Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Daleko - Blisko - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 grudnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Daleko - Blisko - ebook

Marzenia się spełniają... Ale czasem w przewrotny sposób.

Pechowa studentka pedagogiki pragnąca się wreszcie usamodzielnić. Samotna wdowa w podeszłym wieku gotowa do opuszczenia męczącego ją świata. Kasjerka, która próbuje pogodzić pracę z wychowywaniem córki. Zapalony kucharz-amator marzący o życiowej stabilizacji. Wiecznie zabiegana matka trójki dzieci, poszukująca chwili spokoju. Tej piątce osób o zupełnie różnych ambicjach i celach los rzuca pod nogi przeszkody, które wydają się nie do pokonania.
Jak daleko – lub jak blisko – będą spełnienia własnych marzeń, kiedy ich drogi niespodziewanie się przetną? Czy uda im się odnaleźć w nowych dla siebie sytuacjach? Czy wykorzystają szansę, by spojrzeć na własne życie z uzdrawiającego dystansu?

Marzenia, tajemnice, ukryte pragnienia. To wszystko połączy pięcioro obcych sobie ludzi. Bo czasami tak niewiele potrzeba, by z daleka zrobiło się blisko. Polecam! - Joanna Hilińska, subiektywnikliteracki.blogspot.com

Daleko-blisko to ciepła opowieść o zwykłych ludziach i ich zwykłych problemach. DALEKA od lukrowanych obrazków, a BLISKA nam, czytelnikom. Czasem smutna, czasem wesoła, ale dająca nadzieję, że każdy odnajdzie swoje szczęście. - Anna Sawicka-Banaszkiewicz, zaczytasy.blogspot.com

Barbara Garczyńska przedstawia losy ludzi takich jak my, a tym samym pokazuje, że choć droga do spełnienia marzeń może być długa, to jej początek jest w naszym zasięgu. - Katarzyna Muszyńska, poczytne.blogspot.com

Barbara Garczyńska poruszyła w tej książce problemy, które często wydają się być daleko od nas, a jednak są bliżej, niż myślimy. - Wioleta Sadowska, subiektywnieoksiazkach.pl

Barbara Garczyńska - Szczęśliwa żona autora Przemysława Garczyńskiego, matka-Polka trójki dzieci. Z zawodu pedagog, ale obecnie przebywa na macierzyńskim, pisząca w tak zwanym „międzyczasie”. Minimalistka. Kocha gotować, piec i biegać. Nałogowa czytelniczka. Prowadzi blog RodzinkaWartaPoznania.pl. Z mężem współtworzy serwis 3telnik.pl. Ślązaczka mieszkająca w Poznaniu.
Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8147-191-6
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

IWONA

– Nareszcie – wymamrotał niewyraźnie niski głos, należący do właścicielki ołówkowej spódnicy i czarnych oficerek. Jej obcasy lekko stukały na błyszczących kafelkach. Zbyt błyszczących, bo codziennie mytych i froterowanych. Choć nie do końca – dziś drugi dzień roku, więc z racji święta miały jeden dzień przerwy.

Otaczające ją zewsząd sztuczne światło raziło oczy, zmęczone od ośmiogodzinnego wpatrywania się w różnorodne przedmioty. Równie zmęczone były ręce – od przerzucanych kilogramów wody, warzyw, sprzętów… Tak samo zmęczony był i kręgosłup – od niby-relaksującej czynności siedzenia. Oraz kark – od pochylania się. Zmęczona była również głowa – od myślenia o niemyśleniu. Na końcu zmęczone były również usta od sztucznie przyklejonego uśmiechu, kierowanego do kolejnych bardziej lub mniej wychowanych klientów. O ironio, im bardziej upierdliwi byli, tym szerszy musiał być uśmiech, co nadwyrężało kolejne mięśnie, miało jednak osłabić lub wzmocnić – jak kto woli – przypisaną jej przez nich głupotę lub niekompetencję, że w takim wieku pracuje w markecie na kasie.

„Oceniają, nic o mnie nie wiedząc” – myślała wielokrotnie, nic jednak nie mogła na to poradzić.

Iwona minęła kolejną całoroczną palmę, obecnie lekko zakurzoną. No cóż, stała zbytnio na uboczu, żeby sprzątaczka mogła ją zauważyć – a to wszystko przez dumnie porozstawiane nienaturalnych rozmiarów choinki i panoszące się wszędzie inne ozdoby świąteczne. Migające lampeczki, przesłodkie kokardki… To wszystko jednak już wkrótce zniknie, zastąpione stadem królików i armią jajeczek.

Jak prawie co dzień od trzech lat, minęła Rossmanna, salon sieci Play, Pepco i C&A, kierując się ku drzwiom, ratującym ją od tego przybytku fałszywego szczęścia, czyli piekła dla takich jak ona. Tak. Tak właśnie wyobrażała sobie jedną z sal piekielnych – bo kto powiedział, że musi być tylko jedna? Wszystko w nieograniczonych ilościach, rozmiarach i kolorach, patrzące na ciebie i mówiące „weź mnie, weź mnie!”. Tym głośniej, im bardziej nie można sobie na to pozwolić. Całe szczęście, że zdawała sobie sprawę, że większości tych rzeczy nie potrzebuje. Czy chciałaby je mieć, szczególnie w tym świątecznym czasie, to już inna para kaloszy.

A one tam były. Wciąż tam stały czerwone w czarne kropki, jakby idealne dla małej biedroneczki. Błyszczące, śliczne kaloszki. Szczupła kobieta wzięłaby je choćby zaraz, gdyby było ją na to stać.

Iwona szybko odwróciła wzrok, przyspieszyła kroku i już była na zewnątrz. W twarz uderzył ją podmuch zimnego wiatru, wymieszany ze śmierdzącym dymem papierosów palonych przed galerią handlową. Ciaśniej otuliła się płaszczem, zapięła górne guziki wytartego już ubrania i skierowała się w stronę przystanku Poznańskiego Szybkiego Tramwaju, by dojechać do domu.

„Wstaję – ciemno, wracam – ciemno. Tylko śniegu z deszczem brakuje. Tym razem jednak zasada samospełniającego się proroctwa się nie sprawdziła. I dobrze” – pomyślała.

„Byle do piątku, byle do piątku…” – powtarzała sobie w myślach jak refren ulubionej piosenki, czekając na tramwaj i przytupując zeszłorocznymi butami o mokrą kostkę brukową. Spojrzała na zegarek – no tak, znowu będzie w domu później, niż powinna.

„Byle do piątku, byle do piątku. Och nie, nie, nie – jęknęła w duchu. – Teraz też wypada mi sobota pracująca… No tak, równowaga w nieszczęściach musi być, skoro nie ma deszczu, tydzień będzie dłuższy”.

Pięć minut i trzy krople później przyjechała nareszcie szesnastka, wypełniona po brzegi zmęczonymi siatkami i znudzonymi do reszty studentami. Iwona nawet nie omiotła wnętrza spojrzeniem – nie było sensu, nie o tej godzinie. Siedemnasta w dni robocze to zdecydowanie nie była godzina pustych miejsc w komunikacji miejskiej. Nie w Poznaniu, nie w tramwaju kierującym się w stronę Słowiańskiej – dzielnicy akademików. Złapała się więc zimnej rurki najbliżej drzwi, tak jednak, aby zmęczone siatki i wyczerpani (nie)słuchaniem naukowcy mogli spokojnie wyjść, nie szturchając jej, jeśli nie zajdzie taka absolutna potrzeba.

„Ty też taka byłaś – usłyszała głos niekrytego krytyka wewnątrz głowy. – „A obecnie bliżej ci do zmęczonych siatek. Bliżej, niż myślisz, wiesz? – Kolejna szpila wbita.

Nie ma to jak dobre słowo pod koniec dnia pracy. Już miała powiedzieć w myślach „zamknij się”, ale nie, nie dała się sprowokować, zbyt dużo wiedziała o tajnych technikach tego upierdliwca, żeby w tak złym momencie grać z nim w tę grę. Grę z góry skazaną na jej przegraną. Dlatego zignorowała szyderczy głos, wypatrując napisów na ścianach okalających jej przystanek. Z jednej strony stacji tramwajowej widniał tekst „Pięknie, gdy człowiek jest dumny ze swego miasta”, a po drugiej – dalsza, według niektórych ważniejsza, część: „Jeszcze piękniej, gdy miasto jest dumne z niego”. Kiedy tylko dostrzegła napisy, odbiła kartę w tramwaju i wysiadła, znów zderzając się z zimnym powietrzem, które tutaj – oprócz smrodu dymu – zawierało dodatkowo odór odchodów wszędobylskich gołębi.

Minęła salon sukien ślubnych – budynek kiedyś pewnie tak biały, jak strój panny młodej, teraz bardziej przybrudzony, jak jej suknia od lat kurząca się na dnie szafy. Przeszła z tyłu stacji benzynowej, z której nigdy nie dane jej było korzystać. Zresztą trudno, żeby to było możliwe bez prawa jazdy. Skręciła w lewo i już długimi palcami, pamiętającymi jeszcze dziewiątą symfonię Beethovena, wyciągnęła ciężkie, metalowe klucze na smyczy reklamującej jedną wielu firm, z których usług nie miała przyjemności korzystać. Przyspieszyła tak, że jej chód prędkością coraz bardziej przypominał tempo Korzeniowskiego, a nie pięknej, dystyngowanej damy, za którą chciała być uważana. Przekręciła klucz na tyle szybko, na ile to było możliwe w stale zacinającym się zamku w drzwiach do klatki. Jeszcze jedne drzwi do pokonania i nareszcie będzie mogła zwolnić.

Usłyszała buczenie telewizora, przerwane dziecięcym szlochem, kiedy telewidzowie w studiu skończyli się śmiać w kolejnym, przygłupawym talk-show. Odkluczyła drzwi i tak, to był ten moment, kiedy wszystko ucichło, przygotowując się na zmianę, jaką wywoła swoją obecnością. Tupot małych stópek i powolne, powłóczyste kroki dorosłego zbliżały się do drzwi.

BOŻENA

– Dzień dobry, ja po Kasię.

– Dzień dobry! Nie wiem, czy Elsa będzie w stanie zostawić swoje królestwo.

– Proszę powiedzieć Elsie, że przyszła jej stęskniona matka i ma Olafa, który roztopi się, jeśli ona zaraz tutaj nie przyjdzie.

Młoda, śliczna siostra zakonna w szarym habicie w odpowiedzi tylko się uśmiechnęła, obróciła na pięcie i ruszyła w stronę kolorowej sali zabaw po wspomnianą pociechę.

Krótkowłosej brunetce czas oczekiwania na jedyną córkę umilały obrazki na ścianach – wystawa guzikowych kartek świątecznych ciągnęła się przez całą ich długość. Przesuwała wzrokiem po wszystkich pracach, aż w końcu uśmiech zagościł na jej ustach, a po chwili także w oczach, bo dotarła do tak dobrze jej znanych inicjałów: jej dziewczynki. W środku zrobiło się jej ciepło z dumy. To nic, że nie bardzo wiedziała, co przedstawia obrazek. Rozejrzała się, choć ledwo dziś rano, jak co dzień, po mocnych przytuleniach i kilkukrotnym wypowiedzeniu słowa „kocham” i obietnicy, że wróci o piętnastej, rozstała się z tym pomieszczeniem. W powietrzu unosił się zapach jabłkowego kompotu, gotowanych ziemniaków i kotletów mielonych z czosnkiem – domowo, jak zawsze.

Już po chwili jednak kontemplację dzieł młodych artystów przerwał jej hałas. W korytarzu słychać było tupanie, jakby przebiegało stado koni. Trzy dziewczynki, w tym ta najważniejsza i według Bożeny (jak zresztą każdej matki) naj, naj, najlepsza we wszystkim, pędziły wprost na nią jak na złamanie karku.

– Dzień dobry! Dzień dobry! Cześć, mamo! – rozbrzmiały trzy cieniutkie głosiki, których uśmiechnięte posiadaczki wyrosły przed nią jakiś metr nad ziemią.

– Dzień dobry, dziewczynki. Idziemy do domu? – Pytanie było skierowane tylko do jej córki, ale zobaczywszy na horyzoncie starszą, pulchną siostrę, Bożena przeczuwała, że może to się szybko zmienić.

– Pani Bożeno, mogłaby pani odprowadzić także Małgosię i Różę?

– A coś się stało? Mamy dziewczynek nie dzwoniły do mnie…

– Nie chciały pani przeszkadzać. Wiedzą, że ma pani na głowie teraz to maleństwo, więc zadzwoniły do mnie z uprzejmą prośbą. Tylko odprowadzić. Tata Małgosi jest w domu, a u Róży jest ich pomoc domowa, zajmie się nią do czasu powrotu reszty domowników. To jak?

Wrodzona empatia walczyła w niej przez chwilę z niezrozumieniem. „Nie chciały mi przeszkadzać. Akurat… A jednak mam odprowadzać ich dzieci do ich pustych domów. Niby ktoś jest w domu, a jednak to ja mam je do nich zaprowadzić. Ich dzieci, ich największy skarb. Nie, to nie problem, zwłaszcza że dziewczynki mnie słuchają. Słuchają nawet bardziej niż rodziców. Słuchają, bo ja też słucham, co one mają do powiedzenia – a z tym różnie bywa w świecie dorosłych. Jak to jest, że to, co tak bardzo denerwuje ludzi w dzieciństwie, tak wielu powiela w dorosłości?”

Dziewczynki stały z wyrazem niemego oczekiwania – wszystkie trzy z jednym, błagalnym zdaniem wypisanym na twarzy: „Zgódź się, zgódź”. Choć i tak pewnie przeczuwały, jaka będzie odpowiedź.

– No dalej, jeszcze nieubrane?

Po ogłuszającym pisku, który zatrząsł wszystkimi oknami w przedszkolu „Dzieci Boże”, w ruch poszły czapki, szaliki, kurtki i buciki. Zakonnica uśmiechnęła się tylko i kiwnęła głową w geście podziękowania, ruszając z powrotem w stronę sali.

– Zapnie mi pani? – usłyszała dwa dziecięce głosy równocześnie.

Już miała ruszyć w kierunku ich zameczków, kiedy dostrzegła, że trzecia postać w kącie cierpliwie mocuje się ze swoim suwakiem.

– Spróbujcie same. Jeśli nie dacie rady, to pomogę – rzuciła w odpowiedzi.

„Jak to jest, że wszystkie są w tym samym wieku, a jednak Kasia potrafi się ogarnąć bardziej niż pozostałe? Pewnie przemawia przeze mnie matka idealna, ale dzieci naprawdę potrafią więcej, niż jesteśmy w stanie przyznać, jeśli pozwolimy im na to”.

– Już! – wykrzyknęła entuzjastycznie Róża.

– A ja nie mogę sobie poradzić… – powiedziała głosem bardzo bliskim płaczu Małgosia.

– Daj, ja ci pomogę, ja już umiem – odezwała się Kasia. – Tu musisz tak, teraz tak i już jest. – Pokrętne tłumaczenia pięciolatki zakończyły się sukcesem w postaci zapiętej pomarańczowej kurteczki z haczykiem na piersi.

– No, możemy nareszcie wychodzić, trochę czasu nam to zabrało. Olaf się zaraz roztopi, jak nie znikniemy stąd w przeciągu minuty.

Niska kobieta w grubej, puchowej kurtce – dodającej jej kilka kilogramów, mimo czarnego, ponoć tak wyszczuplającego koloru, oprócz tych, które przypałętały się do niej podczas ciąży, i tych przewiązanych w kolorowej chuście na brzuchu – schodziła wolno po schodach. Obok niej trajkotały bez ustanku trzy wciąż podskakujące, wirujące jak płatki śniegu dziewczynki.

– Proszę pani, a czemu przywiązuje pani dzidziusia? Żeby nie uciekł? – zapytała Małgosia.

– Nie, Marcin jest jeszcze malutki, nie potrafi chodzić i skakać, jak takie małe kózki jak wy.

– To dlaczego pani go tam tak ściska? Mamusia powiedziała, że może się udusić i wypaść… – wypaliła Róża, już po chwili rumieniąc się jak jej imię i przeczuwając, że powiedziała odrobinkę za dużo.

– Podaj mi ten kamień przed tobą, Róża. Tak, ten, w którego się tak wpatrujesz. Zaraz coś ci pokażę.

Bożena mocno ścisnęła otrzymany kamień, pytając ciekawe dziewczyny:

– Czy coś, co się mocno trzyma, może wypaść?

Przeczący ruch głów trzech pięciolatek nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Następnie otworzyła szeroko dłoń i już po chwili kamień z cichym stukotem upadł na ziemię i potoczył się po kostce brukowej.

– Jeśli coś jest ściśnięte, niemożliwe, żeby wypadło. Jednak jeśli jest za luźne, trudno to udusić. Nie można jednocześnie zrobić dwóch przeciwnych rzeczy. Marcin jest całkiem bezpieczny, wiążę go tak, żeby był blisko mnie, a ja jego. Staram się jednak, żeby był na tyle mocno przywiązany, aby nie wypadł, ale dbam, żeby miał czym oddychać. Widzisz, nad jego głową unosi się obłoczek pary, taki sam jak twój, kiedy chuchniesz.

Dziewczynki pokiwały głowami i pobiegły przed siebie, bawiąc się w tylko im znane gry, należące do świata dzieci – równoległego, a tak odmiennego od świata dorosłych.

Wesoły nastrój powoli jednak się ulatniał, kiedy zorientowały się, że dochodzą już do furtki trzypiętrowej willi z ogrodem, mogącym pomieścić małe pole golfowe, teraz jednak pełnym brunatnych, zgniłych liści, niezagrabionych w czasie jesieni. Stary, ale piękny dom z każdym rokiem niszczał coraz bardziej. „Taka mała dziewczynka, prawie całkiem sama przez całe dnie w takim wielkim budynku”. Mała lokatorka, jakby czując myśli Bożeny i chcąc przeciągnąć rozstanie, zwolniła kroku i szurała teraz stopami po chodniku. Pozostałe dwie, jak na komendę, również zaczęły powłóczyć nogami, milknąc jednocześnie. Wyglądało to trochę komicznie, nikomu jednak nie było do śmiechu.

Dziewczynki stały i przytulały się jeszcze, wiedziały jednak, że czas płynie nieubłaganie, a Róża musi już iść.

– Do widzenia – powiedziała smutno dziewczynka, dotykając zimnej balustrady rączką w niebieskiej rękawiczce z Elsą. Dostrzegła na schodach wysoką, poważną postać.

– Do widzenia – odpowiedziała Bożena, wiedząc, że ten zwrot skierowany był do niej. – Jutro też jest dzień i znowu się zobaczycie.

Próbowała podtrzymać dziewczynkę na duchu, widziała jednak w jej oczach, że jutro to bardzo odległa czasoprzestrzeń. Mówi się, że szczęśliwi czasu nie liczą – nieszczęśliwe dzieci liczą go podwójnie, za nich.

Dwa domy dalej sytuacja się powtórzyła, tym razem jednak w znacznie łagodniejszej formie. Mały, piętrowy budynek był znacznie skromniejszy niż tamten, był jednak także lepiej utrzymany, przez co sprawiał przyjemniejsze wrażenie. Może poza ogłuszającym łoskotem wiertarki. A może jakiejś piły? No tak, trudno odróżniać takie sprzęty, kiedy ma się męża informatyka, który do przybicia jednego gwoździa na małą ramkę potrzebuje metrowej szafki po brzegi wypełnionej narzędziami. Gdyby chociaż potrafił nazwać przynajmniej część z nich, nie wspominając już o wiedzy, jak je zastosować… Wszelkie naprawy to istny koszmar, a kiedy nie może znieść mojego marudzenia, wzywa fachowca, najczęściej w postaci własnego ojca. No cóż, nie można mieć wszystkiego.

– Dzień dobry! Przyprowadziłam Małgosię! – Starała się wykrzyczeć najgłośniej, jak tylko się da, w stronę otwartej, szerokiej bramy garażu, kiedy ucichł ten nieokreślony hałas.

– Dobry, tej! Dobra, dzięki piękne. A nie gorąco temu oseskowi zamajtanemu w tym kimonie?

– Nie, dziękuję za troskę, wszystko w porządku. Nie zakładałam mu dziś kombinezonu i rękawiczek – zażartowała, ale ojciec dziewczynki chyba nie zrozumiał. Przytulił mocno córkę na przywitanie, tak mocno, że to Bożenie zrobiło się gorąco.

Dziewczynki pomachały sobie, oddalając się każda w swoją stronę. Już po chwili także Kasia i jej mama mijały swoją furtkę, szybko potupując po wąskiej ścieżce w stronę domu.

– Mamo, mogę, mogę, mogę?

– Ściągnij najpierw buty i kurtkę. – powiedziała Bożena, po czym znacznie głośniej dodała: – Już jesteśmy!

Kiedy obu im udało się uwolnić z cebulowych warstw zimowego odzienia, westchnęły szczęśliwe. Młodsza wersja Bożeny podskakiwała przy tym z podniecenia.

– Jak umyjesz ręce, dostaniesz Marcina, a ja podgrzeję obiad. Muszę go przecież najpierw odwiązać, wiesz o tym.

Pomimo tego, jak bardzo dojrzała, odkąd pojawiło się rodzeństwo, Kasia wciąż była dzieckiem. Zresztą dla Bożeny cała trójka zawsze nimi pozostanie, bez względu na wiek.

Z korytarza wolno przyczłapała pani Hanna. Spojrzała na dziewczynkę i przyłożyła palec do ust.

– Dorotka zasnęła? – spytała cicho Kasia.

– Tak – odpowiedziała sąsiadka.

– Oby na dłużej niż pół godziny. Ten jej ciągły katar kiedyś mnie wykończy… – mruknęła Bożena, licząc na chwilę względnego spokoju i krótką regenerację po spacerze.

MAJA

– Pa, pa. – Poruszyła ustami i pomachała dłonią.

– Pa, pa, pa! – odpowiedział jej z zza szyby niemy chór radosnych i smutnych głosików równocześnie.

Czy można to pogodzić? Oczywiście, choć nie każdy potrafi. Dzieci są jednak w tym mistrzami. Ale jak tu nie cieszyć się z możliwości wykorzystania nowej umiejętności, jaką jest machanie, jednocześnie bardziej czując, niż wiedząc, z czym to się wiąże.

Maja odwróciła się ponownie i przesłała kolejne buziaki w stronę okna, ponad własnoręcznie malowaną drewnianą furtką w kolorach tęczy. Po chwili znów się odwróciła i ruszyła lekko skocznym krokiem, na tyle, na ile pozwalał jej związany z wczorajszym świętem strój anioła, czyli za długa jak na jej metr pięćdziesiąt pięć alba lektorska, przewiązana białym cingulum, uzupełniona o parę białych skrzydeł – jak to na wysłannika niebieskiego przystało. Spojrzała za siebie raz jeszcze, ale wszystkie buzie, wystające ledwo ponad parapet, zniknęły, Wszystkie oprócz jednej – tego jednak Maja nie zauważyła. Nucąc swoją ulubioną kolędę, wcisnęła mocniej ręce w kieszenie nowego, kremowego płaszczyka.

– …pobudziły pasterzów, dobytku swego stróżów…

Ruszyła wzdłuż ulicy i minęła najpierw rząd domków-bliźniaków, takich samych jak ten, z którego dopiero co wyszła, pożegnawszy swoje szesnaście krasnoludków. No, dziś aniołków, pasterzy lub królów, choć wiekiem najbliżej im było do nowonarodzonego Jezusa. Wszyscy aktorzy jednak nie mogą grać tej samej roli, a piętnastu dublerów dla postaci, która nic nie mówi, to zdecydowanie za dużo.

Kierowała się w stronę mieszkania rodziców. Choć mieszkała tu od zawsze, nazywała to właśnie mieszkaniem rodziców. Od bardzo długiego czasu nie czuła już, że to także jej dom. Gdyby zmienić to i jeszcze parę innych rzeczy, wszystko byłoby idealnie. To był jednak za dobry dzień, aby myśleć o problemach. Tym bardziej, że dziś czwartek. Jej ulubiony dzień. Mimo utrudniającego jej ruchy przebrania szybko posuwała się naprzód. Dodatkowo pomagał jej wiatr, popychający ją do przodu. Ograniczył jej jednak nieco widoczność, rozwiewając na wszystkie strony jej rude loki.

– …a ludziom pokój na niskości…

„Co to ja mam teraz na zjeździe na studiach? – zaczęła się zastanawiać. – Muszę iść do promotorki, ale to standard. Minog zawsze chce wszystkich widzieć, nie wiadomo po co. No, ale jutro coś skrobnę i będzie co pokazać – choć wątpliwe, żeby cokolwiek zauważyła. Wojewódzki chce prezentację, którą już mam, i to chyba tyle. Całe szczęście, że zajęcia rozciągają się od ósmej do dwudziestej w oba dni i zawierają kilka okienek, tego jednak nie muszę nikomu mówić”. Jej bardzo wstępne przygotowanie się do weekendowych zajęć na Ogrodach przerwał jednak kolega, z którym w sobotę podczas studiów miała spędzić większą część dnia.

– Siema, będziesz jutro? – rzucił Paweł, lustrując ją zaciekawionym spojrzeniem, uważniejszym jednak niż zazwyczaj, jakkolwiek przyzwyczajony do jej modowych eksperymentów nic nie skomentował.

– Gdzie i o której?

– Tak ja zawsze.

– Co tym razem?

– To, co ostatnio

– Nie wiem jeszcze,

– Liczymy na ciebie. Daj znać wieczorem na fejsie. Możesz przyjść tak, jak teraz.

– Oki.

– To pa.

Po wstępnym umówieniu się na kolędowanie chłopak poszedł w swoją stronę, a ona ruszyła do klatki schodowej, wyciągając klucze. Już po chwili szybkim krokiem, na ile to było możliwe dla anioła, weszła na górę. Nacisnęła klamkę. Zamknięte. To dobrze. Odkluczyła i pierwszym przedmiotem, jaki zobaczyła, była wielka, biała dziecięca wanienka wypełniona mokrym praniem. A miało być tak pięknie… Pranie, mogące być najlepszym wyrazem pamięci o niej, oznaczało jednak, że matka nie wróci tak prędko. Będzie miała więc trochę czasu w spokoju, jeśli tylko ojciec nie wymyślił jeszcze wspanialszej niespodzianki, choćby w postaci kartki z napisem „upiecz ciasto – kochający tata”, czy sugerującej inne, kreatywne zajęcie, o którym Maja ani trochę nie marzyła, „bawiąc się cały dzień”, jak to określali jej ukochani rodzice. Stół w kuchni – najgorętsza stacja ich papierowej wymiany informacji – świecił jednak pustkami.

JANUSZ

– Hejka, no to do poniedziałku!

– Hej, trzymaj się, Rafał.

– Będziesz pamiętał? – spytał kolega, nie dowierzając.

– Tak, zapisane już mam w kalendarzu – odpowiedział błękitnooki blondyn, wsiadając do samochodu. Sekundę później zatrzasnął głośno drzwiczki i machinalnie przekręcił kluczyk swojego seata leona, zapinając pas. Ruszał z pracowniczego parkingu, wduszając jednocześnie kilka odpowiednich przycisków, by już po chwili usłyszeć ulubiony głos Gosztyły.

– Posłuchaj, Kormaczysko – zaczął. – Załóżmy, że kiedyś będziesz miał żonę.

– Mhm.

– Załóżmy też, że nigdy nie podniesiesz na nią ręki, ale obok ciebie będzie mieszkał facet, który swoją tłucze codziennie.

– Wiem, do czego… – Statystycznie rzecz biorąc, będziecie bić swoje żony co drugi dzień…1

– Kormak i żona, dobre sobie… – powiedział sam do siebie zmęczony tapicer i po chwili dodał smutno: – Chociaż pewnie bliżej jemu niż mnie.

Janusz pociągnął łyk zielonego jak trawa koktajlu, według niektórych w smaku również do niej podobnego, wduszając nogą odpowiedni pedał, by wskazówka poszybowała wyżej, niż trzeba.

– Byle do domu – burknął, wpadając w średniej wielkości dziurę. Standard polskich dróg. Tak przed, jak i niestety po Euro 2012, mimo że od tamtego lata minęły prawie kolejne cztery, dalej niewiele się w tej materii zmieniło. Zmienił się jednak on, choć – jak na ironię – bliżej mu było do tej dziury. Resztę drogi spędził na słuchaniu audiobooka, uważnie jadąc w kierunku domu.

Zaparkował po kilku standardowych rundkach wokół osiedla. Osiemnasta w piątek to zdecydowanie nie był dobry czas na parkowanie, ale kiedy był dobry? Jeśli szuka się miejsca na stale zapełnionych, małych, osiedlowych wyznaczonych miejscach, najlepiej jeździć maluchem albo połówką, jak to mówił Rafał – jego smarcik wciskał się wszędzie.

Koktajl i Rewizja jednak poprawiły Januszowi humor po kolejnym nudnym dniu w pracy, na tyle, że nie było już tak źle. Po trzykrotnym obejściu samochodu ruszył w stronę bloku, mijając idiotycznie pomalowany rower, nad którym na szybie po raz już kolejny widniał numer telefonu wraz z napisem „sprzedam” z wielkimi, desperackimi trzema wykrzyknikami na końcu.

Odkluczył drzwi i wszedł do przedpokoju, ściągając niebieskie nike. Trzypokojowe mieszkanie to było zdecydowanie więcej, niż potrzebował standardowy trzydziestoletni samotny mężczyzna. Janusz jednak szybko zaaranżował swoją przestrzeń tak, by nie przytłaczała ani nadmiarem, ani pustką, którą czuł w środku. W sprawach uczuciowych, podobnie jak mieszkaniowych, był raczej minimalistą. Nie uważał się za… jak to się nazywa? Dekoratora, a może designera? Obecnie najlepiej, aby wszystko było designerskie. W swojej branży widział tyle układów, motywów, wzorów, folderów, jak ma stać, jak ma wyglądać, a coraz częściej także co mają robić: fotel, kanapa, krzesło czy puf, że swoje M-3 urządził całkiem z gustem. Zero niepotrzebnych bibelotów, przez co mieszkanie dużo łatwiej było ogarnąć. Włączył komputer i zaczekał, aż umieszczone na obudowie jabłuszko rozświetli się białawą poświatą.

HONORATA

– Ile płacę?

– Pięćdziesiąt osiem złotych pięćdziesiąt dwa grosze.

– Co proszę?!

– Pięćdziesiąt osiem złotych pięćdziesiąt dwa grosze – powtórzyła głośniej, lecz spokojnie ekspedientka, przyzwyczajona, że osiedlowy sklepik w sobotę rano okupowany był przeważnie przez niedosłyszących klientów.

– Niech pani nie krzyczy, ja dobrze słyszę, tylko uszom nie wierzę, za maluśki bochenek chleba, kilka plasterków szynki, parę kości na rosół, zielenina do smaku, mleko, jajka, mały pasztecik, srajtaśma…

– Proszę się wyrażać, dziecko za panią stoi. Ceny są na półkach pod każdym produktem. Poproszę pięćdziesiąt osiem złotych pięćdziesiąt dwa grosze.

– Proszę!

Oburzona starsza pani wyciągnęła przed siebie nowiusieńki banknot z wizerunkiem poczciwego Zygmunta Starego, na złość młodej kasjerce. Kiedy jednak zobaczyła na plakietce jej imię, takie samo jak jej wnuczki, trochę się zawstydziła i wybąkała:

– Mogę poszukać końcówki.

– Dziękuję, nie trzeba – odrzekła kulturalnie tamta, widać jednak było, że cała gotuje się ze złości. Szybko wydała resztę i ze sztucznym uśmiechem życzyła jeszcze osiedlowej jędzy miłego dnia.

Jak co sobotę, Honorata zrobiła zakupy, którymi były wypełnione po brzegi dwie siaty.

– Zdzierstwo, prawdziwe zdzierstwo, za to bym miała nowe buty do trekkingu. Człowiek coś jednak jeść musi – mamrotała do siebie niewysoka staruszka w słonecznych okularach i bordowym płaszczu za kolana.

Zeszła po schodkach i szybkim marszem ruszyła w stronę swojego bloku. Poprawiła futrzaną, lisią czapkę, by ta już po chwili zsunęła jej się z niesfornych białych loczków, okalających jej stale zaciętą, pomarszczoną twarz.

Wpisała czterocyfrowy kod – rok urodzenia wnuczki – by już po chwili móc otworzyć jeszcze kolejne i kolejne drzwi. Zanim jednak dostała się do tych ostatnich, usłyszała jakiś hałas, a potem płacz dziecka. Rozpaczy jednak nikt chyba nie zamierzał rozproszyć i utulić, jednostajny ryk przeszedł w jęk, a potem w coraz cichszy szloch. „Muszę w końcu powiedzieć sąsiadce, co tu się dzieje pod jej nieobecność – pomyślała. – Tak nie może być. Biedna mała…”

------------------------------------------------------------------------

1 Remigiusz Mróz, Rewizja, wyd. Czwarta Strona, s. 90.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: