Daleko od Wawelu - ebook
Daleko od Wawelu - ebook
Czy Lech Kaczyński był prezydentem pomnikowym? Niektórzy tego by chcieli i tak go opisują, zwłaszcza po katastrofie smoleńskiej. Są też i tacy, którzy potępiają wszystko, co zrobił prezydent. Doszukując się historii często całkiem niedorzecznych. Michał Majewski i Paweł Reszka po raz pierwszy przecinają wszystkie te jałowe dyskusje: nie jest tak wspaniale, jak chcieliby gorący zwolennicy, ani tak fatalnie, jak imputują przeciwnicy. Na pewno jednak jest kontrowersyjnie…
Autorzy dotarli do faktów dotychczas nieznanych. Przez niemal całą kadencję Kaczyńskiego, aż do tragicznego jej zakończenia byli w stałym kontakcie z najbliższymi współpracownikami głowy państwa.
W tej książce odnajdziemy liczne ich wypowiedzi, czasami pod nazwiskiem, czasem anonimowe. Z ich opowieści wyłania się pełny obraz tego, co działo się za zamkniętymi drzwiami Pałacu Namiestnikowskiego.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7700-047-2 |
Rozmiar pliku: | 1 001 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miesiącami przyglądaliśmy się Lechowi Kaczyńskiemu i jego otoczeniu, które nazwaliśmy „strasznym dworem”. Napisaliśmy o tym kilka tekstów, za które urzędnicy publicznie nas rugali, a w rozmowach przy kawie przyznawali rację. Ludzie prezydenta nigdy nie zerwali z nami kontaktów. Ciągle opowiadali, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami Pałacu Prezydenckiego. Książka, która jest złożona w dużym stopniu z ich opinii i wypowiedzi, była na ukończeniu na początku kwietnia 2010 roku. Miała być głosem w dyskusji o tym, jaka była prezydentura Lecha Kaczyńskiego.
Przed publikacją chcieliśmy porozmawiać z prezydentem i kilkoma jego ministrami. Pałac zastanawiał się przez długie tygodnie. Planowana książka niepokoiła otoczenie głowy państwa i jego samego. Prezydencki minister osobiście dzwonił do jednego z naszych rozmówców, prosząc, by nie udzielał nam wypowiedzi. Potem nastąpił przełom. Zostaliśmy zaproszeni do Pałacu i poinformowano nas, że jest zgoda na wywiad z prezydentem i jego urzędnikami. Na przeszkodzie stanęła drobna okoliczność techniczna. Prezydent leciał do Smoleńska i nikt w rozgardiaszu przygotowań do wizyty nie miał głowy do spotykania się z reporterami. Wszystko miało odbyć się więc „zaraz po 10 kwietnia”…
Postanowiliśmy niczego nie zmieniać w tej książce. Nie wycięliśmy żadnego fragmentu. Nie dodaliśmy żadnych historii. W niektórych cytatach – z oczywistych powodów – zmieniliśmy czas z teraźniejszego na przeszły. Dokonaliśmy poprawek redakcyjnych. To wszystko.
Książka nie pokazuje pomnikowego Lecha Kaczyńskiego, a polityka pełnego sprzeczności, takiego, jakim widzieliśmy go przed 10 kwietnia.
Część pierwsza
Straszny dwór
TYTUS
Mały piesek rasy terier szkocki wabił się Tytus. Gdy Tupolew rozpędzał się po pasie startowym, prezydent albo prezydentowa trzymali go na smyczy. Kiedy maszyna osiągała wysokość przelotową, biegał po pokładzie, a czasem wchodził do kabiny pilotów. Bywało, że – gdy para prezydencka nie widziała – lotnicy musieli Tytusa poczęstować lekkim kopniakiem. Wtedy pies stawał przy drzwiach do salonki. Najpierw patrzył na swoje odbicie, a potem zaczynał ujadać. Potrafił tak przez 15 albo 20 minut. Pasażerom pękały głowy. Byli bezradni. Pan prezydent, widząc na sobie błagalne spojrzenia współpracowników, tylko rozkładał ręce: „No co mam zrobić? Przecież go nie oddam!”.
Teriera pomogła wybrać Kaczyńskim znajoma – Hanna Fołtyn-Kubicka. Już w hodowli odradzano tego szczeniaka, bo wyraźnie trzymał się z daleka od grupy, ale Kaczyńscy się uparli i nie było wyjścia. Tytus był kompletnie niewychowany. Kiedy wychodził na przechadzkę z Pałacu, prezydenccy urzędnicy informowali się nawzajem: „Bestia w ogrodzie!”.
Tytus był łącznikiem z dawnym normalnym życiem, które zmieniło się w sprawowanie urzędu. Był więc nietykalny, cieszył się absolutną wolnością. Łapał za nogawki, kąsał nieważne, czy ministra, czy oficera BOR-u. Nie przepuszczał nawet właścicielowi. Kaczyńskiemu głupio się było przyznać, że szarpie go własny pies. Opowiadał więc lekarzowi bajki. Na przykład, że zaczepił nogawką o ogrodzenie.
Choć domowe zwierzę zawsze „dobrze robi” politykowi (jak mówią fachowcy od PR-u, „ociepla wizerunek”), ludzie bliscy Kaczyńskiemu niechętnie rozmawiali o Tytusie:
„Co mam wam powiedzieć? Że prezydent nie radzi sobie z terierem? Zaraz zapytalibyście: »A z Polską sobie radzi?«” – mówił jeden z jego współpracowników.ROZDZIAŁ I.
WIELKA KŁÓTNIA BRACI
Lech Kaczyński nie miał obsesyjnej żądzy zdobycia prezydentury. W 2005 roku nie był też faworytem. Donald Tusk wyprzedzał go we wszystkich sondażach. Porażka była wpisana w scenariusz. Nie byłaby zresztą osobistą klęską kandydata. Kaczyński, inaczej niż wielu posłów czy ministrów, miał życie poza polityką. Kilka tygodni przed decydującym starciem zwierzał się jednej z urzędniczek w warszawskim magistracie. Mówił jej, że świat się nie zawali, jeśli przegra. Nie rozdzierał szat, przyjmował ewentualną porażkę spokojnie. Zapowiadał, że dokończy sprawy związane z zarządzaniem miastem i pewnie na drugą kadencję w stolicy nie wystartuje, bo kierowanie Warszawą to ciężki kawałek chleba. Wspominał, że chce mieć więcej czasu, by zająć się karierą naukową, profesorskim życiem.
Była jeszcze jedna, ważniejsza okoliczność. Lech Kaczyński był kandydatem PiS-u w wyborach prezydenckich. Jego brat, liderem listy Prawa i Sprawiedliwości w wyborach parlamentarnych. Wszyscy współpracownicy zdawali sobie sprawę, że Lechowi znacznie bardziej zależy na sukcesie bliźniaka niż na własnej karierze politycznej.
25 września 2005 roku do prezydenckich rozstrzygnięć zostawał jeszcze miesiąc, gdy bracia spotkali się przy ulicy Nowogrodzkiej w siedzibie partii, by oczekiwać na wynik wyborów do Sejmu. W pokoju oprócz braci była ich matka, jej znajomi – Bolesław Hozakowski z małżonką oraz kilku najbliższych polityków, w tym Adam Bielan i Michał Kamiński dyrygujący kampanią wyborczą.
„Gdy z ekranu padło potwierdzenie, że PiS zwyciężyło, Jarosław uradował się jak dziecko. Ale Adam i Michał dali mu się cieszyć ledwie przez kilkanaście sekund. Chwilę później zaczęli przekonywać, że nie może być premierem, bo pogrzebie prezydenckie szanse brata. Odarli go z tego zwycięstwa natychmiast tym zarządzaniem, chęcią kontrolowania wydarzeń” – opowiadał nam polityk z PiS-u.
Adam Bielan wspomina: „Cieszyłem się, ale nie miałem tęgiej miny. Siedziałem sobie z boczku i raz Lech, drugi raz Jarosław podchodzili z pytaniem: »Co pan się tak martwi?«. »Mamy 4 tygodnie do wyborów prezydenckich. Zastanawiam się, jak teraz walczyć z Donaldem Tuskiem«, odpowiadałem im”.
Z sondaży wynikało, że Polacy niechętnie przyjmą sytuację, w której bliźniacy obejmą dwa najważniejsze urzędy w państwie – premiera i prezydenta. Tak więc gdyby Jarosław zaczął formować rząd, znacząco zmniejszyłoby to szansę Lecha na prezydenturę. Przed wyborami parlamentarnymi nie podjęto decyzji, co robić w takiej sytuacji, odłożono ją na później. Scenariusz podwójnego zwycięstwa był nazbyt optymistyczny.
„Nie ma co zapeszać”, mówili bracia. Ale teraz sytuacja zmieniła się radykalnie. Każdy dzień zwłoki, odsuwania decyzji, zmniejszał szansę zdobycia prezydentury przez kandydata PiS-u. Trzeba było powiedzieć sobie prawdę – jeśli zwycięska partia ogłosi, że Jarosław Kaczyński będzie premierem, to Lech najpewniej nie zostanie głową państwa. Ale on odrzucał logiczne argumenty spin doktorów, czyli Kamińskiego i Bielana. Upierał się, że to brat powinien stanąć na czele gabinetu, i już. Nawet gdyby miało go to pozbawić prezydenckiego fotela.
Powyborczy poniedziałek przeszedł bez konkluzji. We wtorek Bielan i Kamiński zajechali na Nowogrodzką i bez pardonu wbili się do gabinetu prezesa na wiele godzin. Dyskusja dotyczyła tego, dlaczego Jarosław Kaczyński nie może stanąć na czele rządu, potem mówiono, kto w takim razie mógłby zostać premierem. Padły nazwiska Ludwika Dorna, Kazimierza Michała Ujazdowskiego. W końcu stanęło na zakolegowanym z Bielanem i Kamińskim Kazimierzu Marcinkiewiczu.
„Miał dobre relacje z politykami Platformy, w szczególności z Janem Rokitą, który w kampanii występował jako platformerski »premier z Krakowa«. To było ważne” – opowiada Bielan. „Dlaczego ważne?” – zapytaliśmy. „Negocjacje na temat koalicji PO-PiS miały być ważnym elementem na finiszu kampanii Lecha. Chodziło o pokazanie, że obóz Kaczyńskich chce dzielić się władzą i jest skłonny do kompromisów”.
W trakcie rozmowy w gabinecie prezesa pojawiła się jeszcze jedna zachęta, by wbrew woli Lecha Kaczyńskiego za budowanie gabinetu zabrał się Marcinkiewicz. Przez pośrednika – Wiesława Walendziaka – przyszedł sygnał, że Jan Rokita gotów jest negocjować z Marcinkiewiczem powołanie wspólnego rządu PiS-u i PO.
Jarosław Kaczyński chciał mieć pewność, że to nie jest blef. Poprosił, żeby go połączyć z Rokitą. Bielan z Kamińskim szybko zadzwonili do Łukasza Pawłowskiego, ówczesnego asystenta Rokity. Niebawem zatelefonował Rokita i potwierdził Kaczyńskiemu, że gotów jest prowadzić negocjacje koalicyjne z Marcinkiewiczem. Prezes spytał: „Czy mogą podać tę wiadomość publicznie?”. Rokita nalegał, by mógł sam z siebie tego nie mówić, chyba że dostanie pytanie od któregoś z dziennikarzy. Po tej rozmowie Jarosław poprosił, żeby przyprowadzić Marcinkiewicza. „Poszedłem po niego. Nie powiedziałem Kazimierzowi, o co chodzi. Chciałem, żeby dowiedział się od prezesa. Tak się stało. Marcinkiewicz był ogromnie poruszony tym, co usłyszał” – wspomina Bielan.
Sytuacja robiła się gorąca. W siedzibie partii koczowali dziennikarze, którzy żądali wreszcie odpowiedzi na najważniejsze pytanie: kogo PiS wystawia na premiera?
Kiedy prezes i jego przyboczni zbierali się na konferencję, jeszcze raz zadzwonił Rokita. Sekretarka przekazała, że rozmówca jest na linii. Kaczyński obawiał się, że Rokita telefonuje, żeby wycofać się ze swych deklaracji. „Proszę przekazać, że już zeszliśmy na konferencję”, polecił sekretarce prezes. Trzy minuty później Kaczyński ogłosił, że PiS chce, by premierem był Marcinkiewicz. Brat wpadł w złość. Wiadomo to, bo Jarosław Kaczyński zadzwonił do niego tuż przed konferencją. Połączono rozmowę. Gdy Lech dowiedział się, że to nie brat ma budować rząd, dostał piany. „Może ja podjadę i porozmawiamy, przedstawię ci argumenty. Gdzie ty teraz jesteś?”, próbował negocjować Jarosław. „Nie powiem ci, gdzie jestem!”, usłyszał. Potem Lech rzucił słuchawkę.
„Czy brat był niezadowolony? Po prostu wściekły! Od 56 lat się tak nie pokłóciliśmy. Przez kilka dni nie odbierał ode mnie telefonów!”, mówił we „Wprost” Jarosław Kaczyński. Ruch z Marcinkiewiczem się opłacił i na pewno przyczynił się do zwycięstwa Lecha Kaczyńskiego.
Miesiąc później. Pokój na pierwszym piętrze Politechniki Warszawskiej. 23 października, zbliża się godzina 22. Przed wejściem tłoczą się dziennikarze, po korytarzach krążą politycy i celebryci, którzy postawili na Donalda Tuska. Swoich mistrzów, żeby pogrzali się w blasku zwycięzcy, przysłał nawet zawodowy promotor bokserski Andrzej Wasilewski. Ale zwycięstwa nie ma. Jest druga w ciągu kilku tygodni klęska.
Donald Tusk nie chce się pokazać, skomentować wyniku wyborów prezydenckich. Przegrał na samym finiszu, choć był murowanym faworytem. Przegrał na dodatek z Lechem Kaczyńskim, któremu jeszcze kilka miesięcy wcześniej nie dawano szans w sondażach. I jeszcze dziadek z Wehrmachtu wyciągnięty Tuskowi na ostatniej prostej. Czegoś takiego lider Platformy się nie spodziewał. Polityk tej partii Rafał Grupiński opowiadał nam, że Tusk nie wiedział o przeszłości swego dziadka. Według Grupińskiego rodzina wcześniej nie mówiła o tym Donaldowi Tuskowi.
Tłum pod drzwiami rzednie, reporterzy tracą nadzieję, że przegrany lider wypowie się publicznie. Tusk opuszcza Politechnikę późno, jest po kilku winach. Jedzie ze strategiem swojej kampanii Natalią de Barbaro do knajpy przy ulicy Foksal. Stamtąd dzwonią do Jana Rokity. „Przyjedź”, słyszy Rokita w słuchawce. Na Foksal zastaje Tuska w fatalnej formie, lider PO zapada się w sobie, jest opuszczony, pełen najgorszych myśli. Wie, jaki los najczęściej spotyka przywódców, którzy przegrywają dwie teoretycznie wygrane kampanie wyborcze z rzędu.
Lech Kaczyński był wtedy pięć kilometrów od gwarnej ulicy Foksal. Sprosił około trzydziestu współpracowników do restauracji Tradycja na Dolnym Mokotowie. Jednym z gości imprezy był Robert Draba, wiceprezydent Warszawy u boku Kaczyńskiego, a potem minister w Pałacu.
Draba mówił nam, że tamtego wieczora Lech Kaczyński na pewno wzniósł toast, ale nie zapadł on w pamięć przyszłego ministra. Draba tłumaczył nam, że jego szef nie znosił przemów, sztucznej pompy, a wśród znajomych zachowywał się skromnie. Według ministra Kaczyński powiedział raptem kilka zdań i uniósł kielich. Nie celebrował chwili. Ale nie ma co kryć, że był to wieczór pełnego tryumfu. Kilka godzin wcześniej późniejszy prezydencki minister i współautor sukcesu Michał Kamiński wołał do gości wieczoru wyborczego PiS-u w Pałacu Kultury i Nauki: „Gdyby nie trwająca cisza wyborcza, to bym państwu powiedział, żebyście poszli do bufetu i zjedli ostatnie kanapki w III RP. Za pół godziny na tej sali wystąpi prezydent IV RP!”.
Wystąpił. Wypowiedział słynne zdanie adresowane do Jarosława Kaczyńskiego: „Panie prezesie, melduję wykonanie zadania!”. Slogan, który przez przeciwników został zapamiętany Kaczyńskiemu jako symbol uległości wobec brata.