Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

D-Day. 6 czerwca 1944 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
9 czerwca 2025
71,90
7190 pkt
punktów Virtualo

D-Day. 6 czerwca 1944 - ebook

„D-Day” to znakomita książka napisana przez uznanego historyka Stephena E. Ambrose'a, która przybliża czytelnikom jedno z najważniejszych wydarzeń podczas II wojny światowej – inwazję aliantów na Normandię.

Ambrose, znany z imponującej wiedzy historycznej i talentu do przekazywania historii w sposób wciągający, zapewnia nam pełen szczegółów i emocji opis wydarzeń związanych z operacją Overlord, czyli desantem w Normandii. „D-Day” to nie tylko wnikliwe studium militarnych aspektów tej misji – skupia się przede wszystkim na ludziach, którzy brali udział w tych wydarzeniach.

To, co wyróżnia książkę, to sposób, w jaki Ambrose ożywia akcję, opisując nie tylko strategiczne decyzje i ruchy wojskowe, lecz także ludzkie historie i dramaty, doskonale oddając napięcie i emocje towarzyszące żołnierzom, którzy walczyli na brzegach Normandii. Autor przedstawia nam bohaterów, jak i zwykłych ludzi, których codzienne życie i losy zostały nieodwracalnie zmienione przez tę operację. Ambrose doskonale balansuje pomiędzy detalami militarnymi a opowieściami ludzkimi, tworząc kompletny obraz tego historycznego wydarzenia.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-18399-5
Rozmiar pliku: 4,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODZIĘKOWANIA

Podzię­ko­wa­nia

Zbie­ra­nie rela­cji uczest­ni­ków inwa­zji na Nor­man­dię w D-Day, 6 czerwca 1944 roku, roz­po­czął dok­tor For­rest Pogue. Był sier­żan­tem (z dok­toratem z histo­rii), pra­cu­ją­cym w zespole histo­ry­ków S.L.A. Mar­shalla w Army’s Histo­ri­cal Sec­tion, któ­rzy na pole­ce­nie gene­rała Geo­rge’a C. Mar­shalla prze­pro­wa­dzali wywiady z żoł­nie­rzami róż­nych stopni, przy­go­to­wu­jąc ofi­cjalną histo­rię wojny. Efek­tem pracy tego zespołu stała się pozy­cja _The U.S. Army in World War II_, czyli seria potęż­nych tomów (zwana od koloru oprawy Zie­lo­nymi Książ­kami), cie­sząca się w świe­cie opi­nią rze­tel­nej i dokład­nej. W 1954 roku dok­tor Pogue opu­bli­ko­wał przed­ostatni tom w serii ETO¹, _The Supreme Com­mand_, oparty na doku­men­tach SHAEF² i wywia­dach, które autor prze­pro­wa­dził z Eisen­ho­we­rem, Mont­go­me­rym i ich naj­bliż­szymi współ­pra­cow­ni­kami. _The Supreme Com­mand_ jest naprawdę wiel­kim dzie­łem i cią­gle pozo­staje mia­ro­dajną kro­niką dzia­łal­no­ści Naczel­nego Dowódz­twa.

W D-Day jed­nak dok­tor Pogue dzia­łał na samym końcu łań­cu­cha dowo­dze­nia. Znaj­do­wał się na pokła­dzie okrętu desan­to­wego LST, słu­żą­cego jako pły­wa­jący szpi­tal w rejo­nie plaży Omaha, i tego dnia roz­ma­wiał z żoł­nie­rzami o ich prze­ży­ciach. Była to pio­nier­ska praca, jeśli cho­dzi o zbie­ra­nie ust­nych rela­cji uczest­ni­ków dzie­jo­wych wyda­rzeń; póź­niej dok­tor Pogue został jed­nym z zało­ży­cieli Oral History Asso­cia­tion.

Kiedy zaczą­łem pracę u gene­rała Eisen­ho­wera jako edy­tor jego doku­men­tów z cza­sów wojny, dok­tor Pogue stał się dla mnie źró­dłem inspi­ra­cji, wzo­rem i prze­wod­ni­kiem. Oka­zał się kimś waż­nym nie tylko dla tej książki, ale także dla mnie oso­bi­ście, i to nie tylko jako autor inte­re­su­ją­cych mnie publi­ka­cji (wśród któ­rych jest czte­ro­to­mowa, kla­syczna już bio­gra­fia gene­rała Geo­rge’a C. Mar­shalla). Przez trzy­dzie­ści lat dzie­lił się ze mną swym cza­sem i mądrymi prze­my­śle­niami. Pod­czas kon­fe­ren­cji histo­rycz­nych, ośmiu dłu­gich podróży do Nor­man­dii i na inne euro­pej­skie pola walki, za pośred­nic­twem listów i tele­fo­nów w naj­roz­ma­it­szy spo­sób uczył mnie i zachę­cał do pracy.

Dok­to­rowi Pogue’owi winne są wdzięcz­ność setki mło­dych — i nieco star­szych — histo­ry­ków-bada­czy II wojny świa­to­wej i ame­ry­kań­skiej poli­tyki zagra­nicz­nej. Wycho­wał całe ich poko­le­nie. Dzie­lił się z nimi cza­sem i wie­dzą, wycho­dząc znacz­nie poza swoje obo­wiązki. Pod­czas kon­fe­ren­cji zawsze ota­czali go mło­dzi histo­rycy i absol­wenci uczelni, któ­rzy w ten spo­sób korzy­stali z oka­zji, by cze­goś się od niego dowie­dzieć, o on, jako praw­dzi­wie wielki czło­wiek, roz­ma­wia­jąc z nimi speł­niał swoje posłan­nic­two. Żaden z nas ni­gdy nie zdoła mu się za to odwdzię­czyć ani wyra­zić należ­nych podzię­ko­wań. Jako wybitna oso­bo­wość pozo­sta­wił ślad w naszym życiu i pomógł nam dosko­na­lić się w pracy. Był pierw­szym i jed­no­cze­śnie naj­lep­szym histo­ry­kiem zaj­mu­ją­cym się D-Day. To, że pozwo­lił dedy­ko­wać sobie tę książkę, jest dla mnie powo­dem do dumy i wiel­kiej satys­fak­cji.

Moje zain­te­re­so­wa­nia D-Day, zain­spi­ro­wane książ­kami dok­tora Pogue’a, wzmo­gły się jesz­cze, kiedy prze­czy­ta­łem _The Lon­gest Day_ Cor­ne­liusa Ryana. Uwa­ża­łem wtedy, i na­dal uwa­żam, że jest to wspa­niały opis zma­gań wojen­nych. Choć nie zga­dzam się z Ryanem co do nie­któ­rych fak­tów z 6 czerwca 1944 roku i dosze­dłem do paru odmien­nych wnio­sków, muszę wyra­zić uzna­nie dla jego wiel­kiego dzieła.

Ta książka oparta jest w głów­nej mie­rze na ust­nych i pisem­nych rela­cjach uczest­ni­ków inwa­zji, które zbie­rane były przez pra­cow­ni­ków Eisen­ho­wer Cen­ter na Uni­ver­sity of New Orle­ans w ciągu jede­na­stu ostat­nich lat. Ośro­dek ten ma obec­nie w swo­ich archi­wach ponad tysiąc trzy­sta osiem­dzie­siąt rela­cji. Jest to naj­ob­szer­niej­szy zbiór wspo­mnień z jed­nej ope­ra­cji, jaki kie­dy­kol­wiek powstał. Choć ze względu na obję­tość książki nie mogłem zacy­to­wać wszyst­kich wypo­wie­dzi, każda z nich w jakiś spo­sób pomo­gła mi zro­zu­mieć wyda­rze­nia tam­tego dnia. Auto­rzy rela­cji są wymie­nieni w porządku alfa­be­tycz­nym na końcu książki. Wszyst­kim tym ludziom wyra­żam głę­bo­kie podzię­ko­wa­nia.

Obszerne wywiady z bry­tyj­skimi uczest­ni­kami D-Day prze­pro­wa­dził Rus­sell Mil­ler z Lon­dynu. Stu­denci pra­cu­jący w Eisen­ho­wer Cen­ter prze­pi­sali tek­sty nie­któ­rych nagra­nych przez niego taśm i za pozwo­le­niem autora zamie­ści­łem je w tej książce. Impe­rial War Museum w Lon­dy­nie rów­nież udo­stęp­niło mi taśmy z wywia­dami, które nagrano w ciągu minio­nych lat i które, podob­nie jak w poprzed­nim przy­padku, zostały prze­pi­sane w Eisen­ho­wer Cen­ter. André Heintz prze­pro­wa­dził zaś wywiady z miesz­kań­cami wybrzeża Calva­dos; znaj­dują się one w Mémorial-Musée pour la Paix w Caen i autor pozwo­lił mi z nich sko­rzy­stać. Nato­miast The Uni­ted Sta­tes Army Mili­tary Insti­tute w Car­li­sle Bar­racks, w Pen­syl­wa­nii, udo­stęp­nił mi zbiór wywia­dów prze­pro­wa­dzo­nych przez For­re­sta Pogue’a, Kena Hec­klera i innych.

