- W empik go
Dama Pik - ebook
Dama Pik - ebook
Londyn, początek XX wieku. Lady Eleanor, od niedawna hrabina Moubray, powraca na salony u boku nowego męża. Będzie musiała zmierzyć się z nieprzychylnością socjety, plotkami i intrygami. Stawiając im czoła, zawalczy o swoją przyszłość i wolność. Musi jednak pamiętać, że na szali kładzie teraz nie tylko własne życie, ale i życie nienarodzonego jeszcze dziecka. Czy uda jej się uwolnić od przeszłości i wciąż dręczącego ją testamentu poprzedniego męża, lorda Hardinge’a? Czy spotkanie z madame Romanoff, światowej sławy medium, pomoże znaleźć rozwiązanie zagadek z przeszłości? Jakie decyzje podejmie Cillian Shaw, którego los został na zawsze połączony z losem Nory, postawiony przed wyborem między miłością a dobrem swojego kraju?
Sieć intryg coraz ciaśniej oplata tych dwoje, prowadząc nieuchronnie do dramatycznych rozstrzygnięć. Wkrótce okaże się, kim Eleonor pozostanie w tym życiowym rozdaniu i czy odnajdzie bezpieczne wyjście z zasadzki zastawionej przez ludzi z jej najbliższego otoczenia.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67388-13-9 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Powiedz zatem, drogi przyjacielu – zagadnął markiz Torfaine, kiedy cisza w pomieszczeniu stała się nie do zniesienia – jak znajdujesz małżeńskie pożycie z naszą drogą Norą?
George Moubray, dziewiąty hrabia Harthram, oderwał wzrok od lakierowanego na czarno drewnianego blatu, który to zapewne miał imitować lakę, i spojrzał na niego z uwagą. Alastair Thurlowe wygiął usta w uśmiechu. Słowa arystokraty wciąż wibrowały w powietrzu jednej z kameralnych sali restauracji Devoy, mieszając się ze słodkim aromatem potpourri. Hrabia uniósł brwi.
– Jak najlepiej.
Ta lakoniczna odpowiedź na będące prowokacją pytanie, idealnie oddawała charakter więzi łączącej obydwu mężczyzn.
Na pierwszy rzut oka różniło ich praktycznie wszystko, nie tylko wygląd. Markiz, który jak zawsze nic sobie nie robił z konwenansów, osunął się nisko na swym krześle i wyciągnął nogi przed siebie. W przeciwieństwie do niego hrabia siedział wyprostowany, a jego plecy ledwo dotykały oparcia; płowe brwi się zmarszczyły, kiedy dostrzegł, że rękojeść laseczki jego przyjaciela wyobraża bezwstydną nagą kobietę. Thurlowe chciwie zaciskał palce na jej ponętnych kształtach, kciukiem nieznacznie gładząc... krzywizny. Markiza od zawsze trzymały się podobne fanaberie, hrabia Harthram zwykł już niemal nie komentować ich ani słowem. Gałka jego laski zrobiona była z kości słoniowej i przedstawiała baranią głowę. Moubray emanował wewnętrzną siłą, a to wrażenie jedynie potęgowały należycie dobrane dodatki. Hrabia sięgnął po kieszonkowy zegarek o misternym grawerze na wieczku.
– Już późno – zauważył z westchnieniem niezadowolenia.
Markiz niedbale wzruszył ramionami. Sięgnął po stojący na blacie kieliszek z trunkiem i umoczył usta.
– Zdradź mi coś więcej o Norze, jeśli łaska. Wiesz, że nigdy jej nie uwiodę, ale uwielbiam być dręczony, zatem chętnie posłucham o pikantnych szczegółach.
W oczach Moubraya pojawiło się zniecierpliwienie. Eleanor była jego małżonką zaledwie od tygodnia, ale na dobre zdążyła rozgościć się w Harthram House, jego londyńskiej rezydencji, i wprowadzić tam swoje zasady co do prowadzenia domu. Nie żeby mu to przeszkadzało, jednak Nora bywała uciążliwa, a jej osoba nader się narzucająca. Poza tym, pewne szczegóły lepiej było pozostawić między małżonkami.
