- W empik go
D jak dłużnik - ebook
D jak dłużnik - ebook
To miało być proste zlecenie: doręczyć czek na dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. Kinsey Millhone, wiedziona kobiecą intuicją i doświadczeniem detektywistycznym, przeczuwała jednak, że może się spodziewać komplikacji, które niebawem nastąpiły – zleceniodawca zginął w tajemniczych okolicznościach, a próba wyjaśnienia jego śmierci okazała się dopiero wstępem do mrocznej i niezwykle zawikłanej historii.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-299-9 |
Rozmiar pliku: | 4,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Autorka pragnie podziękować za nieocenioną pomoc, jaką służyły jej następujące osoby: Steven Humphrey, Florence Clark, Joyce Mackewich, Steve Stafford, Bob Ericson, Ann Hunnicutt, Charles i Mary Hope z Armii Zbawienia, Michael Thompson z Departamentu Kuratorów Sądowych w Santa Barbara, Michelle Bores i Bob Brandenburg z Komendatury Portu miasta Santa Barbara, Mary Louise Days z Departamentu Budownictwa Santa Barbara oraz Gerald Dow, kryminolog z Komendy Policji miasta Santa Barbara.1
Później dowiedziałam się, że naprawdę nazywał się John Daggett, ale w dniu, kiedy stanął w drzwiach mojego biura, przedstawił się innym nazwiskiem. Od początku coś mi w nim nie pasowało, ale nie potrafiłam określić, w czym rzecz. Robota, do której mnie wynajął, wydawała się dziecinnie prosta, chociaż wkrótce potem okazało się, że dupek próbował wykpić się od zapłaty. A gdy pracujesz na własny rachunek, nie możesz sobie pozwolić na takie numery. Wieści szybko się niosą i zaraz wszyscy by wiedzieli, że można cię wykiwać. Dlatego nie zamierzałam mu odpuścić. Chciałam tylko odzyskać swoje pieniądze, a tymczasem wpakowałam się w wydarzenia, z których do dziś nie mogę się otrząsnąć.
Nazywam się Kinsey Millhone. Jestem licencjonowanym prywatnym detektywem z prawem wykonywania zawodu w stanie Kalifornia. Wynajmuję małe biuro w Santa Teresa, gdzie mieszkam od urodzenia. Mam trzydzieści dwa lata; dwukrotnie zamężna i rozwiedziona. Aktualnie jestem sama, ale nieźle sobie radzę. Przyznaję, czasami bywam nieznośna, ale zazwyczaj nie mam specjalnych wymagań, jeśli nie liczyć nieco wybujałej potrzeby niezależności. Poza tym jestem nad wyraz uparta, co w połączeniu z trwałą niezdolnością do podporządkowania się innym, mimo niezłego wykształcenia i ukończenia akademii policyjnej, czyni ze mnie idealną kandydatkę na prywatnego detektywa. Płacę rachunki w terminie, staram się przestrzegać prawa (zwykle) i oczekuję, że inni będą postępować podobnie – choćby ze zwykłej przyzwoitości. Jeśli chodzi o sprawiedliwość, mam twarde zasady, aczkolwiek potrafię kłamać na zawołanie. Nigdy nie miałam z tego powodu wyrzutów sumienia.
Wszystko zaczęło się w ostatnich dniach października, w przeddzień Halloween. Pogoda do złudzenia przypominała jesień na Środkowym Zachodzie – było chłodno, ale słonecznie i rześko. Mogłabym przysiąc, że jadąc w kierunku centrum, czułam w powietrzu zapach palonych ognisk i wydawało mi się, iż lada chwila drzewa pokryją się czerwienią i złotem. Niestety, jedynymi drzewami, jakie miałam szansę zobaczyć, były stare palmy, a roślinność uparcie buchała wszystkimi odcieniami zieleni. Letnie upały przeszły już do historii, natomiast deszcze jeszcze do nas nie dotarły. Typowa kalifornijska pogoda, ni to lato, ni zima, ale w powietrzu czuło się już jesień. Wprawiło mnie to w doskonały nastrój i pomyślałam, że może po południu wybiorę się na strzelnicę.
Był sobotni poranek i przyszłam do pracy, żeby nadgonić papierkową robotę – zrobić porządek w rachunkach i przygotować rozliczenie miesięczne. Siedziałam za biurkiem z kalkulatorem pod ręką. Przede mną stała maszyna do pisania z wkręconym, gotowym do wypełnienia formularzem, a po lewej stronie leżały cztery zaadresowane i gotowe do wysłania koperty z oświadczeniami podatkowymi. Byłam tak pochłonięta pracą, że dopiero ciche chrząknięcie uświadomiło mi, że ktoś stoi w drzwiach. Zareagowałam błyskawicznie – podskoczyłam pod sufit ze strachu, jakby mysz przebiegła mi po nogach. Nieznajomy uznał to najwyraźniej za zabawne, ale ja potrzebowałam dłuższej chwili, by uspokoić rozdygotane serce.