Phil Jutras, ame­ry­kań­ski spa­do­chro­niarz, który osie­dlił się w Ste-Mère-Église i jest tam obec­nie dyrek­to­rem Musée des Tro­upes Aéroportées, także zbie­rał ustne rela­cje ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy i miesz­kań­ców mia­steczka, a następ­nie prze­ka­zał je do Eisen­ho­wer Cen­ter, dzięki czemu i ja mogłem się z nimi zapo­znać.

Kapi­tan Ron Drez z Kor­pusu Pie­choty Mor­skiej USA, dowódca kom­pa­nii pie­choty w Khe Sanh w 1968 roku, jest wice­dy­rek­to­rem Eisen­ho­wer Cen­ter. Od pra­wie dzie­się­ciu lat pro­wa­dzi gru­powe i indy­wi­du­alne wywiady z wete­ra­nami pod­czas ich spo­tkań, zarówno w Nowym Orle­anie, jak i całym kraju. Nawią­zuje dosko­nały kon­takt z uczest­ni­kami D-Day. Jak mało kto potrafi skło­nić ich do wspo­mnień. Jego wkład do tej książki jest nie­oce­niony. Dok­tor Günter Bischof, Austriak, któ­rego ojciec był żoł­nie­rzem Wehr­machtu, a potem jako jeniec wojenny tra­fił do Ame­ryki, jest zastępcą dyrek­tora Eisen­ho­wer Cen­ter i prze­pro­wa­dzał wywiady z nie­miec­kimi wete­ra­nami. Jego zasług nie można prze­ce­nić. To wspa­niałe, że Drez i Bischof zna­leźli się wśród pra­cow­ni­ków EC.

Pani Kathi Jones rów­nież jest bar­dzo ważną osobą w Eisen­ho­wer Cen­ter. Bez niej nikt z nas nie mógłby nor­mal­nie pra­co­wać. Zaj­muje się kore­spon­den­cją, pro­wa­dzi rachunki i nasze ter­mi­na­rze, uma­wia nas na spo­tka­nia, orga­ni­zuje coroczne kon­fe­ren­cje, przy­dziela stu­den­tów do prze­pi­sy­wa­nia tek­stów, archi­wi­zuje rela­cje i wspo­mnie­nia, poszu­kuje wete­ra­nów, łago­dzi smutki i urazy, i gene­ral­nie pełni rolę naszego szefa sztabu. Jej odda­nie pracy i zdol­ność pro­wa­dze­nia tysięcy spraw zwią­za­nych z naszą dzia­łal­no­ścią są doprawdy wyjąt­kowe. Co wię­cej, wszystko to robi, nie tra­cąc pano­wa­nia nad sobą i dobrego humoru. Dwi­ght Eisen­ho­wer nazwał kie­dyś Beetle’a Smi­tha „wzo­ro­wym sze­fem sztabu”. My to samo mówimy o Kathi Jones.

Pani Caro­lyn Smith, sekre­tarka Eisen­ho­wer Cen­ter, oraz pra­cu­jący tam stu­denci: Mar­risa Ahmed, Maria Andara Romain, Tracy Her­nan­dez, Jerri Bland, Scott Peebles, Peggy Iheme, Jogen Shu­kla i Elena Marina, absol­wenci uczelni: Jerry Stra­han, Olga Iva­nova i Gun­ther Bre­aux oraz ochot­nicy: puł­kow­nik James Moulis, Mark Swango, C.W. Unangst, John Daniel, Joe Flynn, John Niskoch, Joe Moly­son, Ste­pha­nie Ambrose Tubbs i Edie Ambrose zara­biają sta­now­czo za mało (albo wcale) i są prze­pra­co­wani. Pra­cują jed­nak z poświę­ce­niem; bez nich nie byłoby Eisen­ho­wer Cen­ter ani zbio­rów rela­cji ust­nych. Ci, któ­rzy je prze­pi­sują, mieli cią­głe pro­blemy z nazwami fran­cu­skich miej­sco­wo­ści (wyma­wia­nych w prze­różny spo­sób przez ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy), ale jakoś przez to prze­brnęli i teraz mają powody do satys­fak­cji. Jestem im ogrom­nie wdzięczny.

Eisen­ho­wer Cen­ter będzie na­dal zbie­rał ustne rela­cje i pisemne wspo­mnie­nia, doku­menty i listy uczest­ni­ków D-Day, żoł­nie­rzy róż­nych oddzia­łów i róż­nych naro­do­wo­ści, dopóki tylko będą żyli. Pro­simy wszyst­kich wete­ra­nów, by do nas pisali: Uni­ver­sity of New Orle­ans, New Orle­ans, La. 70148. Otrzy­mają instruk­cje, jak należy przy­go­to­wać to, co mają do opo­wie­dze­nia.

W 1979 roku mój drogi przy­ja­ciel, dok­tor Gor­don Muel­ler, namó­wił mnie, żebym popro­wa­dził objazd „Od D-Day do Renu śla­dami Ike’a”. Imprezę zor­ga­ni­zo­wał pan Peter McLean z biura Peter McLean Ltd. w Nowym Orle­anie. Pan Richard Sala­man z Lon­dynu został naszym prze­wod­ni­kiem. Objazd ten był dla mnie wiel­kim prze­ży­ciem, przede wszyst­kim dla­tego, że brały w nim udział ponad dwa tuziny uczest­ni­ków D-Day — od gene­ra­łów po sze­re­gow­ców — któ­rzy na miej­scu opo­wia­dali mi o swo­ich prze­ży­ciach. Powtó­rzy­li­śmy tę imprezę osiem razy. McLean i Sala­man oka­zali się dosko­na­łymi współ­pra­cow­ni­kami i wspa­nia­łymi przy­ja­ciółmi. Dzięki nim znacz­nie lepiej znam i rozu­miem wyda­rze­nia D-Day.

Podobną rolę ode­grali inni, naukowcy, auto­rzy, doku­men­ta­li­ści i wete­rani, lecz jest ich zbyt wielu, by można było zamie­ścić wszyst­kie nazwi­ska — oni wie­dzą, że o nich pamię­tam.

Alice May­hew była, jak zwy­kle, wspa­nia­łym wydawcą. Jej zespół w wydaw­nic­twie Simon&Schu­s­ter, a zwłasz­cza Eli­za­beth Stein, wyko­nał świetną robotę. Mój agent, John Ware, słu­żył mi wspar­ciem i zachętą.

Moja żona, Moira, była part­ne­rem w tym przed­się­wzię­ciu, prze­la­ty­wała nad Atlan­ty­kiem tam i z powro­tem, brała także udział w spo­tka­niach wete­ra­nów w Sta­nach. Każdy z setek żoł­nie­rzy, któ­rzy ją poznali, przy­zna, że cudow­nie potra­fiła nawią­zać kon­takt, stwo­rzyć atmos­ferę do roz­mowy i wpra­wić w dobry nastrój. Z wiel­kim zain­te­re­so­wa­niem słu­chała ich opo­wie­ści, przy­da­jąc kobie­cego wdzięku naszym posił­kom, spo­tka­niom, wędrów­kom po polach walki i podró­żom samo­lo­to­wym. Ponadto, jak w przy­padku wszyst­kich moich publi­ka­cji, była ich pierw­szym i kry­tycz­nym czy­tel­ni­kiem. Jej rola w mojej pracy i całym życiu jest nie­oce­niona; jest dla mnie rów­nie droga jak życie.

Jak usi­ło­wa­łem poka­zać w poprzed­nich aka­pi­tach, ta książka jest wyni­kiem pracy zespo­ło­wej. Byłoby mi miło, gdyby spodo­bała się gene­ra­łowi Eisen­ho­we­rowi. Od chwili, gdy objął sta­no­wi­sko naczel­nego dowódcy Allied Expe­di­tio­nary Force aż do przy­ję­cia kapi­tu­la­cji Nie­miec pod­kre­ślał zna­cze­nie współ­pracy. Ze wszyst­kich cech jego cha­rak­teru, jako przy­wódcy wie­lo­na­ro­do­wej kru­cjaty w Euro­pie, naj­waż­niej­sza dla zwy­cię­stwa oka­zała się wła­śnie wola współ­dzia­ła­nia.

Gene­rał Eisen­ho­wer wie­lo­krot­nie mówił o roli „furii pobu­dzo­nej do dzia­ła­nia demo­kra­cji”. To wła­śnie 6 czerwca 1944 roku i pod­czas dal­szej kam­pa­nii zachod­nie demo­kra­cje dały wyraz tej swo­jej furii. Suk­ces tego wiel­kiego i szla­chet­nego przed­się­wzię­cia był zara­zem trium­fal­nym zwy­cię­stwem demo­kra­cji nad sys­te­mem tota­li­tar­nym. Jako pre­zy­dent Eisen­ho­wer pod­kre­ślał, że pra­gnął, aby demo­kra­cja prze­trwała nad­cho­dzące wieki. Ja rów­nież tego pra­gnę. Żywię głę­boką nadzieję, że ta książka, która jest w grun­cie rze­czy peanem na cześć demo­kra­cji, cho­ciaż w małej mie­rze przy­czyni się do reali­za­cji owego wiel­kiego celu.

_Ste­phen E. Ambrose_
_Dyrek­tor Eisen­ho­wer Cen­ter_
_na Uni­ver­sity of New Orle­ans__Naj­trud­niej­sza i naj­bar­dziej skom­pli­ko­wana ope­ra­cja,_
_jaką kie­dy­kol­wiek prze­pro­wa­dzono._

Win­ston Chur­chill

_Unie­moż­li­wie­nie wro­gowi doko­na­nia desantu będzie_
_czyn­ni­kiem decy­du­ją­cym o całym prze­biegu wojny_
_i jej osta­tecz­nym wyniku._

Adolf Hitler

_Histo­ria wojen nie zna przed­się­wzię­cia,_
_które dorów­ny­wa­łoby tej ope­ra­cji_
_pod wzglę­dem kon­cep­cji, skali i dosko­na­łej reali­za­cji._

Iosif Sta­lin

_Powo­dze­nia! I niech Wszech­mocny Bóg pobło­go­sławi_
_nas wszyst­kich i nasze wiel­kie,_
_szla­chetne przed­się­wzię­cie._

Dwi­ght D. Eisen­ho­wer,
roz­kaz dzienny, 4 czerwca 1944

_Teraz chciał­bym wam wyja­śnić, co ozna­cza utwo­rze­nie dru­giego frontu, żeby­ście zro­zu­mieli i na zawsze zacho­wali wdzięcz­ność dla tych, któ­rzy zgi­nęli, i dla tych, któ­rym udało się prze­żyć, za to, co dla was zro­bili._

Ernie Pyle, 12 czerwca 1944SKŁAD DYWIZJI

DYWI­ZJE PIE­CHOTY I POWIETRZ­NO­DE­SAN­TOWE WAL­CZĄCE W
II WOJ­NIE ŚWIA­TO­WEJ SKŁA­DAŁY SIĘ Z:

dru­żyn (prze­waż­nie 9-12 żoł­nie­rzy)
plu­to­nów (3 dru­żyny)
kom­pa­nii (3-4 plu­tony)
bata­lio­nów (3-4 kom­pa­nie)
puł­ków (3-4 bata­liony)
dywi­zji (3-4 pułki)
plus: oddziały sape­rów, arty­le­ria, per­so­nel medyczny i inny.

Ame­ry­kań­skie, bry­tyj­skie i kana­dyj­skie dywi­zje pie­choty liczyły w D-Day po 15 000-20 000 żoł­nie­rzy.

Alianc­kie dywi­zje powietrz­no­de­san­towe były o połowę mniej­sze.

Więk­szość nie­miec­kich dywi­zji liczyła 10 000 żoł­nie­rzy.PROLOG

Pro­log

Szes­na­ście minut po pół­nocy, 6 czerwca 1944 roku³ nad kana­łem Caen, jakieś pięć­dzie­siąt metrów od mostu obro­to­wego, wylą­do­wał szy­bo­wiec _Horsa_. Porucz­nik Den Bro­the­ridge, pro­wa­dzący dwu­dzie­stu ośmiu ludzi z 1 Plu­tonu Kom­pa­nii D, Pułku Pie­choty Lek­kiej hrabstw Oxford i Buc­kin­gham, bry­tyj­skiej 6 Dywi­zji Powietrz­no­de­san­to­wej, wydo­stał się z samo­lotu. Chwy­cił za ramię sier­żanta Jacka „Billa” Baileya, dowódcę dru­żyny, i szep­nął mu do ucha: „Bierz swo­ich chłop­ców i w drogę”. Bailey wyru­szył więc z grupą, by obrzu­cić gra­na­tami bun­kier przy moście, gdzie, jak wie­dziano, znaj­do­wał się kara­bin maszy­nowy. Porucz­nik Bro­the­ridge zebrał pozo­sta­łych żoł­nie­rzy z plu­tonu, rzu­cił szep­tem: „Dalej, chło­paki!” i zaczął biec w stronę mostu. Nie­miecka obrona obiektu w sile ponad pięć­dzie­się­ciu ludzi nie zda­wała sobie sprawy, że od dawna spo­dzie­wana inwa­zja wła­śnie się zaczęła.

Gdy Bro­the­ridge i jego ludzie wspięli się szybko po nasy­pie i wbie­gli na most, sie­dem­na­sto­letni sze­re­go­wiec Hel­mut Romer, jeden z dwóch nie­miec­kich war­tow­ni­ków, ujrzał zbli­ża­ją­cych się z naprze­ciwka dwu­dzie­stu jeden bry­tyj­skich spa­do­chro­nia­rzy, któ­rzy w jego odczu­ciu poja­wili się dosłow­nie zni­kąd. Wszy­scy trzy­mali broń gotową do strzału. Romer odwró­cił się i prze­biegł przez most. Mija­jąc kolegę war­tow­nika, krzyk­nął: „Spa­do­chro­nia­rze!” Ten wycią­gnął _Leucht­pi­stole_ (rakiet­nicę) i wystrze­lił; Bro­the­ridge posłał w jego kie­runku serię trzy­dzie­stu dwóch poci­sków ze _Stena._

Były to pierw­sze strzały z tych, jakie miały zostać oddane przez sto sie­dem­dzie­siąt pięć tysięcy żoł­nie­rzy i mary­na­rzy, Bry­tyj­czy­ków, Ame­ry­ka­nów, Kana­dyj­czy­ków, Fran­cu­zów, Pola­ków, Nor­we­gów i przed­sta­wi­cieli innych naro­dów, nale­żą­cych do Alianc­kich Eks­pe­dy­cyj­nych Sił Zbroj­nych, któ­rzy przez następne dwa­dzie­ścia cztery godziny uczest­ni­czyli w inwa­zji na Nor­man­dię. Tra­fiony war­tow­nik stał się pierw­szym Niem­cem pole­głym w obro­nie Euro­pej­skiej For­tecy Hitlera.

Dwu­dzie­sto­sze­ścio­letni Bro­the­ridge przy­go­to­wy­wał się do tej chwili od dwóch lat, a do tej szcze­gól­nej akcji opa­no­wa­nia mostu poprzez _coup de main_⁴ — od sze­ściu mie­sięcy. Został awan­so­wany z sze­re­gowca; dowódca jego kom­pa­nii, major John Howard, zare­ko­men­do­wał go do Jed­nostki Szko­le­nia Ofi­ce­rów (OCTU) w 1942 roku. Pozo­stali ofi­ce­ro­wie w plu­to­nie mieli wyż­sze wykształ­ce­nie, byli, jeśli nie bogaci, to zamożni, i wywo­dzili się albo z ary­sto­kra­cji, albo przy­naj­mniej z klasy wyż­szej. Kiedy więc Bro­the­ridge wró­cił do jed­nostki jako ofi­cer, zacho­wy­wali się wobec niego z pewną rezerwą, bo jak mówili, „to nie jest, rozu­miesz, jeden z naszych”.

Bro­the­ridge grał na przy­kład w piłkę nożną, a nie w kry­kieta. Był dosko­na­łym spor­tow­cem i wszy­scy prze­wi­dy­wali, że po woj­nie zosta­nie zawo­do­wym pił­ka­rzem. Łatwo nawią­zy­wał kon­takt z ludźmi i ni­gdy nie odczu­wał tej wiel­kiej prze­pa­ści, jaka czę­sto dzieli bry­tyj­skich ofi­ce­rów od sze­re­gow­ców.

Bro­the­ridge miał zwy­czaj przy­cho­dzić wie­czo­rem do koszar, sia­dał na pry­czy swego ordy­nansa i roz­ma­wiał z chłop­cami o piłce noż­nej. Przy­no­sił ze sobą ofi­cerki i w cza­sie roz­mowy je pasto­wał. Sze­re­gowy Wally Parr ni­gdy nie zapo­mniał tego widoku: bry­tyj­ski porucz­nik pole­ro­wał swoje buty, pod­czas gdy jego ordy­nans leżał na posła­niu, gawę­dząc o Man­che­ster Uni­ted, West Ham i innych dru­ży­nach pił­kar­skich.

Den Bro­the­ridge był chu­dym, weso­łym, sym­pa­tycz­nym face­tem i kole­dzy ofi­ce­ro­wie szybko prze­ko­nali się do niego. Wszy­scy go podzi­wiali; uczciwy, sumienny, wyma­ga­jący, szybko się uczył, naj­le­piej w całej kom­pa­nii znał się na róż­nych rodza­jach broni; był zdol­nym nauczy­cie­lem i pojęt­nym uczniem, uro­dzo­nym dowódcą. Kiedy major Howard zapro­po­no­wał, by Bro­the­ridge sta­nął na czele 1 Plu­tonu, pozo­stali porucz­nicy w kom­pa­nii zgo­dzili się, że Den zasłu­guje na to, by popro­wa­dzić do akcji w D-Day pierw­szą grupę żoł­nie­rzy. Bro­the­ridge był jed­nym z wielu młod­szych ofi­ce­rów w armii bry­tyj­skiej, naj­lep­szych ludzi, jakich wydał ten kraj, któ­rzy wal­czyli o wol­ność, ryzy­ku­jąc życie.

Młody porucz­nik miał jed­nak wię­cej do stra­ce­nia w tej walce niż inni, ponie­waż był jed­nym z nie­licz­nych żona­tych żoł­nie­rzy w Kom­pa­nii D, a jego żona Mar­ga­ret była w ósmym mie­siącu ciąży. Lecąc nad kana­łem La Man­che, myślał o przy­szło­ści swego nie naro­dzo­nego dziecka.

Krzyk Romera, rakieta wystrze­lona z _Leucht­pi­stole_ i seria ze _Stena_ zaalar­mo­wały nie­miec­kich żoł­nie­rzy sie­dzą­cych w gniaz­dach broni maszy­no­wej i kry­tych tran­sze­jach po obu stro­nach mostu. Natych­miast otwo­rzyli ogień z kara­bi­nów maszy­no­wych _MG-34_⁵ i pisto­le­tów maszy­no­wych.

Bro­the­ridge, znaj­du­jący się nie­mal po dru­giej stro­nie mostu na czele strze­la­ją­cych w biegu żoł­nie­rzy, wycią­gnął gra­nat i rzu­cił go w stronę gniazda broni maszy­no­wej po pra­wej stro­nie. W tym samym momen­cie został tra­fiony poci­skiem w szyję. Upadł twa­rzą do przodu. Jego ludzie minęli go. Tuż za nimi bie­gli żoł­nie­rze z dwóch innych plu­to­nów, któ­rzy przy­le­cieli dwoma kolej­nymi szy­bow­cami. Chłopcy z Kom­pa­nii D szybko oczy­ścili gniazda broni maszy­no­wej i tran­szeje, tak że dwa­dzie­ścia jeden minut po pół­nocy w naj­bliż­szym sąsiedz­twie mostu nie było już żad­nego wroga — wszy­scy albo zostali zabici, albo ucie­kli.

Sze­re­gowy Parr ruszył na poszu­ki­wa­nie Bro­the­ridge’a, który miał być na sta­no­wi­sku dowo­dze­nia w kawia­rence przy moście.

— Gdzie jest Danny? — zapy­tał innego sze­re­gowca. (Pod­władni zwra­cali się do porucz­nika „Mr. Bro­the­ridge”, ofi­ce­ro­wie zaś mówili do niego „Dan”. Wszy­scy jed­nak myśleli o nim i nazy­wali go po pro­stu „Danny”.)

— Gdzie Danny? — powtó­rzył Parr.

Zapy­tany nie wie­dział. Parr pobiegł pod kawiar­nię. Zna­lazł Bro­the­ridge’a leżą­cego na dro­dze naprze­ciwko kafejki. Miał otwarte oczy i poru­szał ustami, ale Parr nie mógł zro­zu­mieć jego słów. Sze­re­gowy pomy­ślał: Co za strata! Tyle lat przy­go­to­wań do tej roboty — a wszystko trwało zale­d­wie parę sekund i bie­dak leży roz­cią­gnięty na ziemi.

Noszowi zabrali Bro­the­ridge’a do punktu medycz­nego po dru­giej stro­nie mostu. Lekarz kom­pa­nii, John Vau­ghan, zoba­czył ran­nego porucz­nika „leżą­cego na ple­cach i patrzą­cego w gwiazdy — wyglą­dał na strasz­nie zdzi­wio­nego, po pro­stu zdzi­wio­nego”. Zro­bił mu zastrzyk z mor­finy i zaczął opa­try­wać ranę po poci­sku na jego szyi. Zanim zakoń­czył udzie­la­nie pierw­szej pomocy, Bro­the­ridge sko­nał. Był pierw­szym alianc­kim żoł­nie­rzem, zabi­tym przez wroga w D-Day.

Porucz­nik Robert Mason Mathias dowo­dził 2 Plu­to­nem Kom­pa­nii E 508 Pułku Pie­choty Spa­do­chro­no­wej ame­ry­kań­skiej 82 Dywi­zji Powietrz­no­de­san­to­wej. O pół­nocy z 5 na 6 czerwca 1944 roku leciał _Dakotą C-47_ nad kana­łem La Man­che, kie­ru­jąc się ku brze­gom Nor­man­dii. Dwie godziny póź­niej samo­lot zna­lazł się nad Fran­cją i został kil­ka­krot­nie ostrze­lany przez nie­miec­kie działa prze­ciw­lot­ni­cze. O godzi­nie 2.27 porucz­nik Mathias zoba­czył, że nad otwar­tymi drzwiami samo­lotu zapa­liło się czer­wone świa­tełko — znak, żeby się przy­go­to­wać.

— Wstać i zaha­czyć się! — zawo­łał do szes­na­stu ludzi za sobą, przy­cze­pił sprzączkę spa­do­chronu do linki bie­gną­cej wzdłuż pod dachem samo­lotu.

Pod­szedł do drzwi, gotów wysko­czyć, gdy tylko pilot uzna, że maszyna zna­la­zła się w rejo­nie zrzutu, i włą­czy zie­loną lampkę.

Tym­cza­sem Niemcy poni­żej strze­lali wście­kle do armady powietrz­nej ośmiu­set dwu­dzie­stu dwóch _C-47_, trans­por­tu­ją­cych żoł­nie­rzy z 82 i 101 Dywi­zji Powietrz­no­de­san­to­wych na teren inwa­zji. Czte­ro­lu­fowe działka prze­ciw­lot­ni­cze 20 mm _Fla­kvier­ling-38_ roz­świe­tlały niebo eks­plo­zjami, a poci­ski smu­gowe z kara­bi­nów maszy­no­wych — zie­lone, żółte, czer­wone, nie­bie­skie, białe — ryso­wały łuki na nie­bie. Widok był wspa­niały (pra­wie każdy spa­do­chro­niarz pomy­ślał zapewne, że tak nie­sa­mo­wi­tego pokazu fajer­wer­ków nie widział nawet z oka­zji święta 4 Lipca) i jed­no­cze­śnie prze­ra­ża­jący. Na każdą smugę przy­pa­dało bowiem pięć ostrych poci­sków — nie­wi­docz­nych, ale dobrze sły­szal­nych, bo ude­rzały o skrzy­dła samo­lo­tów, wyda­jąc dźwięk przy­po­mi­na­jący grze­cho­ta­nie kamy­ków w bla­sza­nej puszce. Lecące nie wyżej niż trzy­sta metrów nad zie­mią, z pręd­ko­ścią około dwu­stu kilo­me­trów na godzinę, _C-47_ sta­no­wiły łatwy cel.

Patrząc w kie­runku drzwi, porucz­nik Mathias widział ten sza­le­jący ostrzał. Praw­do­po­dob­nie od wystrze­lo­nego poci­sku smu­go­wego zapa­liła się sto­jąca na skraju Ste-Mère-Église sto­doła, która pło­nęła, oświe­tla­jąc łuną hory­zont. _C-47_ wyko­nał zwód, darem­nie pró­bu­jąc umknąć przed ostrza­łem, ludzie za ple­cami Mathiasa zaczęli wykrzy­ki­wać: „Ruszajmy!”, „Na miłość boską, wyska­kujmy!” albo „Skaczmy, do cho­lery, skaczmy!” Kiedy kilka poci­sków kara­bi­nów maszy­no­wych prze­biło kadłub, wszy­scy instynk­tow­nie osło­nili kro­cza. Mieli za sobą z tuzin albo wię­cej sko­ków ćwi­czeb­nych i ni­gdy nie myśleli, że będą tak się rwali do opusz­cze­nia lecą­cego samo­lotu.

Mathias oparł ręce na zewnętrz­nej stro­nie drzwi, gotów wysko­czyć w noc, gdy tylko zapali się zie­lona lampka. Tuż obok niego nastą­pił wybuch. Czer­wony pocisk smu­gowy roz­pruł zapa­sowy spa­do­chron na jego piersi, ści­na­jąc porucz­nika z nóg. Z wiel­kim wysił­kiem Mathias zaczął się pod­no­sić. Zapa­liło się zie­lone świa­tełko.

Dwu­dzie­sto­ośmio­letni Mathias był mniej wię­cej o pięć lat star­szy od pozo­sta­łych porucz­ni­ków w „pięć­set ósmym”, ale wyglą­dał mło­dziej. Miał typowe dla Irland­czy­ków rudo­blond włosy i piegi, które nada­wały mu chło­pięcy wygląd. Szczu­pły i wysoki (sto osiem­dzie­siąt trzy cen­ty­me­try wzro­stu i osiem­dzie­siąt kilo wagi), był w dosko­na­łej for­mie — same muskuły bez grama tłusz­czu — i wystar­cza­jąco silny, by prze­żyć ude­rze­nie, które powa­li­łoby wołu, więc nie­mal natych­miast przy­szedł do sie­bie. Wstał i zajął poprzed­nią pozy­cję przy drzwiach.

Była to akcja, jakiej żoł­nie­rze z plu­tonu spo­dzie­wali się po Bobie Mathia­sie. Porucz­nik cie­szył się ogromną popu­lar­no­ścią wśród pod­wład­nych i kole­gów ofi­ce­rów. Od dwóch lat przy­go­to­wy­wał się ze swo­imi ludźmi do tej chwili. Wszy­scy uwa­żali go za abso­lut­nie uczci­wego i cał­ko­wi­cie odda­nego spra­wie, któ­rej słu­żył. Był naj­lep­szym bok­se­rem w pułku i zna­ko­mi­tym pie­chu­rem. Pew­nego razu, pod­czas czter­dzie­sto­ki­lo­me­tro­wego mar­szu tre­nin­go­wego, będą­cego dla żoł­nie­rzy z plu­tonu ciężką próbą wytrzy­ma­ło­ści, jeden z jego ludzi się pod­dał. Mathias pod­niósł go i tasz­czył przez ostatni kilo­metr.

Jego pod­władny, sze­re­go­wiec Harold Cava­naugh, opo­wiada, w jaki spo­sób Mathias cen­zu­ro­wał pocztę: „Czy­nił ogromne wysiłki, by patrzeć jedy­nie na zawar­tość listu. Nazwi­sko autora spraw­dzał tylko wtedy, gdy w tek­ście było coś, co nie powinno się tam zna­leźć. Oso­bi­ście zano­sił list do autora, żeby wyja­śnić, dla­czego pewne par­tie należy usu­nąć. Po koniecz­nych popraw­kach list mógł zostać wysłany. Było bar­dzo mało praw­do­po­dobne, by zagi­nął w dro­dze, więc autor zawsze miał pew­ność, że adre­sat go prze­czyta”.

Mathias był żar­li­wym kato­li­kiem. Cho­dził na mszę tak czę­sto, jak to było moż­liwe, i robił wszystko, by i jego ludzie mogli uczest­ni­czyć w obrząd­kach reli­gij­nych. Ni­gdy nie klął. Dowódca jego kom­pa­nii powie­dział: „Naj­tward­szego faceta potra­fił zmu­sić do posłu­szeń­stwa; nikt ni­gdy jed­nak nie sły­szał, by użył słowa «cho­lera» czy «psia­krew»”.

Kiedy ktoś w 2 Plu­to­nie miał jakiś pro­blem, Mathias od razu to wyczu­wał. Deli­kat­nie pro­po­no­wał pomoc, ale ni­gdy się nie narzu­cał. Jeden z jego sze­re­gow­ców wspo­mina: „Był wyro­zu­miały, ale ni­gdy nie rezy­gno­wał ze swo­ich wyma­gań. Spra­wiał wra­że­nie głę­boko ura­żo­nego, gdy zda­rzyło się, że nie speł­ni­li­śmy jego ocze­ki­wań, ale ni­gdy nie tra­cił pano­wa­nia nad sobą”.

Wszech­stron­nie przy­go­to­wał się do nad­cho­dzą­cej ope­ra­cji. Stu­dio­wał histo­rię woj­sko­wo­ści. Był znawcą wszel­kiego rodzaju broni i opa­no­wał naj­róż­niej­sze umie­jęt­no­ści nie­zbędne w kom­pa­nii strze­lec­kiej. Inte­re­so­wał się uzbro­je­niem wroga, jego orga­ni­za­cją i tak­tyką. Nauczył się nie­miec­kiego i posłu­gi­wał się nim płyn­nie; poznał także fran­cu­ski na tyle dobrze, żeby w tere­nie ewen­tu­al­nie zapy­tać o drogę. Uczył swo­ich ludzi nie­miec­kich komend i fran­cu­skich zwro­tów. „To były poży­teczne lek­cje” — zauważa Cava­naugh. Bojąc się, że Niemcy użyją gazu, Mathias prze­szko­lił swo­ich ludzi w dzie­dzi­nie środ­ków che­micz­nych: łza­wią­cych, żrą­cych, powo­du­ją­cych kicha­nie i tym podob­nych. „Ta wie­dza oka­zała się póź­niej nie­po­trzebna — stwier­dził Cava­naugh — ale porucz­nik nie chciał pomi­nąć ani jed­nego rodzaju broni”.

Puł­kow­nik Roy E. Lin­dqu­ist, dowo­dzący „pięć­set ósmym”, powie­dział o Mathia­sie: „Albo zasłuży sobie na Medal Hono­rowy, albo będzie pierw­szym czło­wie­kiem z pułku, który zgi­nie w akcji”.

Wie­czo­rem 5 czerwca na lot­ni­sku, kiedy „pięć­set ósmy” łado­wał się do samo­lo­tów, Mathias uści­snął rękę każ­demu żoł­nie­rzowi z plu­tonu. Jego ludzie lecieli dwoma maszy­nami; sze­re­gowy Cava­naugh, który zna­lazł się w tej dru­giej, wspo­mina: „W tym wspa­nia­łym face­cie była jakaś spo­kojna pew­ność sie­bie. Poda­li­śmy sobie ręce, a on powie­dział: «Poka­żemy im, my Irland­czycy, prawda?»”

Gdyby porucz­nik Mathias po tym, jak został ranny odłam­kiem poci­sku, usu­nął się z przej­ścia i pozwo­lił sto­ją­cym za nim ludziom wysko­czyć, a miał jesz­cze na to dość siły, to załoga _C-47_ udzie­li­łaby mu pierw­szej pomocy i — praw­do­po­dob­nie — odsta­wiła z powro­tem do Anglii, na ope­ra­cję, która ura­to­wa­łaby mu życie.

Zamiast tego jed­nak Mathias pod­niósł prawą rękę, wykrzyk­nął: „Za mną!” i rzu­cił się w ciem­no­ści nocy. Czy to wstrząs wywo­łany otwar­ciem się spa­do­chronu, czy też ude­rze­nie o zie­mię były przy­czyną, a może krwa­wie­nie z licz­nych ran — dość, że kiedy pół godziny póź­niej udało się go odna­leźć, już nie żył. Był pierw­szym ame­ry­kań­skim ofi­ce­rem, zabi­tym w wyniku ostrzału nie­miec­kiego w D-Day.

Ope­ra­cja Over­lord, inwa­zja na oku­po­waną przez Niemcy Fran­cję, doko­nana w czerwcu 1944 roku, była przed­się­wzię­ciem na osza­ła­mia­jąco wielką skalę. W ciągu jed­nej doby, poko­nu­jąc od stu dzie­się­ciu do stu osiemdzie­się­ciu kilo­me­trów otwar­tego morza, prze­rzu­cono na opa­no­wany przez wroga brzeg, przy jego inten­syw­nym opo­rze, sto sie­dem­dzie­siąt pięć tysięcy żoł­nie­rzy i ich sprzęt, w tym pięć­dzie­siąt tysięcy wszel­kiego typu pojaz­dów, od moto­cy­kli po czołgi i spy­cha­cze opan­ce­rzone. W trans­por­cie uczest­ni­czyły, także jako wspar­cie, pięć tysięcy trzy­sta trzy­dzie­ści trzy okręty i wszel­kiego rodzaju jed­nostki pły­wa­jące oraz jede­na­ście tysięcy samo­lo­tów. Oddziały woj­skowe przy­były z połu­dniowo-zachod­nich, połu­dnio­wych i wschod­nich wybrzeży Anglii. Akcja wyglą­dała tak, jakby w ciągu jed­nej nocy na wschodni brzeg jeziora Michi­gan prze­nie­siono mia­sta Green Bay, Racine i Keno­sha w sta­nie Wiscon­sin — wraz ze wszyst­kimi: męż­czy­znami, kobie­tami i dziećmi, oraz pojaz­dami.

Przy­go­to­wa­nia do tego nie­zwy­kłego przed­się­wzię­cia — które bry­tyj­ski pre­mier Win­ston S. Chur­chill słusz­nie nazwał „naj­trud­niej­szą i naj­bar­dziej skom­pli­ko­waną ope­ra­cją, jaką kie­dy­kol­wiek prze­pro­wa­dzono” — trwały dwa lata i wyma­gały zaan­ga­żo­wa­nia dosłow­nie milio­nów ludzi. Liczba wypro­du­ko­wa­nego przez USA sprzętu, okrę­tów wojen­nych i desan­to­wych, samo­lo­tów wszel­kiego typu, broni pan­cer­nej i uzbro­je­nia, środ­ków medycz­nych i wielu innych, była wręcz astro­no­miczna. Wielka Bry­ta­nia i Kanada wnio­sły rów­nie duży wkład.

Nie pod­wa­ża­jąc zna­cze­nia wysiłku całego ame­ry­kań­skiego prze­my­słu, wiel­kiego zaan­ga­żo­wa­nia Bry­tyj­czy­ków, Kana­dyj­czy­ków i innych sprzy­mie­rzo­nych, wszyst­kich pla­nów i przy­go­to­wań, genial­nej kon­cep­cji oszu­ka­nia wroga i udziału świet­nych dowód­ców — osta­teczny suk­ces czy klę­ska ope­ra­cji Over­lord zale­żały od sto­sun­kowo nie­wiel­kiej grupy młod­szych ofi­ce­rów, podofi­ce­rów, sze­re­go­wych żoł­nie­rzy i mary­na­rzy, nale­żą­cych do ame­ry­kań­skiej, bry­tyj­skiej i kana­dyj­skiej armii, mary­narki wojen­nej, sił powietrz­nych i Straży Przy­brzeż­nej. Ta naj­le­piej przy­go­to­wana ope­ra­cja woj­skowa w histo­rii, wspie­rana przez nie­wia­ry­god­nie silny ostrzał z morza i bom­bar­do­wa­nie z powie­trza, mogłaby się bowiem nie powieść, gdyby spa­do­chro­nia­rze i żoł­nie­rze, któ­rzy przy­le­cieli szy­bow­cami, zamiast szu­kać wroga, skryli się za żywo­pło­tami i scho­wali w sto­do­łach; gdyby dowódcy jed­no­stek desan­to­wych, bojąc się ostrzału wroga, nie przy­bili do brzegu, ale wysa­dzili żoł­nie­rzy na głę­bo­kiej wodzie; gdyby żoł­nie­rze na pla­żach oko­pali się za falo­chro­nami, a pod­ofi­ce­ro­wie i młodsi ofi­ce­ro­wie nie zdo­łali wobec sil­nego ognia wroga popro­wa­dzić ich w głąb lądu. Tak się jed­nak nie stało.

O wszyst­kim prze­są­dziła garstka chłop­ców w wieku od osiem­na­stu do dwu­dzie­stu lat. Byli dosko­nale wyszko­leni i wypo­sa­żeni, mogli liczyć na silne wspar­cie, ale zale­d­wie kilku z nich miało wcze­śniej oka­zję do walki. Nie­wielu kie­dy­kol­wiek zabiło czło­wieka albo choćby widziało, jak ginie kolega. Więk­szość przy­po­mi­nała Dena Bro­the­ridge’a i Boba Mathiasa — ni­gdy w ich obec­no­ści nie oddano strzału z nie­na­wi­ści. Byli zwy­kłymi oby­wa­te­lami powo­ła­nymi do woj­ska, nie zawo­dow­cami.

Wio­sną 1944 zasta­na­wiano się, czy sys­tem demo­kra­tyczny potrafi wycho­wać mło­dych żoł­nie­rzy, któ­rzy mogliby sku­tecz­nie prze­ciw­sta­wić się dosko­na­łym rekru­tom, jakich wysłały na front nazi­stow­skie Niemcy. Hitler był prze­ko­nany, że odpo­wiedź brzmi „nie”. Zna­jąc doko­na­nia armii bry­tyj­skiej we Fran­cji w 1940 roku, czy też wojsk bry­tyj­skich i ame­ry­kań­skich w Afryce Pół­noc­nej i na wybrze­żach Morza Śród­ziem­nego w latach 1942-1944, nie miał żad­nych wąt­pli­wo­ści, że Wehr­macht będzie miał miaż­dżącą prze­wagę. Fana­tyzm i dys­cy­plina, cha­rak­te­ry­styczne dla sys­temów tota­li­tar­nych, zawsze zatrium­fują nad libe­ra­li­zmem i znie­wie­ściałą demo­kra­cją — tego Hitler był pewny.

Gdyby jed­nak widział w akcji Dena Bro­the­ridge’a i Boba Mathiasa tego pierw­szego dnia inwa­zji na Nor­man­dię, może zachwiałby się w swoim prze­ko­na­niu. Ta książka opo­wiada wła­śnie o Bro­the­ridge’u, Mathia­sie i ich kole­gach, mło­dych ludziach, któ­rzy przy­szli na świat w okre­sie złud­nej pro­spe­rity lat dwu­dzie­stych, a dora­stali w gorz­kich realiach Wiel­kiego Kry­zysu następ­nej dekady. Książki, które czy­tali jako nasto­lat­ko­wie, miały cha­rak­ter anty­wo­jenny i cynicz­nie przed­sta­wiały wszel­kich patrio­tów jako fra­je­rów, a fra­je­rów jako boha­te­rów. Żaden z owych chłop­ców nie palił się do kolej­nej wojny. Pra­gnęli grać w base­ball i rzu­cać piłkę do kosza, a nie gra­naty na pozy­cje wroga, strze­lać z _flo­wera_ do kró­li­ków, a nie z kara­binu _M-1_ do innych mło­dych ludzi. Ale kiedy nade­szła chwila próby, kiedy trzeba było wal­czyć o wol­ność lub ją stra­cić, sta­nęli do walki. Byli bojow­ni­kami demo­kra­cji. Stali się boha­te­rami D-Day i to im zawdzię­czamy wol­ność.

Zanim jed­nak poj­miemy, czego i w jaki spo­sób doko­nali, zanim to w pełni doce­nimy, musimy ogar­nąć wzro­kiem szer­sze tło.ROZDZIAŁ 4. GDZIE I KIEDY?

4

Gdzie i kiedy?

W poło­wie marca 1943 roku, nie­długo po bitwie o prze­łęcz Kas­se­rine i nie­mal dwa mie­siące przed osta­tecz­nym zwy­cię­stwem w Tune­zji, Połą­czony Komi­tet Sze­fów Szta­bów mia­no­wał bry­tyj­skiego gene­rała porucz­nika, sir Fre­de­ricka Mor­gana, sze­fem sztabu Naczel­nego Dowódz­twa Alianc­kich Sił Zbroj­nych i powie­rzył mu zada­nie „koor­dy­no­wa­nia i nad­zoru pla­nów ope­ra­cji prze­kro­cze­nia kanału, prze­wi­dy­wa­nej w tym i następ­nym roku”. W kolej­nym mie­siącu posta­no­wiono, że inwa­zja nie nastąpi jed­nak w 1943 roku; osta­teczna dyrek­tywa, wydana pod koniec kwiet­nia, doty­czyła przy­go­to­wań do

zakro­jo­nego na sze­roką skalę ataku na kon­ty­nent, prze­wi­dzia­nego na 1944 rok — naj­wcze­śniej jak to będzie moż­liwe.⁶⁵

Trudno sobie wyobra­zić mniej pre­cy­zyjne sfor­mu­ło­wa­nie. Miej­sce ataku, „kon­ty­nent”, mogło znaj­do­wać się pomię­dzy Holan­dią a Bre­stem; okre­śle­nie „naj­wcze­śniej jak to będzie moż­liwe” wyzna­czało prze­dział cza­sowy mię­dzy mar­cem a wrze­śniem 1944 roku. Mor­gan zebrał więc bry­tyj­skich i ame­ry­kań­skich ofi­ce­rów, gene­rała bry­gady Raya Bar­kera z armii ame­ry­kań­skiej mia­no­wał swoim zastępcą, a grupę nazwał COS­SAC (Chief of Staff to the Supreme Allied Com­man­der — szef sztabu Alianc­kiego Naczel­nego Dowódz­twa) — od pierw­szych liter nazwy swej funk­cji — i zabrał się do roboty.

COS­SAC dzia­łał przy zasad­ni­czym ogra­ni­cze­niu — opra­co­wu­jąc plan inwa­zji trzeba było mieć na uwa­dze, że liczba samo­lo­tów i okrę­tów desan­to­wych, jakie przy­dzie­lono do tej ope­ra­cji, pozwala na uży­cie tylko trzech dywi­zji. Ponadto nale­żało się liczyć z tym, że Niemcy umoc­nią jesz­cze Wał Atlan­tycki, i wobec tego zre­zy­gno­wać z pokusy roz­sze­rze­nia ataku. Od początku więc COS­SAC kie­ro­wał się zasadą mak­sy­mal­nej kon­cen­tra­cji sił. Inwa­zja miała nastą­pić w jed­nym miej­scu, a dywi­zje wylą­do­wać tuż obok sie­bie.

Pyta­nie tylko gdzie? Miej­sce musiało speł­niać wiele warun­ków. Musiało leżeć w zasięgu alianc­kich myśliw­ców sta­cjo­nu­ją­cych w Wiel­kiej Bry­ta­nii.

W pobliżu powi­nien znaj­do­wać się przy­naj­mniej jeden więk­szy port, który nale­żało zdo­być od strony lądu i jak naj­szyb­ciej wyko­rzy­stać pod­czas ope­ra­cji. Nie wcho­dził w rachubę desant w tych rejo­nach, gdzie Wał Atlan­tycki był już umoc­niony, to zna­czy wokół fran­cu­skich por­tów: kata­stro­falny w skut­kach szturm Kana­dyj­czy­ków na Dieppe w sierp­niu 1942 roku prze­ko­nał człon­ków COS­SAC, że bez­po­średni atak fron­talny na dobrze bro­niony port może się nie powieść. Dla­tego też plaże wybrane do desantu powinny umoż­li­wić suk­ce­sywny wyła­du­nek oddzia­łów oraz sprzętu bez­po­średnio z LST, a także mieć połą­cze­nie z sie­cią dróg pozwa­la­ją­cych na szybki, zma­so­wany atak w głąb lądu.

Takie były wymogi tak­tyczne. Więk­szość z nich speł­niały na przy­kład śród­ziem­no­mor­skie wybrzeża Fran­cji czy wybrzeże Bre­ta­nii. Ze stra­te­gicz­nego jed­nak punktu widze­nia inwa­zja powinna mieć miej­sce naj­bli­żej celu, czyli Zagłę­bia Ruhry, z tego oczy­wi­stego powodu, by droga, jaką woj­sko i zaopa­trze­nie miały poko­nać, była moż­li­wie naj­krót­sza.

Holan­dia i Bel­gia miały dosko­nałe porty, ale znaj­do­wały się one zbyt bli­sko Nie­miec i baz Luft­waffe, a tereny wokół nich były nara­żone na zala­nie i dobrze bro­nione. Wybrzeże Pas-de-Calais w naj­bar­dziej na pół­noc wysu­nię­tej czę­ści Fran­cji wyda­wało się ide­alne pod każ­dym nie­mal wzglę­dem oprócz jed­nego — było tak oczy­wi­stym miej­scem na doko­na­nie desantu, że Niemcy wznie­śli tu naj­sil­niej­sze for­ty­fi­ka­cje Wału Atlan­tyc­kiego.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Euro­pean The­atre of Ope­ra­tions.

2. Supreme Headqu­ar­ters Allied Expe­di­tio­nary Force.

3. Czas bry­tyj­ski, wpro­wa­dzony dla oszczę­dza­nia ener­gii elek­trycz­nej, był póź­niej­szy w sto­sunku do fran­cu­skiego o godzinę. W całej oku­po­wa­nej przez Niem­ców Euro­pie obo­wią­zy­wał czas ber­liń­ski, o dwie godziny wcze­śniej­szy niż angiel­ski.

4. Coup de main — jed­nym ude­rze­niem .

5. Kara­bin maszy­nowy na trój­nogu, szyb­ko­strzel­ność do ośmiu­set poci­sków na minutę .

6. Była to naj­bar­dziej nie­do­rzeczna ze wszyst­kich jego nie prze­my­śla­nych decy­zji. Hitler nie musiał przyjść z pomocą Japo­nii, nie wyma­gał tego „pakt sta­lowy”, jako że układ ten miał słu­żyć celom obron­nym. Gdyby jedna ze stron układu (Wło­chy, Niemcy czy Japo­nia) została zaata­ko­wana, pozo­stałe były zobo­wią­zane udzie­lić jej wspar­cia. Ale to nie Japo­nia została zaata­ko­wana 7 grud­nia — zresztą pań­stwo to nie przy­szło z pomocą Niem­com, gdy w czerwcu 1941 roku roz­po­częli wojnę ze Związ­kiem Radziec­kim.\ Była to także naj­bar­dziej samo­dzielna decy­zja Hitlera. To bar­dzo dziwne, ale nie kon­sul­to­wał jej z nikim. Porzu­cił swój dłu­go­ter­mi­nowy plan zawład­nię­cia świa­tem, zgod­nie z któ­rym osta­teczna roz­prawa ze Sta­nami Zjed­no­czo­nymi miała przy­paść następ­nemu poko­le­niu, dys­po­nu­ją­cemu już zaso­bami natu­ral­nymi Związku Radziec­kiego i reszty Europy. Można by się spo­dzie­wać, że Hitler przy­naj­mniej zapyta swo­ich dowód­ców, jakie skutki pocią­gnie za sobą wypo­wie­dze­nie wojny Sta­nom Zjed­no­czo­nym, że zasię­gnie opi­nii Goeringa, Him­m­lera, Goeb­belsa i innych. Nie roz­ma­wiał jed­nak o tym z nikim; 11 grud­nia po pro­stu ogło­sił swoją decy­zję Reich­sta­gowi. Zob. Seba­stian Haf­f­ner, _The Meaning of Hitler_, prze­kład z nie­miec­kiego na angiel­ski Ewald Osers (Cam­bridge, Mas­sa­chu­setts, Harvard Uni­ver­sity Press 1979), s. 120.

7. Dyrek­tywa nr 51 została zamiesz­czona w: Gor­don A. Har­ri­son, _Cross-Chan­nel Attack_ (Dept. of the Army, Washing­ton,1951), s. 464-467.

8. Erwin Rom­mel, _The Rom­mel Papers_, oprac. B.H. Lid­dell Hart (Har­co­urt Brace, New York, 1953), s. 466.

9. Samuel Mit­cham, _Rom­mel’s Last Bat­tle: The Desert Fox and the Nor­mandy Cam­pa­ign_ (Stein & Day, New York, 1983), s. 44-45.

10. Odrzu­towce były napę­dzane pali­wem syn­te­tycz­nym, pro­du­ko­wa­nym mię­dzy innymi z alko­holu, który wytwa­rzano z zebra­nych w 1944 roku ziem­nia­ków. Naród nie­miecki zapła­cił w 1945 roku strasz­liwą cenę za to sza­leń­stwo .

11. Ralph Wil­liams, _The Short, Unhappy Life of the Mes­ser­sch­mitt ME-262_, 6 kwiet­nia 1960, Dwi­ght D. Eisen­ho­wer Library, Abi­lene, Kan­sas.

12. John Keegan, _Six Armies in Nor­mandy: From D-Day to the Libe­ra­tion of Paris_ (Pen­guin Books, New York, 1983), s. 332.

13. Robert Bre­wer, wywiad, EC.

14. Har­ri­son, _Cross-Chan­nel Attack_, s. 145-147; U.S. War Depart­ment, _Hand­book on Ger­man Mili­tary For­ces_ (L.S.U. Press, Baton Rouge, La, 1990), s. 57.

15. U.S. War Depart­ment, _Hand­book on Ger­man Mili­tary For­ces_, s. 2.

16. Mit­cham, _Rom­mel’s Last Bat­tle_, s. 26.

17. Dyrek­tywa nr 40 zamiesz­czona w: Har­ri­son, _Cross-Chan­nel Attack_, s. 459-463.

18. Ibi­dem, s. 136.

19. Ibi­dem, s. 136-137.

20. Wywiad Hec­klera z War­li­mon­tem, 19-20 lipca 1945, Ame­ri­can Mili­tary Insti­tute, Car­li­sle, Pa.

21. Carlo D’Este, _Deci­sion in Nor­mandy_ (Col­lins, Lon­don, 1983), s. 21.

22. Samuel Eliot Mori­son, _The Inva­sion of France and Ger­many 1944-1945_ (Lit­tle, Brown, Boston, 1959), s. 152-153.

23. Dys­ku­sja na temat łodzi desan­to­wych, zob.: Gor­don Har­ri­son, _Cross-Chan­nel Attack_ (Dept. of the Army, Washing­ton, 1951), s. 59-63.

24. Geof­frey Per­ret, _There’s a War to Be Won: The Uni­ted Sta­tes Army in World War II_, Ran­dom House, New York, 1992, s. 110-112.

25. Har­ri­son, _Cross-Chan­nel Attack_, s. 64.

26. Jerry Stra­han, wywiad, EC.

27. Po woj­nie Hig­gins popadł w kło­poty, nie­jed­no­krot­nie ze swo­jej winy. Nie był dobrym biz­nes­me­nem. Nie potra­fił ogra­ni­czyć dzia­łal­no­ści prze­my­sło­wej, bo nie chciał pozba­wiać pracy swo­ich robot­ni­ków. Wal­czył ze związ­kami zawo­do­wymi i prze­grał. Wyprze­dził swoje czasy, podej­mu­jąc pro­duk­cję heli­kop­te­rów, żagló­wek, jach­tów moto­ro­wych, przy­czep kem­pin­go­wych i tego typu sprzętu, który nie­ba­wem miał zyskać na popu­lar­no­ści, ale w latach 1946-1947 było nań jesz­cze za wcze­śnie. Hig­gins był wspa­nia­łym pro­jek­tan­tem, ale kiep­sko znał się na mar­ke­tingu; potra­fił dosko­nale zor­ga­ni­zo­wać pro­duk­cję, ale fatal­nie pro­wa­dził księ­go­wość. W końcu splaj­to­wał. Hig­gins Indu­stries upa­dły. Ten czło­wiek jed­nak wygrał dla nas wojnę i to wstyd, że ani naród, ani Nowy Orlean o nim nie pamię­tają.

28. Per­ret, _There’s a War to Be Won_, s. 124.

29. Carl Weast, wywiad, EC.

30. Car­wood Lip­ton, wywiad, EC.

31. Paul Fus­sell, _War­time: Under­stan­ding and Beha­vior in the Second World War_ (Oxford Uni­ver­sity Press, New York, Oxford, 1989), s. 282.

32. Char­les East, wywiad, EC.

33. Max Hastings, _Over­lord: D-Day and the Bat­tle for Nor­mandy_ (Simon & Schu­s­ter, New York, 1984), s. 317.

34. John Howard, wywiad, EC.

35. Hastings, _Over­lord_, s. 25.

36. Ibi­dem, s. 24.

37. Sidey to Ambrose, 9 lipca 1992, EC.

38. Mul­ber­ries nie­długo były w uży­ciu; silny sztorm, jaki miał miej­sce dwa tygo­dnie po D-Day, cał­ko­wi­cie znisz­czył port ame­ry­kań­ski i poważ­nie uszko­dził bry­tyj­ski. Ponie­waż w inwa­zji uczest­ni­czyło tak wiele LST, które mogły samo­dziel­nie wysa­dzić ludzi i sprzęt na brzeg, zaczęto się zasta­na­wiać, czy rze­czy­wi­ście warto było poświę­cić tak dużo mate­riału, a także pracy ludz­kiej na budowę Mul­ber­ries. Rus­sell Weigley twier­dzi, że tak. Pisze bowiem: „Gdyby nie pomysł wyko­rzy­sta­nia Mul­ber­ries, które pozwa­lały prze­kształ­cić plaże w porty, Chur­chill wraz ze swoim rzą­dem praw­do­po­dob­nie wyco­fałby się z ope­ra­cji Over­lord” (Rus­sell Weigley, _Eisen­ho­wer’s Lieu­te­nants: The Cam­pa­igns of France and Ger­many, 1944-1945_, s. 103, Indiana Uni­ver­sity Press, Blo­oming­ton 1981) .

39. Nad zła­ma­niem szy­fru Enigmy — nie­miec­kiej maszyny kodu­ją­cej pol­scy mate­ma­tycy roz­po­częli pracę w począt­kach lat trzy­dzie­stych. W parę lat póź­niej zbu­do­wali replikę Enigmy i zła­mali szy­fry nie­miec­kie. W lipcu 1939 roku egzem­pla­rze Enigmy pol­ski wywiad prze­ka­zał przed­sta­wi­cie­lom wywia­dów Fran­cji i Wiel­kiej Bry­ta­nii. Bry­tyj­czycy udo­sko­na­lili pol­skie metody dekryp­tażu Enigmy w sys­te­mie Ultra .

40. Zob.: J.C. Master­man, _The Double-Cross Sys­tem in the War of 1939-1945_ (Yale Uni­ver­sity Press, New Haven, 1972); Ronald Lewin, _Ultra Goes to War_ (Hut­chin­son, Lon­don, 1978).

41. _Axis_ (ang.) — oś w sen­sie poli­tycz­nym. Axis Sally zna­czy więc Sally z Osi .

42. Gor­don Car­son, wywiad, EC.

43. Dzie­ciń­stwo i mło­dość Rom­mla zob.: David Irving, _The Trail of the Fox_ (Dut­ton, New York, 1977); dzie­ciń­stwo i mło­dość Eisen­ho­wera zob.: S.E. Ambrose, _Eisen­ho­wer: Sol­dier, Gene­ral of the Army, Pre­si­dent-Elect, 890-1952_ (Simon & Schu­s­ter, New York, 1983).

44. Irving, _The Trail of the Fox_, s. 14-15.

45. Ambrose, _Eisen­ho­wer_, s. 63.

46. Ed Thayer do matki, 11 stycz­nia 1918, Eisen­ho­wer Library, Abi­lene, Kan­sas (dalej w skró­cie: EL).

47. Irving, _The Trail of the Fox_, s. 25.

48. Ambrose, _Eisen­ho­wer_, s. 93.

49. Hans von Luck, _Pan­zer Com­man­der: The Memo­irs of Colo­nel Hans von Luck_ (Pra­eger, New York, 1989), s. 103-104.

50. Ste­phen E. Ambrose, _Eisen­ho­wer: Sol­dier and Pre­si­dent_ (Simon & Schu­s­ter, New York, 1990), s. 88.

51. Z pierw­szego szkicu wspo­mnień Eisen­ho­wera, EL. Eisen­ho­wer nie chciał publi­ko­wać tego frag­mentu.

52. Mar­tin Blu­men­son, _Rom­mel_, _The Simon & Schu­s­ter Encyc­lo­pe­dia of World War II_, oprac. Tho­mas Par­rish (Simon & Schu­s­ter, New York, 1978), s. 532.

53. Listy Eisen­ho­wera, zob.: _Let­ters to Mamie_, oprac. John S.D. Eisen­ho­wer (Double­day, Gar­den City, New York, 1978); listy Rom­mla zob.: Irving, _The Trail of the Fox_, gdzie wiele z nich cytuje.

54. Irving, _The Trail of the Fox_, s. 313.

55. Samuel Mit­cham jr., _Rom­mel’s Last Bat­tle: The Desert Fox and the Nor­mandy Cam­pa­ign_ (Stein & Day, New York, 1983), s. 18-21.

56. Fran­klin Delano Roose­velt do Sta­lina, 5 grud­nia 1943, EL.

57. Ber­nard Law Mont­go­mery, _Memo­irs_ (World, Cle­ve­land, 1958), s. 484.

58. Cun­nin­gham do Eisen­ho­wera, 21 paź­dzier­nika 1943, EL.

59. Dwi­ght D. Eisen­ho­wer, _Cru­sade in Europe_ (Double­day, Gar­den City, New York, 1948), s. 206-207.

60. Irving, _The Trail of the Fox_, s. 317.

61. Eisen­ho­wer, _Cru­sade in Europe_, s. 220.

62. Irving, _The Trail of the Fox_, s. 324.

63. Eisen­ho­wer do Połą­czo­nego Komi­tetu Sze­fów Szta­bów, 23 stycz­nia 1944, EL.

64. Ambrose, Eisen­ho­wer: _Sol­dier, Gene­ral of the Army, Pre­si­dent-Elect_, s. 187-188.

65. Gor­don A. Har­ri­son, _Cross-Chan­nel Attack_ (Dept. of the Army, Washing­ton, 1951), s. 48-49.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij