- promocja
Da capo - ebook
Da capo - ebook
Bohaterem poprzedniej powieści Jerzego Franczaka, Nieludzkiej komedii, był niespełniony pisarz Emil Król. W Da capo obserwujemy losy jego brata. Kamil prowadzi stabilne życie: ma dobrą pracę w korporacji, żonę i małą córeczkę. Nikt nie wie, że niesie przez dorosłe życie bagaż traumatycznych doświadczeń: ojciec-tyran, szkolne prześladowania, erotyczne upokorzenia… Przypadkowo poznana kobieta z przestępczego półświatka wywraca jego świat do góry nogami. Kamil porzuca rolę grzecznego syna, sumiennego pracownika, przykładnego męża i ojca. Wikłając się w namiętny i niebezpieczny romans, odkrywa swoje stłumione pragnienia, a zarazem musi stawić czoła demonom przeszłości.
Jerzy Franczak (ur. 1978) – prozaik, poeta, autor esejów i szkiców literaturoznawczych. Wydał zbiory opowiadań Trzy historye (HA!art, 2001), Szmermele (Nowy Wiek, 2004) i Algi, kalki, zębatki (Świat Przedstawiony, 2004), zbiór esejów Grawitacje (Rita Baum, 2007) oraz powieści Przymierzalnia (HA!art, 2008) i Nieludzka komedia (Wydawnictwo Literackie, 2009). Jest autorem dwóch rozpraw o literaturze nowoczesnej: Rzecz o nierzeczywistości (Universitas, 2002) i Poszukiwanie realności. Światopogląd polskiej prozy modernistycznej (Universitas, 2007). Współtwórca (wraz z Piotrem Kalińskim) książek artystycznych. Wykłada literaturę współczesną na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracuje z "Tygodnikiem Powszechnym". W TVP Kultura prowadzi program o nowościach wydawniczych "Czytelnia". Jego teksty były tłumaczone na język włoski, francuski, niemiecki, angielski i czeski.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-04639-5 |
Rozmiar pliku: | 628 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wchodzę do domu, to znaczy do domu rodziców, mam złamane serce, w ustach sucho, w głowie szum. Otwiera mi ojciec. Siwiejący, łysawy pan z wydatnym brzuszkiem. Tak, to mój ojciec, ten stary mężczyzna w ciężkiej wojskowej kamizelce z tysiącem kieszeni, które nie wiadomo, do czego miałyby służyć. Z głębi mieszkania dobiega stłumiony bełkot telewizora. Zrzucam z ramienia torbę. – Czemu zawdzięczamy tę wizytę? – pyta ojciec. Nie odpowiadam. Stoimy naprzeciw siebie, ojciec i ja, syn marnotrawny. Chcę porozmawiać z nim poważnie i szczerze, jak mężczyzna z mężczyzną. Chcę mu wyznać swoje winy, chcę mu opowiedzieć całe swoje spaprane życie. Chcę mu wszystko wybaczyć i zacząć od nowa. A on mówi rzeczowym tonem, jakby wydawał instrukcję: – Rozbierz się, umyj ręce i zjedz coś, a potem przyjdź do mnie. – I idzie do pokoju oglądać jakiś kryminał.
Siedzę na brzegu tapczanu, w samych majtkach, sparaliżowany strachem. Naprzeciw mnie łysy gość z wytatuowanym smokiem na szyi. Patrzy na mnie drwiąco i niedbale mierzy do mnie z pistoletu. Widziałem takie sceny setki razy, na filmach sensacyjnych, i ta myśl sprawia, że wszystko staje się nierzeczywiste. Facet odkłada broń i macha na Ewę, ta zaś szybko ubiera biustonosz, posłusznie podbiega do niego, kuca i przytula się do jego ramienia, zadzierając głowę i patrząc na niego czule. Wygląda, jakby błagała o litość dla mnie i w tym geście staje się nagle kimś innym, kimś zupełnie obcym: to nie Ewa, jaką znałem, to własność tego mężczyzny, jego laleczka, jego suczka, jego szparka. A ja trzęsę się ze strachu i myślę tylko o tym, czy uda mi się wyjść z tego cało, czy zaraz rozlegnie się strzał, a potem będzie ciemność i napisy końcowe.
Te dwa obrazy wyznaczają granice mojego świata, to moja Ultima Thule, najdalszy ląd, za którym zaczyna się nicość. Ale obrazów jest więcej, dużo więcej, nieprzebrana mnogość, przepływają, łączą się, nakładają na siebie. To jakby sceny z innego życia, z życia, które skończyło się definitywnie, a ja patrzę na nie oczami umarłego. Widzę siebie samego w różnych sytuacjach, zaplątanego w ludzi i sprawy, ale to nie ja, to obcy, który podszywał się pode mnie przez całe lata.
Niedawno podglądałem Alicję i Basię. Przykucnąłem za zamkniętym straganem z warzywami i obserwowałem bramę. Po chwili pojawiły się. Basia wybierała się, jak co dzień, do przedszkola: dżinsowa spódniczka, różowa kurteczka, warkoczyki, plecak z Batmanem, palec w nosie… Alicja popędzała ją, mała była senna, marudna, nadąsana, nie chciała wsiadać do samochodu, potem szarpanina z pasami, które się zacinają, miałem je wymienić, ale nie zdążyłem… W sumie nic takiego, zwyczajny ranek, a jednak – brakowało tam mnie, a co gorsza, ten brak wcale nie przeszkadzał im normalnie funkcjonować. Świat beze mnie wcale nie był ułomny. Stałem dwadzieścia metrów dalej, przyczajony za drewnianą budą, i patrzyłem, pożerałem je wzrokiem, niewidzialny, choć obecny, i bezsilny, jak duch. Potem odjechały, a ja wyprostowałem się i powiedziałem sobie „no, dość tego”, ale nie ruszyłem się z miejsca.
Alicja z kremem do opalania w ręku, przykucnięta na brzegu koca: – Jesteś blady jak duch! – Jak duch? Chyba jak śmierć? – A nie „jak trup”? – Śmiejemy się oboje, po czym Alicja idzie do morza, ja zostaję, ktoś musi pilnować rzeczy. Leżę na brzuchu, żeby ukryć wzwód.
Alicja chodzi po mieszkaniu i śpiewa, w przelocie puszcza do mnie oko, ale kiedy próbuję ją objąć, odpycha mnie łagodnie i mówi: – Strasznie się śpieszę. – Dziś środa i Alicja idzie na basen, wiem dobrze, że za chwilę zacznie nerwowo przetrząsać komodę w poszukiwaniu czepka.
Alicja z mopem, wściekła, bo znowu nachlapałem w łazience. Ja siedzę przy komputerze i gram w Age of Empires. – Trzeba wymienić tę zasłonkę – krzyczę w głąb mieszkania, jakbym chciał się wytłumaczyć.
Alicja oddala się, w jednej ręce ma żółtą torbę, a w drugiej listę rzeczy do kupienia. Po chwili znika między regałami. Jesteśmy w Ikei. Siedzę przy wysokim aluminiowym stoliku, a obok, za grubą szybą, bawią się dzieci. Wspinają się po zjeżdżalni, skaczą, toną w wielobarwnych plastikowych kulkach. Wśród nich jest Basia, trochę boi się zjeżdżać, więc stoi z boku. Macha do mnie swoją dwuletnią rączką i mnie woła, ale szyba tłumi jej głos. Nie dociera do mnie ani jedno słowo, więc tylko uśmiecham się uspokajająco.
Ewa chce zażyć tabletki uspokajające, ale łapię ją za rękę, „nie rób tego”. Zamiera, zdziwiona, i patrzy na mnie tymi zielonymi oczami, nie rozumie, co ja w ogóle i jakim prawem. A za chwilę zacznie się szarpanie, wyrywanie torebki, tabletki się rozsypią, szminka, zapalniczka, chusteczki, a potem, w tej szamotaninie, nagle przywrzemy do siebie i poczujemy swoją bliskość, i rzucimy się na siebie, i będziemy tarzać się po podłodze w ogólnym rozgardiaszu.
Bronię się przed rozgardiaszem, ustawiam, porządkuję, nic na to nie poradzę, taką mam naturę. Wiem, że wpoił mi to ojciec, na przykład to wieczorne składanie ubrań w kostkę, nic na to nie poradzę, rano jestem senny i lubię mieć ciuchy pod ręką, niewymięte. Książki przestawiam z półki na półkę, bo różnie je można zaklasyfikować, to samo dotyczy płyt i albumów ze zdjęciami. Lubię też, kiedy coś się kończy i można wyrzucić opakowanie, a często nawet na siłę dojadam jakiś jogurt, dopijam sok, żeby oczyścić przestrzeń. To samo dotyczy gazet, na ogół przerzucam je szybko i do kosza, wtedy dopiero oddycham z ulgą. Niestety, z przeszłością trudniej się uporać, nic się nie przedawnia, niczego nie da się wyrzucić na śmieci, wspomnienia natrętnie powracają i trzeba je przeżywać od nowa, i pisać o nich, po raz kolejny, i jeszcze raz, i jeszcze. A ja nie cierpię się powtarzać. Nie cierpię się powtarzać, ale pewne rzeczy domagają się, aby do nich wracać.
Wracam do pokoju i przyglądam się swemu dziełu. Zbudowałem bazę wojskową z drewnianych klocków, które dostaliśmy od wujka Waldka, stolarza. Baza jest prawie kwadratowa, sięga mi aż do kolan, a w środku wylądował helikopter z klocków lego, trochę wybrakowany, ale właśnie wrócił z niebezpiecznej misji w Sajgonie. Wojna trwa, Niemcy nie odpuszczają, ale więcej jest tych dzielnych zielonych żołnierzyków, oni są po naszej stronie i oni zwyciężą. Przydzielam im miejsca, układam ich w pozycjach bojowych, pewien wygranej, nie przeczuwając, co się za chwilę stanie. A za chwilę rozlegnie się dzwonek do drzwi, potem do mieszkania wtoczy się ojciec, ściągnie buty, zapyta: „Ty się jeszcze bawisz klockami?” i zburzy bazę jednym kopniakiem.
Emil ustala szczegóły akcji z Hulitem, swoim pieskiem, który jest bardzo groźny, mimo że odpadło mu jedno oko. Pójdą do pana Marka, kolegi taty ze Związku, bo pana Marka wszyscy się boją, i opowiedzą mu, co tata robi w domu, jaki jest zły, oni myślą, że jest dobry, a to nieprawda. To znaczy czasem jest dobry, ale rzadko, a my się i tak boimy… Hulit patrzy na chłopca beznamiętnym okiem i Emil nagle rozumie, że to wszystko bez sensu, ni mniej, ni więcej: wszystko jest bez sensu, wszystko, cały ten spisek, rozmowa z panem Markiem, ale też zabawy z Hulitem i kolekcja puszek, i klasery ze znaczkami, i chodzenie do szkoły, i marzenie o ucieczce, i płakanie. A kiedy wszystko jest bez sensu, na sercu robi się jakby lżej, na więcej można sobie pozwolić, na przykład można powiedzieć komuś, że ojciec umarł, a potem wysłuchiwać tych użalań, że biedny mały, półsierota, i śmiać się w duchu z dobrego kawału, albo kiedy ktoś zapyta: „Czy to jest twój tata?”, można odpowiedzieć: „Nie znam tego pana”.
To jest mój ojciec, ten brzuchaty pan z łysiną, z którym idę do knajpy pełnej artystów, idę z rozpaczą w sercu, bo znowu będę się nudził, będę siedział z nimi i patrzył, jak piją piwo, i rysował w zeszycie te serduszka z rączkami i nóżkami, które wszystkim bardzo się podobają.
To mój ojciec, ten facet golący się, obnoszący się po całym domu z nakremowaną twarzą i goniący nas z pędzlem, triumfująca męskość w dziurawych kalesonach.
To jest ojciec śpiący, chrapiący, chodzimy wokół niego na paluszkach, bo jak się zbudzi, będzie zły.
A to ojciec karzący, mówiący: „Wybierz sobie karę”, więcej mówić nie musi, bo wiadomo, że do wyboru jest dziesięć pasów na spodnie albo trzy na gołą dupę.
Ojciec chwalący się nami przed gośćmi. Emil i ja doskonale wiemy, na czym polega taka pokazowa tresura. Nakrywanie do stołu, gdzie ta woda, woda po lewej, po prawej alkohol! Baczność, spocznij, w której jesteś klasie? Powiedz wierszyk, nie było spocznij, powiedz ładnie jakiś wierszyk! Mów głośno i wyraźnie, a potem przynieś wódkę z lodówki!
Ojciec zamykający drzwi do pokoju, będzie puszczał gościom pornosa, taśmę trzyma w szufladzie biurka. A my instalujemy się przy drzwiach, żeby podglądać przez dziurkę od klucza te wszystkie erefenowskie piękności, szwargoczące coś namiętnie i goniące się z rosłymi blondynami po najzieleńszych łąkach.
Ojciec gotujący. Duszone wątróbki z cebulką przyprawiają nas o mdłości, ale musimy je zjeść, musimy pochwalić i oblizać się z apetytem.
Ojciec jako niemowlę. Leży mi na rękach, nie płacze, tylko patrzy wielkimi niebieskimi oczyma, a ja głaszczę go po rzadkich, jasnych włoskach. Pod ręką wyczuwam miękkie, delikatne miejsce – to ciemiączko, dziura w czaszce, przykryta kawałkiem skóry. Obok mnie, na tapczanie, leży pióro i przychodzi mi na myśl, że mógłbym wbić je… I że byłoby to coś w rodzaju zastrzyku z atramentu… On czyta w moich myślach, ale że nie umie jeszcze mówić, kręci przecząco głową, jakby chciał powiedzieć: „Nie rób tego, nie rób tego, nie rób tego”. Wtedy budzę się i zaraz po przebudzeniu wiem, że muszę to zrobić, muszę wszystko opisać, po kolei, muszę opisać to wszystko, czego nigdy nie powiem mu w oczy, bo jest stary i schorowany, a to mogłoby go zabić. A ja już w pewnym sensie nie żyję.
– Już nie żyjesz – cedzi przez zęby Arnold. Zapala sobie papierosa, a ja zauważam na jego przedramieniu serce przebite strzałą, atramentowy kontur, taką więzienną dziarę, a pod spodem te trzy litery: EWA. Robi mi się słabo, też zapalam papierosa, Ewa jest na karuzeli, złoty płomyk jej włosów łopocze na wietrze. W lewej ręce trzymam tego cholernego miśka, który gubi sierść, wygrałem go na strzelnicy, będę go niósł przez pół miasta, a potem, w domu, Alicja zapyta: – Był w firmie jakiś pluszak? A może pluszanka?