Dama i uwodziciel - ebook
Dama i uwodziciel - ebook
Anglia, okres regencji.
Lady Edwina martwi się, że jej wnuczka Elizabeth zostanie starą panną. Nie brakuje jej urody i inteligencji, jest córką markiza i ma niezły posag. Cóż z tego, skoro jak ognia unika spotkań towarzyskich i cały wolny czas poświęca na niesienie pomocy ubogim i ich dzieciom. Można by pomyśleć, że skandal, do którego doszło dziesięć lat temu i w którym Elizabeth odegrała główną rolę, na resztę życia zniechęcił ją do małżeństwa. Lady Edwina, z natury i upodobania hazardzistka, wpada na ryzykowny pomysł. Świeżo upieczonemu wicehrabiemu Strattonowi, znanemu z powodzenia u dam i awanturniczego stylu życia, składa propozycję nie do odrzucenia…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-7603-8 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Elizabeth! – krzyknęła Edwina Sampson, stając w przestronnym holu swojej eleganckiej miejskiej rezydencji.
Lady Elizabeth Rowe zerknęła w stronę, z której dobiegał podniesiony głos i zobaczyła swoją babkę, która z wyrazem obrzydzenia na twarzy, zaciskając palcami nos, szybkim krokiem podążała w jej kierunku.
Od razu zrozumiała, o co chodzi, i z zakłopotaniem popatrzyła na podejrzanie poplamioną dolną krawędź swojej spódnicy. Przepraszająco wzruszyła ramionami i westchnęła. Oczywiście mogło to być błoto, przez które przeszła w drodze z powozu pastora Clemence'a do domu. Ale prawdę mówiąc, tak samo jak Edwina, podejrzewała, że był to raczej brud z rynsztoka w Wapping, gdzie pomagała pastorowi prowadzić niedzielną szkółkę.
– Jak ty wyglądasz! – krzyknęła Edwina Sampson, załamując pulchne ręce skrzące się od klejnotów. – Zawsze wiem, kiedy wracasz do domu. Czuję to po zapachu!
– Przestań, babciu. Są gorsze rzeczy niż odrobina łajna – powiedziała spokojnie Elizabeth. – Znam nieszczęśników, którzy całe życie spędzają w gnoju.
– Przyzwoici, ciężko pracujący ludzie nie żyją w gnoju! – najeżyła się Edwina i krzyknęła na stojącego nieruchomo wysokiego mężczyznę, by zamknął drzwi.
– Rusz się! Całe ciepło ucieka na zewnątrz! Wiesz, ile kosztuje worek węgla?
Harry Pettifer, który do tej pory bez słowa kontemplował smugę brudu, jaką zostawiła na nieskazitelnie czystej marmurowej posadzce holu spódnica Elizabeth, popatrzył na panią Sampson.
– Wiem, i to dokładnie, proszę pani, bo dopiero co regulowałem rachunek za opał.
– Starasz się być bezczelny, Pettifer?
– Nigdy nie jestem bezczelny, proszę pani – odparł kamerdyner i z nieprzeniknionym wyrazem twarzy oddalił się godnym krokiem. Mijając Elizabeth, mrugnął do niej porozumiewawczo, a ona ledwo powstrzymała uśmiech.
Elizabeth wiedziała, że Harry Pettifer służy u rodziny Sampsonów od ponad trzydziestu lat, a odkąd sama zamieszkała u babki, w spokojnej i cichej części Marylebone słyszała niejedną, dużo zabawniejszą niż ta, wymianę zdań, do jakiej dochodziło między niziutką, sześćdziesięcioletnią Edwiną a jej posągowym kamerdynerem.
Zsuwając z nóg zabrudzone pantofle, Elizabeth zauważyła, że kilka osób ze służby z dużym zainteresowaniem przygląda się całemu zamieszaniu.
– Szczotka i szmata. Do holu. Natychmiast. – Pettifer strzelił szczupłymi, długimi palcami, z władczą miną wydając służbie instrukcje.
– Za to, co mu płacę, mogłabym wynająć dwóch lokajów albo zapłacić rzeźnikowi za cały rok.
– Nie masz racji, babciu. Myślę, że pensja Pettifera nie pokryłaby nawet twojego rachunku u cukiernika. – Elizabeth uśmiechnęła się, znacząco zerkając na obfite kształty babki, której słabość do słodyczy, a szczególnie do marcepanu była powszechnie znana.
Na ustach kamerdynera pojawił się cień uśmiechu, co nie pozwoliło Edwinie pozostawić słów wnuczki bez odpowiedzi.
– Lubię słodycze – przyznała – i nie widzę powodu, dla którego miałabym sobie ich odmawiać. Całe życie ciężko pracowałam, więc chociaż na starość coś mi się należy.
– Dobrze wiesz, że potrzebujemy Pettifera bardziej niż on nas. Słyszałam, że pani Penney znów go namawia, by przyjął posadę w jej domu w Brighton – ostrzegła babkę Elizabeth.
– Naprawdę? Skąd to wiesz? – Edwina zacisnęła wargi.
Elizabeth zdjęła czepek i machinalnie poprawiła jasne włosy.
– Chętnie poplotkuję o popularności, jaką cieszy się nasz kamerdyner, ale pozwól, że najpierw się odświeżę. A na wypadek, gdyby tym razem naprawdę chciał nas zostawić, powiedz mu coś miłego, zanim zejdę do salonu. – Elizabeth uśmiechnęła się i, unosząc zabrudzoną spódnicę, co odsłoniło zgrabne kostki nóg, pobiegła schodami na górę.
Po chwili była już w swojej pachnącej lawendą przebieralni, gdzie czekała na nią Josie. Młodziutka pokojówka, marszcząc mały zadarty nosek, szybko pomogła swojej pani pozbyć się skromnej sukni, którą wkładała na wizyty w niedzielnej szkółce.
Babcia ma rację, że najtrudniej jest znieść odór, pomyślała Elizabeth, myjąc twarz w pachnącej wodzie z płatkami kwiatów. Nawet przebrana i umyta nadal czuła w nozdrzach smród slumsów.
Już ponad rok pomagała w niedzielnej szkółce przy Barrow Road i nie zauważyła, by choć raz powietrze było tam czystsze i mniej śmierdzące. Bez względu na porę roku odór niemytych ludzkich ciał, zapach gnoju, smoły i bliskość portu pozostawały niezmienne. Jedynie muchy czasami znikały, podobnie jak i uczniowie.
Co jakiś czas na twardej ławce, na której siadały dzieci, pojawiało się puste miejsce, a kiedy Elizabeth pytała, gdzie podziewa się nieobecny, na ogół słyszała, że w pracy, choć bywało i tak, że dziecko umierało.
Niedzielne spotkania odbywały się w pustym kącie hurtowni, który właściciel udostępniał nieszczęsnym, małym istotom, by choć raz w tygodniu mogły oderwać się od nędzy i okropności swojej egzystencji i posłuchać Pisma Świętego. Wychudzone dzieciaki walczyły o miejsce na ławce z zaciekłością równą tej, z jaką zdobywały pożywienie i pracę. Ci, dla których zabrakło miejsca musieli zadowolić się zimną, kamienną podłogą.
Siedząc przy toaletce na miękkim pluszowym taborecie, Elizabeth przyglądała się w lustrze swoim zaróżowionym od spaceru policzkom i blond lokom, spływającym po obu stronach owalnej twarzy i szczupłej szyi.
Wapping nie było miejscem, gdzie ktoś mógł mieć ochotę zatrzymać się na pogawędkę. Nie robił tego nawet szanowany przez tamtejszą społeczność duchowny. A mimo to Elizabeth i pastor Clemence co niedziela zapuszczali się w labirynt wąskich uliczek, by dotrzeć do Barrow Road. Bez względu na porę roku slumsy zawsze wyglądały tak samo odpychająco i smutno. Na sznurach suszyły się szare szmaty, rachityczne dzieci grzebały w śmieciach, a kobiety o pustych oczach stały grupkami przy wejściach do obskurnych ruder.
Oparła się wygodnie o krzesło i zamykając oczy, skupiła się na przyjemności, jaką sprawiały jej płynne, delikatne ruchy szczotki we wprawnych rękach Josie. Wróciła myślami do dzieci ze slumsów. Naprawdę chciała im pomóc, ale czy te krótkie chwile oderwania od życia, jakie dawała im w niedziele, były wystarczające? Ciekawe, o czym naprawdę myślały, trąc wiecznie zakatarzone nosy i wpatrując się w nią szklistym wzrokiem? Może o tym, że są głodne? Albo o obowiązkach, do których muszą wrócić, kiedy skończy się niedzielna szkółka? Może wiecznie głodnym i źle traktowanym dzieciom słuchanie opowieści o dobrym pasterzu wydawało się nonsensowne?
Przypomniały się jej słowa pastora Clemence'a, który powiedział jej kiedyś, że umrze szczęśliwy, jeśli dzięki swojej pracy zdołają uchronić od domu uciech albo od harówki w kieracie choćby jedno dziecko. Wyłożył jej wtedy całą swoją filozofię, a ona zrozumiała, że cotygodniowa wizyta w cuchnących slumsach nie jest wygórowaną ceną za uratowanie nawet tylko jednej duszyczki. W uniesieniu zadeklarowała wtedy swoją pomoc, a kiedy pastor ujął jej dłoń, pozwoliła mu cieszyć się tym dotykiem przez kilka długich sekund.
– Dużo lepiej. Teraz pachniesz i wyglądasz jak moja Lizzie – pochwaliła Edwina, kiedy Elizabeth ubrana w różową suknię z krepy pojawiła się w salonie. Upięte na czubku głowy jasne loki dodawały jej wzrostu, dzięki czemu wydawała się wyższa niż niecałe sto sześćdziesiąt centymetrów, które mierzyła.
– Skoro już mówimy o zapachu, babciu… Czyżbyś znowu paliła? – Elizabeth zmarszczyła zgrabny nosek. – Śmierdzi tu jak w pokoju, gdzie panowie grają w karty – dodała, wachlując się drobną dłonią.
– Skąd ty w ogóle wiesz o istnieniu takich miejsc? Czyżbyś ostatnio w jakimś była? – odparła babka, dyskretnie wsuwając nogą niedopałek pod krzesło.
– Umiem rozpoznać zapach dymu tytoniowego. Dobrze wiesz, jak bardzo ojciec i jego przyjaciele potrafili nadymić, kiedy w błękitnym salonie Thorneycroft grali w faraona.
– A już myślałam, że zaczęłaś spędzać czas z prawdziwym mężczyzną zamiast z tym pastorem o ziemistej twarzy, który ciągle za tobą kuśtyka.
– Hugh jest przyzwoitym człowiekiem i prawdziwym dżentelmenem. To dobry przyjaciel i za to go cenię – odparła lady Elizabeth Rowe, rzucając babce ostrzegawcze spojrzenie.
Edwina zbyła słowa wnuczki jednym ruchem pulchnej dłoni i sięgnęła do srebrnej misy po kawałeczek marcepanu. Żując z przyjemnością, przyglądała się badawczo Elizabeth.
– Oświadczył ci się? – zapytała w końcu.
Elizabeth usiadła z gracją w fotelu na wprost babki i wyciągnęła dłonie w stronę płonącego na kominku ognia.
– Nie i nie zrobi tego – odparła. – Dobrze wie, że moja sympatia do niego jest… innego rodzaju.
– Dzięki Bogu! – mruknęła pod nosem Edwina i dodała: – Ciągle się boję, że pewnego dnia wrócisz z tanim pierścioneczkiem na palcu i oświadczysz, że przeprowadzasz się na przedmieścia, na jakąś plebanię o przeciekającym dachu. Nie sądź jednak, że przestałam myśleć o wydaniu cię za mąż, choć dawno minął właściwy po temu czas. Niedługo skończysz dwadzieścia dziewięć lat i nie możesz w nieskończoność mieszkać ze mną. Jestem stara i niedużo mi już życia zostało. Zanim jednak umrę, chcę wiedzieć, że masz zapewnioną przyszłość.
– Jesteś zdrowa i masz przed sobą jeszcze wiele lat. Poza tym dobrze wiesz, że nigdy nie wyjdę za mąż – oświadczyła Elizabeth i szybko zmieniła temat. – Chcesz usłyszeć, skąd wiem o zakusach pani Penney na Pettifera?
– Nie uda ci się mnie tak łatwo zagadać, moja panno. Mówiłam poważnie. Mam już sześćdziesiąt lat i często mnie tu boli. – Edwina pokazała miejsce poniżej żeber. – To może być poważna choroba, kto wie, czy nie śmiertelna?
– To zwykła niestrawność i na pewno zniknie, jeśli przestaniesz jeść… choć przez godzinę dziennie. – Elizabeth uśmiechnęła się i od razu odmłodniała.
– Jesteś piękną kobietą i potrzebny ci mąż. Nie możesz pozwolić, by tragedia sprzed dziesięciu lat przekreśliła całe twoje życie. To już przeszłość. Ludzie o tym zapomnieli.
– Ale ja nie zapomniałam! I nie mam zamiaru wychodzić za mąż… szczególnie za dżentelmena z towarzystwa. Jeśli już miałabym kogoś poślubić, to wybrałabym mężczyznę troskliwego i łagodnego jak Hugh. Oczywiście byłabyś wściekła z takiego mezaliansu, bo ja jestem przecież córką markiza, a biedny Hugh pochodzi ledwie z zubożałego duchowieństwa. W tej sytuacji lepiej zmieńmy temat.
Edwina, teatralnym gestem dłoni wyrażając rozpacz, sięgnęła do srebrnej misy, aby poszukać ukojenia w ulubionych słodyczach.
– Powiedz, czego ta kocica, Alice Penney chce od Pettifera? – zapytała tonem męczennicy i ciężko westchnęła.
– Pettifer jest przystojnym mężczyzną. Myślę, że jej się podoba.
– Też coś! To staruszek. Jest rok starszy ode mnie – parsknęła Edwina z ustami pełnymi marcepanu.
– Ale nadal jest przystojny. Jeśli wierzyć słowom Sophie, niejedna z przyjaciółek pani Penney chętnie widziałaby go wśród swojej służby. Słyszałam, że założyły się o to, która zdoła ci go sprzątnąć sprzed nosa. Zwyciężczyni zgarnie pewno niemałą sumkę.
– Założyły się? O to, która ukradnie mi kamerdynera? Pettifer jest u mnie ponad trzydzieści lat, i tak zostanie. Jeśli odejdzie, nigdy, przenigdy… nie dam mu referencji.
– Wątpię, by były mu niezbędne. – Elizabeth się zaśmiała. – Pani Penney z radością przyjmie go i bez nich.
Edwina odrzuciła z twarzy poprzetykane siwizną loki i ze złością zacisnęła usta. W jej błękitnych oczach pojawił się błysk. Kochała dobre jedzenie i kochała wyzwania. Już ona pokaże tym paniusiom na co się porwały!
Harry Pettifer był postawnym mężczyzną, a w jego żyłach płynęła szlachecka krew. Niestety, jego ojciec, sir Roger Pettifer przez swoje zamiłowanie do hazardu wpędził rodzinę w nędzę. Gdyby nie to, Harry nie musiałby się poniżyć i przyjąć posady kamerdynera u swojego przyjaciela.
Nieżyjący już mąż Edwiny i Harry Pettifer byli przyjaciółmi, mimo że w pewnym okresie Harry bywał karcony przez rodzinę za utrzymywanie stosunków z kimś tak pospolitym, jak pan Daniel Sampson, który dorobił się fortuny na handlu. Dzięki ciężkiej pracy, ze zwykłego kupca stał się potężnymhurtownikiem na rynku towarów luksusowych. Harry był w tamtych czasach kawalerem i uchodził za dobrą partię, ale kiedy jego ojciec zbankrutował, został bez środków do życia. O pożyczce od Sampsona nie chciał nawet słyszeć. W ramach pomocy przyjaciel zaproponował mu więc posadę kamerdynera, traktując to częściowo jako żart, bo Harry był zawsze bardzo dumnym człowiekiem. Propozycja została przyjęta i w rezultacie Harry pół życia przepracował u Sampsonów jako kamerdyner. Nie porzucił służby nawet wtedy, kiedy trzynaście lat temu jego przyjaciel zszedł z tego świata, co zdziwiło Edwinę, bo jej stosunki z zaufanym przyjacielem męża były wtedy dość napięte.
Nigdy nie była w stosunku do niego niegrzeczna, ale i też niespecjalnie miła. Gdy finansowe zobowiązania Harry'ego zostały załatwione, Edwina zaczęła mu wypłacać wynagrodzenie i zawsze płaciła przyzwoicie. Wiedziała, że gdyby chciał odejść, nie miała go prawa zatrzymywać, ale kiedy dawno temu poruszyła z nim ten temat, z nieodgadnionym błyskiem w oczach zapewnił ją, że jest zadowolony. Nie mogła jednak wykluczyć, że od tamtej pory coś się zmieniło. Może żałował, że zamiast założyć własną rodzinę, zadowolił się rolą obserwatora życia innych? Ze zdziwieniem odkryła, że choć traktowała Harry'ego uczciwie, żałuje iż nie zdobyła się w stosunku do niego na coś więcej niż uprzejma obojętność i że nie okazała w zamian za jego lojalność wdzięczności i szczodrości. Perspektywa utraty wiernego sługi nastroiła ją melancholijnie, a kiedy zdała sobie sprawę z powodu swojego smutku, rozzłościła się.
– O której mamy być u Heathcote'ów? – zapytała zirytowana.
– O ósmej – odparła cicho Elizabeth.
Sophie Heathcote była najlepszą przyjaciółką Elizabeth. Sześć lat młodsza od Elizabeth, odznaczała się żywą inteligencją, której nie miała zamiaru ukrywać, co mimo niewątpliwej urody czyniło ją znacznie mniej atrakcyjną w oczach panów z towarzystwa. Socjeta uznała ją za emancypantkę, dziwną i niezrozumiałą istotę, która wydawała się szczęśliwsza, goniąc za wiedzą niż za odpowiednim kandydatem na męża. Żaden z panów nie chciał żony, przewyższającej go inteligencją. W ten sposób obie panny znalazły się poza nawiasem towarzystwa, które nie akceptowało kobiet postępujących inaczej, niż było powszechnie przyjęte. Kiedy po śmierci ojca, markiza Thorneycrofta, Elizabeth przeniosła się do babki do miasta, prawie natychmiast zaprzyjaźniła się z Sophie i od tamtej pory były nierozłączne.
– Nie pogniewasz się, jeśli nie pojadę z tobą do Heathcote'ów, Lizzie? Wiesz, że zawsze się tam nudzę. Poza tym zaprosiła mnie do siebie Maria Farrow. Josie pojedzie z tobą.
Elizabeth zgodziła się od razu, wiedząc, że towarzystwo cichych i spokojnych rodziców Sophie nuży babkę. Zresztą odwiedziny miały być króciutkie, bo następnego dnia czekała ją wizyta w Bridewell. Kiedy o tym wspomniała, babka burknęła zdegustowana, dając jej jasno do zrozumienia, że nie chce słuchać o szczegółach wizyty w więzieniu, gdzie jej wnuczka wybierała się w towarzystwie pastora Clemence'a i innych zajmujących się dobroczynnością pań.
– Mamy nadzieję, że dobrzy ludzie ofiarują… – zaczęła niezrażona Elizabeth, ale babka znowu jej przerwała.
– Już ci mówiłam, młoda damo, że nie mam na zbyciu fortuny, którą mogłabym wyrzucać na zakładanie przytułków dla upadłych kobiet! – Edwina mimo swojego wieku i tuszy błyskawicznie zerwała się z fotela.
– Nie proszę o fortunę, babciu, ale kilka funtów byłoby mile widzianych. Moglibyśmy za to kupić materiał, z którego kobiety szyłyby fartuchy i ściereczki na sprzedaże
– Gdyby nie kradły, nie musiałyby zapełniać czasu w więzieniu szyciem!
– To nieszczęsne istoty, które zeszły z drogi cnoty, być może tylko dlatego, że inaczej nie mogły zdobyć pożywienia dla swoich dzieci. Czy można im kazać płacić za to w nieskończoność? Ja też kiedyś popełniłam błąd. Zapomniałaś? Ale ja się tego nie wstydzę, bo kierowały mną szlachetne pobudki.
Musisz wiedzieć, że kilku dżentelmenów, których chciałabyś tu widzieć, starających się o moje względy, zasługuje na miano najgorszej hołoty, zepsutej i niemoralnej. Jeden czy dwu wciąż kręci się koło mnie, ale ich intencje są łajdackie i nie mają nic wspólnego z oświadczynami! – krzyknęła Elizabeth, zaciskając dłonie.
Kobiety mierzyły się przez chwilę wzrokiem, aż wreszcie młodsza westchnęła.
– Przepraszam, babciu. Nie miałam zamiaru podnosić głosu, ale… Od kilku tygodni chciałam cię prosić… – przerwała, zastanawiając się, jak dobrać słowa, by otworzyć sakiewkę babki. – Kwota, którą przeznaczyłaś na mój posag, prawdopodobnie pozostanie nietknięta, bo nie wyjdę za mąż. Jeśli jednak naprawdę chcesz przeznaczyć te pieniądze dla mnie, błagam cię, pozwól mi wziąć z nich choć małą sumkę, żebym mogła…
– Pieniądze są dla ciebie, i co do tego masz rację – przerwała jej babka. – Sama je zarobiłam, ciężko pracując od rana do nocy w sklepie twojego dziadka i nie pozwolę, byś wydawała je na nędzników, którzy nas okradali za każdym razem, kiedy tylko odwróciliśmy się do nich plecami! Nie było tygodnia, żeby nie zginęły rękawiczki, chusteczki do nosa, czy jedwabne pończochy albo wstążki. A teraz oczekujesz, że będę wspierać dzieci tamtych szubrawców, żeby mogły iść w ślady rodziców?
– Być może dzięki twojej pomocy część tych nieszczęśników dostanie pracę i zdoła zacząć nowe życie. Tylko sto funtów… Proszę! To przecież moje pieniądze, a tak dużo mogą zmienić w życiu wielu dzieci i ich matek.
– Równie dobrze mogę je dać twojemu mężowi, żeby je przegrał w kości.
– Ten, którego wybrałabyś dla mnie na męża, właśnie tak by zrobił – stwierdziła z goryczą Elizabeth. – Może w tej sytuacji naprawdę powinnam poślubić pastora? Jego przynajmniej umiałabym przekonać, żeby mi oddał moje pieniądze.
– Myślisz, że o tym nie pomyślałam? Zrobiłam specjalny zapis, który mówi, że jeśli poślubisz duchownego, nie dostaniesz ani funta.
– Kocham cię, babciu. Naprawdę. Ale twoja mizantropia napawa mnie wstrętem.
– Ja też cię kocham, wnuczko, ale twoja poroniona dobroczynność budzi we mnie odrazę – rzuciła Edwina przez ramię i opuściła salon.
Lady Rebecca Ramsden uniosła znad gazety piękne, turkusowe oczy i zamyślona popatrzyła w dal. To nie może być prawda! – pomyślała. Luke na pewno by mi powiedział! Pochyliła głowę nad gazetą i ponownie przeczytała interesujący ją akapit. A jednak! Miała to przed oczami, czarno na białym. Zerwała się z krzesła i z gazetą w ręku wybiegła na korytarz.
– Widziałeś mojego męża, Miles? – zapytała kamerdynera.
– Nie, panienko Becky, ale przypuszczam, że pan jest w stajni i uczy panicza Troya jazdy na kucyku – odparł Miles. Liczący sobie siedemdziesiąt siedem lat sługa, nadal zwracał się do niej „panienko”, tak samo jak cała reszta starej, zaufanej służby, która znała ją od dziecka. Mimo że dawno dorosła i poślubiła barona Ramsdena, Miles nadal widział w niej małą panienkę Becky, choć jako pani tego wielkiego domu pod każdym względem zasługiwała na szacunek.
Kiedy z gazetą w ręku weszła do stajni, jeden ze stajennych poinformował ją, że jego lordowska mość jest z paniczem w stodole i że młody panicz zasypiał na stojąco, tak bardzo był zmęczony po jeździe.
Otworzyła drzwi stodoły i od razu zauważyła męża. Ciemne bryczesy i biała batystowa koszula wyraźnie odcinały się od złotej słomy. Uniósł głowę i popatrzył na obrysowaną słonecznym światłem figurę żony. Uśmiechnął się, a jej serce natychmiast zaczęło szybciej bić. Gestem poprosił, by do niego podeszła, a potem położył palec na ustach, pokazując ich małego synka, śpiącego tuż przy nim na miękkiej słomie.
Rebecca uklękła obok męża. Był bardzo męski, nawet kiedy leżał w niedbałej pozie, podparty na łokciu.
– Dlaczego mi nic nie powiedziałeś? To wspaniała wiadomość – zapytała cicho, pokazując mu gazetę.
Luke rzucił okiem na gazetę. Zmarszczył brwi i wyjął z białych zębów źdźbło słomy.
– Nie wiem, czyj ślub cię tak poruszył, ale zapewniam, że nic o nim nie wiedziałem.
– Nie chodzi o żaden ślub – cicho odparła podekscytowana Rebecca. – Zgadnij o czym przeczytałam? – zapytała i wstając z figlarnym blaskiem w oczach, schowała gazetę za plecami. – Obiecuję, że to cię zainteresuje, a nawet bardzo ucieszy…
– No dobrze, jestem ciekaw… – Luke wyciągnął ramię, chcąc chwycić gazetę.
– Nie dam! Zgadnij!
Popatrzył na śpiącego syna, a potem przeniósł wzrok na zarumienione policzki żony i przyciągnął ją do siebie.
– Luke, przestań. Nie tutaj… nie teraz. Troy może się obudzić… – Rebecca wplotła palce w ciemne włosy męża i odsuwając się, próbowała go zniechęcić do dalszych pieszczot.
– Pod warunkiem, że dasz mi gazetę. W przeciwnym razie będę musiał ci ją zabrać siłą… – szepnął, przyciskając usta do jedwabiu jej sukni.
Rebecca poczuła, że robi się jej gorąco, ale spojrzenie na śpiące dziecko przywołało ją do porządku. Stłumiła budzącą się namiętność i posłusznie podała mężowi gazetę, wskazując notatkę, która tak bardzo ją zainteresowała.
Luke Trelawney, baron Ramsden, uśmiechnął się i powoli usiadł.
– Nic o tym nie wiedziałem. Tylko Ross mógł przemilczeć fakt, że został członkiem Izby Lordów i że piszą o nim w gazetach.
– Wicehrabia Stratton! Jak to dumnie brzmi. Naprawdę o niczym nie wiedziałeś? Nic ci nie powiedział? – Rebecca wpatrywała się w męża.
– Ani słowa, ale też nie widziałem go od sześciu miesięcy. Tak samo jak mama, Katherine i Tristan.
– To okropne z jego strony! Powinien napisać do rodziny, jaki honor go spotkał.
– Ross i listy? Mój mały braciszek prędzej wpadnie tu bez zapowiedzi po półrocznej nieobecności, niż napisze parę słów.
– To wspaniała wiadomość. – Rebecca objęła męża za szyję. – Wicehrabia Stratton, pan na Stratton w Kent. Wyobrażam sobie, jaki jest dumny.
– Czy stryjek Ross ma zamiar nas odwiedzić? – zapytał cichy głosik zza ich pleców.
– Nie, kochanie. Stryjek Ross jest teraz arystokratą. Król mianował go wicehrabią, a już niedługo zostanie lordem Strattonem.
Troy zupełnie nie przejął się tą informacją, chciał tylko wiedzieć, czy teraz, kiedy stryjek stał się kimś ważnym, nadal będzie bawił się z nim w piratów.
– Myślę, że tak – uspokoił chłopca ojciec, uświadamiając sobie jednocześnie, że jego brat w wieku trzydziestu trzech lat nadal wygląda i zachowuje się jak młody byczek. – A gdyby nie miał czasu, ja się z tobą pobawię – dodał.
– Stryjek Ross jest lepszym piratem niż ty – odparł Troy.
– Pozwolił mi walczyć swoją prawdziwą szpadą. Tą ze srebrną rękojeścią…
– Pora położyć kogoś do łóżka… – przerwała szybko Rebecca, bo widząc złowrogie błyski w oczach męża, nabrała obaw, że jej szwagier, choć wicehrabia, zostanie skarcony.
– Świetna myśl, kochanie. Połóż małego spać, a potem tu wróć. Obejrzymy sobie zachód słońca – poprosił Luke, gładząc jedwabiste włosy synka.
– Z przyjemnością – odparła Rebecca i zarumieniła się, co niezmiennie zachwycało jej męża.
Po kwadransie Troy leżał już bezpiecznie w sypialni obok swojego malutkiego braciszka, a Rebecca biegła do stodoły, do męża.
– Lady Ramsden, kolacja będzie gotowa za dziesięć minut - zawołała za nią Judith.
Rebecca zatrzymała się i z rozterką popatrzyła na chylące się ku zachodowi słońce.
– Lord Ramsden i ja musimy jeszcze omówić pewne niecierpiące zwłoki sprawy, a przy okazji… chcemy obejrzeć zachód słońca. Możesz chwilę poczekać z kolacją?
– Dwadzieścia minut wystarczy? – zapytała z uśmiechem Judith. Zobaczyła jednak niepewność, malującą się na twarzy swojej pani, i szybko zaproponowała, że przesunie kolację o pół godziny.
– Świetnie. Dziękuję ci Judith. – Rebecca okręciła się na pięcie i już jej nie było.
Gospodyni popatrzyła z uśmiechem za swoją panią. Osiem lat po ślubie i dwóch udanych synów, a państwo nadal zachowują się jak w czasie miesiąca miodowego, pomyślała.
Edwina jechała do pani Farrow na prywatny wieczór karciany razem z Evangeline Filbert. Luksusowy powóz miękko kołysał i Edwina nabrała chęci do rozmowy.
– Co tam robisz? – zapytała.
– Skarpetki – odparła Evangeline. – Zrobiłam już dziesięć par. Lizzie zabierze je jutro do Bridewell dla więźniarek.
– No nie! – Edwina wyrwała jej druty z rąk i odrzuciła na siedzenie powozu. – Ty też! Czy wszyscy zajmują się tymi zbrodniarzami?
Evangeline wydawała się zawstydzona, a jej wargi zaczęły niepokojąco drżeć.
– Och, na Boga, tylko mi tu nie rozpaczaj. – Edwina rzuciła robótkę z powrotem na kolana swojej towarzyszki. – Jeśli naprawdę musisz, zrób jeszcze kilka rzędów. Ale jeśli będziesz się mazać, nie zabiorę cię więcej do swoich przyjaciół i będziesz siedziała w domu sama.
– Chętnie odwiedzam pani przyjaciół. Są tacy… tacy… wytworni, intrygujący i interesujący – wyszeptała Evangeline w zachwycie.
Matka Evangeline była przyjaciółką Edwiny. Przed kilku laty zmarła, a wtedy Edwina wzięła pod swoje skrzydła jej czterdziestotrzyletnią córkę, starą pannę. Dzięki temu Evangeline kilka razy w tygodniu się nie nudziła, a Edwina miała towarzystwo podczas wizyt u znajomych, którzy nie zawsze cieszyli się kryształową reputacją. Obu im odpowiadał taki układ.
Na dzisiejszy wieczór zaproszono je do pretensjonalnie wytwornej wdowy, aktualnej kochanki księcia Vermonta, która nie kryjąc się z tym zbytnio, przyprawiała mu rogi z każdym pełnym wigoru młodym mężczyzną, jaki wpadł jej w oko. Starzejący się książę nie zwracał jednak na to uwagi i nadal się w niej durzył. Pani Farrow przyjmowała u siebie gości, którzy według ocen Edwiny należeli do półświatka. Byli jednak towarzystwem ciekawszym niż państwo Heathcote, u których musiałaby siedzieć na kanapie, słuchając dywagacji Sophie o tym, jak koniunkcje poszczególnych planet mogą zmienić ludzkie losy.
Maria Farrow była około dwudziestu lat młodsza od Edwiny, ale mimo tak znacznej różnicy wieku, obie panie miały ze sobą wiele wspólnego. Prawdę mówiąc, ich charaktery i usposobienia były bardzo podobne. Tyle że nieżyjący już mąż Edwiny przestawał z ziemiaństwem, dzięki czemu mogła się pochwalić wieloma ważnymi koneksjami. Państwo Sampson mieli tylko jedno dziecko i właśnie ta ukochana córka wyszła za mąż za arystokratę. Poślubiła markiza Thorneycrofta i urodziła mu śliczną dziewczynkę. Niestety, zimą córka poślizgnęła się na lodzie, pechowo upadła i zmarła. Markiz nie chciał dopuścić, by tytuł i rodowa posiadłość Thorneycroftów przeszły w ręce znienawidzonego kuzyna, dlatego powtórnie się ożenił. Druga żona nie dorastała pierwszej do pięt, ale za to już w pierwszym roku małżeństwa urodziła chłopca, co boleśnie dotknęło Edwinę.
Lizzie nadal z uporem odmawiała zamążpójścia, ale Edwina nie traciła nadziei, że wnuczka kiedyś zmieni zdanie. Ciągle nie było za późno, choć od pewnego, brzemiennego w skutki, letniego wieczoru, kiedy jej wnuczka została skompromitowana, minęło dziesięć lat.
Rozdział drugi
– Droga Mario, jest tak gorąco, że można by upiec wołu – stwierdziła Edwina, energicznie machając wachlarzem.
– Witaj, Edwino. Niestety, będziesz musiała zadowolić się pasztecikami cielęcymi – zażartowała Maria. – Pieczenie wołu, nawet dla ciebie, najdroższa, wydaje się nazbyt… średniowieczne. A ten ogień w kominku płonie specjalnie dla Jego Wysokości – wyznała, skłaniając ufryzowaną kasztanową główkę w kierunku dostojnego, łysiejącego dżentelmena, grającego w wista przy stojącym w pobliżu stoliku. – Od kiedy Charlie usłyszał, że młody Carstairs spędził tu w zeszłym tygodniu noc, dba, żeby nie było mi zimno. Tłumaczyłam mu, że gdyby ten dzielny młody żołnierz nie ogrzał mi łóżka, zamarzłabym na śmierć. Następnego ranka znalazłam pod drzwiami porąbany cały las.
Edwina roześmiała się i gestem wskazała swój kieliszek.
– Cóż to za mikstura? – zapytała. – Smakuje jak soczek dla niemowląt. Czyżby książę tak dużo wydał na twój opał, że zabrakło mu już na wino?
– Jego Wysokość życzy sobie, abym dzisiaj wieczorem była trzeźwa. Wczoraj trochę za dużo wypiłam i nie zdołał mnie obudzić. Choć jeśli o mnie chodzi, równie dobrze mógł sobie pofolgować, kiedy spałam. Dla mnie to bez znaczenia.
Edwina stłumiła chichot, a Maria z wdziękiem pospieszyła witać nowych gości. Z alabastrową skórą, jasnymi lokami i smukłą figurą w białej muślinowej sukni wyglądała jak urocze wcielenie dziewiczej niewinności.
Edwina z pogodnym uśmiechem skinęła głową kilku znajomym, choć tak naprawdę była zirytowana. Nie odczuwała przyjemności, jaką powinno jej sprawiać towarzystwo, dobre jedzenie, trunki i muzyka, mimo że wszystko było jak zwykle wyśmienite. Coś innego psuło jej humor.
Kiedy znalazła się przed domem Marii, spostrzegła powóz Alice Penney, zatrzymujący się kilka domów dalej, a sama pani Penney, wysiadając, specjalnie postarała się, by ją zauważono, i uśmiechnęła się do Edwiny w sposób, który teraz nie dawał jej spokoju. Doszła do wniosku, że pani Penney wygrała zakład, a Harry Pettifer postanowił zmienić chlebodawczynię. Kto wie, czy list z jego rezygnacją nie czeka już na nią w domu? Musiała to sprawdzić, a fakt, że nie może przestać o tym myśleć, okropnie ją irytował.
Wyszła na taras zaczerpnąć chłodnego, nocnego powietrza i z całej siły zacisnęła dłonie na żelaznej balustradzie.
– Jest pani dzisiaj w bojowym nastroju, pani Sampson. A tę kwaśną minę ćwiczyła pani chyba, pijąc sok z cytryny – odezwał się ktoś z ciemności.
Edwina przybrała pogodny wyraz twarzy i wbiła wzrok w ciemność. Ochrypły baryton wydał się jej znajomy, ale to chyba nie był jej ulubieniec. Tamten niedawno skonfiskował przemytnikom prawdziwą fortunę w złotych sztabach, które miały trafić na kontynent i zwrócił ją królowi. Ten niezwykły czyn zaskarbił mu sympatię i od tej pory był bardzo mile widziany na dworze.
Mało prawdopodobne, by nowo mianowany wicehrabia Stratton siedział samotnie w ciemności na tarasie nie najmłodszej kurtyzany, nawet jeśli na przyjęciu był akurat obecny jej książęcy kochanek. Edwina nie mogła sobie wyobrazić, by książę Vermont i wicehrabia Stratton mogli być przyjaciółmi. Dwadzieścia lat różnicy i skrajnie odmienne temperamenty wykluczały taką zażyłość. Stratton zawsze był pierwszy do wyścigów i do walki na pięści, lubił też towarzystwo wesołych ladacznic, a Jego Wysokości zdarzało się nie dokończyć nie tylko partii wista, ale także łóżkowych igraszek z kobietą. Wokół pana Trelawney, nawet kiedy nie był jeszcze wicehrabią, zawsze kręciły się młode damy, próbując zwrócić na siebie jego uwagę.
Edwina zobaczyła żarzący się w ciemności koniec cygara.
– Czy to ty, Trelawney? – zapytała. – Postanowiłeś odpocząć od towarzystwa w Carlton House i spędzić wieczór w slumsach? Powinnam przed tobą dygać? – zapytała pół żartem i roześmiała się radośnie, widząc wysokiego, ciemnego i wyjątkowo przystojnego mężczyznę, który wyszedł z cienia i stanął w smudze bladego światła, padającego na taras z salonu.
– Uznam, że to były gratulacje. – Mężczyzna sucho skomentował jej słowa. – Jak się masz, Edwino?
– Bywało lepiej – sarknęła, przypominając sobie dlaczego wyszła na taras. – Jestem bardzo urażona, Ross, ale cieszę się, że cię widzę. Ostatni raz widzieliśmy się… – Urwała, próbując sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz się widzieli.
– Dwa lata temu w Vauxhall – powiedział wicehrabia Stratton. – Ostatnio nie bywam w Londynie tak często jak kiedyś.
– A jeśli już się pojawisz, czaisz się w ciemności. Czyżbyś nagle stał się nieśmiały?
– Zawsze taki jestem, jeśli kobieta myśli o mnie w kontekście poważnego związku. Ale to nie dlatego tu siedzę – przyznał, błyskając w uśmiechu białymi zębami. – W środku jest tak gorąco, że nie wiedziałem, czy ten dziwny trunek, który tam serwują wypić, czy chlusnąć nim w ogień.
– Współczuję ci w obu przypadkach. – Edwina popatrzyła z odrazą na swój kieliszek. – A więc nadal jesteś kawalerem… ale nie wierzę, by różne młode kokietki nie próbowały cię schwytać.
– Próbują, Edwino, próbują – przyznał cierpko. – Ale żadnej się to jeszcze nie udało.
– Jesteś pozbawionym serca draniem – odparła z uśmiechem, a w jej oczach pojawiły się przebiegłe błyski. – Zresztą rozumiem, że w wieku trzydziestu trzech lat nie interesują cię już podfruwajki. Jesteś wyrobiony towarzysko i obyty w świecie i potrzebujesz starszej i mądrzejszej kobiety.
– Czyżbyś zamierzała mi się oświadczyć? – zapytał w wystudiowaną powagą Ross.
Klepnęła go wachlarzem w ramię, udając oburzenie, przy czym ani na chwilę nie przestawała intensywnie myśleć.
– Czemu jesteś dzisiaj taka przygnębiona? Oczywiście pominąwszy brak dobrego koniaku – zapytał Ross, ot tak, żeby coś powiedzieć.
– Prawdę mówiąc, chętnie ci się zwierzę. A ponieważ chodzi o szykującą się podstępną kradzież z przyjemnością wysłucham opinii eksperta w tej dziedzinie – zażartowała. – Odwiedź mnie jutro. Zjemy kolację i poplotkujemy. Może uda ci się zrobić wrażenie na mnie… i na mojej wnuczce opowieściami o twoich bohaterskich wyczynach. Pora, żebyś poznał moją wnuczkę – dodała, widząc, że Ross waha się, czy przyjąć zaproszenie, a kiedy dostrzegła jego podejrzliwe spojrzenie, szybko dodała. – Zobaczysz, że będziesz się dobrze bawił, a poza tym może zrobimy na boku jakiś mały zakładzik. Pamiętasz dwa tysiące gwinei, którymi podzieliliśmy się po zakładzie, czy księżna Marlborough przeżyje księżnę Cleveland…? To był niezwykły dzień. Potrzebowałeś lekarza, a ten, który się zjawił, przyszedł prosto od łoża boleści księżnej. Jak tam te stare rany? – zapytała z macierzyńską troską w głosie.
– Dawno o nich zapomniałem. Zresztą przybyło kilka nowych, które także się zagoiły.
Nagle na tarasie pojawiła się młoda kobieta.
– Szukałam pana, lordzie Stratton – powiedziała. – Myślałam, że pójdziemy tam, gdzie można wypić coś lepszego. Och, przepraszam, nie wiedziałam, że rozmawia pan ze swoją babcią. – Kobieta przepraszającym gestem zasłoniła karminowe usta. – Bo to chyba jest pana babcia, prawda?
Cecily Booth stała oparta o framugę drzwi, a światło płonących w salonie świec obrysowywało dokładnie jej ponętne kobiece kształty okryte przejrzystym woalem.
Przebijając wzrokiem mrok, Edwina przyjrzała się spod zmrużonych powiek młodej buzi. Kobieta nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat, ale jej swoboda i wyrobienie, świadczyły o tym, że już od kilku lat była utrzymanką. Zerknęła na Rossa, a widząc, że się śmieje, zmarszczyła brwi, co skwitował lekkim wzruszeniem ramion.
Edwina dumnym krokiem ruszyła do drzwi i wzrokiem zmusiła Cecily, by jej zrobiła przejście.
– Owszem, ja mogłabym być jego babcią – powiedziała miękko. – A ciekawe, czym ty możesz dla niego być?
Widząc zaciśnięte usta Cecily, uśmiechnęła się tryumfalnie i powiedziała do Rossa.
– Przyjdź jutro o siódmej, Stratton. Tylko się nie spóźnij. Suflet nie lubi czekać i ja też nie. – Obróciła się na pięcie i odeszła.
Przemaszerowała między gośćmi, zawołała Evangeline i, z nikim się nie żegnając, odprowadzana tylko przez lokaja, wsiadła do powozu.
Cecily rzuciła chmurne spojrzenie swojemu kochankowi, a ponieważ nie zwracał na nią uwagi, dotknęła jego ręki. Ross nadal stał bez ruchu, wpatrzony w gwiaździste niebo, więc zaborczym ruchem chwyciła go pod ramię i westchnęła.
– Kim jest ta kobieta? – zapytała.
– To moja dobra przyjaciółka.
– Mówiłam ci wczoraj, babciu, że dzisiaj wychodzę.
– Tak… tak, zapomniałam. Zresztą ważne, żebyś wróciła na kolację. Dziś mamy gości, a to tak rzadko się zdarza.
– Znam ich?
– Nie. To mój stary przyjaciel. Dużo podróżuje i nie widziałam go od wieków. Kiedy mieszkałaś jeszcze z ojcem w Thorneycroft grywaliśmy razem w karty i zdarzało się nam czasem zakładać. Nie znasz go, ale tak jak mówiłam, to… lubiący przygody dżentelmen, który pływał po morzach i może opowiedzieć wiele ciekawych historii, a obecnie cieszy się wielką sympatią na dworze.
Lady Elizabeth Rowe naciągnęła rękawiczki i poprawiła czepek na jasnych włosach.
– Przypuszczam, że dużo bardziej zależy mu na twoim towarzystwie niż na moim. Cieszę się, że spotkasz starego przyjaciela i z przyjemnością go poznam, jeśli zdążę wrócić z Bridewell. Wydaje się, że to ciekawy jegomość… – Elizabeth wyjrzała przez okno i zobaczyła czekający powóz Hugh. – Muszę już biec…
– Powiedz pastorowi, że oczekuję cię w domu o siódmej, bo na kolacji będzie dzisiaj wicehrabia Stratton – zawołała za nią babka.
Elizabeth wsiadła do powozu.
– Mam tu dwadzieścia par robionych na drutach skarpet, kupon materiału podarowany przez panią Heathcote, moje cztery wełniane chusty i trzy kaszmirowe suknie, które zrobiły się za ciasne na moją babcię – wymieniała, pokazując dużą torbę. – Wykradłam je ukradkiem, ale babcia nigdy się nie zorientuje, że ich brakuje. Nie przyjmuje do wiadomości, że tyje, twierdząc, że to suknie kurczą się w praniu – wyznała, patrząc na pastora roziskrzonym wzrokiem.
– Czy pani Sampson wspominała o wicehrabim Strattonie, czy źle usłyszałem?
– Wydaje mi się, że właśnie takie nazwisko wymieniła, mówiąc o starym znajomym, który przychodzi dziś do nas na kolację. Zdaje się, że to bardzo ciekawy człowiek.
Pastor zacisnął zęby, ale nic nie odpowiedział.
– Czy coś się stało? – zapytała zaskoczona.
– Nie – odparł z wymuszonym uśmiechem. – Pani Sampson jest osobą nieco… ekscentryczną i czasami otacza się dziwacznymi ludźmi. Jestem jednak zdziwiony, że wicehrabia należy do jej znajomych.
– Dlaczego? – zapytała bez specjalnego zainteresowania.
– Wicehrabia jest kawalerem i… nie cieszy się najlepszą reputacją. Zresztą tytuł otrzymał dopiero niedawno, nie czytałaś o tym w gazetach? Wasz dzisiejszy gość nazywa się Ross Trelawney, może to ci o nim więcej powie.
Oczy Elizabeth rozszerzyły się z niedowierzaniem.