Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dal - ebook

Data wydania:
6 maja 2020
Ebook
41,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
41,90

Dal - ebook

Dal to „prequel” do wydanej w 2016 roku Bieli. Opowiada o Afryce minionej. Pretekstem do tych opowieści stają się dawne fotografie, pocztówki, listy, mapy, ryciny – wszystkie z bogatych zbiorów autora.

„Kolekcjonuję spojrzenia i milczenie; kolejne nadzieje na trwanie, na ponowne spotkanie po wieku, na lichą, jaką bądź nieśmiertelność, choćby na kartach książki. W naszych oczach, póki my jeszcze trwamy. Te karty są dziś jedynym świadectwem, że gdzieś, kiedyś byli. (…) Biel to nieustanne wołanie: ja, ja, ja; Dal oddaje głos świadkom tamtych czasów”.

Jest jednak Dal czymś więcej niż tylko wędrówką ścieżkami historii. Jest dyskusją o istocie sztuki fotografii. O jej związkach z malarstwem. Jest podróżą po świecie literatury. Jest wnikliwym i erudycyjnym spojrzeniem na kwestie zmysłowości, erotyzmu, jest dyskusją o okrucieństwie.

Dal – konkluduje autor – jest też nieuchronnie historią o śmierci. Ale i o rzuconym jej wyzwaniu”.

***

Marcin Kydryński

Radiowiec, wędrowiec, fotograf. Rocznik 1968.

Od 1992 roku podróżuje po Afryce. Publikował m.in. w National Geographic, będąc pierwszym autorem i fotografem, któremu Waszyngton zezwolił na okładkowy materiał w lokalnej edycji.

Chwilami piosenkopisarz, producent płytowy, laureat Fryderyka za produkcję albumu Anny Marii Jopek i Pata Metheny’ego Upojenie; organizator koncertów i autorskiego Siesta Festiwalu w Gdańsku. Od 1989 roku współtworzy wizerunek radiowej Trójki, a jego audycja Siesta została wybrana jedną z najpopularniejszych w historii stacji.

Autor książek: Upadek jest Formą Lotu: Metro Na Broadwayu (1993), Chwila Przed Zmierzchem (1996) i uhonorowanej nagrodą im. Arkadego Fiedlera Pod Słońce (1999). W Edipresse ukazały się: Muzyka Moich Ulic. Lizbona (2017) i podsumowująca 25 lat afrykańskich podróży Biel. Notatki z Afryki (2016).

Prezydent Portugalii uhonorował go medalem Ordem do Mérito za promocję muzyki tego kraju. Mieszka w Warszawie, Lizbonie i na farmie nad Liwcem.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8310-093-7
Rozmiar pliku: 13 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG. DZIEWCZYNKA Z KOKARDĄ WE WŁOSACH

Nazwisk ich dzisiaj już się nie pamięta,
Ale ich ręce były rzeczywiste,
Spinki, mankiety nad blatem stolika.

Czesław Miłosz, _Traktat poetycki,_ 1957

Spójrz, to początek, jeszcze nic nie wiedzą. Nowe stulecie ledwie się zaczyna. Mawia się często, że będzie szczęśliwe.

Dzień chłodny, chmurny, za piętnaście czwarta. Zamożny Algier na Święcie Muzyki. Są krynoliny, kwiaty w kapeluszach. Futrzany kołnierz, palta, kamizele. Jest wąs przycięty, lśnią mundury, kepi. Koszule zawsze i szczelnie zapięte, czasami zgrabnie zwieńczone kokardą. Szum drogich sukien prawie że słyszalny. Niewykluczone, że będzie padało. Niektórzy nawet wzięli parasole.

Znikąd muzyki.

Pewnie artyści zgubili się w tłumie, w drodze na estradę, której nie widzimy. Na rozległym placu to chyba być musi wielki Merri Franquin – aby ton trąbki, otwarty i lotny, niósł się swobodnie po ostatnie rzędy. Czy tego dnia grano dawny koncert Haydna, nowe dzieło Böhme’a, a może popularne wariacje „Weneckie” w zwinnej aranżacji Jean-Baptiste Arbana, już się nie dowiemy.

W tle tłumu twarzy, gwaru, rojowiska lśni tors meczetu. A przed nim pomnik; bikorn u jeźdźca i rącze pęciny. Ferdynand Filip, książę Orleanu. Walczył o Algierię, by wszyscy ci państwo mogli dziś razem posłuchać muzyki i by im żaden Arab nie przeszkadzał. Książę zginął jednak wcale nie w bitwie, a w durnym wypadku. Narowiste konie poniosły mu bryczkę, kiedy w podparyskim, sielskim wówczas Neuilly spieszył do rodziny. Jechał się pożegnać przed kolejną wojną.

Biała świątynia to Djama’a al-Djedid, zwana niekiedy Meczetem Rybaków. Czego jednak na zdjęciu teraz nie widzimy, to bliskości morza. Jest o krok zaledwie. Gdybyśmy mogli spojrzeć nieco w prawo, dojrzelibyśmy Bulwar Republiki. Na nim dorożki i pierwsze tramwaje. Gwarną ulicę wysoko na skarpie. W dole marinę i Morze Śródziemne.

Mimo wciąż marnych możliwości sprzętu i niewielkiego formatu pocztówki głębia ostrości do dzisiaj zdumiewa. Można bez trudu odprowadzać wzrokiem, jedną po drugiej, nieznajome twarze.

Proszę, pójdź teraz za mną, Czytelniku. Masz dużo czasu, donikąd się nie spiesz. Nie bój się, spojrzyj. Dawno już nie żyją. Niewiele więcej możesz dla nich zrobić; uwierz jedynie, że gdzieś, kiedyś byli.

I tu się wreszcie pojawia pytanie. Czemu bez wyjątku każda z tych postaci, jest tak poważna, może nawet smutna? Czyżby fotograf, który bez wątpienia całe towarzystwo zawołał do zdjęcia, zapomniał dodać: „Teraz uśmiech, proszę”?

– _Un sourire, s’il vous plaît!_

Spójrzmy kolejno na tych dawnych ludzi. Jakby im właśnie, dosłownie przed chwilą, ktoś opowiedział o tym, co ich czeka.

A jednak wiedzą.

Że Algierię stracą. Lecz nim to nastąpi, na tym placu zginą ich dzieci i wnuki. Ta dama w bieli, skryta za woalką, trzecia od lewej, w samym dole zdjęcia, jest od tygodnia dopiero zamężna. Przymyka oczy w niepojętym smutku, jakby już wiedziała, że dla jej rodziny w tym kraju nigdy nie będzie przyszłości.

Kobieta w czerni z prawej strony kadru wydaje się wdową po tym, co się stanie. Obok niej mężczyzna o szczerym spojrzeniu. Wąs podkręcony i świąteczny mundur. Wkrótce zgnije w błocie, w okopie nad Marną. I co doprawdy jest zdumiewające, ten człowiek zdaje się na to gotowy. Patrzy w nas ufnie, pogodzony z losem.

On, lub ktoś bardzo do niego podobny, nim zginie w bitwie nad odległą rzeką, jeszcze się ożeni i zostawi syna, któremu na chrzcie dadzą imię Albert. A chłopak zamiast postąpić rozsądnie, wziąć dobrą pracę w warsztacie lub stoczni, będzie przelewał na papier historie. Jak ta o dżumie w sąsiednim Oranie.

W centrum kadru chłopiec z równo ściętą grzywką. W tył głowy zsunął marynarską czapkę. Brwi ma napięte, zaciśnięte usta. Pięć lat. Z pewnością nie więcej niż siedem. Będzie uciekał z Paryża w czterdziestym. Może na statku dotrze do Sajgonu. Zginie w Wietnamie w pięćdziesiątym czwartym. Przyszedł tu z babcią. Jej twarz w połowie za czernią woalki, a w oczach mądrość, co przychodzi z wiekiem, że nijak nie da się odwrócić losu.

Jeszcze dziewczynka za nimi, na krześle. Przy lewej skroni bieleje kokarda. Twarz ma spokojną, opartą na dłoni. Palcem wskazującym dotyka policzka. Lecz choćbym patrzył na nią długo, długo, długo – to nie odgadnę, co jest jej pisane.

CIEŃ JASKÓŁKI

Żeby przez krótką chwilę nie było śmierci
I czas nie rozwijał się jak nitka z kłębka rzuconego w przepaść

Czesław Miłosz, _Ogród Ziemskich Rozkoszy_, 1984

Ta książka będzie głównie o miłości, bo o niej mówi każda fotografia. Będzie o rozkoszy, odwadze i lęku. Ale i okrucieństwie, bo najbardziej ludzkie. Powstała z żalu za tym, co minione. Teraz bądź cierpliwy. Wszystko w swoim czasie.



Z pewnością nie Ty, czujny Czytelniku. Ten dzień mógłby nazwać zwykłym jedynie znużony pracownik urzędu pocztowego przy bocznej ulicy Freetown. Mężczyzna gasł powoli, nerw po nerwie, w obezwładniającym upale. Jeśli zatem, co życzliwie zakładam, wykazywał uprzednio żywe zainteresowanie otaczającym go światem, tracił je teraz pod strużkami potu. Gdybyśmy podeszli do jego biurka na tyle blisko, by wręczyć naszą kartę pocztową, zauważylibyśmy, jak tęgie krople spływają ze szczytu czoła. Znajdują na moment schronienie w wypielęgnowanych bokobrodach. Wślizgują się niespiesznie pod ciasno zapięty kołnierzyk i łączą z potokiem wilgoci na otulonym w lniane warstwy torsie.

W środku skwarnego południa nie ma jednak wielu chętnych do nadania przesyłek. I nas więc tam nie było. Poza tym statek odpływa dopiero pojutrze.

Louis Ferdinand Céline w _Podróży do kresu nocy_ kolonialnych urzędników pocztowych w Afryce zachodniej wspomina bez entuzjazmu. Byli wynędzniali, bezzębni. Wszyscy, bez wyjątku, cierpieli na marskość wątroby. „Poważnie chorzy, widać było objawy malarii, ale też rzecz jasna alkoholizm, zapewne również syfilis . Komary zajęły się wysysaniem i pompowaniem w nich takich trucizn, które pozostają już na zawsze… Krętki, które tam się już zagnieździły, mocno pracowały nad tętnicami… Alkohol wyżerał im wątroby… Słońce dobijało nerki… Mendy wczepiały się we włosy łonowe, a egzema rozkwitała na skórze brzucha”.

Już w dzień po wylądowaniu francuski pisarz spostrzega, że „całe ich wnętrze roiło się od robactwa”. Stanowili „worki na larwy”.

Nasz urzędnik pocztowy jest wszelako Anglikiem. Pija z umiarem, jedynie po zachodzie słońca i nigdy w pracy. Teraz jest po prostu umęczony skwarem. Dzień wydaje mu się pospolity, niewart uwagi. Znużony, przekłada papiery. Zawsze to jakiś ruch powietrza, złudzenie przewiewu. Lecz gdyby choć na chwilę wyjrzał przez okno, jego wyobraźnia zatrzepotałaby gwałtownie i niczym lśniący, błękitny zimorodek, który przysiadł właśnie na framudze, poderwała się do lotu.



Ulica jest sucha, bez choćby śladu kałuży, w tym najbardziej wilgotnym mieście kontynentu. Zatem może być grudzień. Kto wie, czy nie trzynasty dzień miesiąca. I jeśli chcę tę datę teraz przywołać, to nie w nagłym napadzie patriotycznego wzmożenia.

Trzynastego grudnia, bynajmniej nie u progu lat osiemdziesiątych, lecz w roku 1968, rumuński filozof Emil Cioran notuje w swoim zeszycie: „Pomyśleć, że w nieskończoności czasu nigdy nie będzie drugiego trzynastego grudnia, identycznego z tym. Wieczny Powrót to dziecinada. Wszystko jest jedyne i przepada na zawsze”. Ostatnie zdanie warto zapamiętać. Jest ważnym powodem powstania tej książki. Wszystko jest jedyne i przepada na zawsze.

Odległego grudniowego dnia zatem, na ulicy we Freetown fotograf ustawia sporą skrzynię aparatu na masywnym trójnogu. Każdy mosiężny bolec musi być mocno wbity w rozpalony piach. To środek dnia, cienie są krótkie. Mężczyzna przykrywa głowę ciemnym suknem. Opływa go lepka wilgoć, okulary parują. Ulica jest boczna. Nie ścisłe centrum, ale też nie peryferia, nie slumsy. Te pojawią się dopiero za sto lat, gdy mieszkańcy dżungli będą uciekać do miasta przed okrucieństwem nieletnich, znarkotyzowanych partyzantów. W perspektywie bieleją gmachy urzędów. Domy są jeszcze solidne. Parter z kamienia. Drewniane piętra kryte falistą blachą. Okna w stylu angielskim, otwierane do góry, próbują wpuścić do wnętrza smużkę chłodu, gdy na chwilę zbudzi się wiatr od morza. Przed budynkiem, po lewej stronie, w aluminiowej misie ustawionej na skrzyni, jaśnieje stożek manioku.

Dwaj policjanci z afrykańskiego regimentu – tropikalne mundury i fezy na głowach – oddalają się właśnie od naszych oczu. Patrolują tę ulicę. Ich krok jest precyzyjny, marszowy. Choć nie idą obok siebie, to równo podnoszą prawe nogi w bezwiednym, bliźniaczym geście. Minęły ich, w dziecięcym rozgadaniu, dwie dziewczynki. Jasne zawoje chronią ich głowy przed „płomienną miotłą upału”, jak by powiedział Bruno Szulc.

Trzech wyrostków spogląda nieufnie w naszym kierunku. Dziś nazwalibyśmy ich _bayaye_: młodzi, mocni, zbędni. Zdają się zaniepokojeni, spłoszeni obecnością władzy. Stoją zbici w ciasną grupę, jakby ta wątła gromadka miała zapewnić im bezpieczeństwo. Zdumiewa nas ich współczesny strój: szorty, luźne koszule w kropy, w paski; są niczym dzisiejsi mieszkańcy Afryki zapatrzeni w mistrzów mundialu.

Żołnierze idą w tym kierunku, niejako na spotkanie, lecz ich spojrzenie omija młokosów. Rozglądają się. Postać lokalnego eleganta przyciąga wzrok jednego z nich. I my zatem spoglądamy w tę stronę. Może to być zamożny kupiec, właściciel sklepu. Wyłożył właśnie towary na ulicznym straganie. Nieskazitelna biel jego marynarki i szykowny kapelusz w stylu panama rozświetlają cień marnego, krytego strzechą obejścia.

Nagle kleks, cień, cierń w piasku, plamka czerni na świetlistym negatywie, jak zabłąkana jaskółka. Dziewczyna błyska na krawędzi czasu i znika. Nieoczekiwana, niezamierzona. Gdy fotograf zwalnia migawkę, by zachować w pamięci pokoleń to pojedyncze, senne popołudnie tropikalnego miasta, ona w ostatniej chwili wbiega na ulicę.

Chcę myśleć, że mistrzem naszego fotografa był wielki Alfred Stieglitz. Ten sam, który stał trzy godziny, nieomal bez ruchu, w śnieżycy 22 lutego 1893 roku, żeby zrobić słynne zdjęcie: _Piąta Aleja. Zima_. Nasz afrykański rzemieślnik trwa w słońcu tropikalnego południa i, jak jego mistrz, wyczekuje momentu idealnej równowagi. Widzi, że dwaj mundurowi idą niczym lustrzane odbicia, ich ciała tworzą idealną symetrię. Podejmuje decyzję. I wtedy właśnie – tu jakże szczęśliwy byłby Robert Frank, który uważał, że fotografia powinna raczej przyłapywać świat na braku równowagi – wtedy pojawia się dziewczyna.

Jest rok 1912, choć niewykluczone, że znacznie wcześniejszy. Pracownik poczty sumiennie przybił na znaczku pieczęć z datą 19 czerwca 1912. Lecz sytuacja, której się przyglądamy, już się przecież zdarzyła. Fotograf musiał wywołać zdjęcia, posłać monochromatyczne negatywy do Europy, gdzie z mnisią cierpliwością misternie je pokolorowano. Odbite na sporych kartonach obrazy pocięto następnie na kartki pocztowe, wdrukowano podpisy i odesłano – jakżeby inaczej – niespiesznym parowcem do Afryki. Tam, w budynku poczty, zazwyczaj przy porcie, przechodzień stęskniony za domem w chłodnym starym kraju dostrzegł tę pocztówkę, uznał za interesującą, kupił i na odwrocie skreślił kilka czułych zdań. Dopiero wówczas pan na poczcie palcem wskazującym poprawił zsunięte z nosa binokle i wziął do ręki pieczęć.

To musiało trwać.

W tej samej chwili, gdy bezimienna Jaskółka wbiega na piasek ulicy we Freetown, niemiecki inżynier Oskar Barnack w swojej pracowni w Wetzlarze ssie w zamyśleniu koniec ołówka, robi pierwsze szkice. Aparat fotograficzny, który zmieni na zawsze nasze postrzeganie rzeczywistości, zdynamizuje ją, a reporterów uwolni od kilogramów bagażu, Barnack zbuduje w rok po wysłaniu tej pocztówki z Sierra Leone. Sfotografuje nim dzień mobilizacji. Praca nad kolejnymi prototypami Leiki, nim aparat zadebiutuje na wiosennych targach w Lipsku w 1925, zajmie jednak wizjonerowi dekadę. Henri Cartier Bresson, największy z reporterów, swoją leikę kupi dopiero w latach trzydziestych.

Tymczasem na ulicy we Freetown fotograf mozolnie pakuje tęgie skrzynie sprzętu. Lubię myśleć, że nie zauważył dziewczyny i spostrzegł ją dopiero jakiś czas później, w ciemni, gdy w chemicznym procesie wywoływania negatywu, niczym smużka ektoplazmy, powoli zaznaczała swoje istnienie.



Piszę te słowa na ukwieconym dachu riadu w średniowiecznym świętym mieście Fez. Płowe kamienne kaskady wtulonych w siebie domostw spływają z zielonych wzgórz. Głosy muezinów z minaretów mediny splatają się w jednostajny szum; jeden z nich się wyróżnia, ze szczególną siłą głosi wielkość Boga. Kobiety na sąsiednich dachach wieszają pranie. Tak niewiele umiejscawia mnie w epoce: ledwie sieć kabli, pojedyncze księżyce anten satelitarnych, daleki pomruk nielicznych samochodów, którym nie wolno wjechać do starej części miasta. U moich stóp, w dole, w gęstwinie krzyżujących się stromych uliczek, tak wąskich, że osły i muły mają oba boki obtarte, trwa świat zawieszony w czasie, niezmienny. Oglądam na ekranie komputera stare fotografie z Afryki i przypomina mi się Czesław Miłosz, wpatrzony w pejzaże siedemnastowiecznego holenderskiego malarza Fransa Posta.

Krajobrazy, a także ludzkie postacie – pisze Miłosz – łagodnieją i pięknieją, przenika je szczególne światło, nawet miniony gniew zmienia się w litość i współczucie. Opowieść o ludziach dawno umarłych ma od razu „barwę wieczności”. Gdzie indziej zauważa, że jednym z naszych ludzkich przywilejów jest „nie dająca się wyplenić wiara w inny wymiar minionego czasu, tak że cokolwiek raz minęło, zostanie przeniesione w ten inny wymiar i trwa tam na zawsze”. Cioran, jak pamiętamy, pomysł ten wyśmiewa.

I jeszcze to zdanie, czy raczej kilka oddechów, tak bardzo mi bliskich, z wiersza _Trytony_: „Czego chcę? Żeby było. Co? Czego już nie ma”.

Jest wreszcie jego zaduma nad dziewczynką na _Portrecie z kotem_. Lubię o niej myśleć jak o swoistej bliźniaczce mojej Jaskółki z piaszczystej ulicy wrzącego miasta po przeciwnej stronie oceanu. Wszak i u niego „dzieje się to w 1910 albo 1912, obraz nie ma daty”. Dziewczynki nie ma – zauważa Miłosz – „choć jest tutaj, przede mną, nie utracona nigdy”.



Jeżeli przeszłość, jak sądzi Leslie Poles Hartley w jednym z piękniejszych otwierających zdań w dziejach literatury, jest obcym krajem, to chcę, by ta książka stała się Twoim, Czytelniku, paszportem. I chcę, by dziewczyna w szczelinie czasu, w tej jednej setnej części sekundy, trwała. Pojedyncza i wieczna.

Jeśli też, jak w dawnej przypowieści, ludzkie życie jest niczym lot wróbla zimą przez ciepły pokój, chcę ten ruch ciała, ten furkot ni to dziewczęcy, ni ptasi, tę wilgoć i skwar, zatrzymać.

_Dal_ jest też nieuchronnie rozmową o śmierci. Ale i o rzuconym jej wyzwaniu. Nikogo z nich nie ma już wśród żywych: ani postaci z fotografii, ani wczesnych mistrzów rzemiosła, którzy wykonali zdjęcia. Nie ma ludzi piszących pospieszne słowa do swoich bliskich na kartkach, które, ich zdaniem, najlepiej opowiadały o rzeczywistości w dalekim kraju. I nie ma stęsknionych adresatów. Oni z pojedynczych kadrów i kilku wyczekiwanych miesiącami zdań musieli układać sobie historie o nowym życiu drogich im osób.

Nie ma ich, ale jakby wciąż jeszcze chwiejnie trwają, póki gdzieś na strychu ostatnia z tych pocztówek nie sparcieje i nie zgnije, osierocona i zapomniana przez rodziny dawnych epistolografów. Pamiętasz, Czytelniku, tę scenę z _Amatora_ Krzysztofa Kieślowskiego? Bohater Stuhra chwali w uniesieniu ekipę filmową podczas zdjęć dokumentalnych: „To jest piękne, co robicie chłopcy. Człowiek już nie żyje, a tu ciągle jest, piękne…”.

Ilekroć przez ćwierć wieku sam fotografowałem w Afryce, miałem w pamięci kilka zdań, drogowskazów. Pochodziły od mistrzów, którzy byli przede mną. Ale też od pisarzy, a wśród nich tego, który jeśli sam brał aparat do ręki, to chyba jedynie po to, by uwiecznić motyle: „Cokolwiek raz zostało zobaczone, już nigdy nie może powrócić do chaosu”.

Czy ta myśl nie przynosi nadziei?

A Jaskółka? Czy ziarna piasku, których dotykała nagimi palcami tamtego popołudnia, uwierały i moje stopy, wiek później? Przecież według nieubłaganych praw przyrody znikamy, ale drobinki piasku gdzieś pozostają, pojedyncze jak ta dziewczyna, lecz o ile bardziej trwałe. Czy spotkałem jej prawnuki na dusznych ulicach Freetown? Czy ktokolwiek z jej potomków przetrwał jedną z najokrutniejszych wojen w dziejach kontynentu? Czy przeżył potem największą epidemię eboli?



Przychodzą do mnie, zlatują się z wielu stron świata, niczym na szczególny obrzęd Dziadów te twarze, postacie, grupy ludzkie; oczy wpatrzone w nas zza granicy tego, co poznane. Być może niektórzy z nich spotkali się kiedyś. Może płynęli razem parowcem do Zatoki Gwinejskiej? Może ich razem – „Kobiety i dzieci najpierw!” – wyciągano w koszach na niespokojnych wodach wokół Lomé? Może odwiedzali nawzajem swoje farmy, w woni zmierzchu i naftowych lamp gawędząc o małych troskach i wielkich dramatach? A może spotkały się zaledwie ich spojrzenia, z przeciwnych stron ulicy, gdy w zawstydzeniu – lub z poczuciem świętej sprawiedliwości – patrzyli na zakutych w łańcuchy niewolników pędzonych przez miasto? Może w lupanarach Biskry kochali tę samą dziewczynę, a ona połączyła ich, nieświadomych swoistego przymierza, trwałym węzłem syfilisu?

Nie ma już nikogo z nich, a wspomnienia ich losów i rysów twarzy rozpierzchły się po wszystkich kontynentach. Gasły powoli, wraz z odchodzeniem ze świata ich dzieci, wnuków, najbliższych przyjaciół.

W powieści Milana Kundery _Żart_ Ludwik Jahn mówi: „Już dzisiaj historia jest wątłą nicią tego, co zapamiętane, nad oceanem tego, co zapomniane. Ludzie łudzą się dwiema błędnymi wiarami: w wieczną pamięć i w możność naprawy. Obie te wiary są fałszywe. Jest na odwrót: wszystko zostanie zapomniane i nic nie będzie naprawione. Nikt nie naprawi krzywd, które wyrządzono, ale wszystkie krzywdy ulegną zapomnieniu”.

Tli się we mnie inna wiara. Taka mianowicie, że przywołanie tych fotografii przyniesie skutek odwrotny. Ci ludzie wrócą. Wrócą ich codzienne sprawy, ale i wielkie katastrofy. Krzywdy zostaną nazwane, wyznane i przez to niejako naprawione.



Dawne pocztówki z Afryki. Skupuję je na aukcjach i targach staroci, w antykwariatach. U bukinistów na brzegu Sekwany, ilekroć mieszkam obok, przy ulicy Saint-Séverin. Kolekcjonuję spojrzenia i milczenie; kolejne nadzieje na trwanie, na ponowne spotkanie po wieku, na lichą, jaką bądź nieśmiertelność, choćby na kartach książki. W naszych oczach, póki my jeszcze trwamy.

Pojedynczość tych kart jest dwojaka. Po pierwsze to, co z definicji fotografia powiela w nieskończoność, nastąpiło tylko jeden raz. Wszystko jest bowiem jedyne i przepada na zawsze. Choć serie liczyły kilkadziesiąt, może czasem i kilkaset identycznych pocztówek, to ten rysunek ciała, cień na ulicy, kształt chmury – zdarzyły się raz tylko. Odmienną kwestią jest pojedyncze istnienie kroju liter, nazwisk nadawców i adresatów. Nie tylko zatem nieśmiertelność chwil na kliszy, ale i trwałość momentów nadania, skreślenia tych paru czułych, lecz bywa, że zaskakująco obojętnych zdań. Ta więź między dwojgiem ludzi dawno już minionych; jedyna, ulotna.

Kolonizatorzy Afryki, biali Europejczycy, zawsze zostawiali po sobie ślad. Niech to będzie kwit z pralni, podpis na rachunku, skrycie prowadzony dziennik albo wspólna rodzinna fotografia wykonana w szanowanym zakładzie na rynku w starym kraju. Afrykanie znikali bez śladu. Te karty są dziś jedynym świadectwem, że byli. Jedynym „dowodem na istnienie”. Lubię patrzeć w ich oczy, ilekroć to możliwe.

„Dosłownie rzecz biorąc – pisze Roland Barthes w _Uwagach o fotografii_ – zdjęcie jest emanacją przedmiotu odniesienia. Od rzeczywistego ciała, które tu było, przebiegły promienie, które dotykają mnie, mnie, który tu jestem. Nieistotna jest długość trwania przekazu; zdjęcie osoby, której już nie ma, dociera do mnie jak zbłąkane promienie gwiazdy”.

Susan Sontag w _Fotograficznych ewangeliach_ przypomina za Barthes’em, że tak naprawdę wszystkie fotografie stają się ciekawe i wzruszające, jak tylko się zestarzeją. To jedynie kwestia czasu. Fotograf zaś „zarazem ratuje i przechowuje, denuncjuje i uświęca”.

Przypominają się dwie książki pozornie niezwiązane z historią dawnej Afryki, ale muszę zdania z nich przywołać.

We wstępie do albumu _I ciągle widzę ich twarze_ z fotografiami żydowskich rodzin sprzed Zagłady Gołda Tencer pisze: „Na kliszach pamięci ocalały ich postacie. Przetrwały przedmioty i sprzęty. To, co filozof nazwał kiedyś »łzami rzeczy«. Jest to płacz nie tylko po garnuszku z obtłuczonym uszkiem, krzywym płocie galicyjskiego miasteczka, butach wędrowca, czapce wiejskiego handlarza. Jest to płacz – po tamtym świecie, który wraca dziś jedynie w starych fotografiach”.

A Ryszard Kiersnowski w książce o mieszkańcach średniowiecznego Śląska zwraca uwagę, że: „Byli to ludzie nie tylko ogromnie nam podobni, ale też ogromnie od nas różni. Patrząc na nich z daleka o obu tych okolicznościach powinniśmy zawsze pamiętać. Wtedy będziemy się im jednocześnie dziwić i nie dziwić, współczuć i nie współczuć, wyśmiewać ich i nie wyśmiewać, a przede wszystkim będziemy ich rozumieć i nie rozumieć zarazem”.



Na tarasie domu w starym marokańskim mieście wynotowuję z biblijnej _Księgi Mądrości_: „A imię nasze z czasem będzie zapomniane / i nikt nie będzie miał w pamięci uczynków naszych”.

Cioran w zeszycie z połowy lat sześćdziesiątych z właściwym sobie pesymizmem wyrokuje: „Każda istota ludzka pojawia się nie wiadomo skąd, wydaje słaby krzyk i znika, nie pozostawiając śladu”.

Otóż o ten ślad, o ten znak, wzrok, twarz mi chodzi. _Dal_ mogłaby właściwie mieć taki tytuł: _Ślad._ Ale nie lubię w tytułach znaków diakrytycznych.

Muszę przyznać się do pewnej, jeśli chcecie, wstydliwej nerwicy. Robię to od lat. Wpisuję do książek daty i miejsca, w których sięgnąłem po lekturę. Podpisuję się. Wiem, że ołówek przetrwa. Znaczę ślad. Kilkanaście lat temu kupiłem na wiejskim targu drewnianą skrzynię. Gdy otworzyłem wieko, znalazłem tam zapisane ołówkiem daty. Sam środek wojny. Rok 1940, 1943. Wokół śmierć, wielkie znikanie. A tu sprzedana krowa, prosięta w miocie, rachunki, zakupy, cyfry. Giną miliony istnień, a pozostaje ślad ołówka na drewnie. _Dal_ jest także o tym.

Andrzej Mularczyk w rozmowie z Justyną Dąbrowską w „Tygodniku Powszechnym” zwraca uwagę: „_Tybetańska Księga Umarłych_ mówi, że »nie ma przeszłości, nie ma przyszłości, jest tylko teraz«. Ja mówię, że jest tylko przeszłość, ponieważ tylko o niej coś wiemy i tylko ona może dać nam szansę wzbogacenia się o jakąś prawdę, jakąś refleksję”.

_Biel_ była nieustannym wołaniem: ja, ja, ja; _Dal_ oddaje głos świadkom tamtych czasów. Jest też, nieuchronnie, swoistym „wypisem z ksiąg użytecznych”.

Edward Hallett Carr w _What is History?_ zwraca uwagę, że niegdyś utrzymywano, iż fakty mówią same za siebie. „Jest to – twierdzi Carr – oczywiście nieprawda. Fakty przemawiają jedynie wtedy, gdy historyk je do tego wezwie: to właśnie w jego gestii leży decyzja, które fakty dopuścić do głosu i w jakim porządku kontekstu”.

Nie jestem historykiem, lecz i ja z konieczności, wybierając z moich zbiorów do tej książki zaledwie sto kilkadziesiąt z bodaj tysiąca archiwalnych zdjęć, dokonuję selekcji. Zawiedzie się, kto czeka, że _Dal_ opowie mu całą historię Afryki, dotknie każdej kwestii, wyczerpie każdy wątek. Nie. Chciałbym jedynie, żebyś, Czytelniku, patrzył w oczy kolejnych postaci, wiedząc, że każda z nich jest wyjątkowa, pojedyncza, zaistniała raz tylko.

Chodźcie zatem do mnie. Przyjdźcie, którzyście żyli dawno i daleko. Którzyście kochali, cierpieli, marzyli. Przybądźcie na to ostatnie spotkanie. Ono, z braku innej przestrzeni, zdarzy się we mnie. Dam wam czas i miejsce. I czułość.

FEZ, RIAD RCIF, 1 MARCA 2019CZŁOWIEK ZNAD RZEKI OUÉMÉ

The truth is the best picture.

Robert Capa

Komisarz do spraw tubylców w Sekretariacie Generalnym w Dakarze nosi nazwisko Bouteille. Mało prawdopodobne, by w parowej łaźni swego miasta żył wstrzemięźliwie. Można zatem pokusić się o niewyszukany, lecz niewinny żarcik w stylu: „Życzę ci, mój drogi Flaszo, byś doświadczał błogiego chłodu, niczym nasz ulubiony rocznik Kruga, gdyśmy ostatnio raczyli się nim u Maxima. I obyśmy jak najszybciej znów się tam spotkali”. Lecz nadawca, pan Boffereau, nie śmie zażartować ze swojego zwierzchnika. Trzynastego stycznia, a więc jednak niestosownie spóźniony, wysyła z Porto-Novo lakoniczne „najlepsze życzenia na nowy rok” 1907.

Na fotografii urwisty brzeg rzeki Ouémé, być może jej wschodnia odnoga, która znajduje ujście do laguny akurat w pobliżu miasta, z którego wysłano kartę. Gdy jestem tam w roku 2013, wokół tłoczą się chaotyczne, rozpaczliwe slumsy. Na fotografii tymczasem jeszcze sielskość, Arkadia. Afrykańskie kobiety kąpią się i piorą w płytkiej, nieruchomej wodzie. Jedna z nich, z tobołem upranych już barwnych chust, zbiera się do powrotu w stronę swojej wsi. Ciężar kładzie na głowie i podtrzymuje go lewą ręką. Nieliczne dzieci, jakby na żądanie nagle zaskakująco grzeczne, nie pętają się bezładnie, a stoją jak pomniki.

Grupa lokalnych mężczyzn wydaje się oczekiwać na łódź. Mają towar przygotowany do transportu, około tuzina sporych worków. Dziś byłby w nich węgiel drzewny. Mógł być i wówczas. Podpis zuchwale sugeruje, że cała grupa wygląda nadejścia przemytnika. Mężczyźni są w większości półnadzy. Ich szczupłe, umięśnione torsy lśnią w wilgotnym powietrzu. Tylko jeden z nich ubrany jest w jasny, luźny mundur hotelowego boya. Ma na głowie czarną czapkę, co tego dnia nie stanowi problemu; słońce pozostaje za gęstymi chmurami. Postacie nie rzucają cienia. Ten umundurowany młodzieniec stoi na baczność w tle głównej postaci kadru. Wydaje się asystentem bohatera.

Jest nim zawadiacko wsparty pod boki brodaty Europejczyk w białym, swobodnym stroju i w kapeluszu o szczodrze skrojonym rondzie. Główna postać tej sceny. Fotograf. U jego stóp leży spora skrzynia z napisem: _fragile_. Mamy więc z jej zawartością obchodzić się możliwie delikatnie. Przed nim, na wysokim trójnogu, okryte ciemnym suknem, piętrzy się pudło aparatu. Może to być popularny model amerykański Anthony Clifton & Co., choć prędzej francuski Gaumont, mahoniowy, z negatywem dziesięć na dwanaście centymetrów. Nie jest wykluczone, że brodaty mężczyzna jeszcze przed chwilą wykonywał portrety kobiet. Być może tej właśnie, która zastygła, z odsłoniętą nagą pachą, w geście przytrzymywania ciężaru na głowie. To częsta, atrakcyjna pozycja modelki na zdjęciach z Afryki owych czasów, gdy w Europie podniecał błysk skóry nadgarstka.

Aparaty są ciężkie, zwaliste. Muszą być przynajmniej dwa, skoro oglądamy tę scenę. I dwóch zatem przyzwoitej klasy fachowców. W owych czasach fotografia wymagała nie tylko tężyzny i znacznej ilości gotówki. Wymagała też wiedzy. Kim byli ci dwaj, bezimienni dziś mistrzowie swej sztuki? Jaka była ich droga na odległy brzeg tropikalnej rzeki?

Postarajmy się zbliżyć do odpowiedzi na to pytanie.

Andrzej Stasiuk w _Dzienniku pisanym później_ próbuje wyobrazić sobie świat przed fotografią i wyznaje, że nie potrafi. „Prawdopodobnie w ogóle nie istniał, nieustannie przepadał, pochłonięty przez ruchliwe, nienasycone zmysły, nic z niego nie zostawało”.

Nie mogę wykluczyć, że po tę książkę sięgnie rówieśnik moich synów, przekonany, że zarówno fotografia, jak i smartfon jako jej jedyne narzędzie, istniały od zawsze. Zmuszony jestem zaproponować inną wersję wydarzeń. W formie skróconej stosownie do rozmiarów jednego ledwie rozdziału.



Pierwsze obrazy Afryki docierały do nas z drugiej ręki. Wracając do portu w Lizbonie, portugalscy żeglarze opowiadali historie o ludziach, których spotkali na swojej drodze, o zwierzętach i potworach czyhających na śmiałków po drugiej stronie Ziemi. Ksiądz i encyklopedysta Benedykt Chmielowski w naszej osiemnastowiecznej ojczyźnie taką oto wizją przerażał swych czytelników, pisząc o ludzie Lemnios: „Wszystkę naszyńców ludzi maiąc figurę y symmetryę, głowy wcale nie maią, tylko twarz pośrodku piersi. Pliniusz zaś, wielki rzeczy naturalnych badacz, nie tylko tenże sentyment de Acephalis alias bezgłownych ludziach potwierdza, ale też ich niedaleko Troglodytów lokuie w Etyopii, albo w Murzyńskim państwie”.

Podobne bezgłowe postacie widzimy na pierwszej mapie całego kontynentu afrykańskiego w szesnastowiecznej _Kosmografii_ Sebastiana Münstera. Na marginesie warto dodać, że Chmielowski zaskakująco nam współcześnie patrzy na kwestię życia wiecznego tych istot. Powołując się na Świętego Augustyna, który w Afryce jako biskup Hippony „wiary rozsiewał semina”, uważa, że „człowiek gdziekolwiek się rodzący, byle był prawdziwy człowiek, rozumne stworzenie, rozumną maiący duszę, luboby miał inną postać od nas, kolor, głos, chodzenie, nie trzeba wątpić, że iest z pierwszego ludzkiego Rodzica Adama pochodzący, a zatym capax zbawienia”.

Chyba dopiero Sobór Watykański II w połowie lat sześćdziesiątych XX stulecia wróci do tak otwartej koncepcji Kościoła.

Czesław Miłosz, w autobiograficznej _Dolinie Issy_ pisząc o Tomaszu, wspomina własne pierwsze olśnienia Afryką. Mogła trwać Wielka Wojna, gdy w dworku ukrytym w zieleni wonnych lip brał do ręki książki o podróżach.

„W nich Murzyni, goli, stali z łukami na łódkach z trzciny, albo ciągnęli na sznurach hipopotama, takiego jak w historii naturalnej. Ich ciała pokrywały prążki i zastanawiał się, czy ich skóra jest w rzeczywistości pełna linii, czy tylko tak ich narysowano. Śniło mu się często, że jedzie z Murzynami wodą w coraz bardziej niedostępne zatoki wśród papirusów wyższych od człowieka i tam buduje sobie wioskę, do której nie trafi nigdy żaden obcy. Dwie z tych książek, ponieważ polskie, przeczytał (na nich właściwie czytać się nauczył, bo go porywały) i wtedy wkroczył w zupełnie nową fazę. Zaczął robić łuki z leszczyny i wymyślał sobie zwierzynę, udawał, że okrągła kępa agrestu jest egzotyczną afrykańską zwierzyną”. Dziś myślę, że Tomasz – mały Czesław – oglądał tom Livingstone’a _Missionary Travels and Researches in South Africa_. Mój egzemplarz pochodzi z pierwszego wydania w 1857 roku i znajduję w nim taką ilustrację:

Graficy i malarze sprzed wypraw Livingstone’a i Stanleya, sami nie wędrując dalej niż do sąsiedniego miasta, dają upust wyobraźni. Zmieni to szkocki twórca scenografii objazdowych cyrków David Roberts. Jeszcze spotkamy go na naszej drodze.



Rok 1816 jest wyjątkowo zimny. Mroczne niebo nie przepuszcza słońca. Ten czas nazwą później „rokiem bez lata”. Choć wulkan Tambora wybuchł wcześniej w odległej Indonezji, pył zatruwa niebo całej Europy, a i w Nowym Świecie zbiory są wyjątkowo liche. Pragnąc zatrzymać na dłużej choćby najwęższą wiązkę światła, francuski fizyk Joseph Nicéphore Niépce rozpoczyna próby utrwalenia obrazu otrzymywanego za pomocą _camera obscura,_ urządzenia znanego już Euklidesowi, a później tak pomocnego w pracowniach Leonarda czy Vermeera.

Usiłuje zachować odbite obrazy na papierze, te jednak nie tylko okazują się negatywami rzeczywistości, ale na jego oczach dosłownie rozpływają się w nicość.

Dziesięć lat eksperymentów wiedzie go przez asfalt syryjski – warstwę ochronną służącą do pokrywania płyt drukarskich, która twardnieje wystawiona na działanie światła, a miejsca nienaświetlone można zmyć olejem z lawendy – do płyty ze stopu cyny i ołowiu.

Najpewniej w 1826 roku fotografuje widok z okna swej pracowni w rodzinnej posiadłości Le Gras w Saint-Loup-de-Varennes. Dziś spoglądamy na tę pierwszą w dziejach fotografię jak na monochromatyczny obraz wczesnego kubisty. Niépce nie notuje czasu naświetlania. Badacze będą się spierać, czy naświetlał jedynie osiem godzin, czy aż trzy dni.

Nazywa swą metodę heliografią i spieszy do Londynu, by olśnić imperium nowym wynalazkiem. Po drodze zatrzymuje się w Paryżu u poznanego korespondencyjnie malarza nazwiskiem Daguerre. Londyńczycy wzruszają ramionami bez entuzjazmu. Francuz dostrzega w nowej idei wielkie możliwości i proponuje natchnionemu fizykowi spółkę.

W tym miejscu można zacząć spekulacje z kryminalnym podtekstem lub choćby przywołać porzekadło o tym, jakie nieszczęścia przynieść mogą wszelkie spółki, lecz sumienie każe pozostać przy faktach: Niépce umiera wkrótce potem, a Daguerre wynalazek ogłasza jako własny. Nim to się stanie, panowie dochodzą do wniosku, że jodowane płytki srebrne można wywoływać za pomocą rtęci, co pozwala na uzyskanie obrazu pozytywowego. W 1838 roku Daguerre fotografuje bulwar du Temple w Paryżu.

Pamiętasz, Czytelniku, ten rozległy, z pozoru martwy pejzaż opustoszałej ulicy? Przy uważnym spojrzeniu okazuje się, że w lewym rogu zdjęcia, zwanego wówczas od nazwiska wynalazcy dagerotypem, klęczy pucybut. Pastuje buty dżentelmena w surducie i, jak się wydaje, słomkowym kapeluszu. Pierwsi dwaj ludzie utrwaleni w fotografii. Pierwsi niczym Armstrong, Aldrin i odciski ich butów na Księżycu. To także pierwsze zdjęcie reporterskie. W swobodnie uniesionej nodze przechodnia można doszukiwać się pierwowzoru Bressonowskiego „decydującego momentu”. Można też zaryzykować śmiałą tezę, że był to zwiastun stylu zwanego dziś fotografią uliczną.

Zaledwie kilka tygodni po objawieniu nowej metody utrwalania obrazu, jeszcze w 1839 roku, artyści ruszają w świat i zaczynają opisywać go za pomocą dagerotypii. Jest jednak pewien problem. Brak negatywu czyni każdą płytkę oryginałem; w pewnym sensie impresjonistycznym, pojedynczym obrazem. Nikt nie widzi jeszcze możliwości powielania zdjęć.

Gdy Louis-Jacques Daguerre tworzy swoje pierwsze fotografie, na wyprawę do Arabii i Ziemi Świętej, wciąż błogo nieświadomy nadchodzącej rewolucji w świecie obrazu, wyrusza Szkot David Roberts. Jest z zawodu scenografem, z początku – wstyd się przyznać – cyrkowym, później teatralnym, ale o szczególnym talencie i pasji pejzażysty. Anglia, a wraz z nią i Nowy Świat, poznaje najpiękniejsze regiony ziemi oczami romantycznego rysownika. Nim stanie pod piramidami, Roberts obrysuje Francję, Niemcy, Holandię, Hiszpanię i Maroko. Szkice z Hiszpanii sprzeda w tysiącu dwustu egzemplarzach. To wynik rzadki nawet jak na dzisiejsze nakłady albumów fotograficznych.

Roberts jest pierwszym zachodnim podróżnikiem, któremu pozwolono wejść do wnętrza meczetu sułtana Al-Ghuriego w Kairze, by je naszkicować. Uzyskał pozwolenie od Muhammada Alego, pod warunkiem, że wejdzie w stroju muzułmańskim.

Na topograficznie mistrzowskich rysunkach często umieszcza autentyczne postacie. Pokazuje im potem wynik swojej pracy, co nieodmiennie sprawia przyjemność portretowanym. Czy mają oni wówczas refleksję, że przechodzą do wieczności, czy jedynie ich próżność jest mile połechtana, nie wiemy.

U początku afrykańskiej wędrówki, w lutym 1839 roku, Roberts rysuje grupę tańczących dziewcząt. Wybiegając w niedaleką przyszłość, musimy zauważyć, że podobne sceny w erze fotografii będą ustawiane na pocztówkach. Zostaną zaaranżowane częstokroć na wzór kompozycji Robertsa: dwóch lub trzech muzyków z instrumentami strunowymi, kobieta z tamburynem. Tańczące dziewczyny. Spotkanie w arabskiej kafejce. Sceny uliczne.

Przy okazji anegdota, poniekąd z naszego kręgu kulturowego, do dziś bowiem nie umiemy oprzeć się pokusie smarowania po ścianach zabytków i szaletów: „Tu byłem”. David Roberts notuje mianowicie w dzienniku z 9 listopada 1838 roku: „Wzdrygam się z oburzenia na widok tych pięknych dzieł starożytnej sztuki nie tylko zniszczonych przez łowców pamiątek, lecz jeszcze pokrytych podpisami różnych Tomkinsów, Smithów i Hopkinsów. Ręka najlepiej zachowanej figury została odłamana przez wandali, którzy nie zadowalając się palcem wielkiej rzeźby – żałosną pamiątką ich dokonań, mieli czelność wyryć swe nazwiska nawet na czole bóstwa”.

A ja patrzę na fotografię Franka Masona Gooda: świątynia w Abu Simbel, koniec lat pięćdziesiątych XIX wieku. Na bezgłowym kolosie, z lewej strony cokołu, widnieje wydrapany podpis: „Tyszkiewicz 1852”.

Jak na ironię, także pod wpływem niedościgłych rysunków mistrza, tą samą trasą wyruszy wkrótce Gustaw Flaubert z przyjacielem fotografem, by cały sens życia Davida Robertsa niejako unieważnić. Amerykański fotograf Edward Weston powie wiele lat później: „Malarz zawsze próbował poprawiać naturę. Fotograf dowiódł, że natura oferuje nieskończoną liczbę doskonałych kompozycji. Porządek panuje wszędzie”.

Maxime Du Camp towarzyszy późniejszemu autorowi _Madame Bovary_ w podróży do Egiptu i na Bliski Wschód. Fotografuje głównie starożytne ruiny naszkicowane wcześniej przez Robertsa, lecz zachowały się też pojedyncze zdjęcia, na których można rozpoznać mgliste ludzkie postacie. Jego fotografie z 1849 roku, wykonane metodą Louisa Blanquarta-Evrarda, z odbitkami odpornymi na działanie bezlitosnego upału Egiptu, należą do pierwszych, jakie wykonano na kontynencie afrykańskim. A Du Camp i Flaubert są jednymi z ostatnich, którzy podróżują romantycznie, samotnie, bez planu.



Pierwsza scena z filmu _Pod osłoną nieba_. Troje podróżnych wysiada ze statku w afrykańskim porcie. Siedzą na walizkach, czekają na transport do miasta. Rozmawiają.

„– Jesteśmy prawdopodobnie pierwszymi turystami od czasów wojny.

– Nie jesteśmy turystami, tylko podróżnikami.

– Co za różnica?

– Turysta to ktoś, kto już od przyjazdu myśli o powrocie do domu, podczas gdy podróżnik nie wie, czy w ogóle wróci”.

Latem 1841 roku baptysta, wielebny Thomas Cook, który z ambony gwałtownie zwalcza alkoholizm, uznaje, że jego parafianom przyda się krótka zorganizowana wycieczka, by nie myśleli wciąż o kieliszku. Zabiera ich zatem koleją z Leicester do Longborough. To raptem osiemnaście kilometrów. Goście są jednak oczarowani, co zachęca Cooka do zorganizowania dalszych wypraw. Najpierw w Anglii, potem aż w dalekiej Szkocji.

Mija dekada. Pan Thomas nie próżnuje. Zaledwie w pół roku transportuje sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi na wielką ekspozycję sztuki w londyńskim Crystal Palace, a potem w 1855 roku na wystawę do Paryża. Ćwierć wieku później kieruje już swoich podróżnych do Ameryki, Egiptu, Palestyny i wkrótce wpada na pomysł 222-dniowego rejsu dookoła świata. Wraz z synem Johnem tworzy zaczątek, by tak rzec, masowej turystyki.

W połowie XIX wieku podróż przez Atlantyk trwa od piętnastu do osiemnastu dni. Wnętrza niektórych statków, jak na przykład Kronprinzessin Cecilie firmy North German Lloyd, wyglądają jak najbardziej elegancki pałac.

W taką podróż rusza między innymi Mark Twain i jest, jak wiek później Paul Bowles, zachwycony pierwszym oddechem Afryki: Tangerem. W roku 1869 w książce _Prostaczkowie za granicą_ wyznaje: „Czekaliśmy na coś bezkompromisowego, ostatecznie odmiennego, Tanger nam to dał”. Pisze, że choć wszyscy wokół fotografują, a i on sam widział już tyle zdjęć z regionu, to żadne zdjęcia nie są w stanie przygotować nas na spotkanie z Orientem. Bo też jak sfotografować zgiełk placu Dżemma el-Fna w Marrakeszu? Jak zatrzymać na kliszy arabski suk, który dzieje się w czasie w równym stopniu, co w przestrzeni? Jakim zaklęciem przenieść do papierowej wieczności zapach rynsztoków i przypraw?

Powstają pierwsze hotele dostosowane do oczekiwań najbardziej wyrafinowanych gości: Hotel des Anglais_,_ a potem Mena w Kairze w 1886 roku. W Algierze, trzy lata później, Saint George_._ W 1899 bajecznie położony Cataract w Asuanie, gdzie jesienią 1992 roku stać mnie było jedynie na tonik. Wreszcie niezrównany Cecil w Aleksandrii, w końcu lat dwudziestych.

Ośmielony odwagą Gustawa Flauberta, Aleksander Dumas bawi w Tunisie w roku 1855. Jego śladami podąża Guy de Maupassant. W tej książce spotkamy jeszcze na afrykańskich ścieżkach Oscara Wilde’a i André Gide’a. Afryka północna inspiruje, mami, kusi, podnieca, mąci w głowach. Otwiera się już nie na śmiałych odkrywców, a na wyrafinowanych artystów. Gdy ci ostatni opiszą ją w poezji i prozie, otworzy się nieuchronnie i na zblazowanych turystów z aparatami fotograficznymi, którzy „gdzieś coś słyszeli” i sami chętnie doświadczyliby przygody. Jakże często spotyka się ich też dzisiaj. Bywa, że w najodleglejszych rejonach kontynentu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: