- W empik go
Dama kameliowa - ebook
Dama kameliowa - ebook
Dama kameliowa (fr. tytuł oryg. La dame aux camèlias) – powieść społeczno-obyczajowa autorstwa Aleksandra Dumasa (syna) napisana i wydana po raz pierwszy w 1848 (polskie tłumaczenie w 1870). Powieść jest oparta na autentycznej biografii kurtyzany Marie Duplessis i historii jej romansu z pisarzem.
"Wyobraźcie sobie w owalu niewysłowienie subtelnym czarne oczy uwieńczone brwiami o łuku tak czystym, że zdawały się narysowane. Osłońcie te oczy woalem długich rzęs, które opadając rzucają cień na różową cerę policzków. Nakreślcie nos delikatny, prosty, pełen finezji, o nozdrzach nieco rozchylonych, zmysłowych. Narysujcie usta regularne, które we wdzięcznym wykroju warg ukazują zęby białe jak mleko. Powleczcie cerę aksamitnym puszkiem nie tkniętych brzoskwiń — a otrzymacie całość tej uroczej głowy."
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7991-020-5 |
Rozmiar pliku: | 640 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moim zdaniem, tworzyć żywe postacie można jedynie wtedy, gdy posiada się wielostronną znajomość ludzi, podobnie jak mówić jakimś językiem można jedynie wtedy, gdy go się uprzednio poważnie studiowało.
Nie będąc jeszcze w tym wieku, kiedy się tworzy, zadowalam się opowiadaniem.
Zapewniam więc czytelnika, że ta historia jest prawdziwa i że z wyjątkiem bohaterki wszystkie osoby działające jeszcze żyją.
Zresztą są w Paryżu świadkowie, którzy mogliby potwierdzić większość faktów, jakie tu zebrałem, gdyby moje świadectwo nie było wystarczające. Niezwykły zbieg okoliczności sprawił, że tylko ja mogłem je opisać, gdyż tylko ja byłem wtajemniczony w szczegóły końcowe, bez których nie sposób byłoby stworzyć opowieści ciekawej i pełnej.
Oto jak dowiedziałem się o tych szczegółach. Dwunastego marca 1847 roku przeczytałem na ulicy Laffitte wielki żółty afisz, donoszący o wyprzedaży mebli i rzadkich przedmiotów zbytku. Licytacja ta była następstwem zgonu. Afisz nie wymieniał nazwiska osoby zmarłej, licytacja miała się odbyć przy ulicy d'Antin nr 9, dnia szesnastego, między godziną dwunastą a piątą.
Afisz zawiadamiał poza tym, że w dniach trzynastym i czternastym można obejrzeć apartament i meble.
Byłem zawsze amatorem rzadkości. Postanowiłem skorzystać z okazji, choćbym miał tylko obejrzeć wystawione rzeczy, nic nie kupując.
Nazajutrz udałem się na ulicę d'Antin nr 9.
Mimo wczesnej godziny w apartamencie znajdowali się już zwiedzający i zwiedzające, które, jakkolwiek przybyły własnymi eleganckimi powozami, ubrane w aksamity i kaszmiry, oczami pełnymi zdumienia i nawet podziwu oglądały zbytek wystawiony na pokaz.
Później pojąłem ów podziw i zdumienie, ledwo bowiem zacząłem się rozglądać, przekonałem się bez trudności, że jestem w mieszkaniu kobiety lekkich obyczajów. Otóż, jeżeli jest coś, co panie z towarzystwa pragną przede wszystkim zobaczyć — a były tam właśnie panie z towarzystwa — są to mieszkania owych kobiet, które jadąc powozem obryzgują błotem ich powozy, które, podobnie jak one, mają swą lożę w Operze i Komedii Włoskiej i które popisują się w Paryżu zuchwałą jaskrawością urody, klejnotów i skandalów.
Ta, w której mieszkaniu się znajdowałem, już nie żyła: najbardziej cnotliwe kobiety mogły zatem wkroczyć do jej pokoju. Śmierć oczyściła powietrze tego wspaniałego lupanaru, a zresztą owe panie mogły w razie potrzeby usprawiedliwić się tym, że przybyły na licytację, nie wiedząc, do kogo. Przeczytały afisze, chciały obejrzeć to, co one zapowiadały, i zawczasu dokonać wyboru. Nic prostszego; a to nie przeszkadzało im wcale tropić poprzez wszystkie wystawione cuda śladów życia kurtyzany, o którym opowiadano im zapewne wiele dziwnych rzeczy.
Niestety, tajemnice zmarły wraz z boginią i mimo najlepszej woli panie z towarzystwa mogły wytropić jedynie to, co przeznaczono na sprzedaż po zgonie lokatorki, a nic z tego, co było na sprzedaż za jej życia.
Zresztą, można tu było porobić sprawunki. Umeblowanie zadziwiało wspaniałością. Meble Boule'a z różanego drzewa, wazony z sewrskiej i chińskiej porcelany, figurynki saskie, satyna, welury i koronki — niczego nie brakowało.
Przechadzałem się po mieszkaniu podążając za szlachetnie urodzonymi, które zaspokajały swą ciekawość. Chciałem już wejść za nimi do pokoju obitego perską tkaniną, gdy one wyszły stamtąd prawie natychmiast, uśmiechając się i jakby wstydząc się swej ciekawości. Z tym większym zainteresowaniem wszedłem do pokoju. Była to gotowalnia, ozdobiona najbardziej wyszukanymi drobiazgami, gdzie rozrzutność zmarłej osiągnęła, rzekłbyś, swój szczyt.
Na wielkim stole, stojącym wzdłuż ściany, połyskiwały wszystkie skarby Aucoca i Odiota. We wspaniałej kolekcji wszystkie przedmioty, tak nieodzowne dla kobiety tego autoramentu, były wyłącznie ze złota lub srebra. A przecież kolekcja ta musiała powstawać stopniowo, zaś źródłem jej była nie jedna chyba i nie ta sama miłość.
Ja, którego nie gorszył widok gotowalni kurtyzany, bawiłem się oglądaniem drobiazgów, i to wszelakich. Niebawem spostrzegłem, że wszystkie pięknie cyzelowane przybory zdobne są w rozmaite inicjały i zgoła odmienne korony.
Patrzyłem na te przedmioty, z których każdy reprezentował w moich oczach sprzedajność biednej dziewczyny, i mówiłem sobie, że Bóg był jeszcze łaskaw dla niej, skoro nie dopuścił do tego, by dosięgła ją normalna kara, i pozwolił jej umrzeć w zbytku i przepychu, nim przyszła starość, pierwsza śmierć kurtyzan.
Albowiem cóż jest bardziej żałosne niż rozpustna starość, zwłaszcza gdy chodzi o kobietę? Wyzuta z wszelkiej godności, nie budzi żadnego zaciekawienia. Wieczna pokuta nie z racji źle obranej drogi, lecz złej kalkulacji i marnotrawstwa pieniędzy, jest jedną z najbardziej zasmucających rzeczy, z jakimi można się spotkać. Znałem pewną byłą kurtyzanę, której pozostała tylko córka, prawie równie piękna jak jej matka w latach młodości, jeśli wierzyć jej współczesnym. Biedna dziewczyna, której matka mówiła: „Jesteś moją córką" jedynie po to, aby kazać się żywić na starość, tak jak ona żywiła ją w dzieciństwie. To biedne stworzenie, któremu na imię było Ludwika, posłuszne matce, sprzedawało się bez chęci, bez namiętności i przyjemności, uprawiając ten zawód jak każdy inny, gdyby ktoś wyuczył ją zawodu. Przedwcześnie i stale uprawiana rozpusta zgasiła w tej chorowitej dziewczynie świadomość dobra i zła, którą może i otrzymała od Boga, ale której nikomu nie przyszło na myśl rozwinąć.
Nigdy nie zapomnę tej młodej dziewczyny, która zjawiała się na bulwarach prawie co dzień o tej samej godzinie. Matka towarzyszyła jej zawsze i tak nieodstępnie, jak zwykle matki towarzyszą swym córkom. Byłem wówczas młody i skory do przyjęcia łatwej moralności mojej epoki. Przypominam sobie jednak, że obraz tej skandalicznej „opieki" przejmował mnie pogardą i niesmakiem.
Dodajmy, że nigdy żadna twarz dziewicy nie tchnęła taką niewinnością, takim wyrazem melancholijnej boleści. Można by powiedzieć: postać Rezygnacji.
Pewnego dnia twarz dziewczyny rozjaśniła się. W mroku wyuzdania, którego program układała matka, wydało się grzesznej istocie, że Bóg zesłał jej szczęście. Ostatecznie, czemuż to Bóg, który nie obdarzył jej siłą, miałby ją zostawić bez pocieszenia, zdaną na dźwiganie bolesnego ciężaru życia? Pewnego więc dnia spostrzegła, że jest w ciąży, i to, co było jeszcze w niej bezgrzeszne, zadrgało z radości. Dziwne są drogi, na których dusza szuka schronienia. Ludwika czym prędzej podzieliła się z matką radosną nowiną. Wstyd powiedzieć — a przecież nie lubując się w rozważaniach o moralności, opowiadamy wydarzenie prawdziwe, które lepiej może byłoby przemilczeć, gdybyśmy nie sądzili, że należy od czasu do czasu ukazywać męczeństwo istot potępionych bez wysłuchania i skazanych na pogardę bez sądu — wstyd zatem powiedzieć, ale matka odrzekła córce, że ledwo im starcza na dwie osoby, cóż dopiero, gdy będzie ich troje, że takie dzieci są niepotrzebne i że ciąża to tylko strata czasu.
Nazajutrz położna, o której można tylko powiedzieć, że była przyjaciółką matki, odwiedziła Ludwikę. Dziewczyna poleżała kilka dni w łóżku i wstała bardziej jeszcze blada i słaba niż dawniej.
W trzy miesiące później ktoś zlitował się nad nią i postanowił ją uleczyć moralnie i fizycznie. Ostatni wstrząs był jednak zbyt dotkliwy i Ludwika umarła na skutek poronienia.
Matka żyje jeszcze, ale jak, Bóg raczy wiedzieć.
Historia ta przypomniała mi się wtedy, gdy oglądałem przedmioty ze srebra. Wszelako na tych rozmyślaniach czas jakiś musiał upłynąć, bo w mieszkaniu nie było już nikogo poza mną i dozorcą, który stojąc przy drzwiach śledził uważnie, czy czegoś nie próbuję ukraść.
Podszedłem do poczciwca, któremu przysparzałem tyle niepokoju.
— Proszę pana — rzekłem — czy nie mógłby mi pan powiedzieć, jak się nazywała osoba, która tu mieszkała?
— Panna Małgorzata Gautier.
Znałem tę dziewczynę z widzenia i z nazwiska.
— Jak to? — odpowiedziałem dozorcy. — Małgorzata Gautier umarła?
— Tak, proszę pana.
— Kiedyż to?
— Chyba ze trzy tygodnie temu.
— A czemu pozwolono oglądać mieszkanie?
— Wierzyciele są zdania, że to może podnieść ceny wystawionych przedmiotów. Osoby zwiedzające mogą zawczasu zobaczyć, jaka jest wartość tkanin i mebli. Rozumie pan, to zachęca do kupna.
— A więc ona miała długi?
— O, i to niemałe, proszę pana.
— Ale licytacja zapewne je pokryje?
— Tak, i to z nadwyżką.
— A komu przypadnie ta nadwyżka?
— Jej rodzinie.
— Ma więc rodzinę?
— Podobno.
— Dziękuję panu.
Dozorca skłonił się, uspokojony co do moich intencji. Wyszedłem.
„Biedna dziewczyna! — mówiłem sobie wracając do domu. — Umarła chyba w opuszczeniu, bo w jej świecie ma się przyjaciół tak długo, jak długo ma się zdrowie." I mimo woli litowałem się nad losem Małgorzaty Gautier.
Może to się wyda śmieszne wielu ludziom, muszę jednak wyznać, że mam niewyczerpaną pobłażliwość dla kurtyzan, pobłażliwość, której nigdy nie usiłowałem poddać dyskusji.
Któregoś dnia, idąc do prefektury, aby odebrać paszport, ujrzałem na jednej z przyległych ulic dziewczynę prowadzoną przez dwóch żandarmów. Nie wiem, czym ta dziewczyna zawiniła, tyle tylko mogę powiedzieć, że płakała gorzkimi łzami, tuląc do siebie i całując kilkumiesięczne dziecko, z którym wskutek aresztowania musiała się rozstać. Od owego dnia nie umiem już gardzić kobietą, którą oceniłem jednym tylko spojrzeniem.