Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Dam radę, a jak nie, to się rozjadę - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
7 maja 2025
E-book: EPUB, MOBI
43,90 zł
Audiobook
54,90 zł
43,90
4390 pkt
punktów Virtualo

Dam radę, a jak nie, to się rozjadę - ebook

Jestem kobietą podobną do Ciebie. Rozumiem to, że masz ch*jowe dni. I że zdarza ci się siarczyście przekląć, bo ktoś nadepnął Ci na odcisk. Wiem, że czasem nie masz ochoty być najlepszą wersją siebie. Ani słuchać rad coachów, którzy twierdzą, że „możesz wszystko”, gdy Ty nie możesz, bo nie dajesz rady.

Nie zamierzam motywować cię do zostania superbohaterką. Zamiast tego powiem Ci: dziewczyno, odpuść, kiedy nie masz siły. A jeśli padniesz z bezsilności, to sobie poleż i się porządnie wybecz.

I czasem miej wyjebongo na wszelkie pierdolongo.

Ludzie będą gadać, taka ich natura. I co z tego? Nic. Odejdź z miejsc, które Ci nie służą, i od ludzi, z którymi Ci nie po drodze. Nikt nie wie o twoich łzach, twojej walce, stratach, które przeżyłaś.

Ta książka jest o tym, że ja i Ty nie zawsze nie dajemy radę, że czasem ktoś złamie nam serducho albo zawiedzie nasze zaufanie. Znajdziesz tu mnóstwo anegdotek z życia mojego oraz gości podcastu, który prowadzę. Z dużą dawką humoru i dystansu do siebie zabiorę cię w podróż, która bawi, wzrusza, a przede wszystkim podnosi na duchu.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68381-28-3
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

Nie daj so­bie wmó­wić, że gdzieś nie pa­su­jesz albo że jest coś z tobą nie tak

Nawet nie wiesz, ile razy mia­łam ta­kie wra­że­nie, że nie pa­suję. Że nie ten świat, nie ta prze­strzeń, nie te za­sady. Jak­bym pró­bo­wała wci­snąć się w ramy, które nie są dla mnie, a ja z na­tury je­stem za bar­dzo... hmm, za bar­dzo sobą, żeby się do­pa­so­wać.

Przez kil­ka­na­ście lat miesz­ka­łam w Szko­cji. Piękny kraj, lu­dzie uśmiech­nięci, otwarci, życz­liwi. Tam, gdy tań­czysz w środku dnia na ulicy, to nie pa­trzą na cie­bie jak na wa­riatkę. Pa­trzą, jakby chcieli do­łą­czyć. Je­śli sa­mo­chód ze­psuje ci się na środku drogi, nikt na cie­bie nie trąbi i nie rzuca wy­zwi­skami, po pro­stu lu­dzie się za­trzy­mują i ci po­ma­gają. A po­tem wró­ci­łam do Pol­ski. I co? Tu ta­kie wieczne spię­cie zada. Se­rio, jak­by­śmy wszy­scy mieli ki­jek wmon­to­wany fa­brycz­nie i za nic nie dało się go wy­jąć.

Chcemy być tacy „pro”, ta­kie szmery ba­jery, że niby tacy no­wo­cze­śni, świa­towi, otwarci. Jed­nak prawda jest ta-ka, że czę­sto je­ste­śmy więź­niami swo­ich prze­ko­nań. A to „nie wy­pada”, a to „Co lu­dzie po­wie­dzą?”, a to „Ko­bieta w twoim wieku po­winna...”.

Po­winna co? Pro­szę bar­dzo, wskaż­cie mi ten prze­pis na ży­cie, to z cie­ka­wo­ści prze­czy­tam. Na­prawdę, daj­cie mi ten pod­ręcz­nik, w któ­rym jest na­pi­sane, co ko­bieta w moim wieku „po­winna”. A naj­le­piej od razu z ta­belką i po­dzia­łem na de­kady, że­by­śmy nie mieli wąt­pli­wo­ści, co ro­bić w wieku dwu­dzie­stu, trzy­dzie­stu, czter­dzie­stu czy sześć­dzie­się­ciu lat.

Ostat­nio zna­joma po­wie­działa mi:

– W twoim wieku po­win­naś się uspo­koić.

Prze­krzy­wi­łam głowę i spoj­rza­łam na nią.

– Uspo­koić? Co masz na my­śli?

– No wiesz... nie szy­bo­wać w chmu­rach. – Na­wią­zała w ten spo­sób do mo­jego ostat­niego lotu na pa­ra­lotni. – Nie my­śla­łaś o tym, że mo­głaś spaść?

Za­śmia­łam się.

– Mo­głam. Jed­nak rów­nie do­brze może mnie po­trą­cić sa­mo­chód. Mogę się za­krztu­sić jabł­kiem. A nie daj Boże kostką lodu.

Jej mina mó­wiła wszystko. Nie ro­zu­miała mnie, ale ja już dawno prze­sta­łam ocze­ki­wać, że ktoś mnie zro­zu­mie.

Bo wi­dzisz, ko­bieta w moim wieku nie musi się „uspo­ka­jać”. Nie musi prze­stać ma­rzyć, pró­bo­wać, do­świad­czać. Nie mu­szę wy­bie­rać mię­dzy spo­koj­nym ży­ciem a tym, co spra­wia, że serce bije szyb­ciej.

Bo to jest wła­śnie to. Ży­cie jest kru­che, nie­prze­wi­dy­walne. Mo­żesz przez nie przejść, sie­dząc ci­cho w ką­cie i trzy­mać się tego, co bez­pieczne, co „wy­pada”, ale czy wtedy ży­jesz?

Kiedy lecę na pa­ra­lotni, czuję, że żyję. Kiedy tań­czę na ulicy, czuję, że żyję. Kiedy ro­bię coś, co inni uwa­żają za sza­lone, wiem, że je­stem sobą.

Więc nie, nie uspo­koję się. Nie prze­stanę ma­rzyć. Nie prze­stanę pró­bo­wać. Bo ko­bieta w moim wieku po­winna ro­bić to, co ją uszczę­śli­wia. Nie­ważne, co lu­dzie po­wie­dzą.

Bo na końcu dnia, kiedy słońce za­cho­dzi, a ty zo­sta­jesz sama ze sobą, nie li­czy się to, co wy­pa­dało, co „po­win­naś”. Li­czy się to, czy mo­żesz spoj­rzeć w lu­stro i po­wie­dzieć: „Dzi­siaj ży­łam”.

A ja żyję. I za­mie­rzam żyć da­lej, szy­bu­jąc w chmu­rach – do­słow­nie i w prze­no­śni.

Je­stem doj­rzałą ko­bietą. To fakt, ale wiesz co? Ko­cham żyć. Po pro­stu. Ko­cham ży­cie ta­kim, ja­kie jest, z jego wszyst­kimi dzi­wac­twami i ab­sur­dami. Kiedy mam ochotę za­tań­czyć, to tań­czę. Gdy chcę na­grać fil­mik, to na­gry­wam. Żyję tak, jak chcę, bo wiem, że je­dyne, co na­prawdę mamy, to ten mo­ment tu i te­raz.

I po­tem wrzu­cam fil­mik na moje so­cial me­dia, na przy­kład jak tań­czę z ja­kimś fa­ce­tem, i za­czyna się wiel­kie la­rum: „Ale jak to? Za­tań­czy­łaś «z ob­cym chło­pem»”. Do­sta­łam ta­kie za­py­ta­nie, a ja za­sta­na­wiam się, jaki był jego cel. Za­tań­czy­łam z ob­cym, bo mój nie chciał. Za­tań­czy­łam, bo lu­bię tań­czyć, więc od­po­wie­dzia­łam: „Za­tań­czy­łam, no i co?”.

Za­wsze ktoś musi sko­men­to­wać. Że „to nie wy­pada”, że „w tym wieku”, że „to nie pa­suje”. A ja mó­wię: „Nie pa­suje? Ale komu?”. Bo je­śli mia­ła­bym pa­so­wać do świata, w któ­rym wszystko jest ta­kie sztywne i po­ważne, to ja dzię­kuję. Wolę nie pa­so­wać.

Pa­mię­tam, jak kie­dyś zna­joma za­py­tała:

– Ga­bry­sia, ty się nie bo­isz zro­bić z sie­bie głupka?

A ja jej na to:

– Ko­chana, ja już tyle razy w ży­ciu zro­bi­łam z sie­bie głupka, że te­raz to mam na to wy­je­bongo. Ba, ja na­wet wszyst­kim po­wta­rzam: „Miej wy­je­bongo na ich pier­do­longo”.

I nie cho­dzi o to, żeby wszystko zle­wać, ale o to „pier­do­longo”. Lu­dzie będą pier­dzie­lić, co oni by zro­bili na twoim miej­scu, ale he­loł, umówmy się, oni nie są na twoim miej­scu.

Bo wiesz co? Jak ży­jesz dla in­nych, to prze­sta­jesz żyć dla sie­bie. A ja już nie mam czasu na uda­wa­nie. Na co dzień spo­ty­kam lu­dzi, któ­rzy są tak spięci, że aż mi ich szkoda. Boją się zro­bić coś, co wy­cho­dzi poza ramy, bo boją się oceny in­nych. Tych in­nych, któ­rych na­wet nie znają albo któ­rych mają gdzieś. I to jest smutne.

Więc tak, może nie pa­suję, ale czy mu­szę? Ja już dawno wy­bra­łam, że wolę być sobą, na­wet je­śli ktoś uzna to za dziwne, niż wpa­so­wy­wać się w ob­ra­zek, który nie ma nic wspól­nego z tym, kim je­stem. I wiesz co? Tego wła­śnie wszyst­kim ży­czę. Żeby prze­stali się bać „nie pa­so­wać”. Bo w tej „nie­pa­su­ją­cej” prze­strzeni dzieje się naj­wię­cej pięk­nych rze­czy.

Po­wiem ci jesz­cze jedną rzecz, żeby nie wyjść na hi­po­krytkę.

Nie będę mó­wiła wszem wo­bec, że mnie nic nie ru­sza. Bo cza­sem mam słab­szy dzień i ru­sza. Słowa, spoj­rze­nia, te pół­u­śmieszki, które mó­wią wię­cej niż ty­siąc słów. Cza­sem wy­daje mi się, że mam skórę grubą jak u no­so­rożca, a in­nym ra­zem wy­star­czy jedno zda­nie, żeby mnie zła­mać. Wiesz, jak to jest, prawda? Na­wet je­śli po­wta­rzasz so­bie, że „miej wy­je­bongo”, to cza­sem to „pier­do­longo” po pro­stu tra­fia w punkt.

„Mo­gła­byś spo­waż­nieć” – rzu­ciła kie­dyś zna­joma na im­pre­zie, kiedy pró­bo­wa­łam roz­luź­nić at­mos­ferę swoim żar­tem. Wiesz, co wtedy zro­bi­łam? Uśmiech­nę­łam się, wznio­słam to­ast i po­szłam da­lej. A w środku? W środku przez chwilę czu­łam, jak­bym do­stała w brzuch. Bo co to zna­czy „spo­waż­nieć”? Prze­stać być sobą? Do­pa­so­wać się do cu­dzych ocze­ki­wań?

Jed­nak po­tem przy­po­mnia­łam so­bie swoją man­trę – „Miej wy­je­bongo na ich pier­do­longo”. I na­gle wszystko stało się prost­sze.

Bo wiesz, co jest naj­lep­sze? To, że ci, któ­rzy naj­bar­dziej kry­ty­kują, za­zwy­czaj sami nie mają od­wagi żyć tak, jak by chcieli. Za­miast iść swoją drogą, pró­bują cię wcią­gnąć w ich świat, gdzie wszystko jest „na se­rio”, gdzie nie ma miej­sca na błędy, gdzie każde twoje za­cho­wa­nie jest oce­niane. W ta­kich sy­tu­acjach mam na to jedną od­po­wiedź: „Dzięki, ale nie. To nie mój styl”.

Wiem, że cie­bie też cza­sem coś ru­sza. Każ­dego ru­sza. To ludz­kie. Jed­nak wiesz, co jest waż­niej­sze? Nie po­zwo­lić, żeby te wszyst­kie „pier­do­longo” in­nych lu­dzi za­wład­nęły twoim ży­ciem. Bo ich słowa to tylko słowa. To, co na­prawdę się li­czy, to to, co ty my­ślisz o so­bie.

Więc je­śli ktoś mówi ci: „nie wy­pada”, „nie mo­żesz”, „za dużo”, „za mało” – pa­mię­taj: to ich pro­blem, nie twój. Żyj tak, jak chcesz. Śmiej się gło­śno, tańcz w desz­czu, po­peł­niaj błędy, pró­buj no­wych rze­czy. Bo wiesz co? Ży­cie jest za krót­kie, żeby mar­twić się o „pier­do­longo”.

Wiele razy sły­sza­łam: „Znajdź so­bie nor­malną pracę, na etat. Ta­kie kle­pa­nie w kla­wia­turę, to co to za za­ję­cie? Co z twoją eme­ry­turą?”. Za­wsze wtedy chce mi się śmiać. Nie dla­tego, że to py­ta­nie jest śmieszne, ale dla­tego, że lu­dzie na­prawdę my­ślą, że pi­sa­nie to ła­twy chleb.

Bo co ja ro­bię? Sie­dzę so­bie, piję kawkę, coś tam stu­kam w kla­wia­turę, a książki same się pi­szą. Zero wy­siłku. Tylko że nikt nie wi­dzi tych go­dzin spę­dzo­nych na szu­ka­niu od­po­wied­nich słów, na two­rze­niu po­staci, które żyją w mo­jej gło­wie bar­dziej in­ten­syw­nie niż lu­dzie na ulicy. Nikt nie wi­dzi tych nocy, kiedy leżę i roz­my­ślam, jak roz­wią­zać wą­tek albo jak wpleść dia­log, który ma zna­cze­nie.

Nikt nie wi­dzi tego stra­chu, który to­wa­rzy­szy każ­dej no­wej książce. Bo co, je­śli tym ra­zem nie tra­fię? Co, je­śli tym ra­zem się nie spodoba? Co, je­śli to bę­dzie ta ostat­nia moja książka, którą ktoś prze­czyta?

I tak, uwiel­biam to, co ro­bię. Ko­cham to, że mogę pi­sać, że mogę opo­wia­dać hi­sto­rie, które po­ru­szają lu­dzi. Ale nie oszu­kujmy się – to nie jest ła­twy chleb. To jest chleb, który cza­sem sma­kuje cu­dow­nie, a cza­sem ma po­smak spa­lo­nego cia­sta.

„A co z twoją eme­ry­turą?” – py­tają, a ja od­po­wia­dam: „A co z twoim szczę­ściem? Co z twoją pa­sją? Co z twoim ży­ciem, które mija, kiedy mar­twisz się, czy zdą­żysz do biura?”.

Bo ja wy­bie­ram ży­cie ta­kie, ja­kie chcę. Może nie bę­dzie mi ła­two na sta­rość, może będę miała mniej niż ci, któ­rzy żyli „bez­piecz­nie”, ale wiem, że prze­ży­wam każdy dzień na wła­snych za­sa­dach.

Bo ży­cie to nie tylko eme­ry­tura, nie tylko plany na przy­szłość. Ży­cie jest tu i te­raz. Więc je­śli ktoś mówi ci: „nie wy­pada”, „nie mo­żesz”, „za dużo”, „za mało” – pa­mię­taj: to ich pro­blem, nie twój.

Żyj tak, jak chcesz. Pisz, tańcz, ma­luj, pra­cuj na eta­cie albo pro­wadź wła­sną firmę. Bo tylko ty wiesz, co cię uszczę­śli­wia.

A ja? Ja już wiem, że cza­sem się przejmę, bo je­stem czło­wie­kiem. Ale kiedy tylko to po­czuję, po­wiem so­bie: „Miej wy­je­bongo”. I pójdę da­lej. I tego sa­mego ży­czę to­bie.

Są­siadka Gie­niu­sia, lat sie­dem­dzie­siąt dwa, wdowa z są­sied­niego bloku, to była ko­bieta pełna wi­goru i ener­gii. Nie to, że wy­po­mi­nam ko­muś wiek, ale Gie­niu­sia miała w so­bie wię­cej ży­cia niż nie­je­den na­sto­la­tek. U niej za­wsze coś się działo. A to kot na dach wlazł i trzeba było straż wzy­wać, a to in­sta­la­cja się prze­pa­liła, bo „zro­biła so­bie kawę w czaj­niku elek­trycz­nym i pod­łą­czyła go do prze­dłu­ża­cza z lampką nocną”. Ge­niu­sia była po pro­stu znana z tego, że gdzie Gie­niu­sia, tam za­mie­sza­nie.

Pew­nego dnia za­pro­siła do sie­bie elek­tryka, bo było ja­kieś prze­pię­cie. Elek­tryk ro­botę zro­bił. Na­stała świa­tłość, ale oka­zało się, że nie może wyjść z miesz­ka­nia Ge­niusi. Za­cięły się drzwi wej­ściowe – i to tak fest, że ani otwo­rzyć, ani wy­wa­żyć. A że elek­tryk był chło­pem po­staw­nym, to – za­miast mę­czyć się z zam­kiem – po­sta­no­wił, że wyj­dzie przez okno i klu­czem otwo­rzy drzwi od ze­wnątrz.

Wi­dok był nie­ziem­ski. Elek­tryk wspiął się na pa­ra­pet i szy­ko­wał do skoku. Gie­niu­sia go in­stru­owała:

– Nie na­dep­nij mi na pe­lar­go­nie, bo są­siadka spod trójki znowu bę­dzie ga­dać, że „wszystko psuję”!

Chło­pina wy­lazł przez to okno, otwo­rzył drzwi od ze­wnątrz i roz­wią­zał pro­blem, a Gie­niu­sia była mu bar­dzo wdzięczna. Nie­stety w tym sa­mym mo­men­cie pani He­lena z czwar­tego pię­tra, spo­łecz­niara osie­dlowa, wra­cała z za­ku­pów i na wła­sne oczy zo­ba­czyła męż­czy­znę wy­ska­ku­ją­cego przez okno.

Do wie­czora całe osie­dle hu­czało: „Sły­sze­li­ście, co u Ge­niusi? Chłopy jej oknami ucie­kają, żeby ich mąż nie za­stał!”.

Gie­niu­sia, do­wie­dziaw­szy się o plot­kach, tylko wzru­szyła ra­mio­nami. „Niech ga­dają, co chcą. Ważne, że prąd mam, a pe­lar­go­nie całe” – skwi­to­wała z uśmie­chem, otwie­ra­jąc ko­lejną bu­te­leczkę na­lewki do wie­czor­nej her­batki.

Od tam­tej pory na osie­dlu żar­to­wano, że Gie­niu­sia ma se­kretne przej­ścia i tajne wyj­ścia awa­ryjne dla ka­wa­le­rów. A ona? Ona tylko przy­mru­żała oczy i z fi­glar­nym uśmie­chem od­po­wia­dała: „A co, za­zdro­śni? Moje okno, moja sprawa!”.

Kie­dyś na­pi­sa­łam: „Mam gdzieś nie­pro­szone opi­nie in­nych lu­dzi”. I to zda­nie po­zwo­liło mi prze­stać się szar­pać z roz­k­mi­nia­niem, „co au­tor miał na my­śli”, bo cza­sami po­wie­dział coś tylko po to, by mi do­piec. Cza­sem jesz­cze mnie coś ru­szy, ale kiedy nie­zna­jomy typ bądź ty­piara po pro­stu chcą mi spra­wić przy­krość, co mnie to ob­cho­dzi.

Je­stem w faj­nym miej­scu w ży­ciu. Na pewne sprawy mam wy­wa­lone. Nie tracę czasu na bez­sen­sowne zna­jo­mo­ści. Wiem, czego już nie chcę i o czym ma­rzę. Biorę roz­bieg (no, może jesz­cze nie te­raz, bo wciąż le­czę nogę), ale do przodu. Nie oglą­dam się za sie­bie, bo i tak ni­czego nie zmie­nię. Cza­sem mam do­syć ta­kich ga­dek, że mogę wszystko. Bo już pew­nych rze­czy nie mogę i nie chcę. I cie­szę się, że po­tra­fię się cie­szyć z kubka ka­kao w nie­dzielny po­ra­nek.

Roz­dział 2

Nie spły­nie, nie skap­nie

Zna­cie te wszyst­kie piękne co­achin­gowe rady, prawda? Typu: „Wy­star­czy chcieć”, „Wi­zu­ali­zuj swój suk­ces”, „Wszech­świat działa dla cie­bie”. No to ja wam coś po­wiem: gówno prawda.

Wszech­świat działa dla sie­bie. Żadna manna z nieba wam nie spły­nie. Nic. Ani kro­pli. Mo­że­cie się na­pi­nać, mo­że­cie ro­bić afir­ma­cje, mo­że­cie się tak na­krę­cić, że wam żyłka w dupce pęk­nie – i co? I nic. Bo ży­cie to ży­cie. I cza­sem ostro się spier­dzieli i żadne na­wo­ły­wa­nie z roz­ło­żo­nymi łap­kami do gwiazd ni­czego wam nie przy­nie­sie.

Cza­sem się po pro­stu nie da i już. Cza­sem wsta­jesz z łóżka i już wiesz, że to bę­dzie chu­jowy dzień. Dzi­siaj wła­śnie mam taki dzień. Taki, że każdy od­dech drażni, każda wia­do­mość wy­pro­wa­dza z rów­no­wagi, a mo­ty­wa­cyjne gadki o „nie­wy­czer­pa­nym po­ten­cjale” spra­wiają, że chce mi się rzu­cać czymś w ścianę. I wie­cie co? To jest w po­rządku.

Każdy ma prawo do ta­kich dni. Dni, kiedy chcesz po­wie­dzieć światu: „Daj­cie mi święty spo­kój, bo za­raz eks­plo­duję”. Dni, kiedy za­miast wi­zu­ali­zo­wać suk­ces, wi­zu­ali­zu­jesz, jak rzu­casz wszystko i wy­jeż­dżasz w Biesz­czady. A na­wet nie lu­bisz Biesz­czad. Ba! Twoja kon­dy­cja po sie­dze­niu na du­pie tak mocno sia­dła, że już so­bie wy­obra­żasz, jak zdo­by­wasz szczyty, sa­piąc, dy­sząc i wy­da­jąc z sie­bie ko­na­jące tchnie­nia: „Ola­boga...”.

Nie każ­demu się udaje. To jest fakt. Ży­cie to nie bajka. Mo­żesz ha­ro­wać jak wół, a na końcu i tak do­sta­niesz po łbie, bo sys­tem jest, jaki jest. I nie, nie po­może ci po­zy­tywne my­śle­nie. Ani joga, ani mat­cha latte za dwa­dzie­ścia zło­tych. I wma­wia­nie so­bie, że ta mat­cha jest taka zdrowa, bo trend na pi­cie sprosz­ko­wa­nej mat­chy przy­szedł do nas z Za­chodu, a tam za wielką wodą wszystko lep­sze, pięk­niej­sze... Cza­sem trzeba po pro­stu usiąść, przy­znać, że jest chu­jowo i tyle.

