- W empik go
Daleka droga - ebook
Daleka droga - ebook
Dwóch rycerzy i doskonałych mistrzów walki — husar i samuraj, twardych jak skała albo stal dzierżonego oręża. Zrodziły ich różne światy, historia i tradycje, aż wreszcie zostali wyniesieni na szczyty sławy bitewnej swoich czasów. Czy to możliwe, żeby się kiedykolwiek spotkali?… W nowej powieści autora — „Daleka droga”, wszystko będzie możliwe! Śledząc ich przygody, Drogi Czytelniku, przekonasz się, czy zwrócą ostrza przeciw sobie, czy też będą się wspierać, chroniąc życie swoje i przyjaciół.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8221-179-5 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O tym, że: dziwny sztylet może być kluczem do rozwiązania wielu zagadek — w bani, jak u balbierza, gada się o wszystkim i czasem wpadnie do głowy jakiś dobry pomysł. No i, czasem dzieją się tam różne śmieszne rzeczy — Iwanka gdzieś się w końcu „zaczepił” — może istnieć „zimna” miłość — może też, wreszcie dowiemy się, czym jest ów straszny sztylet — Duszą? — najczęściej nie zdajemy sobie sprawy, co inni knują za naszymi plecami.
Groch minął wartownika i wbiegł szerokimi schodami na piętro, gdzie kwaterował dowódca chorągwi — rotmistrz Andrzej Podkowiński.
Wszedł do komnaty. Pokój był pusty, a Tomasz już miał wyjść i odpowiednio potraktować stojącego na warcie żołnierza, który przed chwilą powiadomił go znudzonym głosem, że: oczywiście, dowódca jest na miejscu!
Z pomieszczenia obok do którego prowadziły otwarte na oścież podwójne drzwi, usłyszał ostry głos kapitana:
— Kto mi wlazł do izby bez pozwolenia, co?! Taka wasza, tańcowała!
— Spokojnie, Andrzeju! To tylko ja — Tomasz!
— No, jesteś wreszcie Grochu!
Ton głosu natychmiast się zmienił.
— A już zamierzałem wysyłać ludzi za tobą i twoimi zabijakami! Usiądź na chwilę wygodnie i nalej sobie czego tam chcesz, zaraz przyjdę! A!… I nim siądziesz, bądź łaskaw przyjacielu zdjąć z jednego z foteli moją pelerynę, bo jeszcze sobie przez przypadek spinkę w tyłek wbijesz!
Śmiał się głośno.
Groszkiewicz odsunął płaszcz, a potem usiadł wygodnie w zgrabnym eleganckim foteliku pokrytym złotogłowiem, który ustawiono bezpośrednio przy małym stoliku. Nalał sobie miodu do cynowego pucharka i czekał, popijając.
Po kilku chwilach przez otwarte drzwi wszedł wysoki szczupły mężczyzna, ubrany na zachodnią modłę. Długie, ciemne i kręcone włosy spływały mu na kark i szeroki śnieżnobiały kołnierz koszuli wystającej spod krótkiego czarnego serdaka. Ogorzałą twarz zdobił cienki długi wąsik i krótka bródka w modnym obecnie iberyjskim stylu. Do szerokiego pasa z dużą złotą klamrą, miał przytroczoną szablę, zaś w ręku trzymał szeroki kapelusz ze strusim piórem.
Widać było, że Podkowiński wyszykował się do wyjścia.
Na widok Groszkiewicza rozłożył szeroko ręce w geście powitania i szybkim sprężystym krokiem zmierzał prosto w jego stronę. Uściskali się serdecznie.
Kapitan odłożył kapelusz i usiadł w drugim fotelu, nalewając sobie miodu. Stuknęli się kielichami i wypili trunek.
Podkowiński przyjrzał się porucznikowi i stwierdził:
— Widzę, żeś wpadł do mnie prosto z drogi, przyjacielu. Mów zatem, co cię zatrzymało, gdzieś to bywał i coś ustalił. Wszak po to się oddzieliłeś od chorągwi, jak mi powiedział hetman.
Groszkiewicz wygodniej usadowił się w fotelu i nalał po kolejnym kielichu miodu. Po krótkim zastanowieniu — nic jeszcze nie mówiąc — wyjął zza pazuchy podłużny pakunek zawinięty w materiał i położył go na stoliku.
— Co to jest? Prezent jakiś z wyprawy? — zapytał rotmistrz.
— Zaraz ci wszystko opowiem, ale wpierw powiedz, czy masz dużo czasu, bo widzę, że się gdzieś wybierasz.
— Gadaj, Tomaszu! Ta, co czeka, może sobie jeszcze poczekać! — zaśmiał się głośno.
— Dobrze, to wpierw obejrzyj sobie, co za precjoza zdobyłem! Tylko ostrożnie… — dodał, podając mu zawiniątko.
Podkowiński zgodnie z radą, ostrożnie odwinął płótno. Nie był specjalnie zdziwiony wyglądem tego, co zobaczył, do czasu aż nie wyjął klingi sztyletu z pochwy. Wtedy z jego ust, dobyło się tylko krótkie:
— O!… — zawołał zaskoczony widokiem sztyletu, zapominając jednak o przestrodze, nacisnął palcem ostrze.
Ostry metal, tylko na to czekał! Bez żadnego problemu wbił się w naciskający nań opuszek, rozcinając palec głęboko i tak łatwo, jakby to była osełka masła. Rotmistrz syknął i zaczął ssać kciuk.
— A nie mówiłem? Ostrożnie!
— Co to jest u diabła! — krzyknął podekscytowany Podkowiński, ssąc skaleczony palec i wstając jednocześnie z fotela.
Podbiegł do wielkiego biurka gdzie leżał stos różnych pism i papierów. Złapał jedną z pustych kart, którą zaczął rozcinać na drobne paseczki. Nóż ciął papier z taką łatwością, jakby to było powietrze, a nie — grube karty. Wreszcie kapitan podrzucił wysoko ostatni kawałek i z rozmachem uderzył weń sztyletem. Oczywiście rozciął go, nawet nie powodując zmiany lotu papieru!
Tak się rozochocił sprawdzaniem ostrości, że po chwili wziął do ręki jedno z jabłek leżących na tacy. Zastanawiał się, co zrobić, a potem tak samo jak papier, podrzucił owoc do góry i kiedy spadał z rozmachem rozciął go na dwie części. Potem wziął kolejne jabłko i następne. Po chwili na dywanie walał się mały stosik pociętych jabłek, zmieszanych z poszatkowanym papierem.
Wrócił na miejsce i usiadł zasapany. Wypił kolejny kielich miodu.
— Tomaszu, toż to jest straszna broń!
Oglądał z uwagą „wypalone” runy na klindze.
— Boże mój, jaki ten sztylet jest lekki! — krzyknął, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z jego lekkości, a może i kruchości.
Ostrożnie odłożył mieczyk na drewniany blat. Spojrzał na przyjaciela i zastygł w oczekując wyjaśnień.
Groszkiewicz uśmiechnął się, podkręcił wąsa i nie zwlekając, opowiedział ze szczegółami o tym, co ich spotkało w leśnym chutorze, a także o swoich podejrzeniach z tym związanych.
— I mówisz, że masz te trupy. Przywiozłeś je tutaj — powiedział zamyślony rotmistrz.
— Tak. Leżą za stajnią. Teraz pilnują ich Kapica i Dobek…
— Idziemy!
Podkowiński wstał gwałtownie i ruszył do drzwi.
Groszkiewicz schował sztylet do pochwy, zawinął go w materiał i schował za pazuchę kurtki. Wypił resztkę miodu z pucharu i dopiero wtedy ruszył za dowódcą.
— No to, idziemy…
Na małym podwórku tuż za stajnią, panował niezły tłok. Żołnierze z różnych pocztów chcieli zobaczyć dziwne truchła zabitych przywiezione z wioski, jak ich nazwano — „czarnych braciszków”. A w szczególności trupa dziewczyny — mniszki. Z ust zgromadzonych padały różne komentarze, opinie i podejrzenia, dotyczące szczególnie tej osoby właśnie.
Kiedy zza stajni wyszedł Podkowiński, ktoś zawołał:
— Zrobić przejście dla jaśnie pana dowódcy!
Tłumek rozstąpił się na boki i zapadła cisza.
Groszkiewicz z rotmistrzem podeszli do zwłok leżących na deskach. Kapica stanął z boku, tuż obok Dobka. Rotmistrz wolno odsłonił materiał zasłaniający twarz jednego z trupów. Ukazało się martwe oblicze kobiety, na którym śmierć już bardzo wyraźnie odbiła swoje piętno. Groch, nic nie mówiąc, rozsunął bardziej habit. Odsłonił tors i dwie małe piersi dziewczyny, pod lewą można było dostrzec trójkątny ślad po wbitym sztylecie. Przez zebrany tłum przeszedł szmer.
Porucznik dał znak Kapicy, a ten wyjął spod trupa zwinięte w płótno, połamane sztylety. Co dziwne, rękojeści noży były w idealnym stanie, natomiast brzeszczoty wyglądały już nieco inaczej niż klinga, którą tak wytrwale sprawdzał Podkowiński. Rysunki na połamanych nożach były wyblakłe, zaś ostrza jakieś takie pokruszone i… tępe!
— Kiedy sobie wbili sztylety w serca, wykonali jednocześnie gwałtowny ruch co spowodowało, że głownie się złamały, pozostając w ich ciele. Wyjąłem tę, co była w mężczyźnie, zaś Kapica tę, co tkwiła w sercu niewiasty… Jak widać Andrzeju, ostrza zaczynają się rozpadać. Znaczyłoby to, że nie mogą być uszkodzone lub… — przerwał — nie mogą istnieć bez swojego właściciela. Żywego właściciela!… — umilkł, patrząc jakie wrażenie wywołały jego słowa. — Znaczyłoby to wtedy, że sztylet, który ci pokazałem należy do kogoś, co jeszcze żyje! Idąc dalej tym tropem, można powiedzieć, że właściciel broni albo też właścicielka… — kiwnął znacząco głową w stronę zwłok dziewczyny — będą robić wszystko, żeby go odzyskać!
W tym momencie zza kawałka materiału, który jeszcze tkwił na ramionach kobiety, wysunął się zawieszony na rzemyku mały drewniany krzyżyk i zawisł na jej szyi, dyndając smętnie.
Groszkiewicz zakrył ciało i owinął połamane sztylety w poplamione krwią płótno.
Panowała kompletna cisza. Nikt się nie odzywał, a niektórzy żołnierze żegnali się znakiem krzyża. Wreszcie Podkowiński — wielce zasępiony tym co przed chwilą zobaczył i tym, co wcześniej usłyszał — powiedział:
— Dobek, zawołasz tu moich pachołków. Każesz zabrać ciała i mają wykopać dwa groby na pobliskim cmentarzu przy cerkwi. Jakby popina miał problemy, należy mu grzecznie wytłumaczyć, że to są chrześcijanie, i chrześcijański pochówek im się należy. Jednak zanim ich zasypiecie, macie czekać na rozkazy. Trzeba natychmiast zabrać stąd ich zwłoki, bo się jeszcze nam jakaś zaraza urodzi — mruknął. — Jesień, a gorąc coraz większy się robi. Po drugie, niezdrowa atmosfera się wokół nich gromadzi.
Spojrzał na tłumek żołnierzy.
— Grobów pilnować. Być może sam hetman będzie chciał zobaczyć trupy.
Odwrócił się do Groszkiewicza:
— Tomaszu odpocznij teraz, umyj się albo weź kąpiel w bani. Jest ich pełno zaraz przy rzece. Wcześniej jednak przypilnuj, żeby twoi żołnierze dostali co trzeba. Jutro z rana obaj pójdziemy do wielmożnego hetmana. Dzisiaj nie ma go na miejscu, a tylko z nim będziemy gadać o tym ambarasie. Reszta! — zawołał, patrząc surowo na zgromadzonych. — Gęby w kubeł! Zrozumiano?! Nic nie gadać po próżnicy! A już niech was ręka boska broni, żeby coś na mieście chlapnąć! Tych trupów tu nigdy nie było! Jasne?! Poliwoda! — krzyknął do tęgiego żołnierza o czerwonej gębie. — Słyszałeś?!
— Słyszałem, panie rotmistrzu!
Husar strzelił obcasami.
— Noo! To na co czekacie?! Rozejść się! Bo kto wie, czy jutro nie ruszymy w pole!
Spojrzał na Kapicę i Dobka.
— A te złamane miecze… — zastanowił się — wrzucić do ich grobów.
*
Nad brzegiem rzeki stało kilkanaście małych drewnianych domków z sosnowych bali, pokrytych strzechą lub wikliną. Z pomiędzy gałązek poszycia dobywały się gęste kłęby pary. Wejścia domków były zasłonięte grubymi materiałami albo skórami, a od każdego — w stronę rzeki — prowadził wąski drewniany pomost, umocowany palami do dna na jakieś piętnaście łokci⁷ od brzegu.
Tymi chałupkami były właśnie „banie”, rodzaj rosyjskiej łaźni albo, jak kto woli — sauny, w których mieszczanie, szlachta i chłopstwo zażywali parowych kąpieli. Po wkroczeniu wojsk hetmana Żółkiewskiego do Moskwy, żołnierze licznie korzystali z tych przybytków, pozbywając się brudu, wszechobecnych i uprzykrzających życie insektów, a także, by dosłownie zmyć z siebie wojenne zmęczenie.
Tomasz półleżał nagi na szerokiej drewnianej ławie. Opierał się plecami o gładkie belki ściany jednego z takich przybytków i obserwował spod przymkniętych powiek innych mężczyzn, oddających się tak jak i on gorącej kąpieli w parze. Był wyszorowany przez łaziebnych pachołków aż do czerwonej skóry, zrelaksowany i miło odprężony wilgotnym ciepłem, jakie biło od polewanych wodą kamieni łaziebnego pieca. Całe zmęczenie po walce i ostatnich trudnych dniach wypływało z niego wraz z potem, a następnie spływało gdzieś w dół, kiedy na dodatek polewał się gorącą wodą i biczował wiechciem z brzozowych gałązek.
A jakby komu było mało parowych przyjemności i gorąca, to przed chwilą pachołek przyniósł jeszcze czarnej herbaty z miodem i wódką, po wypiciu której pot popłynął jeszcze większym strumieniem.
Przysłuchiwał się leniwym pogaduszkom towarzyszy i oficerów z innych pocztów, opowiadających o swoich przeżyciach i niedawno stoczonych walkach. Sam mało co się odzywał, nawet wtedy — a może właśnie szczególnie dlatego — kiedy jeden z poruczników zaczął go wypytywać o trupy braciszków. Tamten nie doczekawszy się nowych plotek, wydął w końcu policzki i umilkł obrażony, okazując tym swoje niezadowolenie z faktu, że Groszkiewicz nie ma zamiaru podzielić się informacjami o sensacji, jaką przecież sam wywołał na kwaterach, przywożąc truchła tajemniczych zabójców.
Po jakimś czasie Tomasz uznał, że był już porządnie wymyty, wypocony i tak wymęczony bezczynnością — że wystarczy! Zamierzał właśnie wyjść z pary, kiedy do środka zajrzał Bartek. Ujrzał dowódcę i tak jak stał w ubraniu, buciorach i czapce wszedł do środka!
— Bartek, no co ty! — krzyknął Groch. — Zdejmuj te szmaty z grzbietu, zzuj buty i dopiero przyjdź! Wyszorujesz się, wypocisz i będziesz jak nowonarodzony! Nie wstydź się, tu same chłopy siedzą! A wierzaj mi nie zawsze tak jest, bo bywa i tak, że w bani niewiasty z mużykami potrafią urzędować!
Jednak pachołek Groszkiewicza ani myślał poddawać się jakimś parowym torturom i to niezależnie od tego, czy w środku są niewiasty, czy też ich nie ma. Zrobił się czerwony na gębie nie wiedzieć, czy od gorąca, czy z zawstydzenia.
— Panie poruczniku! Jam czysty jest! Nie dalej, jak trzy niedziele temu myłem się dokładnie w tej rwącej rzece, cośmy ją na koniach przechodzili! Kasztanka mnie ochlapała i… i wystarczy!
— Taak? — Groszkiewicz dziwnie popatrzył na chłopaka. — Trzy niedziele temu, powiadasz? Kasztanka cię ochlapała… — uśmiechnął się. — Noo, to faktycznie, jakby to wczoraj było! Kąpiel niby w królewskim pałacu! — zawołał, patrząc na resztę łaziebnych kamratów.
Bartek na te słowa wyszczerzył zęby w uśmiechu, bo naiwny myślał, że kąpielowa męka w bani jakoś mu ujdzie płazem. Jednak bardzo się mylił, biedaczysko.
— Dobra Bartusiu, czyścioszku… — mruknął porucznik. — Zrobimy tak, ja bardzo wolno zmówię dwa razy „Ojcze nasz”, a ty w tym czasie wrzucisz swoje śmierdzące gacie do tego wielkiego kotła z wrzątkiem, co stoi przed banią. Potem wykąpiesz się w rzece i dopiero wtedy będziesz mógł tu przybiec i przekazać, co to za ważne wieści masz dla mnie! To jest rozkaz! A wiesz, co w stanie wojennym grozi za niewykonanie rozkazu dowódcy?! Kaci topór zbrata się z szyją, jak nic! Odmaszerować!…
— Panie poruczniku, alee!…
Chłopak próbował się jeszcze ratować.
— Ja mam naprawdę pilne wieści, które nie cierpią żadnej dłuższej zwłoki! A poza tym, a poza tym… — zaciął się — tam na dworze przy brzegu, same młode dziewczęta siedzą i gacie z koszulami piorą! Jak ja mam między nie z gołym tyłkiem do wody wskoczyć?!
Kolor gęby z czerwonego zmienił się w buraczkowy.
— Ach, tu cię boli robaczku! — zawołał Groch, śmiejąc się głośno, tak jak i pozostali mężczyźni. — Dam ci radę, jako twój dowódca i mąż doświadczony w braniu kąpieli. Z przodu, to sobie czapkę przystaw i na ptaszku zawieś, a z tyłu… No cóż. Idź tyłem, to one nie będą zainteresowane, wolą nie widzieć twojej chudej dupy tylko patrzeć, co pod maską wisi! A, jakby jakowyś wąż spod niej niej wyskoczył, wtedy zapiszczą i uciekną, jak to baby, kiedy dużego robala zobaczą! — mówił głośno, cały czas się śmiejąc.
Po chwili jednak umilkł i zaczął wolno odmawiać pacierz.
— Ojczee naasz, któreeś jeest…
Bartek wyprysnął z bani, jak strzała z łuku. Bywalcy wstali ze swoich miejsc i z ciekawością podeszli do grubej wojłokowej zasłony, która zastawiała wejście. Odchylili nieco materiał, obserwując, co też chłopak teraz zrobi.
Ten niezdecydowany stanął przed jednym z parujących kotłów, w którym kobiety międliły, sporych rozmiarów drągami, gotujące się w mydle kawałki gaciowej materii.
Groch specjalnie stanął przy wejściu ukryty za kotarą i przykładając dłonie do ust, głośno wołał:
— Chleebaaa, naaszeegoo!…
Kiedy chłopak usłyszał kolejne słowa modlitwy wypowiadane przez Groszkiewicza, ocknął się i zerwał się z kopyta, biegnąc galopem w pobliskie krzaki. Po chwili wyskoczył z nich golusieńki, jak go Bozia stworzyła!
W jednej ręce trzymał ubrania, zasłaniając nimi tyłek, a w drugiej czapkę (jak radził dowódca), która służyła niby tarcza osłaniająca dyndające klejnoty. W pełnym biegu wrzucił gacie i koszulę do kotła, a resztę ubrań porzucił na brzegu. Roztrącił zdziwione niewiasty i wskoczył do rzeki, świecąc gołą dupą! Zanurzył się po samą szyję. Ochlapał się nieco — byle nie za bardzo — i zastygł z głową wystającą ponad wodę, obserwując brzeg niczym przedpole wroga.
Gdyby zrobił wszystko tak, jak inni, to jest; wszedł wolno do wody w samych gaciach i koszuli, a potem przed wejściem do bani wrzucił owe rzeczy do wrzątku. Nikt nawet by na niego nie zwrócił uwagi. Teraz jednak oba brzegi wypełnione praczkami zamarły, czekając co też ten polski młodzieniec uczyni, tym bardziej, że czapka płynęła już sobie swobodnie wraz z nurtem, hen w stronę miasta!
— Aalee!… naasss zbaaaw, oodeee złeeegooo!…
Do uszu doszedł go głos porucznika.
Bartek zamknął oczy, przeżegnał się, pocałował krzyżyk i ruszył. Parł przed siebie niczym tur przez knieję, roztrącając na boki mętne wody rzeki.
Po chwili wyskoczył na brzeg, zasłaniając się jak tylko mógł rękami, a potem pozbieranym z brzegu ubraniem, by na sam koniec wpaść do środka bani niczym kula armatnia.
Chłopak był zmęczony, ale szczęśliwy, że rozkaz wykonał i żaden kat mu już nie grozi!
— Aaameeen!…
Porucznik dokładnie w tym momencie skończył litanię.
Na zewnątrz — po krótkim zamieszaniu i głośnych śmiechach — wszystko po chwili wróciło do normy. Bo to pierwszy raz widziano tutaj golasa, majtającego rodowym wężem?
— Siadaj Bartek! — rzucił krótko Groch i wskazał chłopcu wolne miejsce na ławach.
— Zaraz przyjdzie łaziebny pachołek, to cię brzozowym wiechciem obije, coby krew lepiej w żyłach płynęła. Da ci też kawałek suchej materii, żebyś się wytarł i klejnoty zasłonił.
— Ale, panie poruczniku! Ja nie muszę…
— Spokojnie, nie zajmie to dużo czasu, a tutaj nie ma specjalnych warunków do dysputy.
Popatrzył po siedzących w parze.
— Opowiesz wszystko, kiedy wyjdziemy. Do koszar mamy trochę drogi, będzie akurat.
— Rozumiem panie poruczniku, ale te rózgi…
— Bez dyskusji Bartek — przerwał mu bezceremonialnie. — Idę się ochłodzić w rzece, a potem poczekam na ciebie.
Tomasz zawiązał kawałek płótna na na tyłku i wolno wyszedł z bani, mijając po drodze łaziebnego z dużym brzozowym wiechciem w rękach.
*
Szli wolnym krokiem w stronę kwater. Bartek trzymał przed sobą tobołek z wypraną odzieżą i cichym głosem opowiadał dowódcy, co się stało.
— Jak pan dowódca rozkazał — kiedym tylko wybiegł z bramy — nie spuszczałem z chłopaka oczu. Lazłem za nim aż mi nogi odpadały. W pewnym momencie Iwanka wszedł w jakieś podwórze na oko bogatego domu. Stanąłem po drugiej stronie drogi i czekałem, co będzie dalej. Otwarły się wrota bramy i wylazł przed nią jakiś zarośnięty chłop w wielkiej baraniej czapie na głowie. Trzymał za kołnierz małego chudego parobka, odzianego jeno w koszulinę i dziurawe portki. Synek szamotał się i krzyczał, że: to nie on i, że to nie jego wina! Chłop wcale go nie słuchał jeno rzucił nim w błoto, jak jaką starą szmatą. Darł się przy tym w te słowa:
— A paszoł won, durak proklatyj! Bolsze nie pokazywajsia zdies!⁸
Synek tak się poryczał, że aż się posmarkał na brodę, a potem, kiedy chłop tupnął nogą uciekł, wyjąc niczym raniony wilk.
Patrzę ja przez tę bramę, a nasz Iwanka począł rozmawiać z tym zbójem w czapie i dał mu coś do łapy. Grosza jakiegoś mu dał!… — zawołał Bartek. — Skąd u niego diengi⁹, dowódco?! — spytał zdziwiony.
Kiedy jednak nie doczekał się od porucznika odpowiedzi, mówił dalej:
— Tamten drab obracał monetę w łapie, podrapał się pod czapą w łeb, potarmosił brodę, ale w końcu kiwnął na zgodę i zaprowadził chłopaka prosto do stajni na końcu podwórka!…
— Znaczyłoby to, że się Iwance udało i znalazł miejsce, gdzie być może będzie miał swój kąt — skwitował Groch.
Tomasz przystanął i popatrzył uważnie na Bartka.
— I to wszystko? Może mi jeszcze co powiesz Bartuś. No chyba żeś tylko dla tej wieści w bani mnie szukał, co?
— Noo nieee, paaanie poruczniku!… — zaperzył się młodzieniec, czerwieniejąc na gębie. — Przecież waść mnie zna! Wiem, co trza robić! Ta, in-informacyja — zająknął się — jest ważna, ale ja mam jeszcze ważniejsze wieści!
Teraz chłopak stał i drapiąc się w głowę, zastanawiał się, co i jak ma powiedzieć. Wreszcie kiedy porucznik ruszył dalej, Bartek poszedł za nim i kontynuował:
— Kiedym tak stał po drugiej stronie, jużem myślał, że trzaby było iść na kwatery, bo tu nic się więcej nie stanie. Ale właśnie wtedy, z bramy wyszedł Iwanka! Rozejrzał się na boki i ruszył w stronę Kremla. No to ja za nim, tak jak mi pan porucznik kazali! Chłopak doszedł do jakiejś dużej karczmy, która nazywała się „Zołotoj Pietuch”, a nad wejściem był wymalowany szyld ze złotym kogutem. Tam Iwanka wszedł do środka. Stanąłem ja przy drzwiach i nadstawiłem ucha. W środku nie było dużo luda, tom co nieco słyszał. Wypytywał karczmarza o te swoje kobiety — matkę i siostrę, ale właściciel karczmy nic o nich nie wiedział. I wtedy, i wtedy… — umilkł, jakby się czegoś wystraszył. — Wtedy dowódco go zobaczyłem! Stał trochę dalej w cieniu jednej z bram! Najpierw nie zwróciłem na niego uwagi, ale kiedy zoczyłem wystający spod jakiegoś łacha, czarny materiał, to już wszystko wiedziałem! Czarny habit, a na łbie wysoki kaptur przykryty dla niepoznaki jakimś słomianym kapelindrem! Nie było widać lica, a łapy miał schowane gdzieś pod materię! Aż mi serce zamarło dowódco, bom se pomyślał, że on chyba patrzy i czeka na mnie! Ale se pomyślałem, że przecież ja naciągnąłem czapkę na oczy i spuściłem łeb, coby mnie Iwanka nie widział! To jakby tamten mógł mnie poznać, i dlaczego akurat mnie?!…
Podekscytowany Bartek mówił szybko i coraz głośniej, dlatego Groch złapał go z ramię, co go nieco ostudziło.
— Poczekaj, poczekaj!… — powiedział Groch. — Chcesz mi powiedzieć, że ten w habicie, to taki sam bandyta, jak owi ubici we wsi braciszkowie?
— Właśnie tak, panie poruczniku! — zawołał Bartek.
— Dobra już, nie drzyj się. Usiądziemy na tamtym murku, bo ludzie na nas uwagę zwracają.
Kiedy siedli, Groszkiewicz kazał opowiadać dalej.
— No i, kiedym tak stał wystraszony przy drzwiach karczmy, Iwanka wreszcie wyszedł. Ja zaś stałem i bałem się ruszyć w ślad za chłopcem, bo widziałem tego drania w bramie. Dowódco, byłem cały spocony ze strachu!
— No widzisz!
Groch klepnął Bartka w plecy.
— Bania i kąpiel w rzece przydały się w sam raz!
— Może się waść śmiać, ale mnie wtedy wcale do śmiechu nie było… — mruknął urażony. — Widziałem, co te czarne demony potrafią!
— Dobra Bartuś, nie konfunduj się, ale gadaj dalej.
— Wtedy zdałem sobie sprawę, że tamten wcale nie za mną ślipia wywalał, a za Iwanką! Ledwie synek poszedł swoją drogą, tamten zaraz ruszył w ślad za nim! No to ja poszedłem za oboma naraz. Pilnowałem się cały czas, żeby ten czarny mnie nie zauważył. Po kilku przecznicach Iwanka doszedł do kolejnej karczmy. Ta buda nazywała się „Kriwyj Rog”, a na szyldzie wymalowano dwa baranie rogi. Kaptur przystanął, jak zawsze w cieniu panie poruczniku, ale tym razem bardzo blisko wejścia! Nie mogłem za bardzo się zbliżyć! Zauważyłem wtedy, że w rękawie trzyma ukryty ten ich czarci sztylet! Pomyślałem, nic tylko zbój sadzi się na życie Iwanki! Myślałem wtedy: co tu zrobić, co zrobić! Kiedy tylko chłopak wyszedł z karczmy, to jak na złość, stanął na samym środku drogi, jak jakaś głupia stara baba! A ten w kapturze tylko na to czekał i już szedł w jego stronę!
Bartek nerwowo przełknął ślinę, przeżywając raz jeszcze, to co się stało jeszcze nie tak dawno.
— Noo, too… wtedy ja się już nawet nie zastanawiałem. Wziąłem kamienia i rzuciłem nim w okno karczmy! Bęc!… Droga szybka poszła w drobny mak! Iwanka zdziwiony odwrócił się i patrzy, zbój też stanął i czeka, ludzie przystanęli i zaczęli pomstować! Karczmarz wyskoczył z budy, machając grubą pałką! To i ja wyskoczyłem z ukrycia! Dobiegłem do tego w kapturze i pokazując palcem i krzyczałem: to ten w czarnym habicie! Widziałem! To on rzucił!
Dopiero wtedy chłopak, jakby się obudził, a kiedy zobaczył kto przed nim stoi! Zrobił w tył zwrot i uciekł! Czarny chciał ruszyć za nim, ale doskoczyła do niego jakaś gruba pyskata baba oraz duży mużyk w szubie i karczmarz z pałką.
Zaczęła się awantura, bo ten w habicie machał rękami i się wyrywał, chciał za wszelką cenę biec za Iwanką, ale mu ludzie nie pozwolili!
Trzymali za szmaty i krzyczeli, że ma za szybę płacić, a inni zaś wołali na straż. Ja z wolna uchodziłem z ulicy, bo może jednak ktoś zoczył, że to nie on a ja rzuciłem. Ale wonczas ten, ten… — szukał odpowiedniego słowa — czarny bies skończony, strącił grubą babę z ramienia i odwrócił się! I wtedy… — Bartek zaniemówił. — Ja teraz to wiem, panie poruczniku, on odganiając się od ludzi dokładnie mi się przyjrzał. Przez ten czarny piekielny otwór patrzył na mnie, a mnie się wonczas tak zimno zrobiło, jakby mi naraz duszę wszyscy diabli skradli! Nie umiałem ani ręką, ani nogą ruszyć! Dopiero jakaś białogłowa, co się do przodu przez tłum przepychała, szturchnęła mnie łokciem w żebra i to mnie ocuciło, no i chyba — ocaliło! Zerwałem się i uciekłem do kwater — przełknął ślinę — a tam pan Wyzima powiedział, że jesteś panie w bani… — zakończył i spuścił głowę.
Groszkiewicz siedział i cicho przetrawiał to, co mu Bartek przed chwilą opowiedział. Potem wstał i bez słowa ruszył przed siebie, a pachołek w ślad za nim.
— Idziemy na kwatery, Bartuś! Dobrze zrobiłeś, inaczej ten czarny zbój, niechybnie nadziałby Iwankę na rożen, jak prosiaka i nawet nikt by palcem nie kiwnął! Musimy się wszyscy naradzić. Bo to, co się w koło nas onymi czasy dzieje, zaczyna mnie coraz bardziej wkurzać!
* * *
Bö siedział w zupełnej ciszy i przy słabym świetle grubej świecy czytał Biblię. Właśnie odwracał kartę, kiedy ktoś zapukał do drzwi komnaty.
— Wejść!
Drzwi z kiepsko oheblowanych desek uchyliły się i do środka wszedł, a raczej wślizgnął się, czarny cień. Stanął przy progu i zamarł w oczekiwaniu z rękami schowanymi w fałdach habitu.
— I co tam, bracie? — mruknął Bö. — Chłopak zapewne jest już oddany pod opiekę Boga, prawda? — spytał, chociaż przeczucie mówiło mu zupełnie co innego i Isberg już znał odpowiedź, która zaraz padnie.
Kiedy któryś z jego ludzi wchodził do niego w taki właśnie sposób, znaczyło to, że zadanie nie zostało wykonane albo, że coś poszło całkiem źle.
Postać odchrząknęła i odpowiedziała cichym głosem:
— Nie, bracie. Chłopak żyje.
Isberg odłożył Świętą Księgę na stół i wolno wstał. Podszedł do kominka, w którym paliło się kilka szczap drewna, a potem wziął do ręki pogrzebacz, którym przez długą chwilę poprawiał palące się polana.
Nie wiadomo, czy to w wyniku nagłego ruchu światła wywołanego rozbudzonym ogniem, czy obawą przed Bö, ciemna postać zadrżała i cofnęła się o kilka cali w stronę drzwi.
Isberg wyjął żelazo z płomieni. Końcówka pręta błyszczała bladą czerwoną poświatą. Podniósł rozżarzony metal blisko oczu, przyglądając się z ciekawością błyskom małych iskierek, skaczących po metalu niczym pchły. Wolno, nie śpiesząc się wcale, Bö przyłożył czerwony grot pogrzebacza do ramienia przybyłego brata. Pojawił się dym, a potem słaby żółty płomień, palącego się sukna. Z czarnej czeluści kaptura dobył cichy się jęk, kiedy rozpalony pręt, pokonując opór materiału, zagłębił się wreszcie w ciało. Postać zachwiała się, ale nie cofnęła ani o krok.
Wreszcie, Isberg odjął pogrzebacz i rzucił go na kamienie pod paleniskiem i na powrót usiadł na ławie przy stole. W pomieszczeniu czuć było gorzki swąd spalonego materiału i słodką — mdląca woń przypalonego mięsa. Nalał wody do kubka i pokazał ruchem głowy, że tamten może się napić. Jednak przybyły odmówił, kręcąc głową.
— Jak chcesz, bracie… — mruknął Bö i wziął na powrót Biblię do ręki. — To była kara — odezwał się. — Moja kara za twoją nieumiejętność, Ove. Kara Pana w Niebiesiech, będzie zapewne większa o czym zapewne się kiedyś przekonasz. A teraz — jeżeli jesteś w stanie — opowiedz mi, jak to się stało, że ten chłystek jeszcze żyje.
Ove odczekał chwilę, a potem cichym głosem opowiedział ze szczegółami o całym zajściu przed karczmą „Kriwyj Rog”.
— Hm… Powiadasz, że to nie był: ani ruski chłop, ani moskiewski kupiec, ani żaden inny mieszkaniec tego miasta? A więc kim był ten, co ci przeszkodził — duchem?
Isberg sięgnął po zielone jabłko leżące w plecionym koszu na stole. Wytarł owoc o habit i wgryzł się w miąższ.
— No? Słucham cię, bracie Ove.
— To zapewne był polski parobek, bracie.
Bö nie był zdziwiony tym stwierdzeniem. Nie dał jednak po sobie poznać, że spodziewał się takiej właśnie odpowiedzi i dalej zajadając jabłko, spytał:
— A z czego to wnioskujesz, bracie?
— Z niczego. Po prostu poszedłem za nim, kiedy tamten chłopak uciekł. Pachołek dotarł do koszar zajmowanych przez polskie wojska. Wartownik nawet go nie zatrzymał. Odczekałem chwilę. Po jakimś czasie wybiegł z placu i pobiegł w stronę rzędu bani stojących nad rzeką. Tam zniknął w jednej z nich. Czekałem dalej. Po jakimś czasie wykąpał się, a potem wyszedł razem z polskim husarem. Z tego co wiem, to był ten sam, którego oddział przywiózł do miasta ciała siostry Agnes i brata Olafa. Ich zabójca — dokończył cicho.
Isberg wrzucił ogryzek w ogień kominka i sięgnął po kolejne jabłko.
— To co powiedziałeś jest niezwykle ciekawe, Ove. Niezwykle… Idź już — rozkazał, a kiedy brat zamierzał wyjść z komnaty, dodał jeszcze:
— Ja już cię ukarałem, ale wiesz o tym, że musisz jeszcze ukorzyć się przed Panem. Ukorzyć się za to, że zawiodłeś jego oczekiwania… Wiesz bracie, co masz zrobić?
Ove wyszedł, nie odzywając się. Dopiero w mrocznym korytarzu powiedział:
— Wiem.
*
Ove odważył się zerknąć na oparzoną rękę, kiedy dotarł do swojej kwatery. Ostrożnie zdejmował habit i w pewnej chwili stwierdził, że materiał przykleił się do oparzeliny. Odczekał chwilę. Zacisnął zęby i mocnym szarpnięciem pociągnął za rękaw. Syknął z bólu. Z rany polała się krew i wodniste osocze.
Delikatnie przemył ranę w zimnej wodzie, a potem owinął oparzenie czystym kawałkiem płótna. Napił się wody i usiadł na łóżku. Chwilę tak siedział bez ruchu, zastanawiając się nad czymś. Wreszcie sięgnął pod łóżko, skąd wydobył niewielką płaską skrzynkę.
Wstał. Na stole postawił krucyfiks, a po obu jego stronach zapalił dwie krótkie i grube świece. Wziął do ręki pudełko i klęknął przed krzyżem. Złożył ręce razem i zmówił modlitwę. Przeżegnał się, a potem otwarł wieko skrzynki. Patrzył chwilę do środka. Wreszcie, wyjął ze środka krótki bicz, na końcu którego umocowano kilka żelaznych kolców. Przeżegnał się raz jeszcze i zmówił pacierz. Ujął bicz w dłoń i zważył go w ręce.
Wziął zamach i uderzył się bykowcem w plecy. Z pokrytej bliznami skóry popłynęła krew.
— Moja wina!… — szepnął i uderzył drugi raz. — Moja, wielka wina!…
* * *
Bö dalej siedział nad otwartą Biblią, ale już nie czytał. Patrzył zamyślonym, niewidzącym wzrokiem gdzieś w mroczny kąt pokoju, zastanawiając się nad tym, co się ostatnio działo.
A na dodatek wszystko szło nie tak. Czyżby Pan nie akceptował tego, co tutaj robią? A może On w swojej nieziemskiej mądrości, miał zupełnie inne plany? Może Przeor i Bö źle odczytali znaki, i nie powinni się poddawać woli tego zadufanego w sobie starca — Granath’a? Kim on tak faktycznie był? Zimne stalowe oczy, zero strachu, żadnej litości…
Per Granath, fanatyczny purytanin, i ponoć zaufany króla Szwecji. Ale, dla niego, dla Bö najważniejszym było, czy to zaufany sługa boży.
A może, był on zaufanym szatana, który tylko podszywał się pod imię Pana?!… Czego on chciał? Czego tak faktycznie chciał Granath, a teraz na dodatek, kim był ów tajemniczy polski husar, który ze swoimi ludźmi wlazł im w paradę? Kto go wysłał do tej wiochy i dlaczego tak zabiegał o zwykłego ruskiego chłystka? Mało to takich nabił na swoją lancę? A może ani on, ani ten mały, nie są znowu tacy zwykli, jak mu się zdawało?…
— Za dużo pytań. Za dużo… — westchnął cicho.
No i ta kobieta, ta dziwna piękna Rosjanka wzięta ze wsi razem ze swoją milczącą córką. Jak jej to było? Agafia… — przypomniał sobie. — Tak, Agafia. Po kiego grzyba Granath’owi tak zależało, żeby ją przywieźć z chutoru? Przecież i tak zaraz się jej pozbył. Obejrzał i ocenił, jakby sprawdzał, czy to była ta, a potem natychmiast kazał odesłać do tego idioty Podrucznego, a w konsekwencji do Szujskich.
Zamyślony podrapał się w gładki podbródek.
Kiedy w ten dzień popatrzył w jej ciemne, prawie czarne oczy, odczuł ściskający w piersi strach, a przecież w jej spojrzeniu i lekko uśmiechniętych ustach była jedynie sama dobroć! Kobieta, mimo bólu i cierpienia jaki im zadali, patrzyła na niego jak, jak… — szukał określenia. — Jak, święta? — Wzdrygnął się i zaraz przeżegnał. — Już prawie zapomniał, co to za uczucie — strach. Nauczył się odsuwać w najgłębsze zakamarki mózgu doznania, także i to obezwładniające o mdłym posmaku w ustach. Ale wtedy — przez tę krótką chwilę — stwierdził, że boi się jej bardziej, niż bał się przeora klasztoru z czasów, gdy pobierał nauki! Dobrze, że Granath je sprzedał! Byle dalej od tej baby! Suka! A może ona nie jest świętą, a czarownicą? Jeżeli tak, to musi spłonąć…
Zamknął Biblię, bo właśnie w tej chwili drzwi pokoju uchyliły się cicho i do środka bez zaproszenia weszła niska szczupła osoba. Ubrana — jak chyba wszyscy w tym domu — w czarną suknię mnicha.
Bö odłożył Świętą Księgę.
Postać podeszła cicho i zatrzymała się dokładnie na przeciw jego nóg i odrzuciła kaptur. Przed Isbergiem stała młoda kobieta — mniszka z gładko ogoloną głową. Jej twarz zdobił lekki — można powiedzieć — figlarny uśmieszek i gdyby nie porwana blizna, ciągnąca się od podbródka aż do połowy prawego policzka zniekształcająca nieco kącik ust. Gdyby nie to, uśmiech ten byłby zapewne uwodzicielskim, a lico dziewczyny powabne i ładne. Duże bladoniebieskie oczy, okolone cienką linią brwi uważnie wpatrywały się w twarz Bö.
Ten zaś siedział na łóżku bez słowa i z kamienną miną, nie robiąc żadnych gestów ani ruchów.
Czekał.
Ośmielona takim zachowaniem kobieta sięgnęła do habitu i rozwiązała opasujący go sznur, rozchylając wolno poły materiału. Cały czas patrzyła w oczy mężczyzny.
Dopiero w tym momencie wzrok Bö, zaczął wolno wędrować w dół. Rozpoczął od oczu, by potem tylko musnąć lekko rozchylone i wilgotne usta, podbródek i kształtną szyję. Dłużej zatrzymał się na nagich i krągłych piersiach, minął lekko spocony brzuch z okrągłym pępkiem i przesunął się po szczupłych, wręcz chłopięcych biodrach.
Wypukły brzuszek dziewczyny falował delikatnie w rytm przyśpieszonego oddechu. Oczy Bö spoczęły teraz na obrośniętym kręconymi loczkami rudawych włosów — wzgórku rozkoszy. Tam jego wzrok zatrzymał się na dłuższą chwilę. Zmusił się jednak, by oderwać oczy od tego przyciągającego, niczym wir w rzece widoku i po chwili tą samą drogą wrócił do bladoniebieskich oczu dziewczyny.
Ta, czując przyzwolenie jego bezruchem i brakiem reakcji na jej bezwstydne zachowanie, zrzuciła z siebie czarny habit na ziemię. Ukazały się szczupłe jasne ramiona i… poorane bliznami plecy po biczowaniach oraz okrągły, zgrabny i kształtny tyłek z dwoma dołeczkami nad pośladkami. Dziewczyna wolno — cały czas uważnie patrząc w niesamowite czerwone oczy Isberga — usiadła mu okrakiem na udach. Jedną rękę oparła na ramieniu mężczyzny, a drugą wolno wsadziła między poły jego habitu.
Bö siedział nieporuszony, ale teraz jego usta wykrzywił drwiący uśmiech. Bezceremonialnie zepchnął dziewczynę z kolan. Zaskoczona przewróciła się na podłogę i popatrzyła na niego z wyrzutem. Szybko i bez słowa pozbierała habit, narzucając go na ramiona i zasłaniając nagość, jakby teraz jej golizna była powodem wstydu, a nie — jak przed chwilą — zaproszeniem do rozkoszy.
Postawiła kaptur i już miała wyjść bez słowa, kiedy mnich wreszcie się odezwał:
— Zostań, Dagny…
Zatrzymała się w pół drogi do drzwi i wolno odwróciła w jego stronę. Teraz już nie patrzyła na niego para bezczelnych blado-błękitnych oczu, a czarna czeluść kaptura.
Poczuł się nieswojo.
Dlaczego?… — zastanawiał się.
— Zdejmij kaptur, Dagny…
Po chwili wahania mniszka odsunęła z twarzy kapicę.
Patrzył uważnie na tę śliczną, ale zniekształconą przez bliznę twarz. Wstał i wolno się do niej zbliżył. Kiedy stanął bardzo blisko, znowu poczuł delikatny zapach potu dziewczyny i ciepły oddech. Powiedział wolno:
— Nigdy więcej tego nie rób. Bo, jak jeszcze raz tak zrobisz… — przerwał.
Ich wzrok znowu związał się węzłem, ale teraz, to już był inny — złowrogi i bezwzględny węzeł — śmierci.
— To co, bracie Bö? To, co?… — spytała cicho.
Nie odpowiedział, a tylko odwrócił się szybko i usiadł na ławie przy stole. Nalał wody do kubka i cały wypił. Otarł usta i, jakby nigdy nie padły żadne słowa, a tym bardziej nic się przed chwilą nie stało, zapytał:
— Co tam u naszych skośnookich przyjaciół? Odzyskałaś już Duszę?
Dagny odwróciła wzrok.
— Nie, bracie Bö. Ten ich cały ambasador nosi nóż cały czas przy sobie albo chowa w jakiejś dobrze ukrytej skrytce.
— To niedobrze, Dagny. To bardzo niedobrze, masz już niewiele czasu, wiesz o tym. Dusza nie może żyć bez ciała, a ciało nie może istnieć bez Duszy. Jeszcze trochę, a twoja Dusza będzie mieć nowego pana! Nowe ciało!
— Dobrze o tym wiem, bracie Bö — szepnęła.
— Wiem, że ty wiesz — Dagny. Wiesz też zatem, że bez Duszy nie możesz już więcej z nami być! Jeszcze chwila, a nie będziesz mogła dzielić życia i śmierci z innymi siostrami i braćmi! Odnajdź sztylet! Odnajdź, Duszę! Bo inaczej… — nie dokończył myśli, a po chwili dodał:
— Wiesz pewnie, co się stało z Jakobem? Wielki chłop, a nie wytrzymał braku Duszy nawet przez dwa dni! Zapewne teraz, jako malutka i płacząca duszyczka, cierpi gdzieś w odmętach piekielnych.
Popatrzył zimnym wzrokiem na dziewczynę.
— Zabij go. Zabij tego Japończyka i odbierz, co twoje. Bo, gdy Dusza jego pokocha… — nie dokończył, patrząc gdzieś w bok. — To twoja jedyna szansa. Nikt za ciebie tego nie zrobi, ale o tym, też przecież wiesz, prawda? A przy tak przy okazji. Może zabijając japońskiego pawia naprawisz to, co spaskudziłaś i nie będę musiał angażować innych braci w zgładzeniu tych błaznów w kolorowych fatałaszkach.
Usiadł na łóżku i machnął ręką.
— Idź już. I nie wracaj bez swojej Duszy, Dagny…
*
Dziewczyna weszła do swojej celi, zamknęła drzwi i ciężko się o nie oparła.
Jak on powiedział? — zastanawiała się chwilę. — „Japońskiego pawia”? Czy Bö naprawdę nie wiedział i nie zdawał sobie sprawy, że te „pawie” to twardzi, bezwzględni i nieustraszeni wojownicy?
Oderwała się od drzwi i stanęła nad łóżkiem, nie wiedząc co dalej robić. Po chwili wahania zdjęła z siebie habit, który rzuciła w kąt posłania, jak jakąś szmatę. Naga podeszła do sporej drewnianej misy stojącej w rogu pokoju na koślawym stołku. Nalała wody i umyła się. Potem okryła czystym płótnem i usiadła na pryczy.
I co ja mam zrobić? — myślała, gniotąc w rękach skrawek materii. — Co zrobić. Nie mam szans w bezpośredniej potyczce z tym Japończykiem. Teraz, to nawet nie mam szans, żeby zrobić na niego zasadzkę. Pilnują się i tam gdzie chadzają są zawsze gotowi na odparcie ewentualnego ataku. Bö dłużej nie będzie czekać, Dusza dłużej nie będzie czekać. Jeszcze dzień lub dwa i jej osobisty sztylet w którym została zaklęta jej jaźń, zapomni o niej, a wtedy… — westchnęła — … a wtedy, będę już martwa. Albo zabije mnie Bö, albo będzie to mógł zrobić każdy z braci i sióstr. Jakob. Jakob zwariował. W dwa dni po utracie sztyletu, ciężko ranny po potyczce z tym wielkim wioskowym kowalem połknął własny język. Nic innego nie mógł zrobić, w końcu nie ruszał ani rękami ani nogami po strasznym ciosie siekierą w plecy. Zrobił to mimo wszystko.
Zadrżała.
I nie bał się ogni piekielnych? Zresztą, kiedy się już to wszystko skończy, dla nas i tak nie ma innej drogi jak ta, którą wybrał Jakob. A może… Może brat Isberg tylko tak nam powiedział, a sam go zabił.
Wstała i podeszła do stołu, na którym leżał przykryty kawałkiem płótna bochenek chleba, upieczona nóżka kapłona i dzbanek z winem ochrzczonym wodą.
Zamyślona oderwała kęs pieczywa i nalała kubek wina. Popiła przeżuty kęs i tym razem położyła się na pryczy, opierając się plecami o ścianę.
A może wynająć kogoś do tej roboty? Mało to jest ludzi na usługach Bö i Granath’a, gotowych za kilka groszy zabić własną matkę? Wystarczyłoby jakoś wywabić tego całego ambasadora z kryjówki, a potem zabić gdzieś w ustronnym miejscu. Co prawda już raz próbowali i lepiej nie pamiętać, co z tego wyszło. Ale w on czas, tamci niczego się nie spodziewali, a i tak dali odpór! Teraz, to już mają się na baczności. Kto by przypuszczał, że to są tacy wytrawni żołnierze i wojownicy! Na dodatek napompowani honorem i wolą walki większą, niż oni sami wszyscy razem wzięci do kupy! We trójkę walczyli przeciw dziesięciu chłopa, i mieli przewagę! Szczęście, że wtedy tylko piątka najemnych zginęła, a jej i dwóm braciom udało się zbiec! Dwoje ludzi Imagawy było przecież śmiertelnie rannych, i to z flakami na wierzchu, a mimo to stali u boku swojego pana z mieczami w rękach!
Westchnęła i położyła się na łóżku, głaszcząc się po łysej głowie.
— No i wtedy straciłam Duszę… — mruknęła.
Zaskoczył mnie i wyrwał mi ją z ręki, przeklęty żółtek! Dlaczego mnie wtedy nie przekłuł? Przecież swój nóż trzymał już wsadzony pod moją brodę…
Przypominała sobie teraz sceny z walki. Jednak po chwili odrzuciła wspomnienia na bok i dalej myślała o tym, co teraz jest dla niej najważniejsze — o odzyskaniu sztyletu.
Wszystko da się zrobić, tylko jak go teraz wywabić z nory? Przecież nie pójdę i nie stanę pod oknem, a potem nie zawołam i nie powiem: — wyjdź łaskawco o północy, ale wpierw zabierz ze sobą mój nóż — moją Duszę! A kiedy wyjdziesz, to ja cię wtedy ubiję!
Uśmiechnęła się do siebie na te myśli.
A swoją drogą ten cały ambasador Imagawa jest całkiem, całkiem ładnym mężem… Gładka skóra, a pod nią same mięśnie. Muszą być przyjemne w dotyku. A jaką ma delikatną cerę na twarzy! Oczy czarne, jak otchłań piekielna… Nawet w walce wyczuwałam, bijący od niego jakiś taki, bardzo przyjemny zapach. Poczułam go, kiedy wyłamał mi nadgarstek, a potem wyrwał z ręki sztylet. Nie pchnął mnie tym swoim dziwnym mieczem, a był tak blisko, tak bardzo blisko.
Kwiat jaśminu?…
— Głupia niewiasto! Bój się Boga! Opętał cię szatan! — warknęła i zerwała się z łóżka, a potem kilka razy mocno uderzyła ręką w drewniany zagłówek łóżka.
Uklękła, przeżegnała się i odmówiła szeptem kilka modlitw. To ją nieco otrzeźwiło.
— Wiem! — krzyknęła. — Wiem, wiem, wiem!…
Wstała z klęczek podniecona nową niespodziewaną myślą i napiła się chrzczonego wina prosto z dzbana, otarła usta wierzchem dłoni.
— Dziękuję, Panie Mój!
Napiszę liścik, a umyślny pachołek Isberga go zaniesie. Umówię się na spotkanie, gdzieś w jakimś ciemnym zakamarku, najlepiej koło rzeki. Wywabię go obietnicą! Coś za coś! Obiecam, że zdradzę swoich mocodawców — tych, którzy zlecili jego zabójstwo oraz tych, co odpowiadają za śmierć jego towarzyszy w zamian za… zwrot Duszy.
Aż podskoczyła z radości na myśl o swoim genialnym pomyśle.
On zaś ma zabrać na spotkanie sztylet i przyjść sam! A kiedy odda mi nóż, wówczas go zabiję albo nie, inaczej… — wpierw ubiję tego „nippońskiego pawia” jak psa, a potem odbiorę co moje. Nie, jeszcze inaczej. Kiedy będzie się pytać kto zlecił zabójstwo, powiem mu, że to Polacy zapłacili złotem za jego głowę. Tak, Polacy! Teraz go nie ubiję, ale za to odzyskam sztylet i upiekę w ten sposób dwie pieczenie na jednym ogniu! Napuszczę skośnookich na Polaków! Co prawda, nie będzie to już miało znaczenia, ale być może odwróci ich uwagę od zakonu.
Bö powinien być zadowolony. Opowiem mu o wszystkim, kiedy Dusza już do mnie wróci!
— A jak się nie uda? — powiedziała na głos i usiadła zniechęcona.
A gdyby Japończyk zlekceważył jej list i nie przyszedł? — pytała w myślach samą siebie.
— Wtedy… — westchnęła. — Wtedy, nic mi nie pozostanie, jak zakraść się jakoś do ich domu i odebrać nóż siłą. Tak, czy siak, kiedy Dusza pozostanie w jego rękach, to i tak za niedługi czas będę trupem.
Dagny siedziała w swojej celi do późna w nocy, obmyślając szczegóły planu odzyskania Duszy.Rozdział V
O tym, że: lepiej trzymać język za zębami — czasami inni wiedzą o nas więcej, niż my sami wiemy o sobie — prawda zawsze wychodzi na wierzch — Agafia, to nie jest Agafia, ale… — kiedy o coś prosi dowódca, nie można odmówić.
Wóz zatrzymał się wreszcie bladym świtem. Przez maleńkie okienka kibitki do mrocznego wnętrza zaczęło wpadać szare i bardzo nieśmiałe światełko dnia. Woźnica złapał bat i trzonkiem uderzył w dach.
— Pobudka! Wstawać tam!… Jesteśmy na miejscu!
Zeskoczył z kozła i poszedł w krzaki gdzie się wysikał, a potem podszedł do drzwiczek wozu. Wyjął zawieszony na szyi klucz, otwarł wielką kłódkę i otworzył drzwiczki wozu.
— Wychodzić! Jesteśmy na miejscu! No, wyłazić baby!…
W środku coś się poruszyło. W szarości wnętrza można było dostrzec kilka postaci, które zaczęły się niemrawo i wolno ruszać.
Ta najbliżej wyjścia nagle powstała i wyskoczyła na ubity trakt.
Wysoki barczysty mężczyzna stanął obok woźnicy.
Rozprostował ramiona i przykucnął kilka razy. Robił to tak szybko i mocno, aż było słychać chrzęst i chrupotanie zastałych stawów. Potem poprawił baranią czapę, mocniej nasadzając ją na niskie czoło, przygładził rozczochraną ciemną brodę i przyciągnął szeroki skórzany pas, którym przepasany był długi kożuch.
Zza pazuchy wyjął mały bukłak, odkorkował i pociągnął dwa spore łyki jakiegoś napoju. Kiedy pił jego twarz wykrzywiał grymas, jakby płyn z trudem przechodził mu przez gardło, jednak musiało to być coś dobrego, bo woźnica patrzył na bukłak z pożądaniem, przełykając cicho ślinę.
Barczysty nie podzielił się zawartością, zakorkował łagiew i schował ją na powrót pod kożuch.
— Nie dla psa kiełbasa — warknął, głośno beknął i splunął tamtemu pod nogi. — Idę w krzaki, a ty przypilnuj, żeby baby wyszły z wozu… — mruknął i zniknął w gąszczu.
Woźnica zezłoszczony, że ominął go łyk okowity, wydarł się głośno, zaglądając do wozu.
— Wyłazić! Szybko!…
Złapał się za nos.
— Booże, ale smród! Co wyście tu robiły, co?! Śmierdzi gorzej niż w chlewie! Kto to będzie sprzątać!…
— Trza było stawać na popas, to by nie śmierdziało! Widzicie go, jaki delikatny!… — odpowiedziała wrzaskliwym głosem któraś z kobiet.
— Ty nie bądź taka mądra, durrrna babo! Zaraz ci odwaga odejdzie w pięty i zamrozi niewyparzoną gębę — warknął woźnica. — Zresztą, i tak same wszystko posprzątacie! Wyłazić, mówię!
Kobiety po kolei wyszły z wozu. Stanęły zbite w małą grupkę, rozglądając się w koło czujnie i ze strachem.
Wóz stał na skraju dużego placu tuż przy sporych rozmiarów budynku. Jego frontowa część miała dwa piętra, a z niebieskiej fasady patrzyły na kobiety ciemne otwory kilkunastu okien. Dom zbudowano od dołu do pierwszego piętra z cegieł, a od połowy ściany postawiono z drewnianych bali. Część okien zasłonięto okiennicami. Z obu boków głównego budynku, podwórze zamykały dwa inne, mniejsze i niższe jednopiętrowe domy, wykończone w tym samym kolorze co budynek frontowy.