– O czym konkretnie? – warknął i nawet Thurlowe się zdumiał, że przyjaciel okazał tak silną emocję jak złość. – O jej synu, który od teraz nosi moje nazwisko? O jej powinowactwie z człowiekiem, który przed laty niemal doprowadził mnie do ruiny? – W głosie hrabiego na nowo pojawiła się obojętność, ale w głębi duszy czuł zadowolenie; tymi dwoma sprytnymi ruchami, jakimi były ślub z tą kobietą i usynowienie jej dziecka, zagwarantował sobie dostęp do całkiem niezłego majątku po jej ojcu i po Hardinge’ach. George Moubray miał wiele powodów do zadowolenia i teraz mógł liczyć je ilością diamentów w indyjskich kopalniach oraz workami cukru z plantacji. – A może o... – urwał nagle i odetchnął głęboko. Nie, nie miał zamiaru pozwolić, by ktokolwiek się dowiedział, że obecna hrabina Harthram jest przy nadziei, lecz pod sercem nosi nie potomka swego zacnego męża, a owoc plugawego romansu z tym przeklętym irlandzkim kundlem, który... tu hrabia znowu prawie się uśmiechnął... od kilku dni siedział w garści Moubraya, a ten nie miał zamiaru szybko go stamtąd wypuszczać. Nie po to zorganizował mu ucieczkę z aresztu i oficjalną śmierć. – A może wolisz posłuchać o jej garderobie?
Thurlowe, skandalista i plotkarz, przewrócił oczami.
– O tak, uwielbiam słuchać o kobiecych fatałaszkach – nachylił się ponad stolikiem – o warstwach, które można zdejmować jedną po drugiej, wolno, dokładnie, napawając się...
– Wystarczy. – Moubray postanowił ukrócić tę na wskroś bezczelną wypowiedź kilkoma ostrymi słowami.
Drzwi do sali otworzyły się szeroko i dwaj kelnerzy z uroczystymi minami wnieśli zamówienia. Thurlowe z miejsca zapomniał o kobietach i rzucił się na swoje danie; hrabia był o wiele bardziej powściągliwy. Przede wszystkim poczekał, aż obsługa opuści salę. Później zaś, nim sięgnął po widelec, spojrzał na przyjaciela i rzekł:
– Jak znajdujesz swoją znajomość z Penelope Hardinge? Pracujesz nad nią tyle czasu, że wypadałoby, byś podzielił się wynikami.
Markiz uśmiechnął się znad swej jagnięciny.
– Ona tylko wygląda na głupiutką, ale wcale taka nie jest. Uległa też nie jest. Broni się, jak może, nie naciskam więc. Zresztą... nie potrzebuję jej ciała. – Wzruszył ramionami, choć hrabia dostrzegł na jego twarzy zawód. – Na razie zdobywam jej zaufanie, a do tego potrzeba odrobiny cierpliwości.
Może i była to prawda. Moubray myślał o Penelope Hardinge z uwagą, z jaką oceniał w Izbie Lordów swych politycznych przeciwników; dla odmiany, Thurlowe myślał o niej z rozbawieniem zmieszanym z pewnego rodzaju dumą, jaką właściciel może czuć, obserwując mądre posunięcie swojego pupila.
– Lubi błyskotki, ale dziewczęta z rynsztoka mają to do siebie. Czy przypadkiem nie brak twej pani jakichś kolczyków w szkatule...? Wydaje mi się, że na uszach Penelope dostrzegłem ostatnio podobne. W każdym razie, moja atencja jej schlebia. Nie wydaje się, by zdradziła męża, ale chce być uwielbiana.
Hrabia słuchał jego słów w milczeniu, jedząc. Wydawać by się mogło, że nie jest zainteresowany, ale nie było to prawdą. Zapamiętywał wszystko, każdy szczegół.
– Zdradziła już coś ciekawego?
– Oprócz niechęci do Williama... niezbyt. – Thurlowe skończył jeść. Otarł usta serwetką i znowu rozparł się na krześle.
– To będzie długa i żmudna robota – stwierdził Moubray, ale myślami błądził nie tylko przy Hardinge’ach, lecz także przy irlandzkich buntownikach.
Markiz jedynie uśmiechnął się w odpowiedzi.
Nagrobek poprzedniej hrabiny Harthram utrzymany był w czystości, w przeciwieństwie do wielu innych pomników, zmurszałych i nadgryzionych zębem czasu. Eleanor siedziała na kamiennej ławeczce i bezmyślnie wpatrywała się w wyryte w kamieniu epitafium, jednak sens tych słów nie docierał do niej wcale. Zaciskała ręce na kolanach. Delikatny, wiosenny wiatr owiał jej twarz osłoniętą przed słońcem rozłożystym rondem kapelusza.
Hrabina Helen Bulwer nadeszła powoli od strony południowej bramy. Falbany jej spódnicy furkotały na wietrze niczym purpurowe owadzie skrzydła. Nora jednak nie spostrzegła przyjaciółki, nim ta nie położyła dłoni na jej ramieniu, lecz nawet wtedy nie zareagowała.
Hrabina Bulwer z przyjemnością zauważyła, że Eleanor zabrała ze sobą do Harthram House jedną zaufaną pokojówkę, rudowłosą Francuzkę, najwyraźniej całkiem rozsądnie stwierdzając, że służba Moubraya będzie ją szpiegować.
Cmentarz nigdy nie był zbyt chętnie uczęszczanym miejscem. Helen szczerze nie znosiła tej złowrogiej ciszy, jaka panowała w nekropolii, nie mogła pojąć, jakim cudem Nora przesiadywała tutaj w samotności, nie lękając się ani żywych, ani zmarłych.
Nora, w rzeczy samej, się nie bała. Zanim nawiedziła cmentarz, kupiła nieduży bukiet kwiatów. Czerwonych, jakby chciała zademonstrować swojej poprzedniczce, że są od niej we własnej osobie, od nikogo innego – nie od męża, nie od córki. Od niej. Od Eleanor Moubray. Od nowej hrabiny Harthram. Kwiaty leżały więc na płycie nagrobnej i wyglądały jak krew, a Norze przypadło do gustu to dramatyczne porównanie.
– Dziwny wybór miejsca na spacer – rzekła hrabina, otrzepując swoją połowę ławeczki z niewidocznego kurzu, i usiadła obok lady Moubray.
– Kto ci powiedział? – zapytała Nora posępnym głosem.
– Ta twoja pokojówka... Jeanette?
– Mariette. Ach tak, ona. Ufam jej. Myślisz, że źle robię?
– Myślę, że dobrze robisz, nie ufając służącym swojego męża – odparła Helen zwięźle. Dostrzegła kwiaty i przyjrzała się Norze z uwagą. – Ciekawe... Moubray kazał ci to zrobić?
– Nie, on o niczym nie wie.
– Więc dlaczego? Dlaczego tutaj przyszłaś? I dlaczego te kwiaty?
Zapadło milczenie. Nora złożyła dłonie odziane w mitenki na swych kolanach. Jej włosy skryte były pod strojnym nakryciem głowy, a rąbek sukni gniótł się na trawie. Helen przyglądała się całej jej postaci, pozornie spokojnej, lecz Eleanor wyraźnie coś gryzło. Nie chciała powiedzieć czy raczej... nie mogła? Helen tym bardziej wiele by dała, by wyciągnąć z niej tajemnicę.
– Cholerna suka – wycedziła nagle Nora przez zęby.
– Kto taki? – spytała Helen, marszcząc brwi.
Pani Moubray wskazała brodą na grób.
– Nienawidzę jej, a ona nienawidzi mnie.
– Noro, ona nie żyje – zauważyła przytomnie hrabina, lecz Nora zdawała się tego nie słyszeć.
– Nie żyje. Oczywiście, że tak! Jakże wygodnie! – ciągnęła pełnym wściekłości głosem. – Ona nie żyje, może sobie na to pozwolić, bo dlaczego nie? Bo teraz ja jestem, tak? To mnie przyszło robić wszystko to, co ona powinna. To ja dbam o jej dom, to ja muszę przygotować tę jej przeklętą, rozpuszczoną córeczkę do debiutu i to ja muszę żyć z jej przeklętym mężem!
– No cóż, teraz to jest twój mąż, nie jej. – Helen nie rezygnowała z logicznego myślenia. Położyła dłoń na dłoni przyjaciółki i uścisnęła ją.
Nora zwróciła ku niej twarz.
– Ach, właśnie... skoro już mówimy o małżeństwach – rzekła. – Zapomniałam pogratulować ci dobrej partii dla Thomasa. Jak mogłam o tym zapomnieć. A nie, czekaj. Ja o tym nie zapomniałam. Ja o tym zupełnie nic nie wiedziałam! – Uśmiechnęła się brzydko. – Cóż za przedziwny zbieg okoliczności... Niedługo staniemy się rodziną, czyż to nie cudowne? Ja wyszłam za mąż za George’a Moubraya, a jedyny syn mojej przyjaciółki został zaręczony z jedyną córką George’a! Niesłychane! – udała radość, lecz po chwili jej twarz wykrzywił grymas urazy. – Jak mogłaś? To jest... to jest zupełny brak lojalności, Helen. Na moich plecach zawiązałaś intratną umowę z moim mężem. Nie wierzę, że jesteś tak dwulicowa. Przyznaj się, że od samego początku zależało ci na skoligaceniu z Moubrayem. Przyznaj się. Miej odwagę powiedzieć mi to prosto w oczy.
Helen nie odzywała się, pozwalając jej mówić. Dzielnie zniosła pełne złości spojrzenie Nory, która na koniec swojej przemowy wyszarpnęła dłoń z uścisku hrabiny i zacisnęła ją w pięść.
– Obrażasz osobę, której zawdzięczasz swoje wyniesienie – odpowiedziała Helen spokojnym tonem, nawet się nie krzywiąc. – Popełniasz ogromny błąd.
Jej spokój rozdrażnił Eleanor, lecz sprawił też, że uspokoiła się nieco.
– W ogóle nie zamierzałaś mi o tym powiedzieć? – zapytała.
– O tak, kiedyś na pewno – odparła Helen z kamienną twarzą. – To nie twoja sprawa, Noro.
– Moja, skoro ta dziewczyna jest moją pasierbicą.
– Nie, to nie jest twoje zmartwienie. To interesy, nic więcej. Thomas musi mieć świetną partię, by zdobyć to, co dla niego przewiduję, a twój mąż... no cóż – wzruszyła ramionami. – Jedyne, czego pragnie, to pozbyć się Charlotte. Ona mnie nie interesuje, Thomasa także nie. Natomiast interesuje nas wpływowy teść. Mam mówić dalej?
Nora pokręciła głową.
– Nie, nie musisz.
– Co z tobą, Noro? – Głos Helen na nowo przybrał troskliwe tony. – Czy coś się stało?
– To ma związek ze wszystkim – wyszeptała Eleanor, spuszczając głowę. – Ze wszystkim. Ale głównie ze mną. Nie mogę znieść siebie, wiesz? Mierzi mnie każde słowo, które wypowiadam, by uchodzić za zgodną, przymilną żonę. Jestem wstrętna. Nie wytrzymam tego dłużej!
Przymknęła oczy i pokręciła głową, zaciskając mocno usta. Wyglądała tak, jakby ze wszystkich sił starała się zapanować nad emocjami, nie wybuchnąć płaczem.
– Chodzi o niego, tak? – zapytała hrabina, obniżając głos, jakby ktoś prócz hrabiny Harthram mógł słyszeć tę rozmowę. – Chodzi o to, że doktor Wright zniknął, zostawił cię samą?
Nora nic nie odpowiedziała, nie musiała. Jej przyjaciółka doskonale wyczytała wszystko z jej postawy, przyspieszonego oddechu, przygryzionych warg, zaczerwienionych od płaczu oczu.
Hrabina Bulwer nie czuła wyrzutów sumienia w związku ze swoją znaczną rolą, jaką odegrała w pozbyciu się ze swego domu irlandzkiego szpiega, który w tak chytry sposób wdarł się w łaski jej małżonka. Lady Bulwer w głębi duszy czuła, że hrabia miał do Charlesa Wrighta – czy raczej Cilliana Shawa – swą nienaturalną słabość, ale w żaden sposób nie dała poznać, że wie. Tak, to ona zdemaskowała Shawa z drobną pomocą Moubraya. Postawiła wszystko na jedną kartę, zaryzykowała i wygrała, bo jeśli wierzyć wczorajszym gazetom, irlandzki buntownik zginął podczas próby ucieczki z aresztu. Cóż, takie rzeczy się zdarzają. Hrabina nie zamierzała zaprzątać sobie dłużej głowy osobą Shawa, szczególnie martwą.
– Ależ oczywiście, że chodzi o niego, Helen! – żachnęła się Nora i zerwała się z ławeczki. Jej spódnica opadła na udeptaną trawę. – Co mam ci jeszcze powiedzieć? Co chcesz wiedzieć? Że usycham z żalu? Tak, usycham! Że nie mogę spać w nocy, bo nieustannie o nim myślę? Tak, tak właśnie jest! I wyobraź sobie, że nigdy, nigdy sobie tego nie wybaczę, bo to jest moja wina... to przeze mnie odszedł ze Scarlett Rose i... tylko przeze mnie! Nigdy sobie tego nie daruję! – wykrzyknęła, osłaniając twarz dłońmi, a jej ramiona zatrzęsły się od szlochu.
Hrabina zamrugała, wyraźnie zaskoczona wybuchem tak nieokiełznanych emocji. Wpatrywała się w Norę, jakby widziała ją po raz pierwszy, w duchu przekonywała siebie, że wszystko to ma związek z nie tak dawną zmianą stanu cywilnego przyjaciółki. Nora zawsze była osobą skłonną do podobnych, nierozsądnych zachowań, mając siebie za romantyczna heroinę z jakiegoś kiepskiego romansu. Helen nie mogła pozwolić, by to usposobienie przyjaciółki doprowadziło do katastrofy misternego planu, który hrabina samodzielnie uknuła. Niedoczekanie. Jednak w przypadku Nory kłótnie czy groźby nie zdawały egzaminu. Ta głupia dziewczyna była skłonna nie posłuchać jej rad tylko po to, by zademonstrować, że potrafi zrobić na złość innym. O tym, że przy okazji sama siebie zniszczy, oczywiście nie myślała. Za to Helen szczyciła się umiejętnością przezornego myślenia o wszystkim. Oraz powściągania emocji, kiedy było to konieczne.
Powstała więc z ławeczki i ujęła Norę pod rękę.
– Jesteś po prostu zmęczona, ma chère – rzekła, postanawiając w duchu, że nie wspomni ani razu o tym mężczyźnie, który zawrócił w głowie jej przyjaciółce. – Ślubem, zmianą miejsca zamieszkania. Teraz doszły ci nowe obowiązki, musisz zadbać o dwa domy. I o syna. Właśnie, opowiedz mi o Williamie, moja droga... Czy już zdołałaś go do siebie przywiązać?
Nora otarła oczy. Nie wyglądała zbyt ładnie z opuchniętymi powiekami, lecz hrabina zdecydowała nie wytykać jej tego. Teraz najważniejsze było, by lady Moubray powróciła do Harthram House spokojna i pogodna, bez ani jednej myśli o tym Irlandczyku. Helen poprowadziła Norę wzdłuż alejki, pomiędzy grobami pokrytymi plamami porostów. Słuchała jej słów z pełnym uprzejmości uśmiechem, co rusz zadając pytanie. Przy cmentarzu oczekiwały obydwa powozy – ten, którym przybyła Nora, i ten należący do Helen. Hrabina odesłała więc swój do rezydencji, postanawiając, że odwiezie Eleanor do jej nowego domu oraz posiedzi z nią tyle, ile to będzie konieczne, by wybić Norze z głowy wszelkie romantyczne bzdury.
Czynszówka zalatywała wilgocią tak samo jak znakomita większość budynków stojących w Shadwell. Shaw się zastanawiał, od kiedy zaczął zwracać uwagę na takie rzeczy. Nie powinien, nie on, nie irlandzki wyrzutek z Whitechapel, ale musiał to przyznać – miesiące spędzone w Scarlett Rose, w otoczeniu kwiatów, bibelotów i tłoczonych tapet zdołały go zmienić, a przynajmniej wydelikacić jego zmysł powonienia. Cillian próbował więc zabić smród klitki, w której został pogrzebany za życia, za pomocą dziesiątek tanich papierosów, ale zyskał jedynie to, że obydwie wonie wymieszały się z sobą, stając się nie do zniesienia. Bolała go od tego głowa.
To jednak było najmniejsze ze wszystkich zmartwień, z którymi przyszło mu się zmagać w ostatnim czasie.
W mieszkaniu panowały półmrok, chłód i cisza. Cillian zapalił lampę naftową, po czym porwał z szafki bułkę suchą jak wiór. Postawił lampę na stole, wydłużając cienie na ścianach.
