Dama ciężkich obyczajów - ebook
Dama ciężkich obyczajów - ebook
Pląsający przy rurze go-go policjant i erotyczny taniec z wiolonczelą. Kryminalna dieta cud, kobiecy podstęp i nawóz z pokrzyw jako broń biologiczna. Najnowsza komedia kryminalna Marty Obuch trwale poprawi Ci humor!
Wrażliwa wiolonczelistka Lilianna Warzęcha zostaje przez przypadek wzięta za prostytutkę, a pracujący pod przykrywką rubaszny policjant Witek Wiśniewski, zwany Wiśnią, za łobuza i bandytę, z czego wyniknie szereg towarzyskich i sercowych perypetii. Ani jedno, ani drugie nie chce się przyznać, kim tak naprawdę jest, choć oboje podejrzewają, że coś tu nie gra – Lidka nie jest wyuzdanym wampem, choć bardzo się stara (i wiele przy tym uczy), a Wiśnia pozuje na despotę i brutala, choć kiedy się zapomina, widać, że równy z niego gość. Sytuacja zaczyna się komplikować, kiedy do cioci Lidki włamują się złodzieje i kradną oszczędności życia, co skłania ciocię i jej dwie siostrzenice do sięgnięcia po środki nadzwyczajne. Gdzie policjant nie może, tam babę pośle, zawsze można się zatrudnić u mafijnego bossa w charakterze ogrodniczki - to zadanie bierze na siebie Iwonka, siostrzenica Lidki i jej przyjaciółka, dziewczę dorodne, łagodne, ale mające poważne problemy z podejmowaniem decyzji. Ile sztabek złota może zmieścić w sobie wiolonczela? Czy upadek z rury go-go to upadek moralny czy na odwrót - życiowy przełom?... Oj, będzie się dziać!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-623-9 |
Rozmiar pliku: | 679 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lilianna Warzęcha, zwana przez przyjaciół Lidką, sprawdziła na własnej skórze, że owszem, można. Jak na skończoną niedawno trzydziestkę dziewczątko było z niej drobne, blade jak tic tac i drżące na wietrze niczym kwiat jaśminu, zupełnie jakby matka chowała przed nią w dzieciństwie witaminę D, na skutek czego do bidulki przyplątała się krzywica.
Pozory jednak mylą.
Lidka ze swoimi wielkimi jak niebieskie spodki oczami, słodziutkim wyrazem twarzy i blond fryzurką à la paź królowej wyglądała na sierotkę, której trzeba pomóc, którą trzeba ratować i najlepiej odstawić do najbliższej placówki opiekuńczo-wychowawczej, ale wystarczyło, że się odezwała, a wrażenie natychmiast pryskało – od razu rzucało się w oczy i uszy, że jest z niej ,,kobieta z jajami”. Konkretna, zorganizowana i logicznie myśląca. I może dlatego, jeśli chodzi o wspomnianą prostytucję, w życiu Lilianny Warzęchy zachodziło zjawisko wręcz odwrotne, które najlepiej można było określić jednym słowem.
Posucha.
Faceci się jej bali.
Po prostu.
Podziwiali, prawili komplementy, a potem spieprzali gdzie wanilia rośnie. Pieprzu nie było w tym żadnego, pieprzenia tym bardziej. Dania o pełnej palecie smaków trafiały się innym kobietom, niekoniecznie piękniejszym, niekoniecznie mądrzejszym, a Lidka żyła jak cholerna mniszka i już ją to zaczynało uwierać. Nie żeby uważała, że kobiecie nie wypada korzystać z dobrodziejstw natury. Faceci mogą się bezkarnie gzić, a kobiety to mają niby robić za Niepokalane Dziewice Maryje?
Hola, hola!
Kląć nie wypada, iść w tango z przystojnym blondynem tylko dla przyjemności nie wypada, bo zaraz się z takiej dziewczyny robi latawicę, upomnieć się głośno o swoje nie wypada, to co, do ciężkiej cholery, wypada? Żyć pod dyktando innych? I obudzić się w okolicach pięćdziesiątki, kiedy już wszystko w kobiecie będzie smętnie oklapłe, tylko po to, żeby stwierdzić, że w jej własnym życiu jej samej było najmniej?
Bo za wszelką cenę starała się być GRZECZNA?
Grzeczna.
Lidka nienawidziła tego słowa.
Masz słuchać mamusi, masz słuchać pani, szefa, masz być kulturalna, nawet jak ci ktoś narobi na głowę i uklepie to mazidło na grzywce. Akurat! Czemu w Polsce tak się kastruje dziewczynki z siły i mocy, tego Lidka nie pojmowała, ale kiedy skończyła studia i się usamodzielniła, poczuła, że mamusia, pani i cały świat mogą jej nadmuchać. Jest wolnym człowiekiem. Finansowo i mentalnie niezależnym i to ona będzie ustalać, co wypada, a czego nie wypada. Byle tylko nie krzywdzić innych, taką granicę przyjęła.
A pieprzone stereotypy są passé!
Niestety, im człowiek wyżej się wznosił w tak zwanym rozwoju osobistym, tym spotykał w górze mniej ludzi, a już zwłaszcza facetów, którzy z zasady są przecież nielotami. I trudno ich za to winić, idealny mężczyzna był w wyobrażeniu Lidki kimś, kto daje kobiecie poczucie bezpieczeństwa, zresztą tak jak ona jemu. Ale jak to osiągnąć, bujając non stop w obłokach?
Tak, mężczyźni również nie mieli dziś łatwo…
I nie że była jakąś wściekniętą feministką, która podduszała przedstawicieli płci odmiennej zdartym z siebie stanikiem. Dziś laski bez staników już mało kogo wzruszają. Chciała równości, zdrowo pojmowanej równości, przy jednoczesnym zastrzeżeniu, że kobieta jednak nie została stworzona do tego, by rąbać drwa, tak samo zresztą jak facet mógłby mieć kłopot z wyszywaniem serwetek w biedronki, ale to już inny temat.
Lidka tęskniła za bliskością.
I już bardzo, bardzo chciała spotkać kogoś miłego, kogoś normalnego i z nim po prostu być. Bo kiedy leżała wieczorami w swoim ładnie urządzonym mieszkaniu, które sobie ceniła, ale w którym nikt od niej niczego nie wymagał, nikt nie ścigał jej o niezakręconą pastę do zębów, nikt nie zabierał jej w łóżku kołdry, to się zastanawiała, czy to jeszcze jest WOLNOŚĆ, czy już SAMOTNOŚĆ…
Tymczasem, żeby odsunąć od siebie paskudne myśli, Lidka całą swoją energię i wolny czas poświęcała karierze naukowej i w końcu należało to uczciwie przyznać. Ten wyśniony i wymarzony nie wyskoczy jednak któregoś czwartku zza waltorni. I nie powie: „Witam uprzejmie, jestem czterdziestolatkiem, wolnym, bezdzietnym, chorób wenerycznych zero, kredytów na koncie również brak, poza tym mam równo pod sufitem i lubię muzykę poważną”.
Nie, nikt nie zapuka do jej pustych dwóch pokojów z kuchnią.
Nie wspominając już o tym, że człowiek w pewnym wieku bez żadnego przebiegu to jak autobus miejski, w którym po kilku tysiącach kursów nikt jeszcze nie puścił pawia – bądźmy realistkami. Przy dobrych wiatrach choroby weneryczne może i nas ominą, ale ten kredyt, ta była żona… Za Lidką też były dwa poważne, kilkuletnie związki, włożyła w nie całe serce, ale zwyczajnie nie wyszło.
Tak czy inaczej, szczęściu należało pomóc.
Lilianna Warzęcha doszła dziś do skraju wytrzymałości nerwowej (zdaje się, że miało z tym związek dzikie jajeczkowanie, które właśnie przechodziła) i stojąc przed swoją pracą, niniejszym podjęła decyzję – skoro guru psychologii, Albert Ellis, słynący z nieśmiałości, potrafił się przełamać i zagadał w ogrodzie botanicznym do stu obcych kobiet, żeby umówić się na randkę, to ona też może przeprowadzić mały eksperyment.
Co jej szkodzi?
Nie musi, co prawda, gnać w tym celu do palmiarni w Gliwicach, chociaż czemu nie, dawno tam nie była, ale czy spadnie jej z głowy korona, jeśli każdego dnia przez, powiedzmy miesiąc, zagada do jednego obcego mężczyzny? Nie po to, żeby od razu proponować spotkanie czy szybki seks w pobliskiej piwnicy, ale odważy się i przynajmniej nawiąże jakąś rozmowę.
Przecież warto rozmawiać.
Te wszystkie Badoo i inne Tindery to było jak gmeranie widłami w stodole pełnej słomy. Słoma i słoma, wszędzie słoma, zdarzało się, że i w butach. Trzeba się było wykazać nie lada determinacją, żeby w tym procederze wytrwać, a ilu świrów się przy tym poznawało, aż trudno uwierzyć, a co dopiero udźwignąć psychicznie ten ciężar. Lidka próbowała, ale nie dała rady. Ale w sumie po co? Na żywo od razu wszystko widać, po co się męczyć, skoro można wziąć sprawy w swoje ręce.
Jeden miesiąc, jeden dzień, jeden facet.
Koniec i kropka.
I czy to nie jest proste?
Proste może i było, w teorii, ale pod koniec tego długiego dnia zdruzgotana Lidka stwierdziła, że w praktyce droga od renomowanej akademii muzycznej do remontowanego domu publicznego wcale nie jest tak daleka, jak się jej wydawało.
Oba przybytki dzieliło zaledwie osiemset metrów.
Awans srawans.
Wiśnia, czyli aspirant Witek Wiśniewski, przeprowadził się do Katowic z Olsztyna równo dwa tygodnie temu i było mu to bardzo nie w smak. Na jego gust to nie był żaden awans, tylko zwykła zsyłka. A wszystko dlatego, że stosował tak zwane niekonwencjonalne metody walki z przestępcami.
A jakie miał stosować?
Uprzejmie poprosić najgorsze męty o zeznania? A gangusy na jego prośbę ochoczo wydadzą swoich kumpli i pójdą z nimi siedzieć do jednej celi? Akurat! Jedyne, co wynikało z tych durnych i nieżyciowych przepisów, to przede wszystkim papierologia, a jeśli ktoś chciał się czegoś naprawdę dowiedzieć, nie było przebacz, taki ktoś musiał tańczyć w rytm bandyckiej melodii: zawierać sojusze, zdobywać informatorów, dociskać ich, szantażować, ganiać za idiotami po nocach, ochraniać swoich ludzi, układać się z nie swoimi, szukać haków, zakładać nielegalne podsłuchy, stawiać się szefom, odgrywać aktorskie scenki, ehhh…
Trochę tego było.
I wszystkie te przyjemności dwadzieścia cztery godziny na dobę, z małymi przerwami.
Ale jeśli człowiek tym naprawdę żył, a Wiśnia żył, złożył nawet na ołtarzu zawodowym własne małżeństwo, to jakieś tam efekty miał. Tyle że jeśli te efekty wywoływały pianę na ustach naczelnika, to do wyboru było tylko: udowodnić, że naczelnik brał od kogoś za lojalność w łapę albo dać się przenieść i naprawiać świat gdzie indziej.
Na przykład na Śląsku.
Pierwsza wściekłość już z Wiśni zeszła, a że Wiśnia zawsze uważał, że nie warto się kopać z koniem i tracić energii na rzeczy od człowieka niezależne, odpuścił. Po co kortyzol i adrenalina mają mu robić z flaków sito? Jak nie można czegoś zmienić, zawsze można zmienić nastawienie. A może Katowice to szansa, a nie dół? Pokaże temu olsztyńskiemu złamasowi, że aspirant Wiśnia to nie żadna śliwka, która wpadła w kompot, ale twardy orzech do zgryzienia.
Będzie twardy.
Będzie bezwzględny.
Będzie…
Słońce przyjęło odmienne założenia na ten dzień, bo czerwiec był takim czerwcem, jaki Wiśnia pamiętał z czasów pacholęcych: świeżym o poranku, w południe należycie bombardowanym gorącymi promieniami, a wieczorem cieplutkim i krzepiącym jak złociste stripsy w KFC.
I właśnie zachodziła ta trzecia opcja.
Bez względu na pandemię, na latające w powietrzu paskudztwa i koronawirusy, które rzekomo przenosiły się na człowieka ze zwierząt, słońce padało na ulicy Damrota w Katowicach pod kątem ostrym, tak ostrym, że jego promyki zahaczały o wydatny nos Wiśni, podbijały czerwień jego policzków (nadciśnienie było efektem rozwodu), a przy okazji rozgrzewały te policzki tak, że twardy Wiśnia zaczynał być powoli Wiśnią frużelinową i rozmiękłą. Chyba że miała w tym swój udział zgrabna blondyneczka, która od kilku minut bacznie mu się przyglądała.
I w tym spojrzeniu było jakieś wyzwanie, jakiś kobiecy plan, to Wiśnia od razu wyczuł, a później skojarzył, że dziewczyna tkwi na rogu ulicy, rozgląda się nerwowo, jakby na kogoś czekała, następnie maszeruje chodnikiem, znowu wraca i dźga wzrokiem jego złotą kietę. O, koleżanko, ta kieta to historia, poza tym Wiśnia aktualnie pracował pod przykrywką i usiłował się wkupić w łaski zarządu mafii śląskiej, zwanej też węglową, choć grupa już dawno rozszerzyła swoją działalność o inne dochodowe sektory.
Mniejsza z tym.
Wyglądał jak bandzior, a przynajmniej jak wieśniak, zdawał sobie z tego sprawę, ale też taki był plan. No, przecież nie przebierze się za Świętego Mikołaja. Żeby przeniknąć do grupy, musiał się najpierw wykazać, musiał się rzucić w oczy jakimś rozbojem albo zasłużyć przysługą, a właśnie dzisiaj dostał cynk, że chłopaki będą na Mariackiej zbierać haracz. Postanowił podczas tego krojenia uszczknąć dla siebie choć małą kromeczkę – może w trakcie wyniknie jakaś nieprzewidziana sytuacja, a jeśli nie, przynajmniej Wiśnia sobie poobserwuje i spróbuje wydedukować, kto i jakie gra tam skrzypce.
Malutka była ta blondi.
A on, w kapeluszu ponad metr osiemdziesiąt, lubił kobiecość właśnie takiego formatu. Mała, poręczna, można wziąć na ręce i pohusiać, przytulić, obronić…
Tyle że w tym przypadku chyba raczej ZAPŁACIĆ?
Tuż za plecami Wiśni znajdowała się Mariacka, już go zdążyli poinformować w komendzie, że ulica słynęła kiedyś z dam lekkich obyczajów, a blondi jak Maria Teresa z Kalkuty się nie zachowywała, wręcz na odwrót. Wyraźnie szukała kontaktu tylko z osobnikami płci męskiej – oceniała spojrzeniem prawie każdego faceta na ulicy, jeśli tylko nie przypominał alkoholika i był w tak zwanym wieku reprodukcyjnym, ze szczególnym zaś upodobaniem przyglądała się męskim nogom, jądrowemu centrum zarządzania i temu, co z tyłu.
Co ciekawe, wcale nie starała się z tym kryć.
Jeśli chodziło o Wiśnię, pozwoliła sobie na małe odstępstwo.
Od kiety na szyi wzrok blondynki powędrował do jego klaty: ma się w zapasie, jak się włazi między bandytów, nie ma co liczyć na PZU. Wiśnia regularnie ćwiczył więc sztuki walki, zajmował się cross-treningiem, biegał nawet w maratonach. I dlatego teraz rozmaite panny mogły podziwiać efekty tych wysiłków. I blondynka podziwiała. Po klacie obejrzała sobie jego napakowane łapy, napnij się i nie daj się, wiadomo. Potem błękitne oczęta błyskawicznie spoczęły na jego spodniach od dresu, następnie na tym, co pod dresem a pomiędzy kieszeniami, aż Wiśnię ta penetracja, o dziwo, zawstydziła, na koniec blondi przyjrzała się ze wstrząsem jego znoszonym adidasom.
Rozumiał ją doskonale.
Gdyby był kobietą, a kobiety to interesowne lub interesujące bestie, innego rodzaju pań w naturze nie spotkał, miałby nad czym myśleć. Z jednej strony widać było, że chłop z niego jak dąb, do ułomków Wiśnia wszak nie należał, z drugiej – ten dresiarski look musiał niepokoić…
Ale taka ładna i miła dziewczyna w tak podłym zawodzie?
Szkoda, wielka szkoda.
Wiśnia się rozejrzał i przebiegł na drugą stronę ulicy, co blondyna od razu odnotowała, a następnie ruszyła w jego kierunku jakby z jakimś postanowieniem. On też miał swoje postanowienia, choćby takie, że dziewczyny to świetne źródło informacji, a z rozmowami z nimi nie trzeba się specjalnie ukrywać, klient to klient, normalka.
Spotkali się przy wjeździe w Myśliwską.
– Dzień dobry, mogę pana na chwilę przeprosić? – Blondyneczka, zgodnie z przewidywaniami, zawróciła i stanęła na jego drodze.
I tu Wiśnię wryło w kostkę brukową.
Z gorąca, to na pewno. Ale i z dzikiej, i niespodziewanej ciekawości, która go, podstępna, chwyciła ni z tego, ni z owego pośrodku chodnika. Pociągnęło go do blondynki w jednej chwili z takim wizgiem, że zapomniał, po co się tu znalazł.
Co za licho?!
– Yyy… A to myśmy się pokłócili? – zdołał tylko wydukać, po czym przypomniał sobie, że nie powinien tu odstawiać błyskotliwego amanta.
Ma być średnio elokwentny.
Brutalny.
Twardy.
A najlepiej, żeby był z niego prostak i cham.
Zanim więc dziewczyna odpowiedziała, rzucił lekko:
– A w paszczu to ile?
Od skrzyżowania z Warszawską ruszyły właśnie samochody, warunki akustyczne zrobiły się średnie, blondi chyba nie dosłyszała:
– W jakim płaszczu? – odpowiedziała, a na jej licu dało się dostrzec konsternację.
Na rozgrzanej twarzy Wiśni pewnie również.
Dziewczyna miała głos jak dzwon, donośny, dźwięczny, omal nie posypał się przy tym tynk z wiaduktu, zupełnie jakby Czerwony Kapturek przemówił głosem złego wilka.
Wiśnia poczuł się nieco zbity z tropu.
– W pracy? – pominął jej pytanie, pokazał głową na ulicę, a maleństwo zatrzepotało rzęsami.
– Bardziej z pracy.
– Tutaj pani pracuje?
– Prawie. Zazwyczaj trochę wyżej, bardziej przy Wojewódzkiej. Przepraszam, głupia sytuacja, zagadałam…
Ona naprawdę wyglądała na speszoną!
Może dopiero stawiała w tej branży pierwsze kroki?
Wiśnia poczuł jakieś idiotyczne rozczulenie – tym większe, że blondynka poprawiła wypadający zza małego uszka lok.
Małe uszka, małe rączki, małe… piersi?
– A czy ja się gniewam? – zagruchał i znowu przyłapał się na tym, że nie powinien być sobą. Kmiotkiem, jełopem powinien być. Mordą zakutą. – Zagaduje do mnie miła kobieta, pozostaje mi się tylko cieszyć. Mogę spytać, jak ma pani na imię?
Wiśnia skurczył się pod wpływem błękitnego spojrzenia i stwierdził, że czas odzyskać rezon.
– Lilianna – padło z drobnych usteczek.
No tak, Lilianna. One wszystkie miały jakieś romantyczne pseudonimy sceniczne.
– A ja jestem Ringo Starr – zażartował, po czym wyciągnął w kierunku dziewczyny swoją wielką grabę.
– Hy, hy – zarechotała. – A tak serio?
Jej ręka była jak mały, puchaty pisklaczek.
– Serio to Wiśnia, tak wszyscy do mnie mówią. A pani? Bo te Blue Velvety i Samanty to fajnie, ale wolałbym jednak coś bardziej po ludzku…
– A Wiśnia to takie bardzo ludzkie, rozumiem?
Rozmowa przestała się kleić.
A już miał nadzieję, że będzie miło, że eksploduje między nimi chemia, już nawet coś jakby zaczynało drgać, ale musiał upaść na głowę z tymi amorami. Co on wyprawia i po co? Mało mu było kłopotów? Żadna kobieta nie będzie się zachwycała gościem, którego widzi tylko przy śniadaniu, a i tak delikwent podczas posiłku jest nieobecny, bo w dżemie truskawkowym zamiast truskawek widzi krew i limfę. Żadna nie będzie piała z zachwytu, że facet co chwilę znika i niczego nie tłumaczy, bo ze względów bezpieczeństwa nie może tłumaczyć. Każda w końcu kobieta będzie się czuła w takim związku oszukiwana, zacznie wymyślać nieistniejące romanse i prędzej czy później szlag wszystko trafi. Poza tym na najbliższą pięciolatkę Wiśnia nie miał w planach partnerki zajmującej się najstarszym zawodem świata.
Zwyczajnie nie lubił się dzielić.
– Dobra, może pogadamy innym razem? – zapytał, bo jednak zdobywanie informacji, badanie środowiska i tak dalej. Poza tym w bramie pod kościołem mignęła mu chyba znajoma sylwetka. – Tu jest mój telefon, zaraz zapiszę… – Pogrzebał w kieszeni, znalazł jakiś świstek, a dziewczyna już przytomnie wyciągała z torebki długopis.
– Czemu nie – wyraziła aprobatę, choć dość umiarkowaną.
Zerkała przy tym na jego adidasy i nagle pstryk, na sekundę kurtyna opadła i na jej twarzy widać było odrazę, jakby Lilianna patrzyła na kopulujące szczury.
– Następnym razem będę w kaloszach – obiecał. – Zawsze to mniejszy obciach.
Zawstydziła się.
– Bez przesady. Buty jak buty… Chociaż… – zawiesiła głos i jednak zdobyła się na słowo prawdy, czym zyskała u Wiśni kilka punktów. – Może jednak faktycznie, kalosze, osobiście wolę.
– Nie ma sprawy. Mam taką parę do przerzucania gnoju… Yyy…
Tak, romantyczność i subtelność to były największe atuty Wiśni.
Ugryzł się w język, ale okazało się, że niepotrzebnie.
W niebieściutkich i błyszczących oczach dziewczyny po raz pierwszy w trakcie tej krótkiej wymiany zdań zobaczył nutkę najprawdziwszego zainteresowania.
I iskierkę rozbawienia.
No, no, jeśli Lilianna alias Blue Velvet posiadała poczucie humoru, robiło się ciekawie.
Naprawdę ciekawie.
Lidka podjęła swoje damsko-męskie postanowienie po wyjściu z pracy, czyli z Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach, gdzie w Katedrze Instrumentów Smyczkowych pełniła funkcję adiunkta i uczyła studentów gry na wiolonczeli, co naprawdę sprawiało jej frajdę. I jeśli miała być szczera, bardziej bawiły ją kontakt z młodymi ludźmi i żywa muzyka niż pisanie artykułów naukowych, ale swoje musiała nauce oddać.
Cesarzowi co cesarza, Erosowi co Erosa czy jak tam to szło.
Ale żeby ten miłosny zapał w niej nie opadł, bo pod wpływem decyzji poczuła w sobie nagle tak wielką energię i radość, że aż ją to zdumiało, zdecydowała się działać od razu. Zresztą później i tak nie byłoby okazji, na osiemnastą umówiła się ze swoją kuzynką Iwonką, z którą miały jechać do cioci Czesi i zrobić naradę, a takie narady, jak pokazywało doświadczenie, potrafiły się przeciągać do późnych godzin nocnych. Iwonka pożyczyła od niej na wczoraj samochód i obiecała podjechać po Lidkę na Myśliwską, gdzie można było bez zbędnych komplikacji zawrócić.
I tak czekając na kuzynkę, Lidka przystąpiła do dzieła.
Było to dzieło do wykonania na umowę-zlecenie, czy raczej ZALECANIE, a jak się zalecać, to jednak nie do byle kogo. I tu Lidka zaczęła z rozpędu rozmyślać, czego ona właściwie chce. Bo blondyni blondynami, jakoś ten kolor umaszczenia najbardziej ją pociągał, ale zdaje się, że tak naprawdę to najlepiej działała w tych sprawach stara, ludowa zasada: słuchaj własnego serca.
Tylko czy na pewno chodziło o serce?
W swojej pracy zawodowej Lidka zajmowała się związkiem muzyki z emocjami i dlatego temat emocji, a siłą rzeczy i budowy mózgu, miała w jednym palcu. Czyli tak – w budowie mózgownicy każdego Kowalskiego i takiej Warzęchy również widać zapis ewolucyjny, czyli to, jak ten narząd powstawał: każdy jest wyposażony w mózg gadzi, ssaczy i tak zwaną korę nową, czyli wszystkie te szare komórki i zwoje myślowe. I teraz się zaczyna, bo nasza spuścizna po gadach nam nieźle bruździ. To z tego prymitywnego mózgu słychać śpiewki: szybciej, łatwiej i przyjemniej! To ta gadzina jest leniwa i nastawiona głównie na dobrą zabawę, nie mózg racjonalny. I to stąd bierze się ten cały ambaras. Gdyby słuchać przy erotycznych wyborach podszeptów rozsądku, a nie zdradliwej intuicji, to do spotkania komórki jajowej z plemnikiem wcale nie dochodziłoby tak często. Nie ma się co łudzić, intuicja w służbie prokreacji jest wielką oszustką i ma do powiedzenia tylko jedno: BIERZ GO!
Szybciej, łatwiej i przyjemniej…
I coś było na rzeczy, ponieważ przez Damrota przechodzili różni panowie, niektórzy w eleganckich pantoflach, a nie w obdartych adidasach, nie przeżuwali z krowim zapałem gumy do żucia, wyglądali schludnie, niektórzy nawet na Lidkę popatrywali i widać było, że potrafią się posługiwać nożem i widelcem, ale jak na złość wpadł jej w oko akurat zwalisty ciołek wyglądający jak krzyżówka Batmana i Ukraińca.
Postawny, ciemnowłosy, o purpurowych policzkach i nosie jak strażacki, rozklekotany klakson. Nieokrzesanie biło od niego wszelkimi komórkami ciała, tyle chociaż, że to ciało miał imponujące, choć Lidka omijała dotąd kolesi noszących pod każdą z pach ruski telewizor. Dresy to również nie było to, co księżniczki lubiły najbardziej, ale ostatnio życie dobitnie jej pokazało, że spod krzaka róży może wyrosnąć najprawdziwszy burak.
Czemu więc miałoby nie być na odwrót?
Spod ćwikły może eksplodować najpiękniejszy róży kwiat.
Poza tym małostkowe i zbyt wymagające księżniczki kończą jako zasuszone trupki w sali tronowej, nikt po nich nie dziedziczy, tak że może jednak bez takich durnych uprzedzeń. I co z tego, że dres, że facet wyglądał, jakby go żywcem wyciągnęli ze straganu z termosami, skoro w jego ciemnych i przenikliwie patrzących oczach Lidka dostrzegła… jakiś błysk porozumienia. Jakby na ludzkim poziomie, zdecydowanie nie gadzim, spotkał się z nią najprawdziwszy człowiek. Człowiek, który miał na szyi niezłych rozmiarów złoty łańcuch, ale najważniejsze, że mimo wszystko iloraz inteligencji nie wyglądał u wielkoluda na iloczyn.
Raz kozie śmierć.
Kiedy brunet przeciął ulicę i stanął naprzeciwko niej, nabrała powietrza i po prostu zagadała:
– Dzień dobry, mogę pana na chwilę przeprosić?
Jakie szczęście, że nie zareagował jak na natrętną muchę, tego się bała najbardziej, zamiast ją przegonić czy pacnąć, wykonał żuchwą kilka beznamiętnych ruchów, ale w chwilę potem szeroko się uśmiechnął, a uśmiech miał zaraźliwy, po czym zaczął żartować.
Że przecież się nie gniewa, że taka ładna pani, ble, ble.
Oryginalnością to wszystko jakoś nadmiernie nie ociekało, ale ta uliczna scenka była o tyle ważna, że Lidka się przełamała. Co innego ustalić ambitny plan, a co innego naprawdę go wykonać.
ZACZEPIĆ NA ULICY OBCEGO FACETA.
Lidka była z siebie dumna, nie stchórzyła, zrobiła to, pomimo że nogi miała jak z waty, a żołądek skurczył się w niej tak, że upchałaby go bez problemu w skarpetce, ale nie pozostawało jej nic innego jak rozmowę kontynuować. Facet powiedział coś o jakimś płaszczu, nie zrozumiała, przeszkodziły im jadące sznurem samochody, a potem spytał ją o imię. I tu się zrobiło dziwnie, Pan Dres wyskoczył z jakimś magicznym tekstem o Samantach, Velvetach…
Velvet to przecież papier toaletowy, nawilżany w dodatku (!), z tego, co pamiętała. Jakimi ścieżkami podążają męskie myśli, tego Lidka wciąż nie umiała pojąć, więc w ślepą uliczkę nie było sensu się pchać. Zauważyła tylko, że ksywka, którą się przedstawił, również nie brzmiała zbyt ludzko.
Wiśnia.
W sumie pseudo bardzo do niego pasowało.
Był jak wielka wisienka na torcie jej dzisiejszego dnia.
Czyli można, uda się. Wystarczy, że nie odpuści i poprowadzi projekt. Odrobina odwagi, nastawienie na cel, a potem to już czysta statystyka. Na stu delikwentów jeden z pewnością okaże się sensowny. A żarcik z Ringo Starrem, mimo że Wiśnia, zdaje się, nie uwierzył w Liliannę, a do kompletu jeszcze to o kaloszach i przerzucaniu gnoju, wszystkie te żarty nastroiły Lidkę do wyzwania nad wyraz optymistycznie. Uznała, że nie będzie cierpieć, jeśli weźmie od Wiśni telefon i kto wie, może do niego zadzwoni i pójdą na wspólną kawę.
Kawę z cukrem.
Cukier, jak wiadomo, jest przecież robiony z buraków.
Lidka nigdy nie zazdrościła innym rodzeństwa, mimo że sama go nie miała.
Miała przecież Iwonkę.
Iwonka była córką siostry jej matki, starszą o trzy lata, i tak jak Lidka pozostała jedynaczką, a że siłą rzeczy spędzały ze sobą mnóstwo czasu, na samotność nie mogły narzekać. Po wspólnie przeżytych dziecięcych latach narzucona obecność zamieniła się w rzetelną przyjaźń. I to taką dobrą, wspierającą i bez słowa ściemy. Iwonka nigdy nie usłyszała od Lidki tego, co akurat chciała usłyszeć, zamiast częstować kuzynkę wybrakowaną uprzejmością Lidka obdarzała ją pełnej jakości prawdą – oczywiście zasada działała w obie strony i czasem przysparzała nieco bólu, ale lepszy krótkotrwały i prawdziwy ból przeżyty w obecności kogoś życzliwego niż wysilone poklepywanie po plecach, z czego nic konstruktywnego nie wynika.
Dlatego kiedy Lidka wsiadła do samochodu i zamieniła się z Iwonką miejscami, a potem na nią spojrzała, słowa same popłynęły jej z ust.
– Co tak plugawo wyglądasz?
Iwonka stanowiła przeciwieństwo Lidki.
Choć obie odziedziczyły po rodzicielkach jasny kolor włosów – kuzynka była wysoka, krągła i chrupka. Choć może słowo chrupiąca więcej wyjaśniało, bo Iwonka przypominała wypieczoną kajzerkę. Ale taką kształtną i apetyczną, choć sama bardziej utożsamiała się z koślawą bułką wrocławską.
Dziś Lidka byłaby skłonna się z tym zgodzić, Iwonka wyglądała jak z krzyża zdjęta, niestety, zdarzało się to ostatnio coraz częściej. Ruszała się też wolniej niż zazwyczaj, a że ogólnie nie należała do osób zbyt żywiołowych, w sumie była nawet dość flegmatyczna, dziś sprawiała wrażenie, jakby się z rezygnacją taplała w kisielu.
– Bo już się skończyło babce sranie! – obwieściła niemrawo.
Ich wspólna babcia zeszła przecież jakiś czas temu z tego padołu, zatem z pewnością nie o staruszkę tu chodziło. Ale Lidka przezornie milczała. Dojechała do zabudowań Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad, nie wiedzieć czemu, pomyślała nagle, że musi upiec ciasto z wiśniami, jak tylko te smakowite owoce się pojawią, po czym zrobiła kółeczko i właśnie zawracała.
– Przypominam walenia – padło ponuro z boku.
Aha, czyli znowu kwestia wielkiej wagi…
– To coś zrób, a nie gadaj – odparła Lidka, włączając kierunkowskaz.
Temat wałkowały średnio raz w miesiącu, tylko że niewiele poza popsutym humorem Iwonki z tego wałkowania wynikało. Lidka nigdy nie miała kłopotów z nadwagą, temat jej nie dotyczył i podejrzewała, że to jak z mężczyznami i porodem. Można słuchać opowieści i oglądać rzeźnię z porodówki na YouTube, tylko żeby zrozumieć, czym jest poród, należało go po prostu przeżyć.
Nabierania kilogramów w imię przyjaźni jednak nie planowała.
– Właśnie zamierzam! – Iwonka walnęła pięścią w torebkę i Lidka już się ucieszyła, ale następne słowa kuzynki pozbawiły ją złudzeń. – Będę udawać, że mam kochanka.
Lidka na moment skamieniała za kierownicą, po czym skomentowała ich ulubionym powiedzonkiem:
– Normalnie weź i mnie strzel laciem… Może jednak uchylisz rąbka tajemnicy?
– À propos, no przecież, że tajemnica! – zapaliła się Iwonka i z przejęcia omal nie orbitowała na przednim siedzeniu. – Lidka, będę potrzebować pomocy.
– Właśnie widzę. Psychiatrycznej jakby.
– Poczekaj, bo nie rozumiesz.
– Dokładnie. Nie rozumiem. Co ma kochanek do walenia… O, pardon, do tego jednak chyba coś ma. Ale do kilogramów?
– Popatrz na mnie!
Lidka popatrzyła.
– Widzisz we mnie kobietę?
Pytanie zapewne miało swój sens, z tym że na razie ten sens pozostawał dla Lidki ukryty.
– A kogo mam widzieć? Chłopa?!
– Mój Misiek już nie widzi…
Lidce powoli zaczynała się sytuacja rozjaśniać.
Misiek był od dziesięciu lat narzeczonym Iwonki, z którą żył, mieszkał, ale z decyzją ,,do końca życia” jakoś się wstrzymywał, natomiast Iwonka była już tym wstrzymywaniem i upychaniem swojej złości pod wątrobą skrajnie wyczerpana. Ani wejść, ani wyjść – duma nie pozwalała jej wziąć oblubieńca na dywanik i zadać szeregu zasadniczych pytań, które w normalnym związku powinny zostać zadane.
Tyle że Iwonka miała taką przypadłość, że wszystko robiła na opak.
Lidka zdążyła się już przyzwyczaić.
– Aha, czyli sobie wy-kon-cy-po-wa-łaś…
– Nie obrażaj mnie! – zagrzmiała kuzynka, czyli jeszcze nie było tak źle.
– Wydumałaś sobie, kretynko, że łatwiej udawać, że masz kochanka, niż się odchudzać? – dokończyła bezlitośnie Lidka.
Czemu jej to nie dziwiło…
Mijały właśnie Silesia City Center, Iwonka spojrzała na galerię wzrokiem tęsknym jak Wojciech Gąssowski, który śpiewał w Opolu, że mu się gdzieś zapodziały prywatki. Tamte prywatki, tamte bułeczki…
– Może zajedziemy na chwilę po… – Iwonka się zawahała.
– Bułeczki cynamonowe? – Lidka weszła jej w słowo z uśmiechem, z którego nie kapała słodycz. Przeczuwała, że zamiłowanie do bułeczek cynamonowych kiedyś Iwonkę zgubi, jeśli już nie zgubiło, sądząc po tym, co ta szalona kobieta wygadywała. – Nażresz się, a potem wymyślisz dwóch kochanków, bo jeden to będzie dla ciebie za mało, znam cię.
To również było dla Iwonki charakterystyczne, kuzynka od zawsze miała poważny problem z podejmowaniem decyzji. Kiedy musiała wybrać między A i B, kluczyła, wahała się, robiła setki podchodów, wycofywała się, kluczyła, wracała, znowu wykonywała odwrót, po czym z płaczem decydowała się na obie opcje jednocześnie. W szafie kuzynki znajdowała się w związku z tym niezliczona ilość podwójnych swetrów, sukienek, butów, torebek, szaliczków – a wszystko różniło się tylko kolorem. Szaleństwo dotyczyło również kierunku studiów (Iwonka skończyła architekturę krajobrazu i inżynierię środowiska niemal w tym samym czasie) czy wystroju wnętrz. Działało w każdym przypadku, w którym tylko mogło działać.
Teraz przelazło i na facetów?
– Dżizas, ale po co dwóch? – spytała Iwonka i się zamyśliła.
Czyżby ziarno zostało zasiane?
– Z jednym będziesz rozmawiać, a z drugim się gzić.
– No i wyszło szydło z worka. – Iwonka pociągnęła nosem. – Z Miśkiem ani nie rozmawiam, ani się gzię. Gżę? – Na moment zamilkła, po czym machnęła zniechęcona ręką. – Nic z nim nie robię, taka jest prawda.
– Kłócisz się z nim – przypomniała Lidka. – A odpychanie w związku jest tak samo ważne jak przyciąganie.
– Czym mam go niby przyciągnąć?
– Bułeczkami cynamonowymi. Obłóż się nimi na golasa. Czy coś.
– Waleń obłożony bułeczkami…
– To ikrą się wysmaruj czy rzuć sobie na brzuch kupę wodorostów, możesz się też wytarzać w bursztynie. Wymyśl coś. Latasz przy nim w wyciągniętych gaciach i skołtunionych kłakach, od lodówki do szafki i na odwrót i się dziwisz. Kochanek! Dwóch! Może trzech?! Idź na całość, w sumie, po co się ograniczać!
– A żebyś wiedziała. Jeszcze się zdziwisz…
Lidka przyjęła te słowa ze wzruszeniem ramion, a kiedy kilka dni później z bólem w sercu wróciła myślami do tej rozmowy, wzruszyć się za Chiny Ludowe nie mogła.
Chyba że do łez…
Czesława Miłejko od dwóch lat cieszyła się emeryturą.
I naprawdę się cieszyła, wcale nie czuła się wyrzucona za nawias, zastygła w bezruchu czy śmiertelnie znudzona. Od kilku lat żyła pomimo diagnozy lekarzy (nowotwór ucha wewnętrznego, na szczęście zbyt mały, żeby go operować) i, szczerze mówiąc, poza obowiązkowymi wizytami w przychodni onkologicznej na co dzień mało się swoją chorobą zajmowała. Nie była głucha, słuch miała wręcz doskonały, postanowiła więc nie karmić choroby myślą, nie wywoływać jej z czarnego pokoju, za to jak najmocniej żyć.
Tutaj, dzisiaj.
Na tyle, na ile może sobie pozwolić emerytka.
Przez pół życia piastowała stanowisko dyrektorki w przedszkolu, tak że z emeryturą się jej udało, była całkiem przyzwoita. Kokosy może to i nie były, ale załatwiła sobie mieszkanie komunalne w kamienicy przy ulicy Chorzowskiej w Katowicach, wyremontowała je z pomocą zaprzyjaźnionego majstra i po uregulowaniu opłat na szaleństwa trochę jej zostawało. Dzieci nie miała, nigdy nie wyszła za mąż, opiekowała się za to swoimi siostrzenicami, Lidką i Iwonką, które były córkami jej dwóch szurniętych sióstr: Anieli i Bogumiły. Z siostrami się jej specjalnie nie układało, konflikt charakterów, widywały się więc tylko z okazji świąt, a i tak prawie każde spotkanie kończyło się zwarciem, za to dziewczynki udały się siostrom nad wyraz. Dziś zamierzały wpaść na kolację z naradą czy raczej na naradę przy kolacji. Tylko czy to przyniesie jakikolwiek skutek?
Czesia została dwa dni temu okradziona.
Ze wszystkiego.
Kiedy wyszła na zakupy, w biały dzień ktoś się do niej włamał, zmasakrował drzwi siekierą, splądrował mieszkanie, zabrał laptopa i telewizor, a ze schowka w garderobie wyjął sto pięćdziesiąt tysięcy złotych.
Oszczędności całego jej życia.
W tym samym czasie bandyci włamali się do mieszkania naprzeciwko, do pani Halinki, która nieszczęśliwie została w domu, zamiast poczłapać jak co ranek do męża, na cmentarz. Sterroryzowali ją, obili i związali, wydobywszy z niej wcześniej, że pieniądze i kosztowności trzyma za szafą. Wiele tego nie było, gorzej, że sąsiadka wylądowała w szpitalu.
Oby udało się jej z tego wyjść.
Co do skradzionej sumy, kiedyś Czesia może by i histeryzowała, wydzwaniała na policję, rozpaczała, nawet zatrudniała prywatnych detektywów, ale z dzisiejszym bagażem doświadczeń stwierdziła, że ma całe oba biodra, a sąsiadka nie. To bardzo dużo. Gdyby przyszło jej swoje biodra wycenić, to spokojnie dałaby za każde po siedemset pięćdziesiąt tysięcy, byle tylko nie musiała wstawiać w nie tytanowych płytek.
Pewnych rzeczy nie da się kupić.
Pieniądz to rzecz płynna, taka już jego natura. Wiadomo, że łatwiej, kiedy pieniądze są, ale kiedy ich nie ma, zamiast płakać, należy po prostu pomyśleć, jakie są szanse na kolejny przypływ. Tyle że w jej przypadku szanse były raczej marne, Czesia miała sześćdziesiąt sześć lat, całkiem staro może się jeszcze nie czuła, ale wizja, że zostanie w okolicy siedemdziesiątki rekinem finansjery, czy choćby piranią biznesu, ta wizja z dnia na dzień coraz bardziej bladła. Chociaż plany przed kradzieżą Czesia snuła ambitne, zamierzała zainwestować oszczędności w… bibliotekę zapachów.
Takie rzuciła sobie na starość wyzwanie.
Brzmiało to jak coś całkiem absurdalnego, ale Czesia odkryła swojego czasu taką bibliotekę we Francji i wyszła z niej oczarowana. I pomyślała, że właśnie dlatego że pomysł w Polsce wydawał się oderwany od rzeczywistości, warto go zrealizować. Nawet gdyby ten interes miała po kilku miesiącach zamknąć. Czasem warto pójść za własnym marzeniem i zrobić coś dla zwykłej satysfakcji.
Mały, kameralny lokal, gdzie osoby niewidome będą mogły rozwijać zmysł węchu. Zresztą nie tylko niewidome – każdy, kto będzie chciał wiedzieć, jak się tworzy perfumy, jak pachnie lawenda, a jak rozmaryn, jaki zapach mają dojrzałe jabłka, a jaki maliny, każdy będzie mógł przyjść i za niewielką opłatą poćwiczyć własny nos. Bo zapachy i barwy to było coś, co Czesię, z wykształcenia plastyczkę, niezmiernie poruszało.
Teraz rzeczywiście mogła sobie tylko pomarzyć…
Tymczasem na korytarzu dało się słyszeć trzeszczenie drewnianych schodów i już pogłos niósł po ścianach rozmowę Lidki i Iwonki, już dziewczęcy gwar wpadł do mieszkania przy Chorzowskiej.
– Wymienione drzwi?! – zawołała w progu Lidka, otwierając i zamykając z niedowierzaniem nowe skrzydło. W amarantowej bluzeczce i z blond włosami siostrzenica przypominała fiołka z żółtym środkiem. Aż miło było popatrzeć. – Tak szybko?
– A co, ciocia miała tu mieszkać z dziurą w drzwiach przez trzy lata? – zawtórowała jej Iwonka, która była chyba dziś nie w sosie.
Gdy tylko weszła do środka, rzuciła niedbale o podłogę torebką.
– Cześć, moje śliczne! – Czesia wyściskała je na dzień dobry i już nalewała wody do czajnika.
Ale siostrzenice wcale nie pchały się na salony, lubiły jej kuchnię.
Kuchnia liczyła sobie dziesięć metrów kwadratowych i pełniła równocześnie funkcję przedpokoju. Stał w niej w charakterze dekoracji biały kaflowy piec, relikt dawnych czasów, na którym zamontowano przenośną kuchenkę gazową, obok na ścianie tłoczyły się nowoczesne, brązowe szafki, a po drugiej stronie, przy olbrzymiej ścianie z przezroczystego pleksi, która oddzielała od kuchni łazienkę, przycupnął zgrabny stoliczek z blatem wykonanym z maszyny do szycia. W kuchni mrugało wesoło światło i oświetlało wiszące nad piecem rozmaite gustowne starocie, ale i przy okazji młode lica gości.
– Poproszę herbatkę w największym kubku – rzuciła Iwonka i pomaszerowała do pomieszczenia za szybą.
Lidka w tym czasie wcisnęła Czesi do rąk paczkę chrupkiego pieczywa.
– Kupiłam po drodze. Ciociu, musimy ją odchudzić, bo wyniknie z tego jakieś nieszczęście – wyznała, konspiracyjnie zniżając głos.
Czesia pokazała na pokój, który dopiero dzisiaj udało się jej doprowadzić po włamaniu do względnego porządku.
– Co się stało? Czemu ona taka podminowana? – chciała wiedzieć.
Nie z ciekawości, z troski.
Lidka westchnęła.
– Zdołowana swoją wagą. Miauczy, że Misiek nie widzi w niej kobiety…
– Misiek nie dostrzegłby kobiety nawet w Edycie Górniak. On jest jakiś aseksualny.
– Ciociu, proszę cię, nie mów do mnie takich rzeczy, bo mi rusza wyobraźnia i widzę Miśka gołego…
Czesia przywołała w pamięci obraz narzeczonego Iwonki – dość opasłego i brodatego informatyka, któremu nigdy nic się nie chciało – i spasowała.
– Faktycznie. Lepiej nie wyciągać z szafy demonów – pozwoliła sobie na bezgłośny chichocik, zresztą Lidka też już rechotała.
– Musimy ją odchudzić – powtórzyła siostrzenica z przekonaniem. – Zaczęła dziś coś bredzić o wymyślaniu kochanków. Żeby się wydać Miśkowi bardziej atrakcyjna. I żeby wzbudzić w nim zazdrość.
Czesi coraz trudniej było tłumić śmiech.
– Ale żeby mieć kochanka, najpierw trzeba mieć męża – zauważyła dość trzeźwo.
– Ciociu, ja to wiem, ty to wiesz, ale ona… Więc wymyśliłam, że ją podstępnie przerzucimy na dietę.
– Przerzucimy? MY?! – Pomysł w pierwszym momencie nawet budził wesołość, ale to, czego Czesia bardzo nie lubiła, to wsadzania nosa w nie swoje sprawy. – Lidka, wiesz, co ja sądzę o ratownikach?
Lidka wiedziała.
– Że ratują innych, bo nie potrafią uratować siebie – wyrecytowała, po czym zerknęła w kierunku łazienki i zaczęła wyjaśniać: – Ciociu, nie to, że chcę ją na siłę uszczęśliwić, ale wiadomo, jak to się skończy. To ona zatruje swoim marudzeniem nas. I ja w pewnym sensie chcę działać prewencyjnie. Jak czegoś szybko nie zrobimy, ona wywinie jakiś gruby numer. Czuję to!
Życie osobiste Iwonki, jej wzloty i upadki, chybione diety, dylematy wokół rozmaitych decyzji – w kółko to przerabiały. Ale też Iwonka od czasu do czasu dostawała amoku, wpadała na jakiś genialny pomysł, który miał drastycznie odmienić jej życie, i wtedy to dopiero się działo.
Owszem, gdyby Iwonka była im obojętna, mogłyby ją z tymi często wydumanymi problemami zostawić, tyle że Iwonka nie była obojętna ani Czesi, ani Lidce.
Po prostu ją kochały.
– Ale jak odchudzić, odejmować jej od ust będziesz czy co?
– A czemu nie?! Powymyśla jakichś kochanków, w ogóle nie mam pojęcia, co ona kombinuje, zacięła się i nie chce nic zdradzić, a kto ją będzie po wszystkim pocieszał i stawiał do pionu? Ja łono mam już odgniecione. Poza tym w imprezę włączy się ciotka Aniela, do kompletu moja matka i będzie bal na sto dwa.
– Nie!
Na myśl o siostrzyczkach Czesia poczuła biegnące wzdłuż kręgosłupa ciarki.
Były jak harpie, jak pijawki, jak…
– Właśnie – przytaknęła jej obawom Lidka. – Spróbuję Iwonkę namówić, żeby się do mnie przeniosła na kilka dni, i trochę nad nią popracuję. Nawet nie zauważy, a zrzuci parę kilo.
– Iwonka miałaby się przenieść? – powtórzyła Czesia z niedowierzaniem. – Już to widzę. Do Miśka jest przyspawana jak…
– Z nim też pogadam, może uda się padalca przekonać. A na razie proszę ciocię, żeby ciocia gotowała dietetycznie. Na kolację chlebek chrupki. My też. Wtedy nie zauważy, że ją przerzucamy.
– Dobrze, mogę dietetycznie, dla mnie to nawet lepiej, też mi się przyda. Tylko ty… – Spojrzała na siostrzenicę z nieskrywaną obawą. – Może się obżeraj nocami, bo z ciebie już nic nie zostanie.
– Złego licho nie weźmie.
– Myślałby kto… – Rozczochrała Lidce poufałym gestem włosy. – Ale mnie zmartwiłaś – dodała już poważniejszym tonem.
– Czym?!
– Iwonka jest wygłodniała.
– Przecież mówię…
– Ona już od dłuższego czasu jedzie na głodzie, ale uczuciowym. Chyba się czuje niekochana. A taki głód tak ssie, tak ssie, że faktycznie można zrobić coś głupiego. Bardzo się jest wtedy podatnym na różne protezy. Ten kochanek…
W łazience rozległ się rumor.
– Kochanek?! Słyszałam! O czym wy gadacie, małpy? O mnie?!
Po kilku chwilach z łazienki wypadła Iwonka – nastroszona i zła.
– Tobie już nic nie można powiedzieć?! – Od razu ruszyła do natarcia i wycelowała palcem w Lidkę.
Lidka tylko na moment straciła pewność siebie.
– To jest nasza ciocia, osobista. Nie żaden parkingowy. I się o ciebie martwi, tak jak ja. Przecież i tak się jej wygadasz.
– Może właśnie wolałabym sama powiedzieć…
Czesia widziała, że zanosi się długotrwałą wymianę zdań, więc po prostu wyrzuciła z siebie to, co się w niej właśnie kotłowało:
– Ale czemu ty chcesz udawać, że masz kochanka? Nie lepiej go sobie znaleźć?… I po co zaraz kochanek, nie lepszy byłby po prostu nowy chłopak, skoro z tym ci źle? A jeszcze odnośnie do wagi, Miśka i wszystkich. Iwonka, kochanie, ważna rzecz. Jeśli nie najważniejsza… – Na moment zawiesiła głos. – Słowa, czyny, a nawet emocje innych ludzi nie decydują o twojej wartości. O tym możesz decydować tylko ty.
Była to najprawdziwsza prawda, Czesia musiała wiele przeżyć, żeby ją odkryć, ale złota myśl nie zdążyła wybrzmieć, bo do nowych drzwi ktoś zapukał.
Zdecydowanie i głośno niczym komornik.
A kiedy Czesia z bijącym sercem otworzyła, po kradzieży wciąż nie czuła się w mieszkaniu tak bezpiecznie jak dotąd, zobaczyła stojącego na wycieraczce niewielkiego facecika, który podrapał się na jej widok po przystrzyżonej na jeża czuprynie i na dzień dobry obwieścił:
– Witam, komisarz Piotr Marchewka. Przepraszam, że nachodzę, ale ja w sprawie włamania. Mogę pani zająć chwilę?
Na Czesię patrzyła para nieco zmęczonych, ale poczciwych oczu.
Ciąg dalszy w wersji pełnej