– Nazywam się Alvin Limardo – oznajmił mężczyzna. – Przepraszam, jeśli panią przestraszyłem.
– Nic nie szkodzi – odparłam. – Po prostu nie wiedziałam, że pan tu stoi. Przyszedł pan do mnie?
– Jeśli pani jest Kinsey Millhone, to tak.
Wstałam, wyciągnęłam rękę na powitanie i poprosiłam, żeby usiadł. Z początku pomyślałam, że to jakiś bezdomny, ale nic w jego wyglądzie nie potwierdzało mojej teorii.
Miał około pięćdziesiątki i był wychudzony. Długa, wąska twarz z wysuniętym podbródkiem, krótko przystrzyżone szpakowate włosy. Pachniał cytrynową wodą kolońską. Oczy brązowe, o nieobecnym spojrzeniu. Garnitur w nieokreślonym odcieniu zieleni. Miał duże dłonie i długie palce z wyraźnie odznaczającymi się stawami. Chociaż ubranie nie było zniszczone, gołe nadgarstki wystające z rękawów marynarki nadawały mu mocno zaniedbany wygląd. W ręce trzymał jakiś świstek papieru złożony we czworo, którym bawił się odruchowo.
– W czym mogę pomóc? – spytałam.
– Chciałbym, żeby pani to komuś dostarczyła. – Rozprostował kartkę i położył ją na biurku. Był to czek gotówkowy wystawiony na bank w Los Angeles, opatrzony wczorajszą datą. Wystawiono go na niejakiego Tony’ego Gahana, na sumę dwudziestu pięciu tysięcy dolarów.
Próbowałam ukryć zdumienie. Facet nie wyglądał na kogoś, kto ma tyle pieniędzy. Może pożyczył je od tego Gahana i teraz chce zwrócić dług?
– Powie mi pan, o co tu chodzi?
– Wyświadczył mi przysługę i chcę mu podziękować. I tyle.
– To musiała być niezła przysługa – zauważyłam. – Mogę spytać, co zrobił?
– Okazał mi życzliwość, gdy zawiodło mnie szczęście.
– A do czego ja jestem panu potrzebna?
Uśmiechnął się przelotnie.
– Adwokat zażyczyłby sobie sto dwadzieścia za godzinę. Zakładam, że pani bierze mniej.
– Podobnie jak firma kurierska – zauważyłam. – A najtaniej będzie, jak sam pan doręczy ten czek. – Musiał uznać mnie za niezbyt rozgarniętą, ale naprawdę nie rozumiałam, do czego potrzebny mu prywatny detektyw.
Odchrząknął i powiedział:
– Próbowałem, ale niestety nie znam aktualnego adresu pana Gahana. Kiedyś mieszkał przy Stanley Place, ale wyprowadził się. Byłem tam dziś rano i nie zastałem nikogo. Wygląda na to, że od dłuższego czasu dom stoi opuszczony. Chciałbym, żeby ktoś go odnalazł i dopilnował, by otrzymał te pieniądze. Proszę powiedzieć, ile to będzie kosztować – na pewno potrzebna jest jakaś zaliczka.
– To zależy, ile czasu zajmie mi wytropienie pana Gahana. Może w urzędzie meldunkowym albo w wydziale komunikacji mają jego aktualny adres. Sporo można załatwić przez telefon, chociaż i tak zajmie to trochę czasu. Na początek trzydzieści dolców za godzinę, ale stawka może wzrosnąć.
Wyjął książeczkę czekową i zaczął wypisywać czek.
– Dwieście dolarów?
– Lepiej czterysta. Jeśli się okaże się, że to za dużo, zwrócę panu nadpłatę – powiedziałam. – I proszę pamiętać, że muszę trzymać się przepisów, więc mam nadzieję, że to żadna śmierdząca sprawa. Wolałabym, żeby powiedział mi pan całą prawdę.
I tu mnie zastrzelił – jego wytłumaczenie było na tyle niezwykłe, że trafiło mi do przekonania. Chociaż sama łgam jak najęta, nie podejrzewałam, że można tak zręcznie przemieszać prawdę z fałszem.
– Jakiś czas temu popadłem w konflikt z prawem i wylądowałem w więzieniu. Niedługo przed aresztowaniem Tony Gahan pomógł mi. Nie wiedział o mojej sytuacji, więc na pewno nie zrobił tego interesownie. Czuję, że mam wobec niego dług.
– Więc dlaczego nie chce go pan spłacić osobiście?
Zawahał się, po czym odparł z wyraźnym zażenowaniem:
– To trochę tak jak w tej powieści Dickensa Wielkie nadzieje. Może mieć opory przed przyjmowaniem czegokolwiek od przestępcy. Ludzie nie przepadają za byłymi więźniami
– A co, jeśli nie zechce przyjąć prezentu od nieznanego ofiarodawcy?
– Wówczas zwróci mi pani czek i zatrzyma zaliczkę.
Kręciłam się niespokojnie na krześle. Coś tu nie grało, ale co, zastanawiałam się.
– Skoro siedział pan w więzieniu, skąd ma pan te pieniądze?
– Z Santa Anita. Jestem na warunkowym i powinienem trzymać się z dala od wyścigów, ale trudno jest mi się powstrzymać. Właśnie dlatego wolę, żeby te pieniądze były u pani. Jestem hazardzistą. Nie mogę mieć takiej forsy przy sobie, bo, proszę wybaczyć wyrażenie, z miejsca ją przeturlam.
Skończył i popatrzył na mnie, oczekując dalszych pytań. Widać było, że zamierza mi powiedzieć tylko tyle, ile będzie konieczne dla rozwiania moich wątpliwości. Zadziwiający był jego spokój i cierpliwość. Naturalnie dopiero po fakcie zrozumiałam, iż jego wyrozumiałość wynikała zapewne z zadowolenia, że udało mu się wcisnąć mi taki kit. Musiał się nieźle bawić, prowadząc tę grę. Opowiadanie kłamstw to świetna zabawa – sama mogłabym to robić przez całe życie.
– Za co pana skazano? – zapytałam.
Opuścił wzrok i zwracając się do swoich wielkich dłoni złożonych na brzuchu, odparł:
– To nie ma nic do rzeczy. Pieniądze są czyste i zdobyłem je w uczciwy sposób. W tej transakcji nie ma nic nielegalnego, jeśli to panią martwi.
Pewnie, że mnie to martwiło, aczkolwiek sama się zastanawiałam, czy nie przesadzam z podejrzliwością. Obiektywnie patrząc, w jego prośbie nie było nic złego. W myślach rozważałam wszystkie za i przeciw, próbując zgadnąć, co takiego zrobił Tony Gahan dla Limarda, że ten czuje się w obowiązku spłacić dług w ten sposób. Doszłam do wniosku, że dopóki wszystko jest legalne, to nie moja sprawa. Intuicja podpowiadała mi, że powinnam pozbyć się tego faceta, ale nazajutrz przypadał termin płacenia czynszu za mieszkanie. Miałam jakieś pieniądze na rachunku bieżącym, ale niespodziewany zastrzyk gotówki na pewno by się przydał. Doszłam do wniosku, że nie mam żadnych powodów, by nie przyjąć tego zlecenia.
– W porządku – powiedziałam na głos.
Skinął głową, wyraźnie usatysfakcjonowany.
– Świetnie.
Obserwowałam, jak składa swój podpis na czeku. Wydarł go z książeczki i przesunął w moim kierunku, chowając książeczkę do wewnętrznej kieszeni marynarki.
– Jeśli będzie się pani chciała ze mną skontaktować, na czeku jest mój adres i numer telefonu.
Wyjęłam standardowy formularz zlecenia z szuflady biurka i przez kilka minut wypełniałam jego rubryki. Mężczyzna podpisał go i podał mi ostatni znany adres Tony’ego Gahana – w Colgate, miasteczku położonym kilka kilometrów na północ od Santa Teresa. Podświadome obawy nie opuściły mnie i już zaczęłam żałować, że zgodziłam się przyjąć to zlecenie. Jednak wytłumaczyłam sobie, że skoro umowa została podpisana, mogę wyciągnąć z niej jak najwięcej. W końcu to nic wielkiego, myślałam.
Mężczyzna wstał. Ja też podniosłam się zza biurka i odprowadziłam go do drzwi. Dopiero teraz, gdy oboje staliśmy, zobaczyłam, że jest ode mnie dużo wyższy. Ja miałam metr sześćdziesiąt osiem, a on musiał być o co najmniej piętnaście centymetrów wyższy. Przy drzwiach zatrzymał się na moment i znowu obrzucił mnie tym dziwnym, nieobecnym spojrzeniem.
– Być może powinna pani wiedzieć jeszcze jedno o Tonym Gahanie – powiedział.
– O co chodzi?
– On ma piętnaście lat.
Stałam w otwartych drzwiach i patrzyłam, jak Alvin Limardo odchodzi powoli korytarzem. Że też nie zawołałam go od razu z powrotem! Już wtedy powinnam była się domyślić, że szykują się kłopoty. Ale nie zrobiłam tego. Zamknęłam drzwi i wróciłam do biura. Pod wpływem nagłego impulsu otworzyłam drzwi na balkon i wyjrzałam na ulicę. Nigdzie ani śladu mojego gościa. Potrząsnęłam głową z rozczarowaniem.
Schowałam czek do szafki zamykanej na klucz. W poniedziałek zaniosę go do banku i schowam w swojej skrytce do czasu, aż znajdę Tony’ego Gahana i będę mogła mu go wręczyć. Piętnaście lat?
W południe zamknęłam biuro i poszłam na parking, gdzie zostawiłam samochód – rozpadającego się volkswagena, na którym z trudem można było doszukać się śladów oryginalnego lakieru. Z pewnością nie był to samochód, którym można startować w rajdzie, ale z drugiej strony, trudno szukać rajdowych emocji w pracy detektywa. Czasami dostarczam pozwy do sądu, co niejednokrotnie bywa uciążliwe, ale na co dzień zajmuję się zbieraniem informacji na temat pracowników i pracodawców, szukaniem zaginionych osób oraz pomagam kilku miejscowym adwokatom w wyszukiwaniu dowodów i świadków. Biuro wynajmuję od firmy ubezpieczeniowej California Fidelity Insurance, dla której sama niegdyś pracowałam. Siedziba firmy znajduje się w sąsiedztwie i od czasu do czasu zbieram dla nich informacje, a w zamian udostępniają mi dwa całkiem przyzwoite pomieszczenia (jedno od frontu, drugie z tyłu budynku) z osobnym wejściem i balkonem wychodzącym na State Street.
Poszłam na pocztę wysłać listy, a potem do banku, gdzie wpłaciłam na swoje konto czterysta dolarów od Alvina Limardo.
Pod koniec następnego tygodnia, w czwartek, dostałam oficjalne pismo z banku, w którym informowano mnie, że czek nie został zaakceptowany. Zgodnie z posiadanymi przez nich informacjami, Alvin Limardo zlikwidował swoje konto. Na dowód załączono tenże czek ostemplowany na czerwono, co miało zapewne oznaczać, że bank czuje się zdegustowany.
Podobnie jak ja.
Moje konto uszczuplono o czterysta dolarów, a na dodatek kazano mi zapłacić dodatkowe trzy – pewnie po to, bym zapamiętała sobie na przyszłość, żeby nie zadawać się z bankrutami. Podniosłam słuchawkę i wykręciłam numer telefonu Alvina Limardo, podany na czeku. Linia została odłączona. Byłam na tyle przezorna, że zdecydowałam się poczekać z rozpoczęciem poszukiwań Tony’ego Gahana, aż czek zostanie zainkasowany, więc nie napracowałam się na darmo. Ale w jaki sposób mam wymienić czek? No i co zrobić z dwudziestopięciotysięczną darowizną? Na razie tamten czek spoczywał bezpiecznie w skrytce bankowej, ale nie miałam z niego żadnego pożytku, a nie zamierzałam doręczać go, dopóki nie zyskam pewności, że dostanę swoje honorarium. Teoretycznie mogłabym napisać do Alvina Limardo i wysłać mu rachunek, ale najprawdopodobniej wróciłby do mnie równie szybko jak czek. To na nic. Musiałam osobiście przejechać się do Los Angeles. Jedno, czego nauczyłam się na temat odzyskiwania długów, to to, że im szybciej działasz, tym większe masz szanse.
Sprawdziłam jego adres w podręcznym atlasie ulic Los Angeles. Nawet na mapie okolica nie wyglądała na ekskluzywną. Rzuciłam okiem na zegarek – było piętnaście po dziesiątej. Jazda do L.A. zajmie mi co najmniej półtorej godziny i kolejna godzina na znalezienie ulicy, dorwanie Limarda i zmuszenie go do przepisania czeku – może uda się jeszcze zjeść lunch. A potem kolejne dziewięćdziesiąt minut na powrót do domu. Jak dobrze pójdzie, będę w biurze koło czwartej. Całkiem nieźle. Nie miałam wielkiej ochoty na tę wyprawę, ale ponieważ była konieczna, doszłam do wniosku, że nie ma na co czekać – trzeba brać byka za rogi.
Zatankowałam samochód i o dziesiątej trzydzieści byłam już w drodze do Los Angeles.2
W Sherman Oaks zjechałam z Ventura Freeway na autostradę San Diego. Jechałam nią na południe do Venice Boulevard, gdzie po zjeździe z estakady skręciłam w prawo. Według moich obliczeń, Limardo mieszkał gdzieś w pobliżu. Zawróciłam na ulicę Sawtelle, biegnącą równolegle do autostrady.
Kiedy w końcu zobaczyłam ten budynek, uświadomiłam sobie, że widziałam jego tył z autostrady. Kamienicę pomalowano na dziwaczny pastelowy kolor, a jej fasadę zdobiła wątpliwa dekoracja w postaci wściekle pomarańczowego transparentu z napisem MIESZKANIA DO WYNAJĘCIA. Od ulicy oddzielał ją niski betonowy krawężnik i wysoki na ponad trzy metry mur, który miał pełnić funkcję ekranu osłaniającego budynek przed zgiełkiem ulicy, aczkolwiek okoliczni mieszkańcy uznali go za swego rodzaju tablicę ogłoszeniową i pokryli, nie zawsze cenzuralnymi, napisami. U podstawy muru walczyły o przetrwanie anemiczne chwasty, a kilka krzewów, które oparły się działaniu spalin, pstrzyły wszelkiego rodzaju śmieci. Budynek od razu wpadł mi w oko, ponieważ był tak typowy dla Los Angeles: obdrapane ściany, odpadający tynk; sprawiał wrażenie, jakby za chwilę miał się zawalić. Z tyłu wyglądał paskudnie, ale z przodu prezentował się jeszcze gorzej.
Zabudowę tej ulicy stanowiły przede wszystkim standardowe kalifornijskie „bungalowy”: małe drewniano-gipsowe domki z dwiema sypialniami, wygrabionym podjazdem i ogrodem bez żadnych drzew. Większość z nich pomalowano na mdły odcień turkusu czy różu, spod którego przebijał kolor poprzedniej farby. Znalazłam wolne miejsce po drugiej stronie ulicy, zamknęłam samochód i ruszyłam w kierunku kamienicy.
Budynek zaczynał chylić się ku upadkowi. Mocno wybrakowaną sztukaterię pokrywała łuszcząca się farba, a powyginane aluminiowe ramy okien kryły plamy rdzy. Żelazna furtka w pobliżu wejścia zwisała smętnie ze słupka, w którym wyrwano dziury wielkości pięści. Okna dwóch mieszkań w suterenie zabito deskami. Właściciel budynku pomyślał o ustawieniu przy schodach kilku kubłów na śmieci, lecz najwyraźniej zapomniał, że należy je opróżniać. Duży żółty pies z zapałem grzebał w stercie odpadków, chociaż trudno było doszukać się tam czegoś jadalnego. W końcu wyciągnął ze śmieci kawałek skamieniałej pizzy i odbiegł, by zjeść ją w spokoju.
Podeszłam do schodów. Większość skrzynek pocztowych w holu została pozbawiona zamknięcia, a ich zawartość poniewierała się po podłodze. Zgodnie z adresem podanym na czeku, Limardo mieszkał pod numerem 26, zapewne na którymś z wyższych pięter. W budynku było czterdzieści mieszkań, ale zaledwie kilka skrzynek pocztowych opatrzonych tabliczkami z nazwiskiem lokatora. Zdziwiło mnie to. W Santa Teresa nie możesz liczyć na otrzymanie czegokolwiek pocztą, jeśli nie masz porządnej, zamykanej na klucz skrzynki pocztowej. Wyobraziłam sobie, jak listonosz wchodzi do tego budynku, wyrzuca na podłogę zawartość swojej torby i czym prędzej ucieka, zanim lokatorzy opadną go jak muchy.
Dom był zbudowany na planie czworokąta. Mieszkania rozmieszczono na czterech bokach, wokół wewnętrznego „dziedzińca”, wyłożonego żwirem i płytami chodnikowymi, poprzerastanymi kępami trawy. Ruszyłam w górę po spękanych betonowych schodach.
Na podeście drugiego piętra natknęłam się na starego Murzyna, który siedział na składanym metalowym krześle i rzeźbił coś nożem w kostce białego mydła. Na kolanach rozłożył gazetę, na którą spadały mydlane wióry. Facet był przy kości, o nieforemnej budowie ciała. Miał może z pięćdziesiątkę. Krótkie kędzierzawe włosy, posiwiałe na skroniach; oczy w kolorze przybrudzonego brązu, jedna powieka ściągnięta do dołu przez poszarpaną bliznę biegnącą w poprzek policzka.
Mężczyzna obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem, po czym z powrotem skupił uwagę na kawałku mydła.
– Pewnie szukasz Alvina Limardo – odezwał się.
– Tak – odparłam zaskoczona. – Skąd pan wie?
Uśmiechnął się półgębkiem, ukazując zęby równie białe jak mydło, które trzymał w dłoniach. Wykrzywił twarz i miałam wrażenie, że mrugnął do mnie zdeformowaną powieką.
– Kotku, nie mieszkasz tutaj. Znam wszystkich lokatorów. A nie wyglądasz mi na taką, która chciałaby wynająć tu mieszkanie. Gdybyś znała dokładny adres, poszłabyś prosto do tego, kogo szukasz, a nie rozglądała się dokoła, jakbyś spodziewała się, że ktoś się na ciebie znienacka rzuci – dodał, po czym zamilkł i zmierzył mnie uważnym spojrzeniem. – Na mój gust jesteś z opieki społecznej albo z wydziału zwolnień warunkowych. A może jesteś kuratorem?
– Nieźle – pochwaliłam. – Ale dlaczego Limarda? Skąd przypuszczenie, że szukam właśnie jego?
Znowu uśmiechnął się szeroko, odsłaniając różowe dziąsła.
– Tu wszyscy nazywają się Alvin Limardo. To taki dowcip. Używamy tego nazwiska do załatwiania różnych spraw. Sam w zeszłym tygodniu byłem Alvinem Limardo, gdy dawali darmowe kupony na żarcie. To Alvin dostaje czeki z opieki społecznej, renty dla weteranów, emerytury. W zeszłym tygodniu ktoś przyniósł nakaz aresztowania. Powiedziałem, że go nie ma. Poszedł. Teraz nie ma tu żadnego Limarda. Ten, którego szukasz, to biały czy czarny?
– Biały – odparłam i opisałam mężczyznę, który odwiedził moje biuro w sobotę. Gdzieś w połowie opisu Murzyn zaczął potakująco kiwać głową, nie przerywając przy tym rzeźbienia. Z kawałka mydła wyłaniała się postać maciory karmiącej małe. Całość nie miała więcej niż dziesięć centymetrów długości.
– To John Daggett. Uuu… paskudny facet. Musi być, że jego szukasz, ale on poszedł sobie na dobre.
– Nie wie pan dokąd?
– Mówią, że do Santa Teresa.
– Tak. Wiem, że był tam w zeszłą sobotę. Spotkałam go. Czy od tego czasu nie pokazał się tutaj?
Mężczyzna sceptycznie wydął wargi.
– Widziałem go w poniedziałek, a potem znowu wyjechał. Pewno nie tylko ty go szukasz. Wyglądał, jakby bardzo mu się spieszyło. A czego od niego chcesz?
– Zapłacił mi lewym czekiem.
Spojrzał na mnie ze zdumieniem.
– Wzięłaś czek od takiego faceta? Na Boga, dziewczyno! Czyś ty zdurniała?
Nie mogłam się nie roześmiać.
– Tak, wiem. Sama jestem sobie winna. Pomyślałam, że może zdążę go dorwać, zanim zniknie na dobre.
Potrząsnął głową z udawaną rozpaczą.
– Nie bierz niczego od takich jak on. To twój pierwszy błąd. A przyjście tutaj może być kolejnym.
– Czy jest tu ktoś, kto może mi powiedzieć, gdzie go szukać?
Murzyn wskazał ostrzem noża drzwi sąsiedniego mieszkania.
– Spytaj Lovellę. Może coś wie, a może nie.
– To jego przyjaciółka?
– Raczej nie. Jest jego żoną.
Pukając do drzwi oznaczonych numerem 26, poczułam, jak wstępuje we mnie odrobina nadziei. Obawiałam się, że Daggett wyprowadził się na zawsze. Drzwi mieszkania były zrobione z dykty. Na wysokości kolan ktoś wybił w nich potężną dziurę, a przez uchylone okienko powiewała zasłona. Szyba była pęknięta na całej długości i sklejona prowizorycznie taśmą klejącą. Z wnętrza dochodził zapach gotowanej kapusty czy brukselki, przemieszany z wonią octu i bekonu.
Drzwi otworzyły się i wyjrzała z nich jakaś kobieta. Miała spuchniętą górną wargę, jak dziecko, które spadło z roweru. Niedawno ktoś musiał podbić jej lewe oko – granatowy siniak okalały zielone, żółte i szare kręgi. Włosy koloru siana upięła spinkami za uszy. Nawet nie próbowałam zgadywać, ile może mieć lat. Musiała być młodsza, niż można by się spodziewać, biorąc pod uwagę wiek Daggetta.
– Lovella Daggett?
– Tak. – Najwyraźniej nie zamierzała mówić więcej, niż było konieczne.
– Jestem Kinsey Millhone. Szukam Johna.
Bezwiednie oblizała górną wargę, jakby nie mogła przyzwyczaić się do jej zmienionego kształtu. Częściowo zakrzepnięta krew do złudzenia przypominała wąsy.
– Tu go nie ma. Nie wiem, gdzie jest. Czego od niego chcesz?
– Wynajął mnie do pewnej roboty, ale zapłacił mi lewym czekiem. Miałam nadzieję, że będziemy mogli to wyjaśnić.
Obserwowała mnie z namysłem, zastanawiając się nad tym, co powiedziałam.
– Do jakiej roboty?
– Miałam coś doręczyć.
Widać było, że nie wierzy ani jednemu słowu.
– Jesteś gliną?
– Nie.
– A kim?
Pokazałam jej zalaminowaną kopię mojej licencji. Spojrzała na nią, po czym odwróciła się i nie zamykając drzwi, ruszyła w głąb mieszkania. Uznałam, że w ten sposób zaprasza mnie do środka.
Weszłam do pokoju i zamknęłam drzwi. Na podłodze leżała zszargana zielona wykładzina, którą tak uwielbiają właściciele mieszkań do wynajęcia. Jedyne umeblowanie pomieszczenia stanowił stolik do gry w karty i dwa drewniane krzesła. Jaśniejszy prostokąt na dywanie przy jednej ze ścian był zapewne pozostałością po stojącej tam do niedawna kanapie, a regularnie rozmieszczone odciski nóżek krzeseł i stolika do kawy świadczyły, że pokój posiadał kiedyś to, co dekoratorzy wnętrz nazywają „kącikiem wypoczynkowym”. Sądząc po tym, co zobaczyłam, wypoczynek w wydaniu Daggetta oznaczał pranie na kwaśne jabłko swojej małżonki i niszczenie wszystkiego, co wlazło mu w ręce. Jedyna lampa miała oderwaną wtyczkę, a z końca sznura zwisały smętnie naderwane przewody.
– Co się stało z meblami?
– Wyniósł do lombardu. Pewnie musiał zapłacić dług w barze. Samochód poszedł wcześniej. To kupa szmelcu, ale kupiłam go za własne pieniądze. Powinnaś zobaczyć moje łóżko. Stare, zaszczane materace, które znalazł gdzieś na ulicy.
W rogu pomieszczenia znajdował się barek. Podeszłam do niego i usiadłam na jednym z wysokich stołków. Lovella bez pośpiechu przeszła do kuchni, wydzielonej z głównego pokoju. Na kuchence stał metalowy rondel bez pokrywki, w którym bulgotała gotująca się wściekle woda. Na drugim palniku wrzała brukselka wepchnięta do poobijanego garnka.
Lovella miała na sobie wytarte dżinsy i gładką białą koszulkę, włożoną na lewą stronę z naszywką „Fruit of the Loom” na karku. Dół bluzki podwinęła i zawiązała w węzeł, odsłaniając brzuch.
– Chcesz kawy? Właśnie miałam robić.
– Tak, proszę – odrzekłam.
Opłukała filiżankę nad zlewem i przetarła ją papierowym ręcznikiem. Postawiła naczynie na blacie, wsypała łyżeczkę rozpuszczalnej kawy i zdjęła garnek z wodą z palnika, chwytając jego rączkę przez ten sam skrawek papieru, który wcześniej służył jako ściereczka. Szybkim ruchem napełniła obie filiżanki, zamieszała i pchnęła jedną w moim kierunku, nie wyjmując z niej łyżeczki.
– Daggett to dupek. Powinni go przymknąć na dobre – powiedziała beznamiętnym tonem.
– Czy on ci to zrobił? – spytałam, patrząc na jej posiniaczoną twarz.
Spojrzała na mnie bez słowa. Teraz z bliska widziałam, że ma najwyżej dwadzieścia pięć lat. Pochyliła się i oparła łokciami o blat, trzymając filiżankę w obu dłoniach. Nie nosiła stanika; duże, miękkie piersi zwisały jak balony napełnione wodą. Na cienkim materiale koszulki wyraźnie odciskał się zarys sutków. Zastanawiałam się, czy jest dziwką – znałam kilka podobnych do niej. Tak jak ona, zdawały się nie zwracać żadnej uwagi na wrażenie, jakie wywierały na facetach – atrakcyjna powłoka, a w środku pusto.
– Jak długo jesteś mężatką?
– Mogę zapalić?
– To twoje mieszkanie. Możesz robić, co chcesz – powiedziałam.
Musiałam ją rozbawić tym stwierdzeniem, bo obdarzyła mnie bladym uśmiechem. Sięgnęła po paczkę pall malli, włożyła papierosa do ust i odpaliła go od palnika na kuchence, przechylając głowę, żeby nie podpalić sobie przy tym włosów. Zaciągnęła się mocno i wypuściła z ust obłok dymu.
– Sześć tygodni – odpowiedziała. – Korespondowaliśmy ze sobą, gdy siedział w San Luis. Pisaliśmy do siebie przez rok, a jak tylko wyszedł, wzięliśmy ślub. Idiotyzm, nie? Jezu, uwierzysz, że zrobiłam coś takiego?
Wzruszyłam wymijająco ramionami. Najwyraźniej nie oczekiwała odpowiedzi.
– Jak się poznaliście?
– Przez jego kumpla Billy’ego Polo – kiedyś z nim chodziłam. Rozmawiali o kobietach i tak jakoś zgadało się o mnie. Billy pewnie powiedział mu, że jestem niezła, i Daggett do mnie napisał.
Łyknęłam kawy. Miała mocno cierpki smak, typowy dla rozpuszczalnej, a na powierzchni unosiły się pojedyncze granulki.
– Masz może mleko?
– A, pewnie. Przepraszam – powiedziała. Podeszła do lodówki i wyjęła z niej małą puszkę skondensowanego mleka.
Niezupełnie to miałam na myśli, ale nie protestowałam. Wlałam mleko do kawy i z zaciekawieniem obserwowałam, jak wypływa na powierzchnię w postaci drobnych kropek. Ciekawe, czy można by z nich – tak jak z liści herbaty – wysnuć jakąś przepowiednię. Wróżyły niedalekie kłopoty z żołądkiem, to pewne.
– Daggett, jeśli chce, potrafi być czarujący – ciągnęła dziewczyna. – Ale daj mu kilka drinków i zamienia się w świnię.
Ileż razy słyszałam takie opowieści!
– Dlaczego od niego nie odejdziesz? – To pytanie zawsze cisnęło mi się na usta.
– Bo to nie mam sensu. I tak mnie dorwie – wyjaśniła sucho. – Nie znasz go. Zabije mnie jak psa. A niech bym spróbowała zawiadomić gliny. Spojrzysz krzywo i tak ci przywali, że będziesz zbierać zęby po całej ulicy. On nienawidzi kobiet, ot co. Oczywiście, gdy wytrzeźwieje, całuje cię po piętach. Nieważne, mam nadzieję, że poszedł sobie na dobre. W poniedziałek rano ktoś dzwonił do niego i zaraz potem wyleciał stąd, jakby się paliło. Od tego czasu nie odezwał się. Inna rzecz, że wczoraj odłączyli telefon, więc i tak nie mógłby zadzwonić.
– Dlaczego nie porozmawiasz z jego kuratorem?
– Racja, mogłabym – przyznała z wahaniem. – Daggett musi meldować się u niego na okrągło. Miał pracę, ale znudziła mu się po dwóch dniach. Rzecz jasna, nie powinien pić. Wydaje mi się, że na początku próbował tego przestrzegać, ale szybko zrezygnował.
– Teraz masz szansę – dlaczego nie uciekniesz?
– A gdzie niby miałabym iść? Nie mam złamanego grosza.
– Istnieją schroniska dla maltretowanych kobiet. Zadzwoń do telefonu zaufania dla ofiar przemocy. Będą wiedzieli, jak ci pomóc..
– Boże, uwielbiam takie paniusie! – Machnęła lekceważąco ręką. – Pobił cię kiedyś jakiś facet?
– Żaden z tych, za których wyszłam – odparłam. – Nie wiązałabym się z taką kanalią.
– Też tak mówiłam, siostro, ale to nie jest takie proste. Nie przy takim sukinsynu jak Daggett. Przysięga, że znajdzie mnie nawet na końcu świata, i dobrze wiem, że nie żartuje.
– Za co siedział w więzieniu?
– Nigdy nie mówił, a ja nie pytałam. Teraz wiem, że powinnam, ale wtedy nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Przez pierwsze tygodnie było całkiem nieźle. Zachowywał się jak zakochany dzieciak. Boże, latał za mną jak szczeniak! Nie mogliśmy się sobą nacieszyć, było tak, jak pisał w listach. A potem, pewnej nocy dossał się do butelki z Jackiem Danielsem i gówno walnęło w wentylator.
– Czy kiedykolwiek wspominał o niejakim Tonym Gahanie?
– Nie. Kto to?
– Nie jestem pewna. Jakiś dzieciak, którego kazał mi znaleźć.
– Jak ci zapłacił? Mogę zobaczyć ten czek?
Wyjęłam go z torebki i położyłam na barku. Pomyślałam, że lepiej nic nie mówić o czeku gotówkowym. Doszłam do wniosku, że nie będzie zachwycona, widząc, jak Daggett pozbywa się lekką ręką takiej forsy.
– Rozumiem, że Limardo to fałszywe nazwisko?
Z uwagą oglądała czek.
– Taa, ale Daggett trzymał jakieś pieniądze na tym koncie. Pewnie zlikwidował je tuż przed wyjazdem. – Zaciągnęła się papierosem i położyła czek na blacie. Tym razem zdążyłam odwrócić głowę, zanim wydmuchnęła dym.
– A ten telefon w poniedziałek? Nie słyszałaś, o czym rozmawiał?
– Nie mam pojęcia. Byłam wtedy w pralni. Kiedy wróciłam, jeszcze rozmawiał. Trzeba było widzieć jego twarz – szara jak ścierka! Szybko rozłączył się i wpadł w szał. Przewrócił wszystko do góry nogami, szukając książeczki czekowej. Bałam się, że pomyśli, że ja ją schowałam i pobije mnie, ale był tak spanikowany, że w ogóle nie zwrócił na mnie uwagi.
– Powiedział ci, że się boi?
– Nie, ale był trzeźwy jak świnia i strasznie trzęsły mu się ręce.
– Nie wiesz, gdzie mógł pójść?
Błysk w oku zdradził mi, że coś wie, ale szybko odwróciła wzrok.
– Miał tylko jednego przyjaciela, Billy’ego Polo w Santa Teresa. Jeśli szukał pomocy, mógł pojechać tylko do niego. Wydaje mi się, że miał tam też jakichś krewnych, ale nie wiem, co się z nimi stało. Nigdy o nich nie mówił.
– Więc Polo wyszedł już z więzienia?
– Słyszałam, że niedawno go zwolnili.
– Dobrze. Chyba pójdę tym śladem, bo nic innego mi nie zostało. Aha, zadzwoń do mnie, gdyby któryś z nich pokazał się tutaj, dobrze? – Wyjęłam swoją wizytówkę i dopisałam na drugiej stronie domowy adres i telefon. – Zadzwoń na mój koszt.
Uważnie obejrzała wizytówkę.
– Jak myślisz, o co tu chodzi?
– Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. Chcę tylko znaleźć Daggetta, odzyskać swoją forsę i do widzenia.