Bo ży­cie to nie tylko wy­grana i suk­cesy, ale też po­rażki, fru­stra­cje i te dni, kiedy chcesz się scho­wać pod ko­cem i uda­wać, że cię nie ma. I to jest zdrowe. Każdy su­per­bo­ha­ter cza­sem leży na ka­na­pie i żre chipsy, za­miast ra­to­wać świat. Więc dla­czego my mamy być inni?

Nie chcę was zmo­ty­wo­wać do dzia­ła­nia. Chcę tylko po­wie­dzieć: „Nie je­steś sam. Chu­jowe dni zda­rzają się każ­demu”. I wiesz co? Nie mu­sisz z nich ni­czego wy­no­sić. Nie mu­sisz z każ­dego dnia brać wszyst­kiego, co naj­lep­sze. Bo cza­sem do „naj­lep­szo­ści” nam da­leko. Mo­żesz po pro­stu sta­rać się ja­koś prze­trzy­mać zły czas, by się nie roz­wa­lić do końca. Mu­sisz prze­bo­leć, prze­cier­pieć, wy­mem­łać. Na złość wszyst­kim guru od po­zy­tyw­nego my­śle­nia.

Więc zrób so­bie kawę, wrzuć coś na Net­flixa, prze­stań uda­wać, że wszystko musi mieć głę­boki sens. Bo cza­sami i w bez­sen­sie jest ja­kaś siła.

Chcia­łam, wiele razy chcia­łam i się wy... wy­pier­dzie­li­łam. Nie za­wsze chcieć to móc.

Opo­wiem wam pewną hi­sto­rię.

By­łam pewna, że mam ta­lent. No bo jak to ina­czej wy­tłu­ma­czyć? Kiedy by­łam małą dziew­czynką, wcho­dzi­łam na ławę, bra­łam do ręki ska­kankę, którą trak­to­wa­łam jak mi­kro­fon, i wy­śpie­wy­wa­łam Fe­li­cità Ala Bano i Ro­miny Po­wer. Cho­ciaż nie zna­łam wło­skiego, te słowa ja­koś wy­cho­dziły mi z trzewi. Nie do końca może coś zna­czyły, ale brzmiały po wło­sku. Na mu­zyce w szkole wy­gry­wa­łam me­lo­dyjki na cym­bał­kach, wszy­scy kla­skali, a na­uczy­cielka ki­wała głową z uzna­niem.

– Ta­lent. Dziew­czynka ma ta­lent – mó­wiła z dumą.

A po­tem przy­szły zjazdy ro­dzinne, gdzie za­wsze by­łam gwiazdą. Wuj­ko­wie i ciotki śmiali się i bili brawo, kiedy śpie­wa­łam Dumkę na dwa serca na całe gar­dło, tak że są­sie­dzi mu­sieli za­my­kać okna. Na­wet w ko­ściele psalmy śpie­wa­łam. Gło­śno, z prze­ko­na­niem, że je­stem w tym do­bra. Mój tato, który jest mu­zy­kiem, sta­rał się mnie de­li­kat­nie na­kie­ro­wać na inne tory, ale ja upar­cie wy­bie­ra­łam ka­rierę mu­zyczną.

„Ga­bry­siu, śpie­wasz jak anioł” – mó­wiły star­sze pa­nie, choć cza­sem mia­łam wra­że­nie, że bar­dziej z grzecz­no­ści. Ale ja wie­rzy­łam. Wie­rzy­łam, że śpiew to moja droga. W końcu po­sta­no­wi­łam się roz­wi­jać w tym kie­runku.

– Idę na lek­cje śpiewu – oznaj­mi­łam mo­jej przy­ja­ciółce z pod­sta­wówki, Mo­nice.

– Na lek­cje śpiewu? – za­py­tała zdzi­wiona. – Se­rio?

– No tak. Zo­ba­czysz, jesz­cze zo­stanę drugą Ma­rylą Ro­do­wicz.

Mo­nia par­sk­nęła śmie­chem.

I po­szłam. Wy­na­la­złam na­uczy­cielkę w oko­licy, pa­nią He­lenę, która po­dobno miała ucho do wy­ła­py­wa­nia ta­len­tów. By­łam pewna, że po pierw­szej lek­cji wyjdę z jej domu z po­czu­ciem, że mam przed sobą wielką ka­rierę.

– Pro­szę za­śpie­wać coś pro­stego – po­wie­działa na po­wi­ta­nie i uśmiech­nęła się za­chę­ca­jąco.

Oczy­wi­ście wy­bra­łam Fe­li­cità, bo to była moja wi­zy­tówka. Wzię­łam głę­boki od­dech i za­czę­łam:

– Fe­li­ci­tàaa! È te­nersi per mano, an­dare lon­tano, la fe­li­cità... – śpie­wa­łam na całe gar­dło, ge­sty­ku­lu­jąc jak praw­dziwa gwiazda.

Pani He­lena przez chwilę pa­trzyła na mnie, a po­tem pod­nio­sła rękę, jakby chciała mnie za­trzy­mać.

– Do­brze, do­brze, wy­star­czy – po­wie­działa.

– Jak po­szło? – za­py­ta­łam z uśmie­chem, choć w jej oczach wi­dzia­łam coś, co za­czy­nało mnie mar­twić.

Pani He­lena wzięła głę­boki od­dech.

– Jak by to po­wie­dzieć... – za­częła ostroż­nie. – Moje dziecko, masz... ener­gię. Dużo ener­gii.

– Dzię­kuję! – wtrą­ci­łam en­tu­zja­stycz­nie.

– Ale... – do­dała, a moje serce za­częło bić szyb­ciej. – Nie­stety słu­chu to ty za grosz nie masz.

Za­mar­łam.

– Nie mam słu­chu? – za­py­ta­łam, jak­bym nie wie­rzyła w to, co sły­szę.

– Nie­stety, nie. Po­wie­dzia­ła­bym na­wet, że słoń na­dep­nął ci na ucho – do­dała z de­li­kat­nym uśmie­chem, jakby chciała zła­go­dzić cios.

Nie wie­dzia­łam, czy się śmiać, czy pła­kać.

– Ale prze­cież ja śpie­wam od dziecka. Na cym­bał­kach wy­gry­wa­łam me­lo­dyjki! W ko­ściele psalmy wy­śpie­wuję – pro­te­sto­wa­łam.

Pani He­lena po­krę­ciła głową.

– To prawda, ale śpie­wać pięk­nie a śpie­wać gło­śno to dwie różne rze­czy.

– Czy można ja­koś do­szko­lić śpie­wa­nie bez słu­chu? – za­py­ta­łam, pró­bu­jąc zna­leźć w tej roz­mo­wie choćby iskierkę na­dziei.

Pani He­lena spoj­rzała na mnie z wy­ra­zem twa­rzy, który wy­raź­nie mó­wił: „biedne dziecko”. Po chwili jed­nak uśmiech­nęła się, jakby zna­la­zła spo­sób, by zła­go­dzić cios.

– Wiesz, dziew­czyno, w dzi­siej­szych cza­sach wszystko można. Są tu­ningi, pro­gramy kom­pu­te­rowe, cuda-wianki. Można tak pod­krę­cić głos, że na­wet koza za­cznie brzmieć jak Edyta Gór­niak. Ale... – Zro­biła pauzę, spoj­rzała na mnie, wes­tchnęła i za­py­tała: – Po co ci to?

Za­mar­łam.

– Jak to po co? – za­py­ta­łam za­sko­czona. – Chcę śpie­wać. Chcę speł­niać ma­rze­nia.

Pani He­lena po­ki­wała głową, ale jej uśmiech zdra­dzał, że za­raz usły­szę coś, co zmieni per­spek­tywę.

– Do­brze, ale czy mu­sisz to ro­bić na sce­nie? – za­py­tała spo­koj­nie. – Śpie­wać mo­żesz wszę­dzie. Pod prysz­ni­cem, w sa­mo­cho­dzie, na­wet na zjaz­dach ro­dzin­nych. Ale na sce­nie... tam trzeba mieć coś wię­cej niż en­tu­zjazm.

Spoj­rza­łam na nią z lek­kim obu­rze­niem.

– Ale prze­cież lu­dzie lu­bią, kiedy śpie­wam. Wszy­scy kla­skali na zjaz­dach ro­dzin­nych.

Pani He­lena za­śmiała się de­li­kat­nie, jakby wspo­mi­nała coś po­dob­nego.

– Wiesz, co po­wie­dział mi kie­dyś mój mistrz? – za­py­tała, a ja za­prze­czy­łam głową. – Że kla­ska­nie to nie za­wsze znak uzna­nia. Cza­sem lu­dzie klasz­czą, bo się cie­szą, że już skoń­czy­łaś.

Przez chwilę za­nie­mó­wi­łam, ale za­raz po­tem obie wy­buch­nę­ły­śmy śmie­chem.

– Nie chcę cię znie­chę­cać – kon­ty­nu­owała, kiedy tro­chę ochło­nę­ły­śmy. – Ale cza­sem warto so­bie od­po­wie­dzieć na py­ta­nie: „dla­czego to ro­bię?”. Dla sie­bie czy dla in­nych? Bo je­śli dla sie­bie, to rób to da­lej. Śpie­waj wszę­dzie. Śpie­waj tak, że lu­dzie będą za­my­kać okna, a ty bę­dziesz szczę­śliwa. Ale je­śli my­ślisz o wiel­kiej ka­rie­rze... – Za­wa­hała się na mo­ment. – To może le­piej znajdź coś, w czym na­prawdę bę­dziesz błysz­czeć.

Nie wie­dzia­łam, co po­wie­dzieć. Te słowa były jak ku­beł zim­nej wody, ale w dziwny spo­sób miały sens.

– Czyli mam prze­stać śpie­wać? – za­py­ta­łam ci­cho.

Pani He­lena spoj­rzała na mnie z cie­płym uśmie­chem.

– Ależ nie. Śpie­waj. Śpie­waj tak gło­śno, jak tylko chcesz. Ale nie po to, żeby coś ko­muś udo­wod­nić. Śpie­waj, bo ci to spra­wia ra­dość. To jest praw­dziwy ta­lent, umieć ro­bić coś dla sa­mej ra­do­ści, nie dla braw.

Wy­szłam z jej domu z mie­sza­nymi uczu­ciami, ale coś się we mnie zmie­niło.

I tu­taj jest całe clou tego, co chcia­łam wam prze­ka­zać. Nie, nie wszystko można. Pew­nych rze­czy się nie prze­sko­czy. Można pró­bo­wać, można wal­czyć, ale są gra­nice, które są po pro­stu nie­prze­kra­czalne.

Oczy­wi­ście w dzi­siej­szych cza­sach można śpie­wać, nie ma­jąc słu­chu, wszystko można stu­nin­go­wać, pod­ra­so­wać. Ka­riera? Robi się ją z ni­czego, z od­po­wied­nią pro­mo­cją i fil­trem na zdję­ciach. Tylko trzeba się za­trzy­mać na chwilę i za­py­tać sie­bie: „Po co mi to? Czy to moje ma­rze­nie, czy tylko pre­sja, żeby być kimś, bo tego ocze­kują ode mnie inni?”.

Nie­któ­rych wy­da­rzeń nie za­wró­cisz. Na nie­które rze­czy jest po pro­stu za późno. I to nie jest pe­sy­mizm, to rze­czy­wi­stość. Choćby w pew­nym wieku ko­bieta nie zaj­dzie w ciążę – cho­ciaż me­dy­cyna po­szła tak da­leko, że w su­mie... może. Ale wie­cie, o co mi cho­dzi? Są mo­menty, kiedy trzeba so­bie po­wie­dzieć: „Nie wszystko jest moż­liwe. Ale to nie zna­czy, że ży­cie prze­staje mieć sens”.

To wła­śnie zro­zu­mia­łam, kiedy wy­cho­dzi­łam z tej lek­cji śpiewu. Że nie mu­szę być we wszyst­kim naj­lep­sza. Że mogę ro­bić rze­czy dla sa­mej ra­do­ści, na­wet je­śli ni­gdy nie zdo­będę braw czy na­gród. I że ży­cie to nie kon­kurs.

Cza­sem trzeba od­pu­ścić. Po­wie­dzieć so­bie: „Okej, tego nie prze­sko­czę. Ale znajdę coś in­nego, co mnie uszczę­śliwi”. Bo tak na­prawdę nie cho­dzi o to, żeby być ide­al­nym, ale żeby być sobą.

Może ni­gdy nie za­śpie­wam na wiel­kiej sce­nie. Może nie usły­szę braw pu­blicz­no­ści. Ale wie­cie co? Kiedy stoję pod prysz­ni­cem i wy­śpie­wuję Fe­li­cità na cały głos, czuję, że żyję. I to wy­star­cza.Roz­dział 3

Bo nikt cię nie ze­chce...

Bo nikt cię nie ze­chce – ile razy to sły­sza­łaś? Może wprost, może mię­dzy wier­szami, może gdzieś w gło­wie ten twój zna­jomy gło­sik ci to pod­po­wia­dał. A wiesz co? Pie­przyć to. Bo je­steś wiele warta. A je­śli ja­kiś ko­leś z roz­bu­ja­nym ego albo przy­dep­taną sa­mo­oceną po­wie­dział ci, że je­steś „za mało” tego czy tam­tego? No pro­szę cię. Se­rio? Jego ocena ma być twoim punk­tem od­nie­sie­nia?

Ko­chana moja, je­steś warta wszyst­kich wscho­dów i za­cho­dów słońca. Każ­dego od­lotu, każ­dego przy­lotu, zdar­tego na­skórka i chwil, które ła­pią za gar­dło. Je­steś warta naj­lep­szych rze­czy w ży­ciu. I wiesz co? Ży­cie to nie au­dy­cja w ra­diu pod ty­tu­łem „Za­do­wa­laj in­nych”. Nie je­steś pi­lo­tem ob­słu­gu­ją­cym cu­dze kom­pleksy.

On? Niech się buja. Na czym­kol­wiek, na czym mu wy­god­nie. Niech spada na drzewo wraz z tym wszyst­kim, co po­siada albo czego mu za mało. A są ta­kie rze­czy – mniej­sze, niż mu się wy­daje. Jego hi­sto­ria nie jest twoją hi­sto­rią. Jak ktoś nie wi­dzi two­jej war­to­ści, to pro­blem leży w nim.

I tak, będą dni, kiedy bę­dziesz się za­sta­na­wiać, czy może jed­nak coś z tobą jest nie tak. No to po­zwól mi od­po­wie­dzieć z miej­sca: nie, nie jest. Masz prawo być nie­do­sko­nała, masz prawo mieć swoje dzi­wac­twa, swoje hu­mory, swoje dni, kiedy chcesz rzu­cić ta­le­rzem o ścianę. I to wszystko na­dal nie od­biera ci prawa do mi­ło­ści, sza­cunku i cho­lera wie czego jesz­cze.

Mi­łość, ko­chana, to nie jest ja­kieś tro­feum, które trzeba wy­wal­czyć. To nie jest kon­kurs na naj­bar­dziej wy­gła­dzoną i do­pa­so­waną wer­sję sie­bie. Je­śli ktoś tego nie kuma, to na­prawdę nie ma co z nim ga­dać. Bo wiesz co? Nie je­steś puz­zlem, który ktoś ma do­pa­so­wać do swo­jego ży­cia. Je­steś ca­ło­ścią. Piękną, cha­otyczną, może cza­sem sza­loną, ale ca­ło­ścią.

Więc pro­szę, prze­stań my­śleć, że mu­sisz coś udo­wad­niać. Je­steś warta wszyst­kiego, co do­bre. I je­śli ktoś tego nie wi­dzi, to niech spada. Jak to się mówi: „le­piej być sa­mej niż w złym to­wa­rzy­stwie”. A już na pewno le­piej być sa­mej niż w to­wa­rzy­stwie ko­goś, kto każe ci my­śleć, że mu­sisz się zmie­niać, żeby za­słu­żyć na to, co już i tak jest twoje.

Opi­szę ci pewną hi­sto­rię mo­jej zna­jo­mej.

On, bo­żysz­cze ko­biet. Czy był przy­stojny? Trudno po­wie­dzieć. Na pewno miał w so­bie to coś. A może to tylko jego prze­ko­na­nie o tym, że to ma, spra­wiało, że inni też w to wie­rzyli. Znany? Też nie prze­sa­dzajmy. Grał ja­kieś drugo- i trze­cio­pla­nowe role w se­ria­lach, co spra­wiało, że od czasu do czasu ktoś za­cze­piał go w skle­pie. Miał fi­remkę, drogi sa­mo­chód w le­asingu, żonę i trójkę dzieci. Wy­glą­dało na to, że ma wszystko.

Aż pew­nego dnia Ro­bert, nasz an­ty­bo­ha­ter, wró­cił do domu, spoj­rzał na swoją żonę Kaśkę i oznaj­mił z całą po­wagą:

– Kaśka, od­cho­dzę.

Kaśka za­marła. Ona dla niego wszystko. Za­wsze była. Go­to­wała, wspie­rała, no­siła dzieci na rę­kach i jego ego na ple­cach. On był jej świa­tem, jej mi­ło­ścią, jej... wszyst­kim. Jak to od­cho­dzi? Skąd? Do­kąd? Co tu się wła­ści­wie dzieje?

– Jak to, Ro­bert? – wy­du­kała, le­dwo mo­gąc zła­pać od­dech.

On, jakby re­cy­to­wał kwe­stię z jed­nej ze swo­ich ról, od­po­wie­dział:

– Za­ko­cha­łem się.

I tyle. Jakby po­wie­dział: „Idę do sklepu po chleb”. Tak, lu­dzie się za­ko­chują. I to nie raz w ży­ciu. Ale czy na­prawdę warto sta­wiać wszystko na jedną kartę, kiedy w grę wcho­dzą mał­żeń­stwo, dzieci, wspólne ży­cie? Ro­bert był pe­wien, że warto. Bo prze­cież on był wy­jąt­kowy. Jemu się na­le­żało.

Kaśka pró­bo­wała to prze­tra­wić. Nie po­tra­fiła. Łzy pły­nęły jej po po­licz­kach. A on? On pa­trzył na nią jak na­uczy­ciel na ucznia, który nie ro­zu­mie pro­stego za­da­nia. I wtedy do­dał coś, co spra­wiło, że jej świat się na­prawdę za­wa­lił:

– Przy­kro mi. Wiem, że jest ci trudno. Ale... ni­kogo nie znaj­dziesz. W twoim wieku...

– Że co?! – Za­krztu­siła się swo­imi łzami.

– No spójrz na sie­bie, Kaśka – po­wie­dział z chło­dem, któ­rego ni­gdy wcze­śniej u niego nie wi­działa.

„Spójrz na sie­bie” – jakby to miało być pod­su­mo­wa­nie jej ca­ło­kształtu. Jakby wszyst­kie lata wspól­nego ży­cia, mi­łość, dom, dzieci, wszystko, co zbu­do­wali ra­zem, miało zo­stać zre­du­ko­wane do tego jed­nego zda­nia. „Spójrz na sie­bie”.

Bo Ro­bert był bo­żysz­czem. Bo­żysz­czem ko­biet. I w tym świe­cie bo­żyszcz nie mie­ściły się żony z oczami opuch­nię­tymi od pła­czu. W tym świe­cie li­czyły się nowe mi­ło­ści, nowe emo­cje, nowe pod­boje. A Kaśka? Dla niego była tylko roz­dzia­łem, który można za­mknąć. Dla sie­bie była wszyst­kim, co te­raz mu­siała od­bu­do­wać.

I choć te słowa zra­niły ją bar­dziej, niż chciała przed sobą przy­znać, coś w niej za­częło się bu­dzić. Bo może, tak jak Ro­bert uwie­rzył, że jest bo­żysz­czem, tak ona uwie­rzyła, że jej war­tość za­leży od niego. A to naj­więk­sza bzdura na świe­cie.

Ro­bert ze swoją nową mi­ło­ścią wpadł w wir im­prez. Re­stau­ra­cje, kluby, wy­jazdy nad mo­rze i w góry: z po­zoru był kró­lem ży­cia. Tylko czy czter­dzie­sto­letni fa­cet na­prawdę jest w sta­nie do­trzy­mać kroku dzie­więt­na­sto­latce? Na po­czątku pró­bo­wał. Po­ży­czył pie­nią­dze, by ku­pić swo­jej dziew­czy­nie to­rebkę z lo­giem marki, któ­rej na­zwy na­wet nie po­tra­fił wy­mó­wić, i uda­wał, że sza­leń­stwa do pią­tej rano to jego ży­wioł. Ale or­ga­nizm, choćby nie wiem, jak się sta­rał, nie za­po­mi­nał, ile ma lat. Kac sta­wał się mor­der­czy, a zmarszczki w lu­strze co­raz bar­dziej wy­raźne.

Kaśka w tym cza­sie brała się w garść. Było jej cho­ler­nie ciężko. Były dni, kiedy le­żała na gle­bie, do­słow­nie i w prze­no­śni, za­smar­kana i przy­gnie­ciona cię­ża­rem smutku. Ża­ło­wała, że kie­dy­kol­wiek uwie­rzyła, że jej świat bez Ro­berta się nie utrzyma. Jed­nak po każ­dej nocy, kiedy ry­czała w po­duszkę, wsta­wał dzień. A któ­re­goś ranka coś w niej pę­kło. Nie serce, ono już było zła­mane. To było coś in­nego, ja­kiś prze­łom.

– A wie­cie co? – po­wie­działa sama do sie­bie, wsta­jąc z łóżka. – Mam go gdzieś.

Za­częła od ma­łych rze­czy. Bie­gała. Na po­czątku były to krót­kie dy­stanse, ale z każ­dym ty­go­dniem po­ko­ny­wała co­raz wię­cej ki­lo­me­trów. Po­szła na kurs wło­skiego, o któ­rym ma­rzyła od lat. I wró­ciła do pracy, bo prze­cież była do­bra w tym, co ro­biła. Za­wsze była.

A wtedy los, jak to los, po­sta­no­wił jej po­ka­zać, że ży­cie po­trafi za­ska­ki­wać. Na kur­sie tańca po­znała jego – fa­ceta jej ma­rzeń. Za­je­bi­stego fa­ceta. Nie bo­żysz­cza, nie ja­kie­goś go­ścia z le­asin­go­wym blich­trem, tylko praw­dzi­wego, z pa­sją w oczach i sze­ro­kim uśmie­chem. Na po­czątku bała się za­an­ga­żo­wać. Ale z cza­sem zro­zu­miała, że ten fa­cet nie chciał jej zmie­niać ani oce­niać. Po pro­stu lu­bił ją taką, jaka była.

A Ro­bert? Cóż, jego ży­cie za­częło przy­po­mi­nać rów­nię po­chyłą. Wir im­prez prze­stał być za­bawny, gdy pie­nią­dze się skoń­czyły, a dzie­więt­na­sto­latka zna­la­zła so­bie ko­goś bar­dziej... dy­na­micz­nego. Wró­cił do fi­remki, która już le­dwo zi­pała. Kie­dyś ucho­dził za bo­żysz­cze ko­biet, a te­raz wi­dziano go głów­nie z brzu­chem na ka­na­pie, oglą­da­ją­cego te same se­riale, w któ­rych grał małe role.

Kaśka za to trium­fo­wała. Nie dla­tego, że chciała coś ko­muś udo­wod­nić. Po pro­stu od­na­la­zła sie­bie. Kie­dyś bu­do­wała swoje ży­cie wo­kół Ro­berta, ale te­raz stała się cen­trum wła­snego wszech­świata. Szła przez ży­cie z pod­nie­sioną głową, pewna sie­bie jak ni­gdy. A kiedy ktoś py­tał, czy to wszystko przez roz­sta­nie, tylko się uśmie­chała. Bo wcale nie cho­dziło o Ro­berta. Cho­dziło o nią.

Swo­jego czasu w moim pod­ca­ście „Pie­kiel­nie Szczere” prze­pro­wa­dzi­łam roz­mowę z psy­cho­lożką Ba­sią Strój­wąs o roz­sta­niach.

– Roz­sta­nia są czę­ścią na­szego ży­cia. I w więk­szo­ści wy­pad­ków tam są jesz­cze emo­cje, bo jedna ze stron chce, a druga nie chce – po­wie­działa.

– Czyli nie można się kul­tu­ral­nie roz­stać? – za­py­ta­łam.

– Kul­tu­ral­nie? – po­wtó­rzyła. – Można pró­bo­wać, ale tam, gdzie są emo­cje, jest rzeź.

– Czyli za­wsze wy­bija szambo? – do­py­ta­łam, bo prze­cież to aż nie­moż­liwe, żeby każda re­la­cja koń­czyła się ka­ta­strofą.

Ba­sia wes­tchnęła i spoj­rzała na mnie z tym swoim psy­cho­lo­gicz­nym spo­ko­jem, który rów­no­cze­śnie wku­rza i daje na­dzieję.

– Z re­guły tak – po­wie­działa wprost. – Bo roz­sta­nia to nie tylko za­koń­cze­nie re­la­cji. To zde­rze­nie dwóch wi­zji. Jedna osoba wi­dzi przy­szłość, w któ­rej dru­giej nie ma, a druga nie po­trafi tej przy­szło­ści zo­ba­czyć. Emo­cje są nie­rów­no­mierne. Ktoś chce się uwol­nić, a ktoś inny czuje, że go zo­sta­wiają.

– I co wtedy? – za­py­ta­łam. – Jak to ogar­nąć?

– Po pierw­sze, nie oszu­ki­wać sie­bie – po­wie­działa. – Czę­sto wcho­dzimy w tryb: „może ja­koś się do­ga­damy”, „może damy so­bie czas”. Jed­nak to tylko prze­dłu­ża­nie bólu. Roz­sta­nie to roz­cię­cie. Im szyb­ciej to zro­bisz, tym ła­twiej się za­goi.

– Ale co z sza­cun­kiem? Z by­ciem fair? – pró­bo­wa­łam zna­leźć ja­kąś ja­sną stronę tej ciem­nej rze­czy­wi­sto­ści.

– Sza­cu­nek jest ważny, ale trzeba pa­mię­tać, że tam, gdzie są emo­cje, czę­sto nie ma miej­sca na lo­gikę – od­po­wie­działa Ba­sia. – Lu­dzie pod­czas roz­sta­nia czę­sto nie są w sta­nie my­śleć ra­cjo­nal­nie. I dla­tego, jak to uję­łaś, wy­bija szambo. Bo po­ja­wiają się wy­rzuty, złość, żal. Cza­sem na­wet chęć ze­msty.

– To co ro­bić? – do­py­ta­łam, bo prze­cież nie można tego zo­sta­wić w ta­kim sta­nie.

– Przede wszyst­kim dać so­bie czas – po­wie­działa. – I po­zwo­lić so­bie na te emo­cje. Na złość, na smu­tek, na łzy. A po­tem... po­tem zro­zu­mieć, że roz­sta­nie to nie po­rażka. To po pro­stu ko­niec jed­nej hi­sto­rii i po­czą­tek ko­lej­nej.

– Ła­two po­wie­dzieć – rzu­ci­łam.

– Wiem, Gabi. – Uśmiech­nęła się. – Ale le­piej zro­bić to raz a po­rząd­nie, niż cią­gnąć coś, co już dawno umarło. Roz­sta­nia to rzeź, ale cza­sem to rzeź, która daje miej­sce na nowy po­czą­tek.

Pa­trzy­łam na nią przez chwilę i pró­bo­wa­łam prze­tra­wić jej słowa. Może miała ra­cję. Może roz­sta­nia to nie ko­niec świata. Ale na pewno ko­niec jed­nego świata. A to za­wsze boli.

– Wiesz, co jest ważne? – za­częła Ba­sia, na­dal pa­trząc na mnie z tym swoim spo­ko­jem, który aż ku­sił, żeby się go cze­pić. – Żeby nie brać do serca słów, które zo­stały rzu­cone w na­szą stronę w gnie­wie, zło­ści czy fru­stra­cji. One czę­sto mó­wią wię­cej o tej oso­bie niż o nas.

– Ła­two po­wie­dzieć – rzu­ci­łam, bo prze­cież słowa bolą, szcze­gól­nie te wy­po­wie­dziane przez ko­goś, na kim nam za­le­żało.

– Wiem – przy­znała. – Ale mu­sisz so­bie uświa­do­mić, że nie je­steś bez­na­dziejna dla ca­łego świata. Może tej kon­kret­nej oso­bie, która cię już nie chce, która cię od­rzu­ciła, tak się wy­daje. Ale to nie jest prawda o to­bie.

– A co, je­śli te słowa w kimś zo­stały? – za­py­ta­łam, a w po­wie­trzu czu­łam cię­żar daw­nych ran. – Co, je­śli ja­kaś ko­bieta cią­gle sły­szy je w gło­wie?

Ba­sia spoj­rzała na mnie ła­god­nie, ale z tą psy­cho­lo­giczną sta­now­czo­ścią, która mówi: „Nie dam ci uciec przed prawdą”.

– To wtedy czas na­uczyć się no­wego dia­logu we­wnętrz­nego. Po­wie­dzieć so­bie: „To tylko opi­nia. To, co ktoś o mnie my­śli, nie de­fi­niuje mo­jej war­to­ści”. Mu­simy być swo­imi wła­snymi ad­wo­ka­tami. Je­śli sami nie sta­niemy w swo­jej obro­nie, to kto?

– Brzmi jak ciężka ro­bota – mruk­nę­łam.

– Bo jest. – Uśmiech­nęła się. – Ale to ro­bota, która daje wol­ność. Wol­ność od po­czu­cia, że ktoś inny trzyma nas w gar­ści. Roz­sta­nie to mo­ment, kiedy mu­simy za­cząć pi­sać wła­sną hi­sto­rię, bez udziału tej dru­giej osoby. A te słowa, które ktoś w zło­ści rzu­cił w na­szą stronę? One nie są na­szą rze­czy­wi­sto­ścią. Są tylko echem czy­je­goś gniewu, fru­stra­cji, może stra­chu.

– Czyli co? – za­py­ta­łam z na­dzieją, że usły­szę ja­kąś ja­sną pu­entę.

– Czyli na­leży pa­mię­tać, że jedna osoba może prze­stać nas chcieć, ale to nie ozna­cza, że je­ste­śmy nie­warci mi­ło­ści. Może ta kon­kretna osoba nie wi­działa na­szej war­to­ści, ale świat jest duży. A my wciąż mamy mu wiele do za­ofe­ro­wa­nia. Nie każda po­rażka to ko­niec. Cza­sem to tylko zmiana kie­runku.

Roz­dział 4

Zro­bić z sie­bie głupka, kurwa mać, i ja cię prze­pra­szam

Zro­bi­łam z sie­bie głupka sek­sty­liard razy. I wiesz co? Ty też. Każdy z nas zro­bił. Ale to jest ży­cie – raz idziesz jak kró­lowa z unie­sioną głową, a raz po­ty­kasz się o wła­sną god­ność i lą­du­jesz twa­rzą w bło­cie. A po­tem wsta­jesz, wy­cie­rasz błoto i idziesz da­lej z resztką dumy, któ­rej na­wet naj­lep­szy pro­szek do pra­nia nie wy­bieli.

Pa­mię­tam, jak pro­wa­dzi­łam wy­wiad z jed­nym z to­po­wych ak­to­rów. Gość na czer­wo­nym dy­wa­nie wy­gląda jak mi­lion do­la­rów, a ja taka dumna, przy­go­to­wana, py­ta­nia mam w no­te­siku, mi­kro­fon przede mną stoi, nor­mal­nie pro­fe­sjo­na­listka pełną gębą. No i on mówi coś o sce­nach w fil­mie, że kłóci się z part­nerką trzy­na­sto­zgło­skow­cem. Ja, za­miast ogar­nąć, że cho­dzi o sce­na­riusz, za­czy­nam drą­żyć, jakby to była kwe­stia ży­cia i śmierci:

– Ale jak to trzy­na­sto­zgło­skow­cem? Tak nor­mal­nie w domu? Kto za­czyna? Ty czy ona?

On pa­trzy na mnie ze zdzi­wie­niem, jak­bym mu za­pro­po­no­wała wspólne wyj­ście na po­lo­wa­nie na jed­no­rożce. Ja nie od­pusz­czam, wkrę­cam się co­raz bar­dziej:

– Nie jest wam trudno tak się kłó­cić? Czy to ja­koś roz­wija ko­mu­ni­ka­cję w związku?

On w końcu nie wy­trzy­mał. Par­sk­nął śmie­chem i mówi:

– Ale to jest sztuka te­atralna, nie moje ży­cie pry­watne. Nie kłócę się wier­szem.

I wiesz co? W tam­tym mo­men­cie chcia­łam, żeby zie­mia mnie wcią­gnęła. Ale nie, ktoś u góry so­bie po­my­ślał: „A nie, nie. Niech so­bie sama po­ra­dzi”.

Więc sie­dzia­łam tam jak ta idiotka, chcąc ukryć swoje za­że­no­wa­nie..

A naj­lep­sze? To nie był je­dyny raz. Raz po­szłam na za­kupy, wło­ży­łam leg­ginsy. Wszystko faj­nie, czuję się świet­nie, tylko że... za­ło­ży­łam je na lewą stronę. Świe­ci­łam metką na środku tyłka. Metka! Ide­al­nie wy­eks­po­no­wana. Szłam dumna, głowa do góry, jak­bym wła­śnie pod­pi­sała kon­trakt w Hol­ly­wood. Lu­dzie pa­trzyli, a ja my­śla­łam: „Pew­nie za­zdrosz­czą sty­lówki”.

Do­piero przy ka­sie pani po­wie­działa mi szep­tem „Prze­pra­szam, ale ma pani metkę na wi­doku... na, hm... no... wie pani gdzie”.

Nie wie­dzia­łam gdzie, bo za­pa­dłam się w od­męty za­że­no­wa­nia. Chcia­łam po­wie­dzieć coś bły­sko­tli­wego, ale tylko wy­ję­cza­łam: „Kurwa mać, se­rio?” i ucie­kłam do przy­mie­rzalni, jakby mnie go­nił rój os.

I wiesz co? To jest ży­cie. Ro­bisz z sie­bie głupka. Raz po raz. I ja­koś się z tym żyje. Bo czy to na­prawdę ta­kie straszne? Le­piej się po­śmiać z sie­bie, niż sie­dzieć w ką­cie i uda­wać, że je­steś ide­alna. Głupka z sie­bie robi każdy, ale nie każdy po­trafi to ob­ró­cić na swoją ko­rzyść. Więc bądź kró­lową, na­wet w leg­gin­sach za­ło­żo­nych na lewą stronę. I do przodu!

In­nym ra­zem po­szłam z bab­cią do ko­ścioła.

Była nie­dziela, tłum lu­dzi, za­pach ka­dzi­dła i kwia­tów, a at­mos­fera jak za­wsze do­stojna. Bab­cia sia­dła w ławce z tą swoją god­no­ścią kró­lo­wej pro­win­cji, cho­ciaż na co dzień, kiedy obie­rała ziem­niaki, po­tra­fiła siar­czy­ście za­kląć.

Wszystko szło do­brze, aż tu na­gle... Bab­cia za­częła się zsu­wać z ławki. Naj­pierw po­woli, jakby te­sto­wała, czy pod­łoga ją przyj­mie, po­tem już z im­pe­tem. Ło­skot roz­niósł się po ko­ściele jak pio­run. Wszy­scy wstali, bo my­śleli, że ze­mdlała.

– Bab­ciu! – Rzu­ci­łam się do niej prze­ra­żona.

Ktoś przy­niósł wodę, ktoś inny wa­chlo­wał ją ksią­żeczką do na­bo­żeń­stwa. Pro­boszcz Ka­zek po­bladł, bo my­ślał, że za­raz trzeba bę­dzie wzy­wać po­go­to­wie. A bab­cia... Bab­cia le­żała z za­mknię­tymi oczami, kom­plet­nie nie­ru­choma.

– Duszno tu­taj... – wy­mam­ro­tała, kiedy ją pod­nie­śli.

Nie otwie­rała oczu, pew­nie z po­wodu „wstydu ta­kiego”. A po­tem... wtedy, kiedy już czte­rech pa­nów z są­sied­nich ła­wek nio­sło ją do za­kry­stii ni­czym kró­lową na lek­tyce, par­sk­nęła śmie­chem. Praw­dzi­wym, bab­ci­nym śmie­chem, który za­wsze ozna­czał, że coś kom­bi­nuje.

Kiedy już „od­zy­skała przy­tom­ność” i usie­dli­śmy w za­kry­stii, za­py­ta­łam:

– Bab­ciu, co to było?

Ona spoj­rzała na mnie z fi­glar­nym bły­skiem w oku i po­wie­działa szep­tem:

– Wiesz, le­piej ze­mdleć, niż za­snąć w ko­ściele. Taki wstyd by był, że chra­pa­łam przy ka­za­niu.

– Czyli nie ze­mdla­łaś?

– A gdzie. Przy­snęło mi się. Do­brze, że nie chrap­nę­łam.

Nie mo­głam w to uwie­rzyć. Bab­cia wy­re­ży­se­ro­wała całe to za­mie­sza­nie!

Kilka dni póź­niej pro­boszcz Ka­zek cho­dził po ko­lę­dzie i wszę­dzie opo­wia­dał tę hi­sto­rię:

– Pani Ma­ria to ko­bieta z klasą! Na­wet jak mdleje, to z god­no­ścią!

A bab­cia? Bab­cia słu­chała tych opo­wie­ści z miną nie­wi­niątka, a kiedy wszy­scy przy­ta­ki­wali gło­wami, ona zer­kała na mnie z tym swoim uśmiesz­kiem, jakby chciała po­wie­dzieć: „To na­sza ta­jem­nica”.

I do dziś, kiedy wra­cam do tej hi­sto­rii, wi­dzę ją, jak leży w tej „lek­tyce” nie­siona jak kró­lowa i ci­chutko pod no­sem się śmieje. Ach, bab­cia – nie­za­po­mniana ak­torka ro­dzin­nych sce­nek ko­ściel­nych!
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij