Daleko, coraz bliżej - ebook
Daleko, coraz bliżej - ebook
Przejmująca powieść o trudnych powrotach do dzieciństwa w dorosłym życiu.
Trzej bracia, Nils, Benjamin i Pierre, jadą na drugi koniec kraju na działkę nad jeziorem, by rozsypać prochy zmarłej matki i wypełnić jej ostatnią wolę. Żaden z nich nie odwiedził tego miejsca od lat. To właśnie tu dwie dekady wcześniej doszło do tragedii, która położyła się cieniem na życiu ich rodziny. Powrót do miejsca, z którego tak bardzo pragnęli uciec, wywołuje u każdego z nich niechciane wspomnienia.
Jako dzieci nieustannie musieli zabiegać o miłość i uwagę rodziców, a ciągła rywalizacja działała na nich wyniszczająco. Lata rozłąki jeszcze bardziej oddaliły braci od siebie. Powrót nad jezioro jest niczym podróż w czasie. Bracia wcielają się w swoje dawne role, do głosu dochodzą tłumione latami emocje, żale i wzajemne pretensje, a granica między miłością a nienawiścią jeszcze nigdy nie była tak cienka...
Czy Benjaminowi, Nilsowi i Pierre’owi uda się ponownie zbudować więzi, które rozpadły się pod wpływem tragicznych wydarzeń?
Powieść Alexa Schulmana jest błyskotliwa, pełna dramatyzmu i nie pozwala czytelnikowi zachować obojętność. Zaskakuje oryginalną konstrukcją i trzyma w emocjonalnym napięciu do nieoczekiwanego finału.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-1670-4 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
GODZ. 23.59
Radiowóz brnie wolno przez niebieskawą zieleń, podążając leśnym traktem prowadzącym do gospodarstwa. Są tam dom i jezioro. Dom sterczy samotnie na cyplu, na tle nigdy do końca nieciemniejącej czerwcowej nocy. To prosty drewniany budynek o zaburzonych proporcjach, sięgający nieco wyżej, niż powinien. Biała farba na węgłach łuszczy się i zwisa płatami, a czerwona ściana po południowej stronie wyblakła na słońcu. Omszałe dachówki zrosły się ze sobą, przez co dach wygląda jak skóra prehistorycznego zwierza. Jest całkiem bezwietrznie i trochę chłodno, szyby pokrywa u dołu mgiełka. Z jednego z okien na piętrze wylewa się jaskrawożółte światło.
W dole rozpościera się jezioro, błyszczące i gładkie, otoczone brzozami rosnącymi tuż nad samą wodą. Jest też sauna, z której chłopcy korzystali z ojcem w letnie wieczory, a potem szli do wody, stąpając chwiejnie po ostrych kamieniach, jeden za drugim, z rękami rozłożonymi dla równowagi, jak przybici do krzyża. „Ale przyjemnie!” – wykrzykiwał tato, rzucając się do wody, jego głos płynął śpiewnie nad jeziorem, a potem zapadała cisza, jaka istniała tylko tu, w tym miejscu położonym z dala od wszystkiego, cisza, która czasem Benjamina przerażała, a kiedy indziej wywoływała w nim wrażenie, że wszystko wokół nasłuchuje.
Kawałek dalej przy brzegu stoi szopa na łódkę. Drewno zbutwiało i cała konstrukcja pochyla się nad wodą. A powyżej są stodoła z obórką, z belkami przeżartymi przez miliony termitów i śladami zwierzęcych odchodów, które wsiąkły w betonową wylewkę przed siedemdziesięcioma laty. Między stodołą a domem jest mały trawnik, na którym chłopcy grali kiedyś w piłkę. Teren nieco opada, więc ten, kto gra plecami do jeziora, ma pod górkę.
Tak wygląda scena. Kilka małych budynków ustawionych na trawniku, za nimi las, a przed nimi woda. To niedostępna okolica, tak samo opuszczona teraz, jak i dawno temu. Jeśli się stanęło na samym krańcu cypla i spojrzało przed siebie, nie dostrzegało się żadnego śladu ludzkiego życia. Raz po raz słyszeli samochód przejeżdżający drogą po drugiej stronie jeziora, odległy warkot silnika pracującego na niskich obrotach, a w suche letnie dni mogli też dostrzec wzbijającą się ponad las chmurę pyłu. Nikogo jednak nie spotykali, byli sami w tym miejscu, którego nie opuszczali i którego nikt nie odwiedzał. Jednego dnia zobaczyli myśliwego. Chłopcy bawili się w lesie, a on nagle się tam zjawił. Ubrany na zielono mężczyzna o siwych włosach przemykał bezgłośnie między świerkami w odległości dwudziestu metrów. Mijając chłopców, spojrzał na nich wzrokiem bez wyrazu, położył palec wskazujący na ustach, po czym znów ruszył między drzewa i po chwili zniknął. Jego obecności nigdy nie wyjaśniono, jakby był tajemniczym meteorytem, który zbliżył się na niebezpieczną odległość, ale pomknął dalej po niebie, nie trafiwszy w cel. Chłopcy nigdy później o tym nie rozmawiali, a Benjamin czasem się zastanawiał, czy to się w ogóle wydarzyło.
Od zmierzchu minęły dwie godziny, radiowóz ostrożnie toczy się w dół leśną drogą. Mężczyzna siedzący za kierownicą patrzy z obawą przed maskę, próbując ocenić, co za moment znajdzie się pod podwoziem podczas tej przejażdżki w dół wzniesienia, potem pochyla się nad kierownicą i spogląda w górę, ale i tak nie udaje mu się dostrzec czubków drzew. Świerki wyrastające ponad dom mają niewyobrażalne rozmiary. Były gigantyczne już wtedy, kiedy chłopcy byli mali, a teraz… Sięgają trzydziestu, czterdziestu metrów wzwyż. Ojciec zawsze był dumny z żyzności tutejszej gleby, jakby to była jego zasługa. Na początku czerwca wtykał w ziemię sadzonki rzodkiewek i już po jakichś dwóch tygodniach ciągnął dzieci do ogródka, by pokazać im rządek wyzierających spod gleby czerwonych punkcików. Mimo to nie można całkiem polegać na tej działce, tu czy tam ziemia jest zupełnie martwa. Jabłonka, którą tato podarował mamie na urodziny, wciąż tkwi w miejscu, w którym ją zasadził, ale nie rośnie ani nie wydaje owoców. Gdzieniegdzie gleba jest pozbawiona kamieni, czarna i ciężka – w innych miejscach skała sięga wysoko, chowa się tuż pod warstwą trawnika. Kiedy tato stawiał ogrodzenie dla kur, czasem łopata wchodziła w ziemię gładko, bezgłośnie przecinając ciężką od deszczu trawę, a innym razem zgrzytała żałośnie o kamień tuż pod powierzchnią, tato wydawał okrzyk, a jego rękami wstrząsały drgania stawiającej opór skały.
Policjant wysiada z auta. Wprawnym, szybkim ruchem ścisza przypięte do ramienia radio wydające swoje dziwne popiskiwania. Jest wysoki. Przytroczone do jego pasa sfatygowane matowoczarne wyposażenie sprawia, że wydaje się mocno zakotwiczony, jakby jego ciężar ściągał go ku powierzchni ziemi.
Światła radiowozu połyskują nad wysokimi świerkami.
Jest w tej niebieskiej poświacie, w górach błękitniejących na tle jeziora i połyskującym radiowozie coś, co można by namalować na płótnie.
Policjant robi kilka kroków w stronę domu i przystaje.
Z wahaniem przygląda się zastanej scenie. Trzej mężczyźni siedzą jeden obok drugiego na kamiennych schodkach prowadzących do drzwi wejściowych domu. Obejmują się i płaczą. Są ubrani w garnitury i krawaty. Obok na trawie stoi urna. Policjant nawiązuje kontakt wzrokowy z jednym z nich. Mężczyzna wstaje. Dwaj pozostali zostają na swoich miejscach, wciąż się obejmując. Są przemoczeni, potargani i wyglądają na rannych, i policjant już rozumie, dlaczego wezwano karetkę.
– Jestem Benjamin. To ja wezwałem pomoc.
Policjant obmacuje kieszenie w poszukiwaniu notatnika. Nie wie, że tej historii nie da się tak po prostu spisać na skrawku papieru, nie ma świadomości, że właśnie wkroczył w zakończenie opowieści ciągnącej się od kilku dziesięcioleci, tej o trzech braciach, których dawno temu coś wyrwało z tego miejsca, a teraz zostali zmuszeni, by wrócić, a wszystko tutaj nierozerwalnie się ze sobą łączy, żaden element nie stanowi odrębnej całości i niczego nie da się wytłumaczyć w oderwaniu od drugiego. Ciężar tego, co właśnie się tu odbywa, jest ogromny, ale to, co najważniejsze, rzecz jasna już się wydarzyło. Scena na kamiennych schodkach, płacz braci, ich opuchnięte twarze i krew to tylko ostatni krąg na wodzie, ten najodleglejszy, najbardziej oddalony od miejsca, gdzie uderzył kamień.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji