczywiście, mógłby sprzedać Nanę. Dziewczyna co prawda najlepsze dni miała już za sobą, ale dostałby za nią ładne parę drachm, dość, żeby stanąć znów na nogi. Ale nie, wykluczone. No bo właśnie, w domu też niezbyt się układało. Syn, bogom niech będą dzięki, rósł zdrowy, silny i do tego całkiem niegłupi. Ale żona… Nie chciało mu się o tym gadać ani nawet myśleć.
Zamiast iść prosto do domu, zaszedł do swojej ulubionej tawerny. Urocze miejsce – na samej krawędzi klifu, z oknami wychodzącymi na morze i widokiem na statki zawijające do portu. Ale Leochares nie był w nastroju do podziwiania krajobrazów. Wyłuskał parę oboli, zamówił suszone kalmary, figi i młode wino, lekkie i kwaśne. Usiadł w kącie. Myślał, co dalej.
Miał czterdzieści sześć lat, wyglądał na pięćdziesiąt sześć, a czuł się, jakby miał sto sześć. Potrafił dobrze robić tylko dwie rzeczy: wyrabiać biżuterię i rozwiązywać cudze problemy, takie, których nie załatwia się polubownie. Złotnictwo odpada, z oczywistych względów, a na to drugie był już zdecydowanie za stary. Co teraz, kołatało mu się w głowie, co dalej?
Mewy krzyczały, właściciel tawerny zamiatał kamienną posadzkę miotłą z brzozowych witek, Leochares bębnił palcami o lepki blat stołu. Zamówił drugi kieliszek, już na krechę. Wino może nie rozwiązywało problemów, ale pozwalało o nich przez chwilę nie myśleć, a to już coś.
*^(*)*
Leochares wszedł do domu, zdjął płaszcz. Chciał go powiesić, ale nie mógł znaleźć kołka; po pierwsze, było już ciemno, po drugie, był pijany. W końcu cisnął płaszcz na ziemię, po czym usiadł na stołku, żeby otrzepać stopy z piasku. Dopiero wtedy zobaczył stojącą w kącie Lamię.
– Jest późno.
– Wiem.
– Nie zaczynaj znowu z tym pieprzonym „wiem” – warknęła Lamia, po czym dodała, już spokojniej: – Teodoros się o ciebie martwił.
– A ty? – zapytał Leochares. Był w nastroju do zaczepki, jak zwykle, kiedy sobie wypił.
– Nie.
– Nie?
– Przecież ty zawsze spadasz na cztery łapy.
– No, nie do końca. – Leochares podrapał się po pokrytej kilkudniowym zarostem szyi. – Ochos wyrzucił mnie z warsztatu.
Lamia podeszła bliżej. Poczuł zapach jej skóry, włosów. Zdał sobie sprawę, że nie jest wcale aż tak pijany.
– To co teraz zrobimy? – spytała cicho.
– Znasz moje zdanie.
– Nie sprzedasz jej. Po moim trupie.
– Dobrze – powiedział wesoło Leochares, klasnął dłonią o kolano. – W takim razie zamieszkamy pod mostem całą czwórką. Co ty na to?
– Chętnie ci powiem, co ja na to – powiedziała. – Gdybyś wtedy w Pantikapajonie przyjął od Satyrosa pieniądze, zamiast jak zwykle unieść się honorem, w ogóle nie byłoby…
– Hola, hola – Leochares wszedł jej w słowo. Tracił już cierpliwość. – Mieliśmy nie rozgrzebywać przeszłości. Pamiętasz?
Lamia otworzyła usta, jakby chciała coś jeszcze dodać, ale w końcu odeszła bez słowa. Dopiero po chwili, kiedy już stała na schodach, odwróciła się w jego stronę.
– Odwieś ten płaszcz na miejsce, zanim pójdziesz spać. Bardzo cię proszę.
Leochares pokręcił głową. Wreszcie westchnął, wstał, zapalił oliwną lampkę. Posprzątał, potem wszedł na górę, starając się nie narobić zbyt wiele hałasu na skrzypiących schodach. Zanim wszedł do małżeńskiej sypialni, zajrzał do Teodorosa. Blade światło, które wpadało do środka przez szczeliny w okiennicach, pocięło pokój w jasne paski. Chłopiec spał zwinięty w kłębek, ściskając lalkę, którą dawno temu uszyła mu Lamia. Była brudna i wytarta, w paru miejscach miała poprute szwy. Lamia proponowała małemu już parę razy, że wypierze ją, załata, wypcha nowymi pakułami, że będzie jak nowa, ale Teo nawet nie chciał tego słuchać.
Leochares usiadł na krawędzi łóżka. Wypełniony słomą siennik zaskrzypiał pod jego ciężarem. Odgarnął kosmyk włosów z czoła syna, pogłaskał go po policzku.
– Tata? – Chłopiec otworzył oczy.
– Mhm. Cześć, mały.
– Tamten pan… On ci nie zrobił krzywdy?
– Nie. Wytłumaczyłem mu, że się bardzo nieładnie zachował.
– I co?
– I nic. – Leochares wzruszył ramionami. – Przeprosił mnie i po wszystkim.
– Aha… To jutro też będę mógł pójść z tobą do warsztatu?
– Zobaczy się. No, dość gadania. Śpij.
Leochares wstał, podszedł do drzwi. Bolała go głowa. Gardło miał ściśnięte.
– Tato… – Teo usiadł. – Opowiedz mi bajkę na dobranoc.
– Daj spokój. Jesteś duży chłopak. I już późno.
– Proszę.
Leochares zawahał się chwilę, zastygł z dłonią na drzwiach. Wreszcie zamknął je, usiadł z powrotem na łóżku, zdmuchnął lampkę.
– Opowiadałem ci o Syzyfie?
– Nie… Chyba nie.
– To było tak. Dawno, dawno temu żył sobie Syzyf. Wszystko mu wychodziło i zawsze miał szczęście. Był tak bogaty, że nigdy nie mógł się doliczyć, ile ma złota, bo w końcu zawsze się mylił i musiał zaczynać od nowa. Miał piękną żonę i mądre dzieci, był królem wielkiego miasta, a jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, bardzo lubili go bogowie. Czasem nawet zapraszali go do siebie, na szczyt Olimpu, by skosztował ambrozji.
– A co to jest ambrozja?
– Coś jak owsianka. Bogowie bardzo ją lubią.
– Akurat.
– Słowo – powiedział Leochares, kładąc dłoń na piersi. – Gdzie ja… No, ale któregoś razu Syzyf bardzo rozzłościł bogów. Nie wiem, może dlatego, że nie dojadł swojej ambrozji do końca? W każdym razie bogowie powiedzieli, że dosyć już tego i Syzyf musi odejść do krainy zmarłych. Król wiedział, że nic dobrego go tam nie spotka, więc długo oszukiwał śmierć… Ale kiedy w końcu umarł, bogowie strasznie go ukarali – głos Leocharesa przeszedł w dramatyczny szept, a Teodoros skulił się pod kołdrą. – Skazali go na najgorszą męczarnię, jaką można sobie wyobrazić!
– Ja… Jaką?
– Zaprowadzili go pod bardzo wysoką górę i pokazali wielki kamień. Powiedzieli, że jeśli tylko Syzyfowi uda się go wtoczyć na sam szczyt, będzie wolny. Nic prostszego, pomyślał krnąbrny król, po czym zatarł dłonie i wziął się do roboty. Tyle tylko, że za każdym razem, kiedy już, już był przy samym czubku góry, kamień się staczał. I Syzyf zaczynał od nowa, znowu i znowu. I tak będzie łazić wte i wewte aż do końca świata.
Teodoros wpatrywał się w niego, jakby czekał na ciąg dalszy.
– I… Już? To tyle? – spytał wreszcie, opuszczając podciągniętą pod brodę kołdrę. – To cała kara?
– Mhm. Tak.
– Wcale nie taka straszna – powiedział chłopiec z lekkim zawodem.
– No, nie wiem – westchnął Leochares. – Ja tam myślę, że nie ma nic gorszego. Dobranoc, mały.
Poszedł do sypialni. Lamia spała na samej krawędzi łóżka, obrócona plecami do pokoju. Położył się po drugiej stronie.
*^(*)*
Leochares wstał przed świtem i, podobnie jak reszta miejskiej biedoty, poszedł na agorę popytać o pracę. Można było się tam nająć do rozładunku towarów albo do roboty na budowie czy w jakimś warsztacie. Leochares zajrzał wpierw do kilku rzemieślników, przedstawił się, powiedział, że potrafi pracować z metalem, że z niego złota rączka. Nie było chętnych. Leochares nie dziwił im się, nawet nie miał pretensji, sam nie raz i nie dwa odsyłał takich petentów. Za starych, dobrych czasów.
Całe szczęście, że zaczynał się właśnie sezon zbiorów, więc przynajmniej nie brakowało okazji do pracy na roli. Była to co prawda ciężka fucha za małe pieniądze, ale nie mógł wybrzydzać, więc jak tylko usłyszał, że Hilarion potrzebuje ludzi do pomocy przy oliwkach, udał się od razu do jego gaju.
Szedł tam razem ze słońcem, które wstało już zza chmur i zaczęło codzienną wędrówkę na zachód. Myślał, że dotrze na miejsce jako jeden z pierwszych, tymczasem zastał już długą kolejkę mężczyzn w zgrzebnych himationach. Stali w milczeniu, niewyspani i nieogoleni. Niektórzy dopiero teraz jedli śniadanie, skubiąc suchy chleb mały kęsami, oszczędnie, żeby starczyło na później. Inni stali bez ruchu, z oczami wbitymi w ziemię, myślami gdzie indziej. Czekali cierpliwie, aż Hilarion przyjdzie ocenić ich zdatność do pracy i albo wyda narzędzia, albo odprawi z niczym.
Leochares ustawił się na końcu kolejki, za chudym mężczyzną o uszach odstających od czaszki jak uchwyty od dzbana. Podobnie jak inni, chudzielec śmierdział. Zepsute zęby, stary pot, tłuste włosy. Bogom niech będą dzięki za tę bryzę, pomyślał Leochares, obracając twarz w stronę morza.
Ze stojącego na skraju gaju domu wyszedł wreszcie Hilarion – dobrze zbudowany mężczyzna o brodzie gęstej jak szczotka. Usiadł za ustawionym w cieniu stołem, wyciągnął glinianą skorupę i rysik, po czym skinął głową do pierwszego w kolejce. Chwilę później pojawiło się kilku niewolników z narzędziami – długimi drągami do strącania oliwek i wysokimi koszami z wikliny.
Nie mając nic lepszego do roboty, Leochares rozglądał się wokół siebie. Setki niewysokich drzew rosły w długich, wijących się rzędach. Lekki wiatr przechodził przez kolejne gałęzie jak fala, szemrząc, obracając liście białym spodem ku górze. Brudne owce snuły się między drzewami, zatrzymując się co jakiś czas, żeby poskubać wyschłą trawę.
Dla Leocharesa to wszystko stanowiło znajomy widok. Jako młody chłopak spędzał dużo czasu w podobnym gospodarstwie pod Atenami, u wuja. Co prawda, nigdy nie ciągnęło go do pracy przy drzewach – nużyło go bezmyślne powtarzanie tych samych czynności, męczył upał – ale czegoś tam się nauczył, coś jeszcze pamiętał. Wiedział, jak strącić kijem dojrzałe owoce, tak żeby nie uszkodzić gałęzi, jak rozpoznać chore rośliny czy dbać o sadzonki. Powtarzał to sobie teraz wszystko w myślach, układał w mądrze brzmiące zdania. Miał nadzieję, że jeśli zrobi na Hilarionie odpowiednie wrażenie, dostanie jakieś bardziej odpowiedzialne, a zatem i lepiej płatne zadanie. Przydałoby się.
Kolejka szła szybko. Kilka słów, szybkie spojrzenie – i po wszystkim, do pracy albo do domu. Śmierdziel z odstającymi uszami odszedł z pustymi rękoma. Może i dobrze, pomyślał Leochares, bo jakbym musiał pracować po jego zawietrznej, chyba bym się porzygał.
– Następny! – rzucił Hilarion, zapisując coś rysikiem na skorupie.
Leochares zrobił krok do przodu, ukłonił się.
– Bądź pozdrowiony, Hilarionie. Jestem Leochares, syn Apell-…
– Tak, tak, miło mi – rolnik oderwał wzrok od skorupy, otaksował go, skrzywił się. – A teraz do rzeczy. Ile masz lat?
– Czterdzieści – odpowiedział Leochares, nie do końca zgodnie z prawdą. Zaraza, pomyślał, trzeba było się ogolić. I ostrzyc.
– No, to musiało cię nieźle życie doświadczyć.
– Prawda, doświadczyło – odparł Leochares, ignorując sarkazm. – Ale jestem w dobrej formie. I sporo wiem o…
– Ręce do góry. Wysoko.
– Słucham?
– Co, głuchy jesteś? Ręce do góry. I nie opuszczaj, dopóki nie powiem.
Leochares miał ochotę zrobić z rękoma coś zupełnie innego, ale opanował się. Trzeba było schować godność do pustych kieszeni. Zacisnął usta, uniósł ramiona. Obrócił prawą dłoń tak, żeby nie było widać oparzeń.
– Raz… Dwa… Wyżej, wyżej te ręce, wyprostowane! Trzy… – odliczał Hilarion. Po trzydziestu Leochares stracił czucie w palcach. Po sześćdziesięciu ramiona zaczęły boleć i drżeć. Ale nie odpuszczał.
– …sto. Dobrze, starczy. – Hilarion podrapał się po brodzie. – No, może się jednak do czegoś nadasz. Łap za kij, bierz kosz i kapelusz. Pracujesz do zmierzchu, z przerwą w południe. Za dziesięć pełnych koszy dostaniesz dwa obole. Za więcej niż pięć, jednego. Za mniej niż pięć nic i nie chcę cię tu więcej widzieć. Jasne?
– Jasne. Ale słuchaj, ja już kiedyś pracowałem przy oliwkach, więc…
– Następny!
*^(*)*
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersjiHimation – wierzchnie okrycie, noszone zarówno przez mężczyzn, jak i kobiety.
Tarent – greckie miasto na południu Włoch, założona w 706 r. p.n.e. Na jego miejscu stoi dziś miasto o tej samej nazwie.
Styks – w mitologii greckiej rzeka, przez którą trzeba było się przeprawić, aby dotrzeć do krainy zmarłych.
Grecki system monetarny: 1 mina = 100 drachm = 600 oboli. Dzienna stawka niewykwalifikowanego robotnika wynosiła około trzech oboli.
Archont – wysoki urzędnik greckiego miasta-państwa.
Pantikapajon – grecka osada położona na Krymie, dzisiejszy Kercz.
Agora – główny rynek greckich osad, centrum polityczne, towarzyskie i handlowe.