- promocja
- W empik go
Daisy Darker - ebook
Daisy Darker - ebook
Rodzina Daisy Darker spod ciemnej gwiazdy cała
Łgała, gdy ktoś z nich umarł, nic niby nie widziała.
Daisy Darker przybywa do domu swojej babci na jej osiemdziesiąte urodziny. Jest Halloween, a Seaglass – popadający w ruinę dom na kornwalijskiej wysepce – jest zespolony ze skałą, na której stoi. Rodzina Darkerów nie zbierała się w komplecie od ponad dekady.
Tymczasem nadchodzi przypływ i wszyscy zostają odcięci od świata. Gdy wybija północ, a na zewnątrz szaleje burza, babcia zostaje znaleziona martwa. Godzinę później znaleziona zostaje kolejna osoba…
Uwięzieni na wyspie, na której ktoś zabija ich po kolei, Darkerowie muszą się mierzyć z zagadkowym zabójcą i tajemnicami z przeszłości.
Echo "I nie było już nikogo" Agathy Christie, ale w cudownie oryginalnym wydaniu naprawdę przerażającej dysfunkcjonalnej rodziny. Ta baśniowa powieść wynosi pisarstwo Feeney na nowy poziom.
Sarah Pinborough, autorka Co kryją jej oczy
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8318-262-9 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Otrzymałem tę powieść po Bożym Narodzeniu ubiegłego roku. Była owinięta w papier pakowy obwiązany sznurkiem; doręczono ją do mojego biura w środkowym Londynie. Nie wiem, kto to zrobił. Nie było tam listu, żadnej notki. W paczce znalazłem rękopis. Obecnie większość autorów przysyła pliki e-mailem, a ja nie przyjmuję niezamówionych materiałów, ale na widok nazwiska na stronie tytułowej zaparło mi dech. A to dlatego, że autorka powieści nie żyła już od pewnego czasu. Nigdy nie wierzyłem w duchy, niemniej nie potrafię podać racjonalnego wyjaśnienia tej sytuacji. Znałem autorkę na tyle dobrze, by wiedzieć, że książki nie mógł napisać nikt inny. Po długim namyśle uznałem, że historia zasługuje na to, by ją opowiedzieć. Wydawcy zmienili imiona niektórych bohaterów z przyczyn prawnych, ale poza tym nie zmieniono ani jednego słowa z tej powieści. Jeśli to jest powieść. Obawiam się – przyznaję – że przynajmniej część z tego, co przeczytacie, może być prawdą.1
Urodziłam się z wadą serca.
Dzień, w którym przyszłam na ten samotny świat, był też dniem mojej pierwszej śmierci. Nikt nie wykrył wady. W 1975 roku medycyna nie była tak zaawansowana jak obecnie i mój siny kolor przypisano traumatycznemu porodowi. Rodziłam się pośladkowo, co komplikowało sprawę jeszcze bardziej. Skonany lekarz kazał ojcu wybierać między mną a matką i wyjaśnił sprawę przepraszającym tonem zaprawionym tylko nutką zniecierpliwienia: może uratować jedną z nas. Ojciec, po krótkim wahaniu, za które będzie potem płacił do końca życia, wybrał żonę. Położna jednak przekonała mnie, bym oddychała – wbrew przeciwnościom i wbrew moim zamiarom – i wszyscy nieznajomi zebrani na sali uśmiechali się, gdy zaczęłam płakać. Wszyscy z wyjątkiem matki. Ona nawet na mnie nie spojrzała.
Matka pragnęła syna. Miała już dwie córki. Każdej z nas nadała kwiatowe imię. Moja najstarsza siostra to Rose – jej imię okazało się dziwnie adekwatne, bo jest piękna, ale ma też kolce. Jako druga, cztery lata przede mną, na świat przyszła Lily. Średnie dziecko w naszej rodzinie jest blade, urocze i toksyczne dla niektórych. Mnie matka przez jakiś czas nie chciała nadać imienia, ale w końcu ochrzczono mnie jako Daisy¹. Matka jest kobietą, która ma tylko plan A, dlatego żadna z nas nie dostała drugiego imienia. Istniało mnóstwo innych, lepszych możliwości, ale postanowiła przypisać mi imię kwiatu, który często się zrywa, po którym się depcze i z którego plecie się wianki. Najmniej lubiane dziecko matki zawsze wie, że nim jest.
To zabawne, jak ludzie przystosowują się do nadanych im imion. Jakby kilka liter ustawionych w pewnym porządku mogło determinować czyjeś przyszłe szczęście lub smutek. Poznanie imienia nie jest tożsame z poznaniem osoby, ale to po nim w pierwszej kolejności oceniamy kogoś i sami jesteśmy po nim oceniani. Daisy Darker² to miano, które otrzymałam i do którego się chyba dostosowałam.
Umarłam po raz drugi dokładnie pięć lat po narodzinach. Moje serce zatrzymało się w piąte urodziny, być może na znak protestu, kiedy zażądałam od niego zbyt wiele i próbowałam popłynąć wpław do Ameryki. Chciałam uciec, a że lepiej pływałam, niż biegałam, miałam nadzieję dotrzeć do Nowego Jorku na lunch, od czasu do czasu płynąc na plecach. Nie dotarłam nawet do Blacksand Bay i – w zasadzie – umarłam w czasie tej próby. Mogłoby to oznaczać kres mojej egzystencji, gdyby nie na wpół nadmuchane pomarańczowe rękawki, które utrzymywały mnie na powierzchni, i moja dziesięcioletnia siostra Rose. Podpłynęła do mnie, wyciągnęła mnie na brzeg i przywróciła do życia entuzjastycznie przeprowadzoną reanimacją, fundując mi pęknięcie dwóch żeber. Dopiero co zdobyła odznakę młodej ratowniczki. Czasami podejrzewam, że tego żałuje. Uratowania mnie. Bo odznaką była zachwycona.
Ta druga śmierć odmieniła moje życie na zawsze, bo upewniła wszystkich w tym, co przypuszczali – że jestem wadliwa.
Lekarze, do których matka mnie zabrała, gdy miałam pięć lat, wygłaszali jednakowe stwierdzenia, z jednakowymi minami, jakby ćwiczyli do jednego scenariusza. Zgadzali się, że nie przeżyję dłużej niż piętnaście lat. Przez kolejne lata wykonywano badania, które miały wykazać, jak niewiele czasu mi zostało. Moje schorzenie było niezwykłe, fascynowałam lekarzy. Niektórzy przyjeżdżali z innych krajów, żeby oglądać operacje na otwartym sercu; czułam się przez to jak gwiazda i dziwadło równocześnie. To nie życie zniszczyło mi serce, chociaż próbowało. Tykająca nieregularnie bomba zegarowa została umieszczona w mojej klatce piersiowej przed narodzinami – rzadka wada wrodzona.
Wydłużenie moich dni poza przyznany mi czas wymagało codziennego koktajlu z beta-blokerów, inhibitorów serotoniny, syntetycznych sterydów i hormonów, żebyśmy ja i moje serce działali dalej. Jeżeli wydaje się, że to była harówka i wielki wysiłek, to dlatego, że tak właśnie było, szczególnie gdy miałam pięć lat. Ale dzieci są odporniejsze od dorosłych. O wiele lepiej wykorzystują to, czym dysponują, i mniej czasu poświęcają na martwienie się tym, czego nie mają. Przed ukończeniem trzynastego roku życia umarłam w sumie osiem razy i gdybym była kotem, przejmowałabym się tym. Ale byłam dziewczynką i miałam na głowie większe strapienia niż śmierć.
Dwadzieścia dziewięć lat po moim traumatycznym przyjściu na świat jestem wdzięczna za to, że dostałam więcej czasu, niż ktokolwiek przewidywał. Świadomość, że możesz niebawem umrzeć, sprawia chyba, że żyjesz inaczej. Śmierć jest odmieniającym życie terminem ostatecznym i jestem po wsze czasy dłużniczką każdego, kto pomógł mi przeciągnąć pobyt tutaj. Staram się spłacać swój dług. Staram się być życzliwa dla innych i dla siebie i rzadko kiedy przejmuję się drobiazgami. Może i nie posiadam wiele pod względem materialnym, ale coś takiego nigdy nie miało dla mnie dużego znaczenia. Uważam, że mam mnóstwo szczęścia. Nadal tu jestem, mam siostrzenicę, z którą uwielbiam spędzać czas, i czuję się dumna ze swojej pracy wolontariuszki w domu opieki dla starszych osób. Jak mawia moja ulubiona podopieczna za każdym razem, gdy mnie widzi: tajemnica posiadania wszystkiego polega na świadomości, że się to już posiada.
Ludziom wydaje się czasami, że jestem młodsza. Zarzuca mi się, że wciąż się ubieram jak dzieciak (matka nigdy nie aprobowała mojego gustu), ale lubię nosić sukienki ogrodniczki i koszulki retro. Wolę zaplatać długie czarne włosy w warkocze, zamiast je ściąć na krótko, i nie potrafię się malować. Uważam, że dobrze się prezentuję, zważywszy na wszystko złe, co mnie spotkało. Jedynym widocznym dowodem mojego stanu zdrowia jest bladoróżowa blizna na środku klatki piersiowej. Ludzie gapią się na nią, jeśli mam na sobie coś, co jej nie zasłania: kostium kąpielowy, sweter w serek lub letnią sukienkę. Nie mam im tego za złe. Też się na nią czasami gapię; mechanizm mojej przedłużonej egzystencji fascynuje. Różowa kreska jest jedynym dowodem tego, że urodziłam się trochę wadliwa. Co kilka lat w czasie mojego nieco dysfunkcyjnego dzieciństwa lekarze otwierali mnie, zaglądali do środka i dokonywali kilku napraw. Przypominam stary samochód, który pewnie nie powinien już jeździć po drogach, ale o którego się dba. Chociaż może nie zawsze i nie wszyscy to robią.
Rodziny są jak linie papilarne; nie ma dwóch identycznych i każda zostawia ślad. W gobelinie mojej rodziny istniało kilka luźnych nici. Miał postrzępione krawędzie na długo przed moimi narodzinami, a jeśli mu się uważnie przyjrzeć, znajdzie się nawet kilka dziur. Niektórzy ludzie nie potrafią dostrzec piękna w niedoskonałości, ja jednak zawsze kochałam babcię, rodziców i siostry. Bez względu na ich stosunek do mnie i na to, co się stało.
Nana³ jest jedyną osobą w rodzinie, która kochała mnie bezwarunkowo. Do tego stopnia, że napisała o mnie książkę, a przynajmniej o dziewczynce, która nazywała się tak samo jak ja. Jeżeli Daisy Darker brzmi znajomo, to dlatego, że Tajemnica Daisy Darker jest bestsellerem literatury dziecięcej, a opowieść tę napisała i zilustrowała właśnie moja babcia. Można ją znaleźć w księgarniach na całym świecie, często pomiędzy Gruffalo a Bardzo głodną gąsienicą. Babcia powiedziała, że zapożyczyła ode mnie imię, żebym – w taki czy inny sposób – mogła żyć wiecznie. To było bardzo miłe, choć rodzice i siostry wcale tak na początku nie myśleli. Podejrzewam, że też chcieli żyć wiecznie, ale w końcu przystali na życie z tantiem za książkę.
Po jej opublikowaniu babcia miała tyle pieniędzy, że nie wiedziała, co z nimi robić, czego jednak nie można by odgadnąć, patrząc na nią. Zawsze była hojna dla organizacji dobroczynnych i nieznajomych, ale nie dla siebie lub rodziny. Uważa, że kiedy ma się za dużo, pragnie się zbyt mało, i zawsze się wahała, gdy proszono ją o pomoc finansową. Niemniej to się może zmienić. Wiele lat temu, na długo przed moimi narodzinami, jakaś kobieta na targu w Land’s End wyczytała babci z dłoni, że nie przeżyje więcej niż osiemdziesiąt lat. Nawet jej agent wie, że nie może się spodziewać kolejnej książki. Dlatego jutro mamy nie tylko Halloween i osiemdziesiąte urodziny babci. Babcia myśli, że to ostatni dzień jej życia, a reszta sądzi, że położy wreszcie łapę na jej pieniądzach. Moja rodzina od ponad dekady nie znajdowała się równocześnie w jednym miejscu, nawet na ślubie siostry, ale kiedy babcia zaprosiła ich do Seaglass po raz ostatni, wszyscy zgodzili się przyjechać.
Jej dom na kornwalijskim wybrzeżu jest tłem moich najszczęśliwszych wspomnień z dzieciństwa. I najsmutniejszych. To tutaj spędzałyśmy z siostrami wszystkie Boże Narodzenia i Wielkanoce, podobnie jak długie letnie wakacje po rozwodzie rodziców. Nie tylko ja mam chore serce. Nie wiem, czy rodzice, siostry, a nawet agent babci traktują wyczytaną z dłoni śmierć babci jako nieuchronną, ale ja tak. Bo czasami najdziwniejsze rzeczy mogą określić czyjąś przyszłość. Weźmy na przykład mnie oraz moje imię i nazwisko. Książeczka dla dzieci zatytułowana Tajemnica Daisy Darker na zawsze zmieniła moją rodzinę i okazała się swego rodzaju ostrzeżeniem. Bo ja naprawdę mam swój sekret i chyba nadeszła pora, by go wyjawić.2
30 października 2004, 16.00
Na widok Seaglass zapiera mi dech w piersi.
Podróż z Londynu do Kornwalii samochodem zajmuje pięć godzin, nieco mniej pociągiem. Mimo to zawsze lubiłam zamienić miejski rejwach na sieć krętych wspomnień i wiejskich dróg. Wolę prostszy, wolniejszy i cichszy styl życia, Londyn zaś jest z natury głośny. Powroty tutaj często odbierałam jak podróż w czasie, lecz ta dzisiejsza odbyła się szybciej, niż oczekiwałam, i dość bezboleśnie. To dobrze, bo chciałam tu dotrzeć pierwsza. Przed innymi.
Z zadowoleniem stwierdzam, że od mojej poprzedniej wizyty nic się w zasadzie nie zmieniło. Murowany wiktoriański dom z gotyckimi wieżyczkami i dachem z turkusowych dachówek wygląda jak zbudowany z tego samego granitu, na którym stoi. Kawałki niebiesko-zielonych szkiełek wciąż zdobią część ścian, połyskując w promieniach słońca i nadając minirezydencji nazwę. Seaglass⁴ góruje nad kłębiącymi się falami, przycupnięty na prywatnej wyspie tuż u wybrzeży Kornwalii. I – jak wiele rzeczy w życiu – trudno je znaleźć, jeśli się nie wie, gdzie patrzeć. Ukryte za kruszejącymi klifami i nieoznakowanymi ścieżkami w małej zatoczce zwanej Blacksand Bay, leży całkiem na uboczu. Takiej Kornwalii nie pokazuje się na pocztówkach. Trudna dostępność to tylko jeden z wielu powodów, dla których ludzie stronią od tego miejsca.
Babcia odziedziczyła Seaglass po swojej matce, która rzekomo wygrała je w karty od pijanego księcia. Historia głosi, że człowiek ten był cieszącym się złą sławą bon viveur, który w dziewiętnastym wieku wzniósł ekscentryczny budynek, by zabawiać tu zamożnych przyjaciół. Nie potrafił zapanować nad piciem i gdy przegrał „letni dom” z kobietą, utopił się wraz ze swoimi smutkami w oceanie. Pomijając tragiczną przeszłość tego miejsca, jest ono częścią rodziny tak samo jak ja. Babcia mieszka tu od urodzenia. Mimo że nie chciała nigdy mieszkać nigdzie indziej i zarobiła małą fortunę na pisaniu książek dla dzieci, nigdy nie inwestowała w dom. W rezultacie Seaglass dosłownie osypuje się do morza i – podobnie jak ja – nie pociągnie dużo dłużej.
Wysepka, na której zbudowano dom blisko dwieście lat temu, powoli ulega erozji. Bliskość gwałtownego Atlantyku, wiatry i deszcze odcisnęły na niej swe piętno. Dom napuchł od sekretów i wilgoci. Lecz pomimo łuszczącej się farby, skrzypiących podłóg i starych mebli w Seaglass zawsze czułam się jak w domu bardziej niż gdzie indziej. Jako jedyna nadal odwiedzam to miejsce regularnie; rodzice po rozwodzie, zabiegane życie, siostry, które mają ze sobą tak niewiele wspólnego, że aż trudno uwierzyć w nasze pokrewieństwo – to wszystko sprawia, że rodzinne spotkania należą u nas do rzadkości. Dlatego ten weekend będzie wyjątkowy pod więcej niż jednym względem. Litość blednie z wiekiem, nienawiść się gubi i zostaje odnaleziona, ale poczucie winy może trwać całe życie.
Podróż tutaj wydawała się taka samotna i ostateczna. Droga prowadzi do ścieżki ukrytej na szczycie klifu, a ta niebawem kończy się ślepo. Są tylko dwa sposoby, żeby dostać się stąd na dół do Blacksand Bay: upadek z wysokości dziewięćdziesięciu metrów zakończony pewną śmiercią oraz stroma skalista ścieżka wiodąca ku piaszczystym wydmom. Ścieżka miejscami zupełnie się rozsypała, więc lepiej uważać. Chociaż przyjeżdżam tu od tylu lat, Blacksand Bay nadal jest dla mnie najpiękniejszym miejscem na świecie.
Późnopopołudniowe słońce wisi nisko na zamglonym błękitnym niebie, a odgłosy morza są jak stara znana ścieżka dźwiękowa; brakowało mi jej. W promieniu wielu kilometrów nie ma niczego i nikogo. Widzę tylko piach, ocean i niebo. No i Seaglass stojące w oddali na pradawnym kamiennym fundamencie oraz fale rozbijające się o skałę, na której je wzniesiono.
Dotarłszy bezpiecznie na dół klifu, zdejmuję buty i rozkoszuję się dotykiem piasku pomiędzy palcami. Czuję się, jakbym wróciła do domu. Ignoruję starą zardzewiałą taczkę zostawioną tu po to, byśmy mogli przewieźć bagaże do domu. Zabieram w podróż niewiele. Ludzie rzadko kiedy potrzebują tego, co wydaje im się niezbędne do szczęścia. Ruszam piaszczystą drogą na naturalnej grobli, która łączy wyspę pływową ze stałym lądem. Do wyspy można dotrzeć wyłącznie w czasie odpływu; przez resztę czasu jest całkowicie odcięta od świata. Babcia zawsze wolała książki od ludzi i spełnienie się jej życzenia, by zostawiono ją z nimi, było niemal gwarantowane, skoro żyła w tak trudno dostępnym miejscu.
Niewidoczne wraki mojego życia leżą rozrzucone w tej odludnej zatoczce z jej sławnym czarnym piaskiem. Są smutnym przypomnieniem wszystkich wypraw, w które bałam się wyruszyć. W życiu każdego istnieją niezbadane wody – miejsca i ludzie, których nie zdołaliśmy odnaleźć – lecz poczucie, że nigdy nam się to nie uda, budzi szczególny smutek. Niezgłębione oceany naszych serc i umysłów są zazwyczaj skutkiem braku czasu i zaufania do naszych dziecięcych marzeń. Dorośli zapominają, jak wierzyć w to, że ich marzenia mogą się spełnić.
Chcę się zatrzymać i sycić zapachem oceanu, radować się ciepłem popołudniowego słońca na twarzy i zachodnim wiatrem we włosach, ale czas jest luksusem, na który nie mogę już sobie pozwolić. Od samego początku nie miałam go zbyt dużo. Dlatego spieszę się, mimo że mokry piach przykleja mi się do podeszew stóp, jakby próbował mnie zatrzymać, a mewy szybujące i skrzeczące nad głową usiłują mnie odgonić. Wydawane przez nie dźwięki przekładają się na słowo, którego nie chcę słyszeć w głowie:
„Zawróć. Zawróć. Zawróć”.
Ignoruję wszystkie oznaki, które zdają się sugerować, że ta wizyta to zły pomysł, i przyspieszam nieco kroku. Chcę dotrzeć na miejsce przed pozostałymi, żeby zobaczyć je takim, jakie istnieje w moich wspomnieniach, zanim oni wszystko zniszczą. Zastanawiam się, czy inni ludzie też nie mogą się doczekać spotkania z rodziną, równocześnie bojąc się go tak bardzo jak ja. Wszystko będzie dobrze, gdy tam dotrę. Tak sobie powtarzam. Chociaż nawet ta myśl wydaje się kłamstwem.
Dzwonki wiatrowe na walącym się ganku próbują witać mnie w domu melancholijną melodią dyrygowane przez wiatr. Zrobiłam je w dzieciństwie dla babci pod choinkę – wyzbierałam wszystkie gładkie okrągłe kawałki niebieskiego i zielonego szkła, jakie znalazłam na plaży. Babcia udawała, że prezent jej się spodobał, i dzwonki wiszą tu od tamtej pory. Kłamstwa, które wygłaszamy w imię miłości, mają najlżejszy odcień bieli. Na progu stoi ogromna dynia z misternie wyciętą przeraźliwą twarzą. Jest Halloween. Babcia uwielbia ozdabiać dom o tej porze roku. Jeszcze zanim docieram do dużych zniszczonych drewnianych drzwi, otwierają się gwałtownie i wita mnie ta sama grupa co zawsze.
Poppins, starszy owczarek staroangielski, jest najbardziej zaufaną towarzyszką i przyjaciółką babci. Suka pędzi w moją stronę jak gigantyczna podskakująca kula szaro-białego futra, a dyszy przy tym, jakby się śmiała, i macha ogonem, jakby jej życie od tego zależało. Witam się z nią, głaszczę ją i podziwiam dwa warkoczyki związane różowymi kokardkami zbierające futro znad dużych brązowych oczu. Poppins się odwraca, by popatrzeć w stronę domu. Podążam wzrokiem za jej spojrzeniem. W progu stoi babcia; promieniejąca radością osóbka metr pięćdziesiąt wzrostu. Aureola zmierzwionych białych loków okala śliczną drobną twarz zniszczoną przez wiek i wino. Cała jest w różach i fioletach – jej ulubionych kolorach. Ma nawet różowe buty z fioletowymi sznurówkami. Niektórzy ludzie mogliby w niej widzieć ekscentryczną staruszkę albo sławną autorkę książek dla dzieci, Beatrice Darker. Ja widzę tylko swoją babcię.
Uśmiecha się.
– Wejdź, zanim zacznie padać.
Już mam ją poprawić co do pogody – pamiętam przecież promienie słońca na twarzy jeszcze chwilę temu – ale gdy podnoszę wzrok, widzę, że malownicze błękitne niebo nad Seaglass spochmurniało i ma odcień burej szarości. Wzdrygam się i zauważam, że jest o wiele chłodniej, niż mi się wydawało. Rzeczywiście zanosi się na burzę. Nana zwyczajowo wie przed wszystkimi, czego się spodziewać. Dlatego robię, co każe – jak zawsze – i wchodzę za nią i Poppins do domu.
– Może odpoczniesz, zanim dołączy do nas reszta rodziny? – proponuje babcia i znika w kuchni, zostawiając mnie i psa w korytarzu. Coś pięknie pachnie. – Jesteś głodna? – woła. – Masz ochotę coś przegryźć?
Słyszę brzęk starych garnków i patelni, ale wiem, że babcia nie znosi, kiedy się jej przeszkadza w gotowaniu.
– Nie, dziękuję – odpowiadam.
Poppins patrzy na mnie z dezaprobatą – ona nigdy nie odmawia poczęstunku – i drepcze do kuchni, zapewne w nadziei na znalezienie jakiejś przekąski.
Przyznaję, że byłoby miło się przytulić, ale zarówno babcia, jak i ja wyszłyśmy z wprawy w okazywaniu czułości.
Przypuszczam, że to spotkanie rodzinne napawa ją takim samym niepokojem jak mnie, a każdy radzi sobie z lękiem inaczej. U niektórych ludzi widać strach na powierzchni, podczas gdy inni uczą się ukrywać strapienia, usuwają je z widoku, ale nie z umysłu.
Pierwsza rzecz, którą zauważam, to zegary. Nie sposób ich nie zauważyć. W korytarzu znajduje się ich osiemdziesiąt, w różnych kolorach, kształtach i wielkościach. Wszystkie tykają. Ściana pełna czasu. Po jednym na każdy rok życia babci, która każdy wybierała troskliwie jako przypomnienie dla niej i świata, że jej czas jest jej własnością. W dzieciństwie te zegary napawały mnie przerażeniem. Słyszałam je z sypialni – tik-tak, tik-tak, tik-tak – jakby szeptały niestrudzenie, że i mój czas ucieka.
Wracają złe przeczucia dotyczące tego weekendu, ale dlaczego – nie wiem.
Wchodzę w głąb Seaglass za pytaniami bez odpowiedzi, w nadziei, że znajdę je w środku, i natychmiast wypełnia mnie interesująca kolekcja wspomnień i żalów. Przenoszą mnie w czasie znajome widoki i zapachy, pyszna mieszanka nostalgii i słonego powietrza. Rozrzedzona woń oceanu utrzymuje się we wszystkich zakątkach starego domu, jakby każda cegła i belka zostały zaimpregnowane przez morze.
Nic się nie zmieniło przez te lata, odkąd znam to miejsce. Bielone ściany i drewniane podłogi wyglądają dokładnie tak jak wtedy, gdy ja i siostry byłyśmy dziećmi – może tylko są trochę bardziej zniszczone za sprawą resztek miłości i strat, które tu zamieszkiwały. Gdy wdycham to wszystko, potrafię nadal wyobrazić sobie nas jako ludzi, którymi byliśmy, zanim życie przekształciło nas w tych, którymi teraz jesteśmy, podobnie jak morze bez trudu modeluje piasek. Potrafię zrozumieć, dlaczego babcia nie chciała nigdy mieszkać gdzie indziej. Gdyby ten dom należał do mnie, też bym go nigdy nie zostawiła. Znowu się zastanawiam, dlaczego zaprosiła na urodziny całą rodzinę, skoro wiem, że ona ich nie kocha, a nawet nie lubi. Chce złapać luźne nici? Czasami miłość i nienawiść plączą się ze sobą i nie da się rozsupłać węzła uczuć. Kwestionowanie innych często prowadzi do tego, że kwestionuję siebie. Gdybym miała szansę wyprasować zagniecenia w swoim życiu, zanim się skończy, które bym wybrała do wygładzenia? Które załamania i plisy chciałabym rozprostować, żeby nie szpeciły wizerunku osoby, jaką chciałabym zostać zapamiętana? Osobiście jestem zdania, że pewne zmarszczki i plamy na tkaninie naszego życia pojawiają się nie bez powodu. Gładkie płótno może się wydawać kuszące, ale nie przedstawia zbyt interesującego obrazu.
Idę na górę po skrzypiących schodach i zostawiam tykające zegary za sobą. Każdy mijany przeze mnie pokój zamieszkują duchy wspomnień z dni, tygodni i lat, w czasie których chodziłam po tym korytarzu. Głosy z przeszłości wkraczają do teraźniejszości, szepczą przez szpary w oknach i deskach podłogowych, przebrane za szum morza. Wyobrażam sobie nas, jak biegamy tu jako dzieci, upojone oceanicznym powietrzem bawimy się, chowamy i robimy sobie nawzajem krzywdę. W tym byłyśmy z siostrami najlepsze. Wcześnie się tego nauczyłyśmy. Dzieciństwo to wyścig w odkrywaniu, kim się naprawdę jest, zanim się zostanie osobą, którą ma się być. Nie każdy wygrywa.
Wchodzę do pokoju, który zawsze był mój – najmniejszego w całym domu. Wciąż jest urządzony tak jak wtedy, gdy byłam dziewczynką; stoją w nim białe meble – bardziej zniszczone niż szykowne – ze ściany złazi tapeta w wyblakłe stokrotki. Babcia jest kobietą, która mówi i działa tylko raz i niczego nie zastępuje, dopóki to się nie zepsuje. Kiedy byłyśmy dziećmi, zawsze wstawiała do naszych pokoi świeże kwiaty, ale zauważam, że dziś wazon u mnie jest pusty. Zamiast tego widzę srebrne naczynie wypełnione potpourri, śliczną mieszanką sosnowych szyszek, suszonych płatków i malutkich muszelek. Dostrzegam egzemplarz Tajemnicy Daisy Darker na półce. Książka przypomina mi o moim sekrecie. Tym, którego nie chciałam nigdy ujawnić. Na razie zamykam go w sobie, w skrzyneczce w głowie, gdzie zawsze go przechowuję.
Ocean dalej śpiewa serenadę moim niespokojnym myślom, jakby usiłował je uciszyć nieustępliwym „ćśś”. Ten dźwięk działa na mnie kojąco. Słyszę fale rozbijające się w dole o skały, okno pokoju jest ochlapane pianą, po szkle spływają kropelki jak łzy, jakby dom płakał. Wyglądam na zewnątrz, a morze odwzajemnia moje spojrzenie: zimne, bezkresne i bezlitosne. Mroczniejsze niż wcześniej.
Jakaś część mnie martwi się, że źle zrobiłam, przyjeżdżając tutaj, ale wyłamanie się nie wydawało mi się słuszne.
Reszta rodziny niebawem tu dotrze. Będę mogła przyglądać się, jak idą jedno za drugim piaszczystą drogą na grobli. Tyle czasu minęło, odkąd byliśmy razem. Zastanawiam się, czy wszystkie rodziny mają tyle tajemnic co nasza. Gdy przyjdzie przypływ, odetnie nas od reszty świata na osiem godzin. Wątpię, abyśmy po odpływie mogli jeszcze kiedykolwiek być razem.