Dam radę, a jak nie, to się rozjadę - ebook
Jestem kobietą podobną do Ciebie. Rozumiem to, że masz ch*jowe dni. I że zdarza ci się siarczyście przekląć, bo ktoś nadepnął Ci na odcisk. Wiem, że czasem nie masz ochoty być najlepszą wersją siebie. Ani słuchać rad coachów, którzy twierdzą, że „możesz wszystko”, gdy Ty nie możesz, bo nie dajesz rady.
Nie zamierzam motywować cię do zostania superbohaterką. Zamiast tego powiem Ci: dziewczyno, odpuść, kiedy nie masz siły. A jeśli padniesz z bezsilności, to sobie poleż i się porządnie wybecz.
I czasem miej wyjebongo na wszelkie pierdolongo.
Ludzie będą gadać, taka ich natura. I co z tego? Nic. Odejdź z miejsc, które Ci nie służą, i od ludzi, z którymi Ci nie po drodze. Nikt nie wie o twoich łzach, twojej walce, stratach, które przeżyłaś.
Ta książka jest o tym, że ja i Ty nie zawsze nie dajemy radę, że czasem ktoś złamie nam serducho albo zawiedzie nasze zaufanie. Znajdziesz tu mnóstwo anegdotek z życia mojego oraz gości podcastu, który prowadzę. Z dużą dawką humoru i dystansu do siebie zabiorę cię w podróż, która bawi, wzrusza, a przede wszystkim podnosi na duchu.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68381-28-3 |
| Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie daj sobie wmówić, że gdzieś nie pasujesz albo że jest coś z tobą nie tak
Nawet nie wiesz, ile razy miałam takie wrażenie, że nie pasuję. Że nie ten świat, nie ta przestrzeń, nie te zasady. Jakbym próbowała wcisnąć się w ramy, które nie są dla mnie, a ja z natury jestem za bardzo... hmm, za bardzo sobą, żeby się dopasować.
Przez kilkanaście lat mieszkałam w Szkocji. Piękny kraj, ludzie uśmiechnięci, otwarci, życzliwi. Tam, gdy tańczysz w środku dnia na ulicy, to nie patrzą na ciebie jak na wariatkę. Patrzą, jakby chcieli dołączyć. Jeśli samochód zepsuje ci się na środku drogi, nikt na ciebie nie trąbi i nie rzuca wyzwiskami, po prostu ludzie się zatrzymują i ci pomagają. A potem wróciłam do Polski. I co? Tu takie wieczne spięcie zada. Serio, jakbyśmy wszyscy mieli kijek wmontowany fabrycznie i za nic nie dało się go wyjąć.
Chcemy być tacy „pro”, takie szmery bajery, że niby tacy nowocześni, światowi, otwarci. Jednak prawda jest ta-ka, że często jesteśmy więźniami swoich przekonań. A to „nie wypada”, a to „Co ludzie powiedzą?”, a to „Kobieta w twoim wieku powinna...”.
Powinna co? Proszę bardzo, wskażcie mi ten przepis na życie, to z ciekawości przeczytam. Naprawdę, dajcie mi ten podręcznik, w którym jest napisane, co kobieta w moim wieku „powinna”. A najlepiej od razu z tabelką i podziałem na dekady, żebyśmy nie mieli wątpliwości, co robić w wieku dwudziestu, trzydziestu, czterdziestu czy sześćdziesięciu lat.
Ostatnio znajoma powiedziała mi:
– W twoim wieku powinnaś się uspokoić.
Przekrzywiłam głowę i spojrzałam na nią.
– Uspokoić? Co masz na myśli?
– No wiesz... nie szybować w chmurach. – Nawiązała w ten sposób do mojego ostatniego lotu na paralotni. – Nie myślałaś o tym, że mogłaś spaść?
Zaśmiałam się.
– Mogłam. Jednak równie dobrze może mnie potrącić samochód. Mogę się zakrztusić jabłkiem. A nie daj Boże kostką lodu.
Jej mina mówiła wszystko. Nie rozumiała mnie, ale ja już dawno przestałam oczekiwać, że ktoś mnie zrozumie.
Bo widzisz, kobieta w moim wieku nie musi się „uspokajać”. Nie musi przestać marzyć, próbować, doświadczać. Nie muszę wybierać między spokojnym życiem a tym, co sprawia, że serce bije szybciej.
Bo to jest właśnie to. Życie jest kruche, nieprzewidywalne. Możesz przez nie przejść, siedząc cicho w kącie i trzymać się tego, co bezpieczne, co „wypada”, ale czy wtedy żyjesz?
Kiedy lecę na paralotni, czuję, że żyję. Kiedy tańczę na ulicy, czuję, że żyję. Kiedy robię coś, co inni uważają za szalone, wiem, że jestem sobą.
Więc nie, nie uspokoję się. Nie przestanę marzyć. Nie przestanę próbować. Bo kobieta w moim wieku powinna robić to, co ją uszczęśliwia. Nieważne, co ludzie powiedzą.
Bo na końcu dnia, kiedy słońce zachodzi, a ty zostajesz sama ze sobą, nie liczy się to, co wypadało, co „powinnaś”. Liczy się to, czy możesz spojrzeć w lustro i powiedzieć: „Dzisiaj żyłam”.
A ja żyję. I zamierzam żyć dalej, szybując w chmurach – dosłownie i w przenośni.
Jestem dojrzałą kobietą. To fakt, ale wiesz co? Kocham żyć. Po prostu. Kocham życie takim, jakie jest, z jego wszystkimi dziwactwami i absurdami. Kiedy mam ochotę zatańczyć, to tańczę. Gdy chcę nagrać filmik, to nagrywam. Żyję tak, jak chcę, bo wiem, że jedyne, co naprawdę mamy, to ten moment tu i teraz.
I potem wrzucam filmik na moje social media, na przykład jak tańczę z jakimś facetem, i zaczyna się wielkie larum: „Ale jak to? Zatańczyłaś «z obcym chłopem»”. Dostałam takie zapytanie, a ja zastanawiam się, jaki był jego cel. Zatańczyłam z obcym, bo mój nie chciał. Zatańczyłam, bo lubię tańczyć, więc odpowiedziałam: „Zatańczyłam, no i co?”.
Zawsze ktoś musi skomentować. Że „to nie wypada”, że „w tym wieku”, że „to nie pasuje”. A ja mówię: „Nie pasuje? Ale komu?”. Bo jeśli miałabym pasować do świata, w którym wszystko jest takie sztywne i poważne, to ja dziękuję. Wolę nie pasować.
Pamiętam, jak kiedyś znajoma zapytała:
– Gabrysia, ty się nie boisz zrobić z siebie głupka?
A ja jej na to:
– Kochana, ja już tyle razy w życiu zrobiłam z siebie głupka, że teraz to mam na to wyjebongo. Ba, ja nawet wszystkim powtarzam: „Miej wyjebongo na ich pierdolongo”.
I nie chodzi o to, żeby wszystko zlewać, ale o to „pierdolongo”. Ludzie będą pierdzielić, co oni by zrobili na twoim miejscu, ale heloł, umówmy się, oni nie są na twoim miejscu.
Bo wiesz co? Jak żyjesz dla innych, to przestajesz żyć dla siebie. A ja już nie mam czasu na udawanie. Na co dzień spotykam ludzi, którzy są tak spięci, że aż mi ich szkoda. Boją się zrobić coś, co wychodzi poza ramy, bo boją się oceny innych. Tych innych, których nawet nie znają albo których mają gdzieś. I to jest smutne.
Więc tak, może nie pasuję, ale czy muszę? Ja już dawno wybrałam, że wolę być sobą, nawet jeśli ktoś uzna to za dziwne, niż wpasowywać się w obrazek, który nie ma nic wspólnego z tym, kim jestem. I wiesz co? Tego właśnie wszystkim życzę. Żeby przestali się bać „nie pasować”. Bo w tej „niepasującej” przestrzeni dzieje się najwięcej pięknych rzeczy.
Powiem ci jeszcze jedną rzecz, żeby nie wyjść na hipokrytkę.
Nie będę mówiła wszem wobec, że mnie nic nie rusza. Bo czasem mam słabszy dzień i rusza. Słowa, spojrzenia, te półuśmieszki, które mówią więcej niż tysiąc słów. Czasem wydaje mi się, że mam skórę grubą jak u nosorożca, a innym razem wystarczy jedno zdanie, żeby mnie złamać. Wiesz, jak to jest, prawda? Nawet jeśli powtarzasz sobie, że „miej wyjebongo”, to czasem to „pierdolongo” po prostu trafia w punkt.
„Mogłabyś spoważnieć” – rzuciła kiedyś znajoma na imprezie, kiedy próbowałam rozluźnić atmosferę swoim żartem. Wiesz, co wtedy zrobiłam? Uśmiechnęłam się, wzniosłam toast i poszłam dalej. A w środku? W środku przez chwilę czułam, jakbym dostała w brzuch. Bo co to znaczy „spoważnieć”? Przestać być sobą? Dopasować się do cudzych oczekiwań?
Jednak potem przypomniałam sobie swoją mantrę – „Miej wyjebongo na ich pierdolongo”. I nagle wszystko stało się prostsze.
Bo wiesz, co jest najlepsze? To, że ci, którzy najbardziej krytykują, zazwyczaj sami nie mają odwagi żyć tak, jak by chcieli. Zamiast iść swoją drogą, próbują cię wciągnąć w ich świat, gdzie wszystko jest „na serio”, gdzie nie ma miejsca na błędy, gdzie każde twoje zachowanie jest oceniane. W takich sytuacjach mam na to jedną odpowiedź: „Dzięki, ale nie. To nie mój styl”.
Wiem, że ciebie też czasem coś rusza. Każdego rusza. To ludzkie. Jednak wiesz, co jest ważniejsze? Nie pozwolić, żeby te wszystkie „pierdolongo” innych ludzi zawładnęły twoim życiem. Bo ich słowa to tylko słowa. To, co naprawdę się liczy, to to, co ty myślisz o sobie.
Więc jeśli ktoś mówi ci: „nie wypada”, „nie możesz”, „za dużo”, „za mało” – pamiętaj: to ich problem, nie twój. Żyj tak, jak chcesz. Śmiej się głośno, tańcz w deszczu, popełniaj błędy, próbuj nowych rzeczy. Bo wiesz co? Życie jest za krótkie, żeby martwić się o „pierdolongo”.
Wiele razy słyszałam: „Znajdź sobie normalną pracę, na etat. Takie klepanie w klawiaturę, to co to za zajęcie? Co z twoją emeryturą?”. Zawsze wtedy chce mi się śmiać. Nie dlatego, że to pytanie jest śmieszne, ale dlatego, że ludzie naprawdę myślą, że pisanie to łatwy chleb.
Bo co ja robię? Siedzę sobie, piję kawkę, coś tam stukam w klawiaturę, a książki same się piszą. Zero wysiłku. Tylko że nikt nie widzi tych godzin spędzonych na szukaniu odpowiednich słów, na tworzeniu postaci, które żyją w mojej głowie bardziej intensywnie niż ludzie na ulicy. Nikt nie widzi tych nocy, kiedy leżę i rozmyślam, jak rozwiązać wątek albo jak wpleść dialog, który ma znaczenie.
Nikt nie widzi tego strachu, który towarzyszy każdej nowej książce. Bo co, jeśli tym razem nie trafię? Co, jeśli tym razem się nie spodoba? Co, jeśli to będzie ta ostatnia moja książka, którą ktoś przeczyta?
I tak, uwielbiam to, co robię. Kocham to, że mogę pisać, że mogę opowiadać historie, które poruszają ludzi. Ale nie oszukujmy się – to nie jest łatwy chleb. To jest chleb, który czasem smakuje cudownie, a czasem ma posmak spalonego ciasta.
„A co z twoją emeryturą?” – pytają, a ja odpowiadam: „A co z twoim szczęściem? Co z twoją pasją? Co z twoim życiem, które mija, kiedy martwisz się, czy zdążysz do biura?”.
Bo ja wybieram życie takie, jakie chcę. Może nie będzie mi łatwo na starość, może będę miała mniej niż ci, którzy żyli „bezpiecznie”, ale wiem, że przeżywam każdy dzień na własnych zasadach.
Bo życie to nie tylko emerytura, nie tylko plany na przyszłość. Życie jest tu i teraz. Więc jeśli ktoś mówi ci: „nie wypada”, „nie możesz”, „za dużo”, „za mało” – pamiętaj: to ich problem, nie twój.
Żyj tak, jak chcesz. Pisz, tańcz, maluj, pracuj na etacie albo prowadź własną firmę. Bo tylko ty wiesz, co cię uszczęśliwia.
A ja? Ja już wiem, że czasem się przejmę, bo jestem człowiekiem. Ale kiedy tylko to poczuję, powiem sobie: „Miej wyjebongo”. I pójdę dalej. I tego samego życzę tobie.
Sąsiadka Gieniusia, lat siedemdziesiąt dwa, wdowa z sąsiedniego bloku, to była kobieta pełna wigoru i energii. Nie to, że wypominam komuś wiek, ale Gieniusia miała w sobie więcej życia niż niejeden nastolatek. U niej zawsze coś się działo. A to kot na dach wlazł i trzeba było straż wzywać, a to instalacja się przepaliła, bo „zrobiła sobie kawę w czajniku elektrycznym i podłączyła go do przedłużacza z lampką nocną”. Geniusia była po prostu znana z tego, że gdzie Gieniusia, tam zamieszanie.
Pewnego dnia zaprosiła do siebie elektryka, bo było jakieś przepięcie. Elektryk robotę zrobił. Nastała światłość, ale okazało się, że nie może wyjść z mieszkania Geniusi. Zacięły się drzwi wejściowe – i to tak fest, że ani otworzyć, ani wyważyć. A że elektryk był chłopem postawnym, to – zamiast męczyć się z zamkiem – postanowił, że wyjdzie przez okno i kluczem otworzy drzwi od zewnątrz.
Widok był nieziemski. Elektryk wspiął się na parapet i szykował do skoku. Gieniusia go instruowała:
– Nie nadepnij mi na pelargonie, bo sąsiadka spod trójki znowu będzie gadać, że „wszystko psuję”!
Chłopina wylazł przez to okno, otworzył drzwi od zewnątrz i rozwiązał problem, a Gieniusia była mu bardzo wdzięczna. Niestety w tym samym momencie pani Helena z czwartego piętra, społeczniara osiedlowa, wracała z zakupów i na własne oczy zobaczyła mężczyznę wyskakującego przez okno.
Do wieczora całe osiedle huczało: „Słyszeliście, co u Geniusi? Chłopy jej oknami uciekają, żeby ich mąż nie zastał!”.
Gieniusia, dowiedziawszy się o plotkach, tylko wzruszyła ramionami. „Niech gadają, co chcą. Ważne, że prąd mam, a pelargonie całe” – skwitowała z uśmiechem, otwierając kolejną buteleczkę nalewki do wieczornej herbatki.
Od tamtej pory na osiedlu żartowano, że Gieniusia ma sekretne przejścia i tajne wyjścia awaryjne dla kawalerów. A ona? Ona tylko przymrużała oczy i z figlarnym uśmiechem odpowiadała: „A co, zazdrośni? Moje okno, moja sprawa!”.
Kiedyś napisałam: „Mam gdzieś nieproszone opinie innych ludzi”. I to zdanie pozwoliło mi przestać się szarpać z rozkminianiem, „co autor miał na myśli”, bo czasami powiedział coś tylko po to, by mi dopiec. Czasem jeszcze mnie coś ruszy, ale kiedy nieznajomy typ bądź typiara po prostu chcą mi sprawić przykrość, co mnie to obchodzi.
Jestem w fajnym miejscu w życiu. Na pewne sprawy mam wywalone. Nie tracę czasu na bezsensowne znajomości. Wiem, czego już nie chcę i o czym marzę. Biorę rozbieg (no, może jeszcze nie teraz, bo wciąż leczę nogę), ale do przodu. Nie oglądam się za siebie, bo i tak niczego nie zmienię. Czasem mam dosyć takich gadek, że mogę wszystko. Bo już pewnych rzeczy nie mogę i nie chcę. I cieszę się, że potrafię się cieszyć z kubka kakao w niedzielny poranek.
Rozdział 2
Nie spłynie, nie skapnie
Znacie te wszystkie piękne coachingowe rady, prawda? Typu: „Wystarczy chcieć”, „Wizualizuj swój sukces”, „Wszechświat działa dla ciebie”. No to ja wam coś powiem: gówno prawda.
Wszechświat działa dla siebie. Żadna manna z nieba wam nie spłynie. Nic. Ani kropli. Możecie się napinać, możecie robić afirmacje, możecie się tak nakręcić, że wam żyłka w dupce pęknie – i co? I nic. Bo życie to życie. I czasem ostro się spierdzieli i żadne nawoływanie z rozłożonymi łapkami do gwiazd niczego wam nie przyniesie.
Czasem się po prostu nie da i już. Czasem wstajesz z łóżka i już wiesz, że to będzie chujowy dzień. Dzisiaj właśnie mam taki dzień. Taki, że każdy oddech drażni, każda wiadomość wyprowadza z równowagi, a motywacyjne gadki o „niewyczerpanym potencjale” sprawiają, że chce mi się rzucać czymś w ścianę. I wiecie co? To jest w porządku.
Każdy ma prawo do takich dni. Dni, kiedy chcesz powiedzieć światu: „Dajcie mi święty spokój, bo zaraz eksploduję”. Dni, kiedy zamiast wizualizować sukces, wizualizujesz, jak rzucasz wszystko i wyjeżdżasz w Bieszczady. A nawet nie lubisz Bieszczad. Ba! Twoja kondycja po siedzeniu na dupie tak mocno siadła, że już sobie wyobrażasz, jak zdobywasz szczyty, sapiąc, dysząc i wydając z siebie konające tchnienia: „Olaboga...”.
Nie każdemu się udaje. To jest fakt. Życie to nie bajka. Możesz harować jak wół, a na końcu i tak dostaniesz po łbie, bo system jest, jaki jest. I nie, nie pomoże ci pozytywne myślenie. Ani joga, ani matcha latte za dwadzieścia złotych. I wmawianie sobie, że ta matcha jest taka zdrowa, bo trend na picie sproszkowanej matchy przyszedł do nas z Zachodu, a tam za wielką wodą wszystko lepsze, piękniejsze... Czasem trzeba po prostu usiąść, przyznać, że jest chujowo i tyle.
Bo życie to nie tylko wygrana i sukcesy, ale też porażki, frustracje i te dni, kiedy chcesz się schować pod kocem i udawać, że cię nie ma. I to jest zdrowe. Każdy superbohater czasem leży na kanapie i żre chipsy, zamiast ratować świat. Więc dlaczego my mamy być inni?
Nie chcę was zmotywować do działania. Chcę tylko powiedzieć: „Nie jesteś sam. Chujowe dni zdarzają się każdemu”. I wiesz co? Nie musisz z nich niczego wynosić. Nie musisz z każdego dnia brać wszystkiego, co najlepsze. Bo czasem do „najlepszości” nam daleko. Możesz po prostu starać się jakoś przetrzymać zły czas, by się nie rozwalić do końca. Musisz przeboleć, przecierpieć, wymemłać. Na złość wszystkim guru od pozytywnego myślenia.
Więc zrób sobie kawę, wrzuć coś na Netflixa, przestań udawać, że wszystko musi mieć głęboki sens. Bo czasami i w bezsensie jest jakaś siła.
Chciałam, wiele razy chciałam i się wy... wypierdzieliłam. Nie zawsze chcieć to móc.
Opowiem wam pewną historię.
Byłam pewna, że mam talent. No bo jak to inaczej wytłumaczyć? Kiedy byłam małą dziewczynką, wchodziłam na ławę, brałam do ręki skakankę, którą traktowałam jak mikrofon, i wyśpiewywałam Felicità Ala Bano i Rominy Power. Chociaż nie znałam włoskiego, te słowa jakoś wychodziły mi z trzewi. Nie do końca może coś znaczyły, ale brzmiały po włosku. Na muzyce w szkole wygrywałam melodyjki na cymbałkach, wszyscy klaskali, a nauczycielka kiwała głową z uznaniem.
– Talent. Dziewczynka ma talent – mówiła z dumą.
A potem przyszły zjazdy rodzinne, gdzie zawsze byłam gwiazdą. Wujkowie i ciotki śmiali się i bili brawo, kiedy śpiewałam Dumkę na dwa serca na całe gardło, tak że sąsiedzi musieli zamykać okna. Nawet w kościele psalmy śpiewałam. Głośno, z przekonaniem, że jestem w tym dobra. Mój tato, który jest muzykiem, starał się mnie delikatnie nakierować na inne tory, ale ja uparcie wybierałam karierę muzyczną.
„Gabrysiu, śpiewasz jak anioł” – mówiły starsze panie, choć czasem miałam wrażenie, że bardziej z grzeczności. Ale ja wierzyłam. Wierzyłam, że śpiew to moja droga. W końcu postanowiłam się rozwijać w tym kierunku.
– Idę na lekcje śpiewu – oznajmiłam mojej przyjaciółce z podstawówki, Monice.
– Na lekcje śpiewu? – zapytała zdziwiona. – Serio?
– No tak. Zobaczysz, jeszcze zostanę drugą Marylą Rodowicz.
Monia parsknęła śmiechem.
I poszłam. Wynalazłam nauczycielkę w okolicy, panią Helenę, która podobno miała ucho do wyłapywania talentów. Byłam pewna, że po pierwszej lekcji wyjdę z jej domu z poczuciem, że mam przed sobą wielką karierę.
– Proszę zaśpiewać coś prostego – powiedziała na powitanie i uśmiechnęła się zachęcająco.
Oczywiście wybrałam Felicità, bo to była moja wizytówka. Wzięłam głęboki oddech i zaczęłam:
– Felicitàaa! È tenersi per mano, andare lontano, la felicità... – śpiewałam na całe gardło, gestykulując jak prawdziwa gwiazda.
Pani Helena przez chwilę patrzyła na mnie, a potem podniosła rękę, jakby chciała mnie zatrzymać.
– Dobrze, dobrze, wystarczy – powiedziała.
– Jak poszło? – zapytałam z uśmiechem, choć w jej oczach widziałam coś, co zaczynało mnie martwić.
Pani Helena wzięła głęboki oddech.
– Jak by to powiedzieć... – zaczęła ostrożnie. – Moje dziecko, masz... energię. Dużo energii.
– Dziękuję! – wtrąciłam entuzjastycznie.
– Ale... – dodała, a moje serce zaczęło bić szybciej. – Niestety słuchu to ty za grosz nie masz.
Zamarłam.
– Nie mam słuchu? – zapytałam, jakbym nie wierzyła w to, co słyszę.
– Niestety, nie. Powiedziałabym nawet, że słoń nadepnął ci na ucho – dodała z delikatnym uśmiechem, jakby chciała złagodzić cios.
Nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać.
– Ale przecież ja śpiewam od dziecka. Na cymbałkach wygrywałam melodyjki! W kościele psalmy wyśpiewuję – protestowałam.
Pani Helena pokręciła głową.
– To prawda, ale śpiewać pięknie a śpiewać głośno to dwie różne rzeczy.
– Czy można jakoś doszkolić śpiewanie bez słuchu? – zapytałam, próbując znaleźć w tej rozmowie choćby iskierkę nadziei.
Pani Helena spojrzała na mnie z wyrazem twarzy, który wyraźnie mówił: „biedne dziecko”. Po chwili jednak uśmiechnęła się, jakby znalazła sposób, by złagodzić cios.
– Wiesz, dziewczyno, w dzisiejszych czasach wszystko można. Są tuningi, programy komputerowe, cuda-wianki. Można tak podkręcić głos, że nawet koza zacznie brzmieć jak Edyta Górniak. Ale... – Zrobiła pauzę, spojrzała na mnie, westchnęła i zapytała: – Po co ci to?
Zamarłam.
– Jak to po co? – zapytałam zaskoczona. – Chcę śpiewać. Chcę spełniać marzenia.
Pani Helena pokiwała głową, ale jej uśmiech zdradzał, że zaraz usłyszę coś, co zmieni perspektywę.
– Dobrze, ale czy musisz to robić na scenie? – zapytała spokojnie. – Śpiewać możesz wszędzie. Pod prysznicem, w samochodzie, nawet na zjazdach rodzinnych. Ale na scenie... tam trzeba mieć coś więcej niż entuzjazm.
Spojrzałam na nią z lekkim oburzeniem.
– Ale przecież ludzie lubią, kiedy śpiewam. Wszyscy klaskali na zjazdach rodzinnych.
Pani Helena zaśmiała się delikatnie, jakby wspominała coś podobnego.
– Wiesz, co powiedział mi kiedyś mój mistrz? – zapytała, a ja zaprzeczyłam głową. – Że klaskanie to nie zawsze znak uznania. Czasem ludzie klaszczą, bo się cieszą, że już skończyłaś.
Przez chwilę zaniemówiłam, ale zaraz potem obie wybuchnęłyśmy śmiechem.
– Nie chcę cię zniechęcać – kontynuowała, kiedy trochę ochłonęłyśmy. – Ale czasem warto sobie odpowiedzieć na pytanie: „dlaczego to robię?”. Dla siebie czy dla innych? Bo jeśli dla siebie, to rób to dalej. Śpiewaj wszędzie. Śpiewaj tak, że ludzie będą zamykać okna, a ty będziesz szczęśliwa. Ale jeśli myślisz o wielkiej karierze... – Zawahała się na moment. – To może lepiej znajdź coś, w czym naprawdę będziesz błyszczeć.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Te słowa były jak kubeł zimnej wody, ale w dziwny sposób miały sens.
– Czyli mam przestać śpiewać? – zapytałam cicho.
Pani Helena spojrzała na mnie z ciepłym uśmiechem.
– Ależ nie. Śpiewaj. Śpiewaj tak głośno, jak tylko chcesz. Ale nie po to, żeby coś komuś udowodnić. Śpiewaj, bo ci to sprawia radość. To jest prawdziwy talent, umieć robić coś dla samej radości, nie dla braw.
Wyszłam z jej domu z mieszanymi uczuciami, ale coś się we mnie zmieniło.
I tutaj jest całe clou tego, co chciałam wam przekazać. Nie, nie wszystko można. Pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Można próbować, można walczyć, ale są granice, które są po prostu nieprzekraczalne.
Oczywiście w dzisiejszych czasach można śpiewać, nie mając słuchu, wszystko można stuningować, podrasować. Kariera? Robi się ją z niczego, z odpowiednią promocją i filtrem na zdjęciach. Tylko trzeba się zatrzymać na chwilę i zapytać siebie: „Po co mi to? Czy to moje marzenie, czy tylko presja, żeby być kimś, bo tego oczekują ode mnie inni?”.
Niektórych wydarzeń nie zawrócisz. Na niektóre rzeczy jest po prostu za późno. I to nie jest pesymizm, to rzeczywistość. Choćby w pewnym wieku kobieta nie zajdzie w ciążę – chociaż medycyna poszła tak daleko, że w sumie... może. Ale wiecie, o co mi chodzi? Są momenty, kiedy trzeba sobie powiedzieć: „Nie wszystko jest możliwe. Ale to nie znaczy, że życie przestaje mieć sens”.
To właśnie zrozumiałam, kiedy wychodziłam z tej lekcji śpiewu. Że nie muszę być we wszystkim najlepsza. Że mogę robić rzeczy dla samej radości, nawet jeśli nigdy nie zdobędę braw czy nagród. I że życie to nie konkurs.
Czasem trzeba odpuścić. Powiedzieć sobie: „Okej, tego nie przeskoczę. Ale znajdę coś innego, co mnie uszczęśliwi”. Bo tak naprawdę nie chodzi o to, żeby być idealnym, ale żeby być sobą.
Może nigdy nie zaśpiewam na wielkiej scenie. Może nie usłyszę braw publiczności. Ale wiecie co? Kiedy stoję pod prysznicem i wyśpiewuję Felicità na cały głos, czuję, że żyję. I to wystarcza.Rozdział 3
Bo nikt cię nie zechce...
Bo nikt cię nie zechce – ile razy to słyszałaś? Może wprost, może między wierszami, może gdzieś w głowie ten twój znajomy głosik ci to podpowiadał. A wiesz co? Pieprzyć to. Bo jesteś wiele warta. A jeśli jakiś koleś z rozbujanym ego albo przydeptaną samooceną powiedział ci, że jesteś „za mało” tego czy tamtego? No proszę cię. Serio? Jego ocena ma być twoim punktem odniesienia?
Kochana moja, jesteś warta wszystkich wschodów i zachodów słońca. Każdego odlotu, każdego przylotu, zdartego naskórka i chwil, które łapią za gardło. Jesteś warta najlepszych rzeczy w życiu. I wiesz co? Życie to nie audycja w radiu pod tytułem „Zadowalaj innych”. Nie jesteś pilotem obsługującym cudze kompleksy.
On? Niech się buja. Na czymkolwiek, na czym mu wygodnie. Niech spada na drzewo wraz z tym wszystkim, co posiada albo czego mu za mało. A są takie rzeczy – mniejsze, niż mu się wydaje. Jego historia nie jest twoją historią. Jak ktoś nie widzi twojej wartości, to problem leży w nim.
I tak, będą dni, kiedy będziesz się zastanawiać, czy może jednak coś z tobą jest nie tak. No to pozwól mi odpowiedzieć z miejsca: nie, nie jest. Masz prawo być niedoskonała, masz prawo mieć swoje dziwactwa, swoje humory, swoje dni, kiedy chcesz rzucić talerzem o ścianę. I to wszystko nadal nie odbiera ci prawa do miłości, szacunku i cholera wie czego jeszcze.
Miłość, kochana, to nie jest jakieś trofeum, które trzeba wywalczyć. To nie jest konkurs na najbardziej wygładzoną i dopasowaną wersję siebie. Jeśli ktoś tego nie kuma, to naprawdę nie ma co z nim gadać. Bo wiesz co? Nie jesteś puzzlem, który ktoś ma dopasować do swojego życia. Jesteś całością. Piękną, chaotyczną, może czasem szaloną, ale całością.
Więc proszę, przestań myśleć, że musisz coś udowadniać. Jesteś warta wszystkiego, co dobre. I jeśli ktoś tego nie widzi, to niech spada. Jak to się mówi: „lepiej być samej niż w złym towarzystwie”. A już na pewno lepiej być samej niż w towarzystwie kogoś, kto każe ci myśleć, że musisz się zmieniać, żeby zasłużyć na to, co już i tak jest twoje.
Opiszę ci pewną historię mojej znajomej.
On, bożyszcze kobiet. Czy był przystojny? Trudno powiedzieć. Na pewno miał w sobie to coś. A może to tylko jego przekonanie o tym, że to ma, sprawiało, że inni też w to wierzyli. Znany? Też nie przesadzajmy. Grał jakieś drugo- i trzecioplanowe role w serialach, co sprawiało, że od czasu do czasu ktoś zaczepiał go w sklepie. Miał firemkę, drogi samochód w leasingu, żonę i trójkę dzieci. Wyglądało na to, że ma wszystko.
Aż pewnego dnia Robert, nasz antybohater, wrócił do domu, spojrzał na swoją żonę Kaśkę i oznajmił z całą powagą:
– Kaśka, odchodzę.
Kaśka zamarła. Ona dla niego wszystko. Zawsze była. Gotowała, wspierała, nosiła dzieci na rękach i jego ego na plecach. On był jej światem, jej miłością, jej... wszystkim. Jak to odchodzi? Skąd? Dokąd? Co tu się właściwie dzieje?
– Jak to, Robert? – wydukała, ledwo mogąc złapać oddech.
On, jakby recytował kwestię z jednej ze swoich ról, odpowiedział:
– Zakochałem się.
I tyle. Jakby powiedział: „Idę do sklepu po chleb”. Tak, ludzie się zakochują. I to nie raz w życiu. Ale czy naprawdę warto stawiać wszystko na jedną kartę, kiedy w grę wchodzą małżeństwo, dzieci, wspólne życie? Robert był pewien, że warto. Bo przecież on był wyjątkowy. Jemu się należało.
Kaśka próbowała to przetrawić. Nie potrafiła. Łzy płynęły jej po policzkach. A on? On patrzył na nią jak nauczyciel na ucznia, który nie rozumie prostego zadania. I wtedy dodał coś, co sprawiło, że jej świat się naprawdę zawalił:
– Przykro mi. Wiem, że jest ci trudno. Ale... nikogo nie znajdziesz. W twoim wieku...
– Że co?! – Zakrztusiła się swoimi łzami.
– No spójrz na siebie, Kaśka – powiedział z chłodem, którego nigdy wcześniej u niego nie widziała.
„Spójrz na siebie” – jakby to miało być podsumowanie jej całokształtu. Jakby wszystkie lata wspólnego życia, miłość, dom, dzieci, wszystko, co zbudowali razem, miało zostać zredukowane do tego jednego zdania. „Spójrz na siebie”.
Bo Robert był bożyszczem. Bożyszczem kobiet. I w tym świecie bożyszcz nie mieściły się żony z oczami opuchniętymi od płaczu. W tym świecie liczyły się nowe miłości, nowe emocje, nowe podboje. A Kaśka? Dla niego była tylko rozdziałem, który można zamknąć. Dla siebie była wszystkim, co teraz musiała odbudować.
I choć te słowa zraniły ją bardziej, niż chciała przed sobą przyznać, coś w niej zaczęło się budzić. Bo może, tak jak Robert uwierzył, że jest bożyszczem, tak ona uwierzyła, że jej wartość zależy od niego. A to największa bzdura na świecie.
Robert ze swoją nową miłością wpadł w wir imprez. Restauracje, kluby, wyjazdy nad morze i w góry: z pozoru był królem życia. Tylko czy czterdziestoletni facet naprawdę jest w stanie dotrzymać kroku dziewiętnastolatce? Na początku próbował. Pożyczył pieniądze, by kupić swojej dziewczynie torebkę z logiem marki, której nazwy nawet nie potrafił wymówić, i udawał, że szaleństwa do piątej rano to jego żywioł. Ale organizm, choćby nie wiem, jak się starał, nie zapominał, ile ma lat. Kac stawał się morderczy, a zmarszczki w lustrze coraz bardziej wyraźne.
Kaśka w tym czasie brała się w garść. Było jej cholernie ciężko. Były dni, kiedy leżała na glebie, dosłownie i w przenośni, zasmarkana i przygnieciona ciężarem smutku. Żałowała, że kiedykolwiek uwierzyła, że jej świat bez Roberta się nie utrzyma. Jednak po każdej nocy, kiedy ryczała w poduszkę, wstawał dzień. A któregoś ranka coś w niej pękło. Nie serce, ono już było złamane. To było coś innego, jakiś przełom.
– A wiecie co? – powiedziała sama do siebie, wstając z łóżka. – Mam go gdzieś.
Zaczęła od małych rzeczy. Biegała. Na początku były to krótkie dystanse, ale z każdym tygodniem pokonywała coraz więcej kilometrów. Poszła na kurs włoskiego, o którym marzyła od lat. I wróciła do pracy, bo przecież była dobra w tym, co robiła. Zawsze była.
A wtedy los, jak to los, postanowił jej pokazać, że życie potrafi zaskakiwać. Na kursie tańca poznała jego – faceta jej marzeń. Zajebistego faceta. Nie bożyszcza, nie jakiegoś gościa z leasingowym blichtrem, tylko prawdziwego, z pasją w oczach i szerokim uśmiechem. Na początku bała się zaangażować. Ale z czasem zrozumiała, że ten facet nie chciał jej zmieniać ani oceniać. Po prostu lubił ją taką, jaka była.
A Robert? Cóż, jego życie zaczęło przypominać równię pochyłą. Wir imprez przestał być zabawny, gdy pieniądze się skończyły, a dziewiętnastolatka znalazła sobie kogoś bardziej... dynamicznego. Wrócił do firemki, która już ledwo zipała. Kiedyś uchodził za bożyszcze kobiet, a teraz widziano go głównie z brzuchem na kanapie, oglądającego te same seriale, w których grał małe role.
Kaśka za to triumfowała. Nie dlatego, że chciała coś komuś udowodnić. Po prostu odnalazła siebie. Kiedyś budowała swoje życie wokół Roberta, ale teraz stała się centrum własnego wszechświata. Szła przez życie z podniesioną głową, pewna siebie jak nigdy. A kiedy ktoś pytał, czy to wszystko przez rozstanie, tylko się uśmiechała. Bo wcale nie chodziło o Roberta. Chodziło o nią.
Swojego czasu w moim podcaście „Piekielnie Szczere” przeprowadziłam rozmowę z psycholożką Basią Strójwąs o rozstaniach.
– Rozstania są częścią naszego życia. I w większości wypadków tam są jeszcze emocje, bo jedna ze stron chce, a druga nie chce – powiedziała.
– Czyli nie można się kulturalnie rozstać? – zapytałam.
– Kulturalnie? – powtórzyła. – Można próbować, ale tam, gdzie są emocje, jest rzeź.
– Czyli zawsze wybija szambo? – dopytałam, bo przecież to aż niemożliwe, żeby każda relacja kończyła się katastrofą.
Basia westchnęła i spojrzała na mnie z tym swoim psychologicznym spokojem, który równocześnie wkurza i daje nadzieję.
– Z reguły tak – powiedziała wprost. – Bo rozstania to nie tylko zakończenie relacji. To zderzenie dwóch wizji. Jedna osoba widzi przyszłość, w której drugiej nie ma, a druga nie potrafi tej przyszłości zobaczyć. Emocje są nierównomierne. Ktoś chce się uwolnić, a ktoś inny czuje, że go zostawiają.
– I co wtedy? – zapytałam. – Jak to ogarnąć?
– Po pierwsze, nie oszukiwać siebie – powiedziała. – Często wchodzimy w tryb: „może jakoś się dogadamy”, „może damy sobie czas”. Jednak to tylko przedłużanie bólu. Rozstanie to rozcięcie. Im szybciej to zrobisz, tym łatwiej się zagoi.
– Ale co z szacunkiem? Z byciem fair? – próbowałam znaleźć jakąś jasną stronę tej ciemnej rzeczywistości.
– Szacunek jest ważny, ale trzeba pamiętać, że tam, gdzie są emocje, często nie ma miejsca na logikę – odpowiedziała Basia. – Ludzie podczas rozstania często nie są w stanie myśleć racjonalnie. I dlatego, jak to ujęłaś, wybija szambo. Bo pojawiają się wyrzuty, złość, żal. Czasem nawet chęć zemsty.
– To co robić? – dopytałam, bo przecież nie można tego zostawić w takim stanie.
– Przede wszystkim dać sobie czas – powiedziała. – I pozwolić sobie na te emocje. Na złość, na smutek, na łzy. A potem... potem zrozumieć, że rozstanie to nie porażka. To po prostu koniec jednej historii i początek kolejnej.
– Łatwo powiedzieć – rzuciłam.
– Wiem, Gabi. – Uśmiechnęła się. – Ale lepiej zrobić to raz a porządnie, niż ciągnąć coś, co już dawno umarło. Rozstania to rzeź, ale czasem to rzeź, która daje miejsce na nowy początek.
Patrzyłam na nią przez chwilę i próbowałam przetrawić jej słowa. Może miała rację. Może rozstania to nie koniec świata. Ale na pewno koniec jednego świata. A to zawsze boli.
– Wiesz, co jest ważne? – zaczęła Basia, nadal patrząc na mnie z tym swoim spokojem, który aż kusił, żeby się go czepić. – Żeby nie brać do serca słów, które zostały rzucone w naszą stronę w gniewie, złości czy frustracji. One często mówią więcej o tej osobie niż o nas.
– Łatwo powiedzieć – rzuciłam, bo przecież słowa bolą, szczególnie te wypowiedziane przez kogoś, na kim nam zależało.
– Wiem – przyznała. – Ale musisz sobie uświadomić, że nie jesteś beznadziejna dla całego świata. Może tej konkretnej osobie, która cię już nie chce, która cię odrzuciła, tak się wydaje. Ale to nie jest prawda o tobie.
– A co, jeśli te słowa w kimś zostały? – zapytałam, a w powietrzu czułam ciężar dawnych ran. – Co, jeśli jakaś kobieta ciągle słyszy je w głowie?
Basia spojrzała na mnie łagodnie, ale z tą psychologiczną stanowczością, która mówi: „Nie dam ci uciec przed prawdą”.
– To wtedy czas nauczyć się nowego dialogu wewnętrznego. Powiedzieć sobie: „To tylko opinia. To, co ktoś o mnie myśli, nie definiuje mojej wartości”. Musimy być swoimi własnymi adwokatami. Jeśli sami nie staniemy w swojej obronie, to kto?
– Brzmi jak ciężka robota – mruknęłam.
– Bo jest. – Uśmiechnęła się. – Ale to robota, która daje wolność. Wolność od poczucia, że ktoś inny trzyma nas w garści. Rozstanie to moment, kiedy musimy zacząć pisać własną historię, bez udziału tej drugiej osoby. A te słowa, które ktoś w złości rzucił w naszą stronę? One nie są naszą rzeczywistością. Są tylko echem czyjegoś gniewu, frustracji, może strachu.
– Czyli co? – zapytałam z nadzieją, że usłyszę jakąś jasną puentę.
– Czyli należy pamiętać, że jedna osoba może przestać nas chcieć, ale to nie oznacza, że jesteśmy niewarci miłości. Może ta konkretna osoba nie widziała naszej wartości, ale świat jest duży. A my wciąż mamy mu wiele do zaoferowania. Nie każda porażka to koniec. Czasem to tylko zmiana kierunku.
Rozdział 4
Zrobić z siebie głupka, kurwa mać, i ja cię przepraszam
Zrobiłam z siebie głupka sekstyliard razy. I wiesz co? Ty też. Każdy z nas zrobił. Ale to jest życie – raz idziesz jak królowa z uniesioną głową, a raz potykasz się o własną godność i lądujesz twarzą w błocie. A potem wstajesz, wycierasz błoto i idziesz dalej z resztką dumy, której nawet najlepszy proszek do prania nie wybieli.
Pamiętam, jak prowadziłam wywiad z jednym z topowych aktorów. Gość na czerwonym dywanie wygląda jak milion dolarów, a ja taka dumna, przygotowana, pytania mam w notesiku, mikrofon przede mną stoi, normalnie profesjonalistka pełną gębą. No i on mówi coś o scenach w filmie, że kłóci się z partnerką trzynastozgłoskowcem. Ja, zamiast ogarnąć, że chodzi o scenariusz, zaczynam drążyć, jakby to była kwestia życia i śmierci:
– Ale jak to trzynastozgłoskowcem? Tak normalnie w domu? Kto zaczyna? Ty czy ona?
On patrzy na mnie ze zdziwieniem, jakbym mu zaproponowała wspólne wyjście na polowanie na jednorożce. Ja nie odpuszczam, wkręcam się coraz bardziej:
– Nie jest wam trudno tak się kłócić? Czy to jakoś rozwija komunikację w związku?
On w końcu nie wytrzymał. Parsknął śmiechem i mówi:
– Ale to jest sztuka teatralna, nie moje życie prywatne. Nie kłócę się wierszem.
I wiesz co? W tamtym momencie chciałam, żeby ziemia mnie wciągnęła. Ale nie, ktoś u góry sobie pomyślał: „A nie, nie. Niech sobie sama poradzi”.
Więc siedziałam tam jak ta idiotka, chcąc ukryć swoje zażenowanie..
A najlepsze? To nie był jedyny raz. Raz poszłam na zakupy, włożyłam legginsy. Wszystko fajnie, czuję się świetnie, tylko że... założyłam je na lewą stronę. Świeciłam metką na środku tyłka. Metka! Idealnie wyeksponowana. Szłam dumna, głowa do góry, jakbym właśnie podpisała kontrakt w Hollywood. Ludzie patrzyli, a ja myślałam: „Pewnie zazdroszczą stylówki”.
Dopiero przy kasie pani powiedziała mi szeptem „Przepraszam, ale ma pani metkę na widoku... na, hm... no... wie pani gdzie”.
Nie wiedziałam gdzie, bo zapadłam się w odmęty zażenowania. Chciałam powiedzieć coś błyskotliwego, ale tylko wyjęczałam: „Kurwa mać, serio?” i uciekłam do przymierzalni, jakby mnie gonił rój os.
I wiesz co? To jest życie. Robisz z siebie głupka. Raz po raz. I jakoś się z tym żyje. Bo czy to naprawdę takie straszne? Lepiej się pośmiać z siebie, niż siedzieć w kącie i udawać, że jesteś idealna. Głupka z siebie robi każdy, ale nie każdy potrafi to obrócić na swoją korzyść. Więc bądź królową, nawet w legginsach założonych na lewą stronę. I do przodu!
Innym razem poszłam z babcią do kościoła.
Była niedziela, tłum ludzi, zapach kadzidła i kwiatów, a atmosfera jak zawsze dostojna. Babcia siadła w ławce z tą swoją godnością królowej prowincji, chociaż na co dzień, kiedy obierała ziemniaki, potrafiła siarczyście zakląć.
Wszystko szło dobrze, aż tu nagle... Babcia zaczęła się zsuwać z ławki. Najpierw powoli, jakby testowała, czy podłoga ją przyjmie, potem już z impetem. Łoskot rozniósł się po kościele jak piorun. Wszyscy wstali, bo myśleli, że zemdlała.
– Babciu! – Rzuciłam się do niej przerażona.
Ktoś przyniósł wodę, ktoś inny wachlował ją książeczką do nabożeństwa. Proboszcz Kazek pobladł, bo myślał, że zaraz trzeba będzie wzywać pogotowie. A babcia... Babcia leżała z zamkniętymi oczami, kompletnie nieruchoma.
– Duszno tutaj... – wymamrotała, kiedy ją podnieśli.
Nie otwierała oczu, pewnie z powodu „wstydu takiego”. A potem... wtedy, kiedy już czterech panów z sąsiednich ławek niosło ją do zakrystii niczym królową na lektyce, parsknęła śmiechem. Prawdziwym, babcinym śmiechem, który zawsze oznaczał, że coś kombinuje.
Kiedy już „odzyskała przytomność” i usiedliśmy w zakrystii, zapytałam:
– Babciu, co to było?
Ona spojrzała na mnie z figlarnym błyskiem w oku i powiedziała szeptem:
– Wiesz, lepiej zemdleć, niż zasnąć w kościele. Taki wstyd by był, że chrapałam przy kazaniu.
– Czyli nie zemdlałaś?
– A gdzie. Przysnęło mi się. Dobrze, że nie chrapnęłam.
Nie mogłam w to uwierzyć. Babcia wyreżyserowała całe to zamieszanie!
Kilka dni później proboszcz Kazek chodził po kolędzie i wszędzie opowiadał tę historię:
– Pani Maria to kobieta z klasą! Nawet jak mdleje, to z godnością!
A babcia? Babcia słuchała tych opowieści z miną niewiniątka, a kiedy wszyscy przytakiwali głowami, ona zerkała na mnie z tym swoim uśmieszkiem, jakby chciała powiedzieć: „To nasza tajemnica”.
I do dziś, kiedy wracam do tej historii, widzę ją, jak leży w tej „lektyce” niesiona jak królowa i cichutko pod nosem się śmieje. Ach, babcia – niezapomniana aktorka rodzinnych scenek kościelnych!