- W empik go
Daemon - ebook
Daemon - ebook
Uczta wyobraźni!
W alternatywnej rzeczywistości religią panującą jest śmierć, a Inspektorat do Spraw Nieumarłych walczy z hordami Mięsożerców. Na froncie I wojny światowej alianci wierzą w świętego, który zabiera rannych z pola bitwy. Niemcy, nie mogąc złamać oporu wroga, wysyłają agenta – Fritza Gekho, aby ten go zabił. W skutym lodem, postapokaliptycznym świecie, ludzie zmagają się z ukrytymi w pancerzach, tajemniczymi, ptasimi najeźdźcami...
Czternaście mrocznych opowiadań z pogranicza fantastyki, horroru i thrillera. Zebrane razem, są jak sezon serialu, w którym każdy odcinek zaskakuje czymś innym, a za efekty specjalne odpowiada niczym nieograniczona wyobraźnia.„Intrygują i niepokoją. W opowiadaniach Śmigla nic nie jest oczywiste i przewidywalne. Zdecydowanie polecam!” Agnieszka Pruska
„Historie Śmigla to smakowita mieszanka grozy i rzeczywistości, popis wyobraźni i świadectwo dogłębnej znajomości popkultury, z której autor nie boi się czerpać, lecz czyni to z budzącym szacunek umiarem”. Marcin Rusnak
Łukasz Śmigiel – autor powieści i opowiadań, dziennikarz radiowy i prasowy. Publikował m.in. w „Nowej Fantastyce”, „Esensji”, „Science Fiction Fantasy i Horror”, „Magazynie Fantastycznym”, a także w „Przekroju”, „Tyglu Kultury” czy „Alfred Hitchcock poleca”. Pracownik Instytutu Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UWr. Nominowany do Nagrody Warto w kategorii Literatura, laureat konkursu na opowiadanie kryminalne „Gazety Wrocławskiej”. Jego teksty ukazują się w Polce i zagranicą.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65891-27-3 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Funny the way it is.
If you think about it.
Somebody’s going hungry,
And someone else is eating out.
Funny the way it is.
Not right or wrong.
Somebody’s heart is broken,
And it becomes your favorite song.
Dave Matthews Band
Człowiek jest istotą, która rozumie świat pod postacią opowieści. Żyjemy historiami za dnia i w nocy. Oglądamy je w filmach, słuchamy ich w piosenkach (może nie są one istotne we wszystkich utworach, choć pewnie nawet do Boom, Boom, Boom, Boom!! grupy Vengaboys można dopisać jakąś opowieść). Nieustannie opowiadamy sobie historie. Zmuszamy dziecko do relacjonowania tego, co wydarzyło się w szkole. Często jednak nie dzieje się tam nic ciekawego i wtedy dziecko zmyśla, aby tylko nas zadowolić. Pytamy bliskich o to, jak było w pracy, tworzymy anegdoty z tego, co przydarzyło się znajomym, widząc ich zdjęcie w social media. A kiedy w końcu zamykamy oczy, nasz mózg z poszarpanych obrazów i emocji z całego dnia tka senne, niekiedy koszmarne historie. Szczęśliwie, zazwyczaj niewiele z nich pamiętamy. O tak, człowiek jest uzależniony od opowieści. Fenomenalnie przywołuje ten stan rzeczy w jednym ze swoich esejów Yuval Noah Harari, pisząc: „Homo sapiens to gatunek bajarzy, którzy myślą raczej za pomocą narracji niż liczb i wykresów, którzy wierzą, że sam wszechświat funkcjonuje jak opowieść, pełna bohaterów i złoczyńców, obfitująca w konflikty i ich rozwiązania, w punkty kulminacyjne i szczęśliwe zakończenia”.
Opowieści wpisujemy w życiorys w podaniu o pracę, przejmujemy się historią życia nieznanych nam gwiazd kultury i polityki, a kiedy we własnym życiu wydaje nam się nagle bez powodu, że wieje nudą (A obok nie ma czarodzieja Gandalfa, który dałby nam szturchańca), oglądamy telenowelę, słuchamy radia albo czytamy czyjąś biografię. Dobry Boże, przecież nawet podczas spowiedzi trzeba opowiedzieć jakąś historię…
A co jeśli reszta życia we wszechświecie zupełnie inaczej opisuje świat? Co wtedy? W końcu spotkamy jakichś kosmitów i nagle okaże się, że wszystko, co ważne dla nas, dla nich jest nieistotne. Informacje zawarte na pokładzie sond Voyager są nieważne i niezrozumiałe, bo ONI opisują świat za pomocą obcej nam energii. A gdyby tych kosmitów nie szukać gdzieś w otchłani kosmosu, tylko bliżej, u nas, na Ziemi? Takimi rodzimymi obcymi z powodzeniem mogłyby być na przykład ośmiornice. Bardzo ciekawie pisze o tych głowonogach w książce Inne umysły. Ośmiornice i prapoczątki świadomości Peter Godfrey-Smith. Poszczególne części ciała ośmiornicy myślą niezależnie. Inaczej niż u ludzi. Każda macka może podjąć samodzielną decyzję i działać. A tymczasem my uparcie opisujemy fakt plucia przez ośmiornicę w naukowca, który zbliża się do niej celem wykonania badania, jako zachowanie złośliwe, wynikające ze złości. Jakież to ludzkie.
Czy dla istot z innych galaktyk ma znaczenie to, że Truman Capote napisał kiedyś świetne opowiadanie? Niestety nie. Żadnego. A jednak w naszym świecie ten, kto zna się na opowiadaniu historii, może mieć niemal wszystko. No dobrze – musi jeszcze mieć trochę szczęścia. Nieco więcej niż Edgar Allan Poe, H. P. Lovecraft i Robert E. Howard. Ktoś taki musi trafić w swój czas. Wtedy jednak jego historie mogą pokazać prawdziwą moc. Mogą dać mu sławę za życia, a nawet nieśmiertelność (przynajmniej w granicach naszej populacji).
Zwróćcie uwagę na doskonałą konstrukcję przypowieści zostawionych nam przez Jezusa. Choć nawet on sam twierdził, że jego słuchacze „patrząc, nie widzą, i słuchając, nie słyszą ani nie rozumieją”, to zwykle wystarczyło zaprezentować dane opowiadanie raz komuś, kto nie czytał i nie pisał, a historia zaczynała żyć własnym życiem „na mieście”. Kilka takich przypowieści i nagle Rzym musiał zmierzyć się z chrześcijaństwem… No dobrze, to oczywiście żartobliwe uproszczenie, ale prawda jest taka, że wszelkie religie i mitologie odwołują się do potężnych opowieści, a kultura naszej cywilizacji pokazuje, że próbę czasu przejdą pomyślnie tylko porządnie zrobione historie. Tylko te udane mają magiczną moc wpływania na naszą cywilizację. Jakie to historie? Ceułą”. Neil Gaiman mógłby dodać w tym miejscu, że opowiadania są lustrami: „Dzięki nim wyjaśniamy sobie, jak działa nasz świat albo też jak nie działa. Niczym lustra, opowiadania przygotowują nas na następne dni ”. Skoro tak twierdzą wielcy storytellerzy z różnych epok, zastanówmy się przez chwilę, czy w ogóle są jakieś zasady tworzenia dobrej opowieści.
Nie ma przepisu na bestseller. To prawda. Na szczęście, bo dzięki temu jest ciekawiej, ale zawodowi storytellerzy trzymają się pewnych zasad, aby dobrze wykonać swą pracę. Zastanówcie się na przykład, dlaczego w większości znakomitych opowieści dla dzieci nie ma rodziców. Nie miała ich przy sobie ani Pippi Pończoszanka, ani Harry Potter, ani dzieciaki z Opowieści z Narni. Rodziców tam nie ma, bo oni przynależą do świata porządku i zasad. Tymczasem światy magiczne i niesamowite przygody, które przeżywają dzieciaki, bliższe są raczej chaosowi i niczym nieskrępowanej zabawie. To przestrzeń i czas wolne od kogoś, kto nieustannie poprawia i poucza. Jeżeli więc wymyślamy opowieść dla dzieciaków, pierwsze, co wypadałoby zrobić, to pozbyć się rodzicieli. Każdy inny opiekun jest już lepszy – dziadek, ciocia, wujek, sąsiad czy nawet stary profesor. Zatem pewne zasady budowania konkretnych opowieści istnieją. Oto kilka z nich.
Otwarcie historii. Trudna sprawa. Niektórzy blokują się już na pierwszym zdaniu i proszą komputer, aby je wymyślił. My nie będziemy jednak w naszych rozważaniach aż tak drobiazgowi. Otwarcie powinno być elektryzujące, jak u Hitchcocka albo w pulpowych opowiadaniach, o których wspomina Chabon. Otwarcie powinno złapać czytelnika za szyję i puścić dopiero wtedy, gdy zniknie ostatnia nadzieja. Tak zrobił młody Spielberg w Szczękach (film ma całkiem przyzwoity książkowy pierwowzór). Impreza nastolatków na plaży, żywcem wyjęta z horrorów. Młodzi ludzie mają ochotę na seks (Czy nie tak było w slasherach, że tylko dziewica przeżyje?). On pada pijany na plaży, ona naga skacze do wody. Później obserwujemy atak rekina. Kamera pokazuje wszystko z jego oczu (choć tak naprawdę rekiny w ten sposób nie widzą). Drapieżnik podchodzi nagą, bezbronną ofiarę od dołu – to tylko potęguje strach w oczach widzów. Mordercy nie pokazujemy, bo najlepsze efekty specjalne zrobi za Spielberga wyobraźnia każdego z osobna. Mordercą jest kamera i muzyka Johna Williamsa. Sam atak pokazano bardzo realistycznie. Rekin najpierw gryzie raz. Sprawdza, czy to, co dopadł, mu zasmakuje. Zostawia na chwilę ofiarę. I wraca dopiero za moment, aby dokończyć dzieła. Reżyser daje nam wziąć oddech przed finałem. Przejmujący krzyk dziewczyny ucisza woda, a później słychać już tylko dzwoniącą boję. Majstersztyk.
Inne przykłady? Proszę bardzo. Przypomnijmy sobie, jaką zadymę robi Wiedźmin w Starym Narakorcie w pierwszym opowiadaniu z serii. Czy to rzeczywiście było konieczne? Trzech zabitych, którymi niespecjalnie przejmie się chwilę później grododzierżca. James Bond nie powstydziłby się takiego wprowadzenia. Czytelnik z zapartym tchem przebiegając wzrokiem przez ten fragment, nie będzie się zastanawiał, czy to świadomy zabieg, czy też zadziałała intuicja wytrawnego storytellera. W bestsellerowej Chemii śmierci Simona Becketta lekturę zaczynamy od tego, że ludzkie ciało rozkłada się w cztery minuty po śmierci, a u Nabokova w Lolicie czytamy: „Lolito, światłości mojego życia, ogniu moich lędźwi. Grzechu mój, moja duszo. Lo-li-to: koniuszek języka robi trzy kroki po podniebieniu, przy trzecim stuka w zęby. Lo. Li. To”. Po takim początku po prostu trzeba przewrócić kolejną stronę książki.
A kiedy otwarcie opowieści mamy już za sobą, pora poznać bohaterów. Hemingway mawiał, że lubi postaci z krwi i kości, a nie herosów. Dlatego „chracters” o tak silnych, nieprawdopodobnych cechach, jak anarchista V z V jak Vendetta czy Sherlock Holmes, mają dla równowagi za partnerów ludzi obdartych z niesamowitości – Evy Hammond czy doktora Watsona, którzy często przejmują narrację. Kto bowiem byłby w stanie nawiązać emocjonalny związek z totalnie egocentrycznym Holmesem opiumistą czy zamaskowanym mścicielem, któremu nigdy nie spojrzymy w oczy? Odbiorcy lubią bohaterów, którzy są w jakiś sposób do nich podobni, a jednocześnie przeżywają to, czego my sami przeżyć nie możemy. Dlatego nawet Superman ma alter ego w postaci Clarka Kenta. Wchodząc w skórę fikcyjnych bohaterów, przeżywamy symulację tego, co mogłoby naprawdę się wydarzyć, albo tego, co pragnęlibyśmy, aby się wydarzyło. Jaki jest sens tej całej zabawy? Dla homo sapiens, nawet jeśli o tym nie myślą, sensem opowieści jest nauka. Chodzi o podpatrywanie rozwiązań, testowanie sytuacji. Nie ma znaczenia to, w jaki sposób Luke Skywalker wysadził Gwiazdę Śmierci, ale to jaka była jego relacja z ojcem i jakie były jego wybory życiowe. Usuńmy z Gwiezdnych wojen setting spaceopery, a pozostaną, ujęte w scenariuszu, uniwersalne emocje, problemy i wybory, które każdy zrozumie. Zapomnijmy na moment o tym, że Thorgal z komiksów Rosińskiego jest dzieckiem gwiazd, wybrańcem bogów i wikingiem. Dużo ważniejsze jest to, że bez wahania wyrusza w niebezpieczną podróż przez góry, by zdobyć statek, którym zawiezie żonę do jej rodzinnej wioski, gdzie Aricia będzie mogła urodzić ich drugie dziecko. Zawsze chodzi o emocje. W opowiadaniach, z natury rzeczy tekstach krótkich, czasami są to emocje prostsze, uderzające silniej, bezpretensjonalnie, chwilami szokujące odbiorcę, aby – jak mawia jeszcze jeden znakomity autor Etgar Keret – rozbić bańkę ochronną czytelnika.
Niekiedy dodatkowym elementem, który wciąga czy intryguje odbiorcę, jest tło historii, miejsce akcji, świat przedstawiony czy niezwykłe uniwersum. Czasami elementy te są tak interesujące, że na ich tle bohaterowie opowieści wydają się jedynie dodatkiem. Twórcami takich niesamowitych przestrzeni są dla mnie Jeff Vandermeer i China Miéville czy Clive Barker ze swoją Imajicą. Ale aby nie szukać daleko, wystarczy przypomnieć sobie, jak u Spielberga aktorów odsunęły na drugi plan dinozaury. Podobnie stało się z Autobotami w filmach Michaela Baya. Tło to jednak tylko ozdobnik, bogate w cukier paliwo, na którym daleko się nie zajedzie. Nie mając do dyspozycji emocji bohaterów, byłoby to bardzo trudne. Emocje nie zaistniałyby zaś bez konfliktów.
Ponieważ to konflikty okazują się motorem napędowym każdej ludzkiej opowieści. Bo ludzie w głębi duszy wiedzą, że życie jest kruche, krótkie i często zupełnie do bani. Nie ma dnia bez jakiegoś problemu do rozwiązania. Od tego, co zrobić na śniadanie dziecku, po błąd na urzędniczym dokumencie i wściekłego szefa w ostatniej godzinie pracy, autobus stojący w korku o trzy minuty za długo, po stłuczone o kant łóżka kolano czy ciężką atmosferę rodzinnego obiadu… I tak codziennie przez około osiemdziesiąt lat. A z każdym rokiem będzie coraz gorzej, bo organizm się psuje i nie radzi sobie z problemami tak dobrze jak wcześniej. Dlatego gdy obserwujemy bohatera, któremu wszystko się udaje i który nie ma żadnych problemów, nie wierzymy w niego. Nie ufamy mu. Coś nam mówi, że ta opowieść to bajka, podwórkowa bzdurka, którą nie ma co się przejmować. Gdzie tu wspomniana nauka? Gdzie obiecane emocje? Oto dlaczego autorzy historii od wieków pakują herosów i heroiny w niesłychany wręcz kanał, ściągają na nich pasmo nieszczęść, rzucają kłody pod nogi i szykują wyzwania. Bo jak mawia Sting, komentując swoje piosenki: jeśli w fabule ona kocha jego, a on ją – to nudne. Ale jeżeli ona kocha jego, a on kogoś innego, to zaczyna się robić ciekawie. Dlatego w sztuce opowiadania artystyczne wymysły, które szumnie nazywa się strumieniem świadomości, są tak trudne do zaakceptowania przez normalnego czytelnika. Żaden artystyczny eksperyment nie uratuje nudnej historii z papierowymi bohaterami. Dla homo sapiens nie jest nudno, jeśli mamy problem do rozwiązania. Zwróćmy uwagę na to, jak straszne rzeczy robi swoim bohaterom mistrz literatury kobiecej Nicholas Sparks. Podczas lektury jego książek ma się czasami wrażenie obcowania z horrorami Grahama Mastertona. A wszystko to dla emocji, aby budować relacje i żeby było ciekawie.
Samo zmaganie się z problemami jest niezwykle ważne, ale równie istotne jest to, co dzieje się później. Jak u licha skończy się ten cały galimatias? Czy Holly Golightly ze Śniadania u Tiffany’ego będzie szczęśliwa? Czy David Langdon rozwiąże kolejną zagadkę, a James Bond ponownie uratuje świat? Czasami koniec historii może być prosty, a i tak sprawi to odbiorcy radość. Na przykład we wspomnianych slasherach, kiedy zło kolejny raz zostaje pokonane, albo w historii o Conanie, który pokonał potwora. Czasami po prostu nie trzeba nam nic więcej prócz historii ku pokrzepieniu serc. Jak w przypadku Dziennika Bridget Jones czy w dobrej komedii, nawet tej slapstickowej w stylu Toma Sharpa.
Tak naprawdę wisienka wieńcząca ostatnią warstwę tortu każdej dobrej historii to zakończenie. Najlepiej takie, które ma w sobie jeszcze jeden, niespodziewany zwrot akcji. Coś, co na sam koniec znowu złapie czytelnika za gardło. Jak na koncertach grupy Queen, która budowała napięcie, zaczynając i kończąc show „oślepieniem i ogłuszeniem” publiczności. W opowiadaniach taka sztuka jest wyjątkowo trudna, ale – jeśli się udaje – można kłaść się spać z wrażeniem dobrze wykonanej roboty. Jak u Edgara Allana Poego, kiedy dowiadujemy się, kto jest mordercą w opowiadaniu Zabójstwo przy Rue Morgue, czy w utworze Eminema, kiedy załapiemy wreszcie, co jego bohater zrobił w ostatniej zwrotce z żoną i co wiezie teraz w bagażniku samochodu.
A zatem mamy to. Pięć składowych każdej przyzwoitej opowieści. Nie zawsze z powodzeniem udaje się użyć ich wszystkich naraz, bo też nie zawsze jest to potrzebne. Emocje w czytanej historii mogą robić na odbiorcy dużo większe wrażenie, niż przypuszczacie. Sprawdzili to jeszcze w latach osiemdziesiąt włoscy naukowcy z Parmy. Swego czasu wykonywali oni pewien eksperyment na makakach. Chodziło o sprawdzenie tego, które neurony odpowiadają u tych zwierząt za koordynację ręka – usta. Naukowcy chcieli sprawdzić, jak wzrok wpływa na to, co małpa robi z danym przedmiotem. Makaki dostawały do ręki różne przedmioty, na przykład jabłko czy orzeszka, a elektrody przyczepione do ich głów pokazywały reakcję ich mózgów. I nagle wydarzyło się coś niezwykłego. Podczas eksperymentu aparatura zarejestrowała taką samą reakcję neuronów w mózgu małpy, która chwytała owoc, jak i tej, która tylko to obserwowała. Wrażenie nie było tak samo mocne, ale aktywowały się dokładnie te same neurony. Badania opublikowano w „Experimental Brain Research”, a teorię tę znamy dziś pod nazwą lustrzanych neuronów.
Okazuje się, że w naszym mózgu aktywują się te same neurony zarówno gdy ktoś nas dotyka, jak i gdy widzimy, że ktoś dotyka kogoś innego. Przeżywamy coś, co tak naprawdę nas nie dotyczy. Wystarczy, że widzimy lub słyszymy daną czynność. Na całe szczęście nie potrafimy automatycznie przejąć każdej emocji od kogoś innego. Rolę zaworu bezpieczeństwa pełni nasza skóra. To ona mówi nam, że jednak nikt nas nie dotyka albo że wcale nie trzymamy w ręce jabłka i wtedy neurony nagle gasną. Emocje pojawiły się i zniknęły. Były także wtedy, gdy podskoczyliście w fotelu w czasie horroru, krzycząc ze strachu, bo morderca przyłożył nóż do szyi ofiary. Albo gdy czytamy opowiadanie w autobusie i na moment scena wciągnęła was tak mocno, że wszystko dookoła przestało istnieć. Chciałbym wierzyć, że wówczas w tym nieprawdopodobnym świecie, w którym żyjemy, następuje wymieszanie emocji autora historii, bohaterów opowieści i zarumienionego czytelnika, widza, słuchacza, gracza czy odbiorcy. Wtedy, przez ułamek sekundy, choćby nawet dzieliła nas śmierć. Jesteśmy razem.
Y. N. Harari, 21 lekcji na XXI wiek, Kraków: Wydawnictwo Literackie 2018, s. 362.
Chciałem tu nawiązać do filmowej wypowiedzi Gandalfa: „If you’re referring to the incident with the Dragon, I was barely involved. All I did was give your uncle a little nudge out of the door”, z The Lord of the Rings: The Fellowship of the Ring Petera Jacksona.
Mt 13, 10-17, Ewangelia według św. Mateusza.
M. Chabon, Rozmowa brzemienna w skutki, w: Elektryzujące opowieści, przeł. J. Łoziński i in., Poznań: Wydawnictwo Zysk i S-KA 2002, s. 6.
N. Gaiman, Dym i lustra. Opowiadania i złudzenia, przeł. P. Braiter-Ziemkiewicz, Warszawa: Wydawnictwo MAG 2003, s. 11.
Fabularna zabawa tym motywem miała miejsce w dość przewrotnym horrorze The Cabin in the Woods z 2012 roku.
V. Babokov, Lolita, przeł. M. Kłobukowski, Warszawa: Wydawnictwo Muza S.A. 2013, s. 9.
Wątek fabularny z komiksu, G. Rosiński, J. Van Hamme, Thorgal: Władca gór, przeł. M. Markowska, Warszawa: Orbita 1990.
Rozmowa Łukasza Grzymisławskiego w „Książki. Magazyn do Czytania” 2016, nr 21 (2/2016).
Jeff Vandermeer np. w powieści Finch, a China Miéville w nagradzanej Miasto i Miasto.
Sting w rozmowie na DVD …all this time z 2001 roku.
Eminem w utworze 97’ Bonnie & Clyde z płyty The Slim Shady LP.
Pisze o tym m.in. w swojej książce, pt. The Emphatic Brain, neuropsycholog Christian Keysers, Social Brain Press 2011.Dom nieba
Looking into your eyes… yeah,
Looking into your eyes.
I’m crossing the river (Crossing the river),
To get to you.
I’m crossing the river (Crossing the river),
And this time I’ll make it through.
With your faith and your arms open wide,
I see you there on the other side.
I’m crossing the river…
Of feel and pride.
The Devlins
Ocean pachniał przyprawami. Był jak ciągnąca się po horyzont gęsta zupa o odcieniu błękitu. Elizabeth czuła się z nim całkowicie zespolona. Chwilowo nie płynęła. Obróciła się na plecy i po prostu unosiła się na wodzie. Patrzyła na wieczorne, bezchmurne niebo, które można było pomylić z oceanem. Podziwiała daleki księżyc, którego widok ją uspokajał. Delikatne ruchy wody niemal dopasowały się do rytmu bicia jej serca. W jednej chwili czuła wolność i satysfakcję, ale zaraz później w żołądku ścisnęło ją dziwne uczucie niepokoju. Coś było nie tak. Zupełnie jakby o czymś zapomniała. Wewnętrzna równowaga rozpadła się jak domek z kart. Zamiast zespolenia z otaczającym światem poczuła narastający strach przed otaczającym ją zewsząd nieokiełznanym żywiołem. Intensywny zapach oceanu już wcale nie wydawał się jej egzotyczny i przyjemny. Odór parującego rozkładu wdarł się w jej nozdrza. Zrobiła obrót i zaczęła płynąć, wkładając w to maksymalnie dużo siły. Myślała, że dzięki temu odzyska kontrolę nad własnymi myślami, ale nic podobnego. Z chwili na chwilę było tylko gorzej. Głowę wypełniły jej kolejne pytania bez odpowiedzi. Z coraz większym trudem poruszała rękoma i nogami, zmagając się z oporem falującej wody.
Atak nastąpił niespodziewanie. Od strony nieprzeniknionej głębi, która z błękitu i turkusów przechodziła w granat, nadpłynęło coś, co uderzyło ją w miednicę z taką siłą, że Elizabeth wyleciała w powietrze. Nie miała czasu, aby krzyknąć. W piersi zabrakło jej tchu. Nie zdążyła poczuć bólu strzaskanych kości, bo oszołomiona wpadła z powrotem do wody. Na chwilę zanurzyła się pod powierzchnię z szeroko otwartymi oczyma i zobaczyła przepływający pod nią, niewyraźny kształt. Jej ciałem kierowały teraz pierwotne instynkty, ręce i nogi poruszały się jak w zwolnionym tempie, ale udało jej się wypłynąć. Zaczerpnęła powietrza, wydając z siebie jęk boleści. Gorączkowo rozglądała się na boki. Widziała falującą wodę i stykające się z nią niebo, na którym teraz górował księżyc w pełni. Burza myśli powróciła, ale tylko na moment, bo zaraz potem Elizabeth poczuła mocne szarpnięcie za udo. W pierwszej chwili wrażenie było takie, jakby uderzyła o kant stołu, ale zaraz potem po nodze rozlał się ból poszarpanych nerwów, porwanej skóry i mięśni, w których coś zrobiło dziurę. Dopiero teraz naprawdę głośno krzyknęła. Pomimo łagodzącego działania wody, ból był okropny. Krzyk Elizabeth przeszedł w łkanie i wtedy na jej rozprutej nodze coś zacisnęło się z nieprawdopodobną siłą. Kobieta zamachała rękoma i zniknęła pod wodą. Ostatnim, co zobaczyła, był welon czerwieni, który przesłonił jej wszystko przed oczyma.
***
– W ramach pokuty odmów trzy razy Zdrowaś Maryjo i raz Ojcze Nasz – Vincent usłyszał dochodzący zza drewnianej kratki konfesjonału głos księdza, który akcentem kaleczył każde wypowiedziane słowo.
Ręka duchownego zapukała w dębową ramę i Vincent zaczął podnosić się z kolan. Zanim udało mu się wyprostować, poczuł ból w plecach i w lewej kostce. Skrzywił się i wyszedł z konfesjonału. W chłodnym wnętrzu kościoła powoli gromadzili się wierni. Wyglądał jak jeden z nich. Ot, niewyróżniający się niczym, starszy pan o pociągłej, smutnej twarzy i bielejących włosach. Światło kwietniowego słońca wpadało przez strzeliste okna ozdobione bardzo kolorowymi witrażami. To był polski katolicki kościół. Ludzie w różnym wieku, którzy otaczali Vincenta, ściskali w rękach koszyki, w których przynieśli do poświęcenia jedzenie, między innymi wyjątkowo przyozdobione jajka – symbol życia, narodzin i odrodzenia. Vincenta Ferriera już dawno zauroczyło to, jak polscy katolicy obchodzą święta Wielkiej Nocy, był więc w parafii Świętej Marii Panny częstym gościem. Zostawiał tutaj również niemałe datki na rozbudowę kościoła.
Nagle poczuł, że ktoś obok niego stoi. To ksiądz wyszedł z konfesjonału i przez chwilę obaj obserwowali gęstniejący stopniowo tłum, który z kolei zdawał się koncentrować uwagę na bardzo realistycznie wykonanej rzeźbie ukrzyżowanego Jezusa, zawieszonej nad ołtarzem.
– Tradycyjnie wyjeżdżasz w tę swoją głuszę? – zapytał ojciec Patryk.
– Tak i to zaraz. – Vincent oderwał wzrok od matki, która nieporadnie uspokajała swoje dzieci.
– No to powodzenia. Spokoju dla duszy. Pamiętaj, że te święte dni to czas radości, a nie umartwiania. – Ksiądz krótko i mocno ścisnął jego ramię, po czym uśmiechnął się nieznacznie i ruszył w stronę zakrystii. – Bóg z tobą – powiedział.
Vincent został jeszcze chwilę na miejscu, a gdy ojciec Patryk wchodził na ambonę, przyklęknął – co okazało się kolejnym wyzwaniem dla jego kolan – przeżegnał się i wyszedł.
Na zewnątrz przywitało go ciepłe słońce, którego promienie odbijały się w marmurowych schodach przy wejściu do kościoła. Delikatny kwietniowy wietrzyk poruszał liśćmi rosnących nieopodal topoli. Vincent nabrał tchu i ucieszył się zapachami wiosny, które unosiły się w powietrzu. Dla niego i dla wielu innych wierzących na całym świecie zbliżał się właśnie najważniejszy moment w roku. Ważniejszy od Bożego Narodzenia.
Pełen otuchy, szybko pokonał schody i odblokował zamki w samochodzie, który był przygotowany na jego coroczną wyprawę za miasto.
***
Kilka godzin później Vincent Ferrier dotarł do celu podróży. Dawno już zostawił za sobą ulice wielkiego miasta, gdzie w polskiej dzielnicy odwiedził swój ulubiony kościół. Minął też kilkanaście mniejszych miejscowości, z których większość z trudem można było odnaleźć na mapie. Silnik jego niezawodnego forda prefecta warczał uspokajająco. Wóz wyładowany po brzegi bagażami bujał się na resorach, pokonując kolejne pagórki i nierówności rzadko odnawianych dróg, które teraz przemierzał.
Wkrótce natura zdominowała krajobraz, a szosa wiła się pośród lasów, których zieleń z każdym kolejnym dniem zyskiwała na intensywności. Po kilkunastu minutach ford Ferriera pokonał jeszcze jedną serpentynę, a spod kół sypnęło na boki żwirem. Las skończył się nagle i Vincent wyjechał na otwartą przestrzeń. Jego wzrok przyciągały teraz niewielkie zielone pagórki i pojedyncze, rzadko porozrzucane domy o niskiej zabudowie. Wreszcie, za nierównościami terenu wypatrzył także cel swej podróży – błękitną taflę jeziora.
Samochód zatrzymał się na zbudowanym z piaskowca podjeździe prowadzącym wprost pod drzwi drewnianego domu. Budynek wyglądał na bardzo stary i wielokrotnie już odnawiany. Ferrier dobrze znał ten dom i jego właściciela. Kiedy silnik forda zgasł, drzwi frontowe się otworzyły i na dwór wyszedł wysoki, łysiejący mężczyzna po czterdziestce, któremu towarzyszył rozbrykany terier. Mężczyzna miał wesołą twarz, a przez swój wzrost chodził trochę nieporadnie, jakby nogi i ręce okazały się dla niego nieco zbyt długie. Pomachał Vincentowi, który właśnie wysiadał z auta. Pies nadbiegł, aby się przymilić, i natarczywie wciskał łeb w udo Ferriera.
– No co tam, Unkas?
Vincent poklepał psa i podrapał go w sprawdzonym miejscu za uchem, a psisko zaszczekało z aprobatą.
– Witaj, Sol – powiedział do nadchodzącego mężczyzny.
– Dojechałeś bez problemów? – odezwał się tamten i serdecznie uścisnęli sobie dłonie.
– Najmniejszych. Za dobrze znam już tę trasę.
– Która to rocznica? – zapytał Sol.
– Siedemnasta.
Mężczyzna skinął głową i poklepał Ferriera po ramieniu.
– Powstanie następny wspaniały obraz – powiedział.
– Jeśli mi to pisane.
Sol odwrócił się i pokazał na piękną okolicę.
– To miejsce naprawdę stęskniło się za tobą. My się stęskniliśmy. Masz serdeczne pozdrowienia od wszystkich. No i jak zwykle… zaproszenie. Gdybyś jednak chciał nas jutro odwiedzić, Vincencie – zawiesił głos niepewnie. – Zapraszamy na niedzielny obiad. Będzie pyszne ciasto i okropna pieczona szynka przygotowana przez Gladys – parsknął, a terier hałaśliwie mu zawtórował.
– Będę o tym pamiętał – powiedział Vincent, patrząc Solowi w oczy. – Dzięki za zaproszenie. W razie czego dam znać, a ty koniecznie wszystkich pozdrów ode mnie i podziękuj Gladys za zaproszenie.
Zapadła chwila niezręcznej ciszy.
– To jak? – Sol odezwał się pierwszy. – Wnosimy wszystko do góry? Widzę, że prefekt znowu załadowany po dach. Zacznę od tej ciężkiej skrzyni co zwykle – mówiąc to, Sol klasnął w dłonie i ruszył do bagażnika.
***
Wieczorem zrobiło się chłodno, a od strony jeziora podniosła się gęsta mgła. Wyglądało na to, że w okolicy nie ma nikogo prócz Vincenta. Ferrier wrócił ze spaceru tuż przed zmrokiem, zadowolony ze zbioru ziół, które planował zawiesić w prowizorycznej pracowni na strychu drewnianego domu.
Po kolacji wspiął się po trzeszczących schodach i zapalił światło w przestronnym pomieszczeniu, gdzie czekały na niego wniesione wcześniej przybory do malowania i rama, na którą naciągnął białe płótno. Sprawdził farby, ustawił sztalugę, a później opadł na fotel, z którego uniosła się chmura kurzu. Przez chwilę patrzył na białe płótno, które błagało o zamalowanie. Zamiast po pędzle, sięgnął jednak po wiszący na szyi walcowaty wisiorek na matowym łańcuszku. Ozdoba wyglądała na bardzo starą. Wykonano ją z miedzi i ozdobiono delikatnym, falistym grawerunkiem oraz serią tajemniczych nacięć. Vincent majstrował przy nim przez moment, aż okazało się, że ozdobę można otworzyć. W środku znajdował się proszek o kolorze zgniłej zieleni. Ferrier wysypał porcję na brzeg dłoni i wyćwiczonym ruchem wciągnął proszek do nosa. Powstrzymał kichnięcie, po czym kilka sekund później mógł już skupić się na tym, co najważniejsze. Przywołał w myślach jej wspomnienie. Wspomnienie Elizabeth.
Elie umarła w mękach siedemnaście lat temu, a on wciąż ją kochał i za nią tęsknił. Była najlepszym człowiekiem, jakiego poznał w życiu. Pełna energii, mocno stąpająca po ziemi, ale przede wszystkim zaangażowana w ich związek. Miłość, jaką go obdarzała, czuł nawet wtedy, kiedy nie byli razem. I nie chodziło jedynie o pożądanie. To była prawdziwa miłość na innym poziomie rozumienia. Prawdziwy związek dusz. Od początku wiedział, że Elizabeth jest osobą, z którą chciałby spędzić całe życie. Na dobre i na złe. Był o tym przekonany od chwili, kiedy ujrzał ją po raz pierwszy. Byli jeszcze dzieciakami. Elie weszła do ich szkolnej stołówki, a ich spojrzenia spotkały się w tak naturalny sposób, jakby było to zapisane w jakimś kiepskim scenariuszu. Podeszła kilka kroków, cały czas patrząc mu w oczy. Gdy była już blisko, wyciągnęła rękę, jakby chciała pogłaskać go po policzku, po czym bardzo delikatnie zdjęła mu z ramienia pszczołę, która na nim przysiadła. Położyła owada na dłoni i dmuchając, pomogła mu odlecieć. Tak wszystko się zaczęło.
Byli małżeństwem przez dwadzieścia lat, aż do dnia, kiedy zdarzył się wypadek. Zadziałała fizyka. Akcja i reakcja. Pijany kierowca zmiótł na zakręcie auto Elie, które zostało dosłownie wprasowane w rosnące na poboczu drzewo. Kiedy pomoc przybyła na miejsce, Elizabeth jeszcze żyła. Pomimo obrażeń, mimo pogruchotanych kości, poprzebijanego ciała i wewnętrznych wylewów – jego żona nadal była przytomna. Nawet ratownicy przeżyli szok. Wyjęli ją z wraku auta, a ona dalej umierała – najpierw w karetce, a później na intensywnej terapii. Dopiero tam Vincentowi dane było ją zobaczyć. Szklane oczy, których spojrzenie było mętne od wpompowanej w ciało chemii. Oczy, które szukały jego twarzy. W końcu dostrzegła go, ale zanim wypowiedział pierwsze słowa, wszystko było skończone. Waza została rozbita, a woda rozlana. Elizabeth Ferrier odeszła.
Vincentowi wystąpiły na czoło krople potu. Wstał z fotela cały zesztywniały, jakby nie był sobą. Spojrzenie miał straszne i nieludzkie. Podszedł do pudeł, które z takim trudem pomógł mu wnieść do góry uczynny Sol. Z jednego z nich wydobył płócienny worek i pęk poskręcanych ze sobą, czarnych piór. Vincent wyszedł poza krąg światła i pochylony przy starej, drewnianej podłodze, zaczął wysypywać z płóciennego worka szary piasek. Krążył powoli po pokoju, rysując w ten sposób linie, które tworzyły najróżniejsze geometryczne figury. Po dłuższej chwili, wyraźnie zmęczony, zdjął z siebie całe ubranie i został w samych slipach. Zachowywał się jak w transie. Płóciennych worków było kilka, a linie na podłodze miały różne kolory. Kiedy ostatnia z nich utworzyła zamkniętą figurę, Ferrier wybrał jedno z piór i oblał je gęstym, czerwonym płynem z czarnej buteleczki. Chwilę potem, mamrocząc pod nosem dziwne słowa, chodził pomiędzy liniami i rozrzucał na boki krople czerwieni, na podobieństwo księdza, który kropi wodą święconą głowy wiernych.
Później przyszedł czas na księgi. Nie były to jednak zwykłe księgi, których zawartość zapisano na papierze. Ferrier przywiózł ze sobą zbiór zabezpieczonych i pieczołowicie ułożonych w specjalnym pojemniku, glinianych tabliczek. Pismo, które je pokrywało, miało tysiące lat i pochodziło z miejsca określanego w Starym Testamencie słowem Szinar. Vincent wybrał jedną z tablic. Jej powierzchnia oprócz wgłębień i rowków, które przywodziły na myśl cięcia nożem, ozdobiona została czymś na kształt pieczęci przedstawiającej słońce otoczone dziesięcioma punktami. Ta akurat tabliczka została ułożona w specjalnym miejscu pomiędzy wzorami na podłodze.
Dalsze przygotowania zajęły mu jeszcze trochę czasu, aż wreszcie zegar zaczął wybijać północ i Wielka Sobota stała się Wielką Niedzielą. W wielu miejscach na świecie właśnie w tej chwili zapłonął ogień Wigilii Paschalnej. Tymczasem Vincent Ferrier sięgnął po największą skrzynię, która przyjechała tu w jego fordzie prefekcie. W przeciwieństwie do reszty pakunków ten akurat wyglądał na nowy i zadbany. Wiele osób trzymało w takich skrzyniach jedzenie, inni antyki, które musiały znajdować się w określonej temperaturze. Skrzynia Vincenta skrywała jednak coś innego. Ferrier wpisał szyfr i wieko odskoczyło jak zaczarowane, a ze środka pojemnika uniosła się mgiełka chłodu. Zapaliły się zamontowane wewnątrz lampki, których zimne światło padło na nagi korpus trupa. Ciało młodej dziewczyny kończyło się nieco poniżej pępka i wyglądało na utrzymane w nienagannym stanie. Gdyby nie siny odcień skóry trupa, mogłoby się wydawać, że dziewczyna śpi albo że jest to jakaś koszmarna lalka do ćwiczeń. Ferrier włożył dużo pracy w to, aby pieczołowicie ją zakonserwować, i niemal płakał, odcinając jej piłą nogi, bo była prawdziwie piękna.
Wziął ciało za ręce i delikatnie przytulił do sobie, po czym podniósł do góry i przeniósł przez pokój. Wzdrygnął się, gdy jej głowa opadła mu na ramię, a martwe piersi dotknęły jego nagiego ciała. Ścisnął korpus za mocno i po brzuchu popłynęła mu stróżka zimnego, żółtego płynu, który pomagał powstrzymać rozkład zwłok.
Vincent ułożył ciało w centrum figury zbudowanej z nałożonych na siebie okręgów, tuż obok wyjętej wcześniej glinianej tabliczki. Używając kolejnego z piór, zaczął nanosić na siną skórę dziwne zygzakowate znaki. Trwało to dłuższą chwilę, aż wreszcie dzieło było gotowe. Ferrier patrzył na wszystko, jak artysta na skończony obraz, dokładnie sprawdzając, czy dobrze wykonał swoją pracę. Jego wzrok zatrzymał się na moment na ludzkich szczątkach. Nawet nie pamiętał, jak miała na imię. Wiedział za to doskonale, która to już ofiara na jego koszmarnej liście.
Drżącymi rękoma raz jeszcze sięgnął do wisiorka i ponownie zażył zielony proszek. Tym razem wciągnął go w nozdrza dużo więcej. Zachwiał się z wrażenia i po chwili raz jeszcze przywołał wspomnienia o Elizabeth. Kiwał się niczym pijany, a kiedy poczuł wreszcie jedność z otaczającą go rzeczywistością oraz z uczuciami z przeszłości… Gdy wszystkie elementy układanki znalazły się na miejscu jak pociski w bębenku rewolweru… Wtedy Vincent Ferrier zaczął intonować pieśń w zapomnianym, antycznym języku. Śpiewał, najpierw nieśmiało, później już bardziej zdecydowanie, a trudne do wymówienia słowa kierował do pięknej Inany, najjaśniejszej wieczornej gwiazdy, córki wszechwiedzącego Enkiego. Vincent zapalczywie błagał ją o pomoc.
***
Ból był nie do opisania i Elizabeth zamknęła oczy. Nie była już w stanie wstrzymywać oddechu. Niezłomna, okrutna siła nadal wciągała ją w głębinę. Elie chciała po raz ostatni krzyknąć, wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk sprzeciwu, ale zamiast tego otworzyła oczy i nagle wszechobecna woda znikła. Obraz przed nią zafalował, wyostrzył się i zza oślepiającej jasności zaczęły wyłaniać się jakieś kształty. Wszystko było jakieś inne, obce, a do jej twarzy, która sprawiała wrażenie sparaliżowanej, zbliżył się mężczyzna z najgorszego koszmaru. Wybałuszone oczy szaleńca wpatrywały się w nią, przewiercając na wylot. Zapadłe policzki drżały, a język przesuwał się po suchych, spękanych ustach. Rozpoznała go. To był jej mąż, Vincent. I nagle Elizabeth wszystko sobie przypomniała. Wypadek, cierpienie, błękit oceanu, kojące światło księżyca i to, co uczynił jej ukochany mąż. Potwór, który nie chciał jej uwolnić, a zamiast tego raz za razem ją ściągał w otchłań. Znowu i znowu. Bezlitośnie. Koszmarne powroty, do których ją zmuszał, trwały tylko chwilę, lecz zadawały jej ból gorszy niż cokolwiek innego. Obrzydliwa, znienawidzona twarz jej oprawcy była teraz tak blisko. Coś do niej mówił, ale nie rozumiała ani słowa, prawie go nie słyszała. Znowu chciała krzyknąć, tak jak tam pod wodą, bo wrażenie duszenia się powróciło ze zdwojoną siłą, ale on przykrył jej usta własnymi. Ledwie to poczuła, coś jakby impuls wysłany z przerwanych nerwów. Nie mogąc krzyczeć, Elizabeth Ferrier zaczęła wyć w duchu, wewnątrz własnej jaźni, jak obdzierane ze skóry zwierzę, dla którego nie było nadziei. Ani piekła, ani nieba.
***
Uspokajał ją jak tylko mógł. Tulił, całował. Zawsze wyczuwał wcześniej moment jej powrotu. To się stało już tyle razy. Elizabeth patrzyła na niego poprzez oczy obcej osoby. Vincent łkał całkiem oszalały i tulił trupa, którego ręce zwisały bezwładnie, nie mogąc odwzajemnić jego uścisku. Nie miał pewności, czy Elie go słyszy, ale szeptał jej czułe słowa, mówił jak bardzo ją kocha i jak szaleje z tęsknoty. Mówił o uczuciu silniejszym od wszystkiego. Z każdym wypowiadanym słowem narastał w nim strach, że obserwujące go oczy na powrót staną się zaraz szkliste i niewidzące, tak jak wtedy, w szpitalu. Pragnął jej. Chciał ją posiąść, zespolić się z nią, stać się jednością z własną żoną, przeżyć wspólne uniesienie i dzielić żar, który rozpala dwa żywe ciała.
Nagle odniósł wrażenie że jest jakoś inaczej. Że ta cząstka Elizabeth, którą tu przywołał, nie jest tylko rozmytym cieniem, tak jak bywało to wcześniej. Jego wyostrzone zmysły wyczuwały poruszenie, jakby z nieznanych mu powodów wokół niego gęstniała jakaś siła. Poddał się temu, otworzył na te doznania i jeszcze bardziej zapamiętale całował zimne usta martwej dziewczyny. Usta, w których drżało życie tak delikatne, jak kropla wody, która zsuwa się po pajęczej nici.
Chwilę później stało się coś niezwykłego. Oczy trupa otworzyły się szerzej, a nieruchome dotąd dłonie zaczęły drżeć jak u popsutej lalki. Jej ręce objęły go, sunęły po skórze nagich pleców, po linii wygiętego w pałąk kręgosłupa. Ich przejmujące zimno wprawiło go w euforię. Vincent zupełnie stracił kontakt z rzeczywistością. Elizabeth ścisnęła go niebywale mocno, ale nie zwracał już na to uwagi. Trupie ciało miotało się, wypełnione jakąś niebywałą siłą. Oderwał usta od jej ust i miał ochotę się roześmiać, ale z gardła wydobył się jedynie charkot. Jej głowa uniosła się do góry. Twarz zbliżyła się do jego szyi. Usta martwej rozchyliły się, a Vincent czuł, że spełniają się jego marzenia. W uniesieniu nawet nie poczuł, jak białe zęby niczym ostre sople lodu rozrywają jego gardło. Jego ciało poddało się temu atakowi równie łatwo jak zdzierana z owocu skórka. Rozdarta tętnica wypluła krew, która zalała porcelanową twarz nieżyjącej dziewczyny. Czerwień przysłoniła oczy, które po chwili znowu stały się nieruchome. Vincent szarpnął się konwulsyjnie, a trupie ręce puściły go równie nagle, jak wcześniej go objęły. Dłonie uderzyły o drewnianą podłogę. Świat zawirował Vincentowi przed oczyma. Tracąc siły, całym ciężarem zwalił się na nieruchomy korpus, w którym nie było już nawet cienia niczyjej obecności. Wiedząc, że umiera, leżał wpatrzony w młodą, piękną twarz. Jego oczy poszukały spojrzenia Elizabeth, ale niczego już nie znalazły.
***
Rankiem na strych wszedł Sol. Najpierw nawoływał z dołu, ale nikt nie odpowiadał, więc zamknął psa w kuchni i pełen niepokoju ruszył do góry. Długo przyglądał się w milczeniu temu, co zastał w przestronnym pokoju. Dwa martwe ciała leżały w kałuży krwi. Skomplikowane wzory na podłodze oraz porozkładane w różnych miejscach przedmioty o tajemniczym przeznaczeniu wydawały się wręcz nierealne, niczym eksponaty w muzeum. Wreszcie Sol odważył się podejść do ustawionego na sztaludze białego płótna. Położył na delikatnym materiale dłoń i raz jeszcze spojrzał na martwe ciała.
– Alleluja, tato – powiedział. – W końcu ci się udało.
Do oczu napłynęły mu łzy. Wiedział, co musi teraz zrobić. Vincent po tylu latach dopiął swego. Obaj już prawie nie wierzyli, że może mu się udać. Vincent Ferrier wreszcie był tam, gdzie jego żona. Odnalazł ją. Ani w piekle, ani w niebie. Gdzieś indziej.
Sol zostawił płótno i ruszył w stronę walizki z glinianymi tabliczkami. Dobrze wiedział, które z nich trzeba wybrać. Musiał upewnić się, że wszystko skończone, tak jak uczył go ojciec. Vincent uchylił drzwi, które on musiał domknąć. Już wyobrażał sobie, jak radosny będzie to dzień, gdy po zakończeniu wszystkiego wróci do domu. Tym razem nie podaruje swojej żonie obrazu z twarzą pięknej dziewczyny, który namalował ojciec. Dziś Sol przywiezie ze sobą czyste płótno i wszyscy w domu od razu będą wiedzieli, że Vincentowi się udało. Będą celebrować tę chwilę i ten wyjątkowy magiczny czas. Wszyscy razem usiądą do stołu z poczęstunkiem – on, jego żona i ich dzieci, a po posiłku wspólnie zaśpiewają pieśń dla pięknej Inany, znanej także jako Ishtar, pani życia i śmierci.