Od wielu dni nie opuszczał tego mieszkania, co doprowadzało go do szaleństwa. Tkwił w nim jak w grobie, do którego jednym eleganckim gestem wepchnął go hrabia Moubray, a Bulwerowa zasypała ziemią. Tak, to była bardzo dobra metafora, zważywszy na fakt, że przecież oficjalnie nie żył. Jego towarzyszka niedoli, Maeve O’Sullivan, codziennie przynosiła mu gazetę i jakieś jedzenie, z prasy więc dowiedział się, że został zabity przy próbie ucieczki z aresztu. Im dłużej siedział w tym zaśmierdłym lokum, tym bardziej czuł się martwy.
Maeve nie mieszkała z nim na stałe. Może to i dobrze, bo Cillian nie mógł się pogodzić, odkąd poznał prawdę, że zdradziła Irlandzkie Bractwo Republikańskie i pracuje dla Moubraya. W pierwszym odruchu chciał ją skrzywdzić, teraz zdołał schować wściekłość głęboko i traktować dziewczynę tak, jak czynił to wcześniej. Bądź co bądź była jego jedynym kontaktem ze światem.
Shaw usiadł ciężko na krześle i głęboko się zamyślił. Wzrok wbił w jakiś bliżej nieokreślony punkt, jakby starał się przeniknąć przez ściany. Inni nie lubili, gdy tak patrzył, bo jego oczy przyjmowały wówczas szczególny wyraz.
Splótł dłonie na karku, zakołysał się po swojemu na tylnych nogach krzesła. Powiódł wzrokiem po łuszczącej się farbie, po byle jak skleconych półkach. Spojrzał na nieszczelne okno, zakurzoną podłogę, wyblakłą szmatę w miejscu zasłony.
Nagle usłyszał cichutkie chrobotanie dobiegające od strony łóżka. Zamrugał, jak świeżo wyrwany ze snu. Nim cokolwiek wydającego odgłos wystawiło swój pyszczek z cienia, Shaw pokruszył na dłoń trochę pieczywa, resztę położył na blacie.
Wkrótce pojawił się szczur.
W zasadzie pojawił się tutaj każdego dnia i chyba zawsze ten sam, bo z kolejną wizytą coraz śmielej sobie poczynał. Shaw doskonale wiedział, że oswajanie gryzonia w tej dzielnicy jest sanitarnym samobójstwem, ale przestało go interesować, czy ktoś z okolicy nie zachoruje na dżumę, tyfus albo gorączkę, i mimo to dalej go karmił. Szczur, jego jedyny gość, zjawiał się raczej rzadko, widocznie miał legowisko piętro niżej albo w podpiwniczeniu.
– Co tam, kolego? – mruknął Cillian. – Już myślałem, że dzisiaj nie przyjdziesz.
Delikatnie położył na podłodze oderwane cząstki bułki i patrzył, jak zwierzak zbliża się po nie. Zwierzę było wielkie i tłuste, a w jego sierści z pewnością zalęgły się pchły. Przy każdym ruchu pazurkami drapał o deski. Nosem nieustannie węszył, a w drobnych oczkach odbijał się płomyk z lampy. Szczur podszedł i prędko porwał jedzenie. Ciągnął za sobą imponujący ogon przypominający dżdżownicę.
Cillian zamarł, nasłuchując, lecz niczego nie usłyszał. Tym lepiej. Gdyby Maeve przyszła i ujrzała nieproszonego gościa, podniosłaby raban na cały dom i to nie z powodu strachu. Panna O’Sullivan niczego się nie bała. Nie był pewien, czy na widok szczura w pierwszej kolejności zabiłaby gryzonia, czy raczej jego samego.
– Trzymasz się jakoś, co? – Shaw rozparł się na krześle. – Musisz już uciekać, stary. Dostałeś swoje i zmykaj. Tylko nie daj się zabić, dobrze? – dodał zaskakująco łagodnie.
Machnął na niego ręką, jednak zwierzę wcale się tym nie przejęło, wręcz przeciwnie – spojrzało na niego, poruszało łebkiem i dopiero wtedy czmychnęło, zabierając ze sobą okruchy.
Maeve zjawiła się jak zwykle pod wieczór. Shaw wciąż nie mógł przyzwyczaić się do jej wyglądu – twarzy bez krztyny makijażu, ciasno splecionych włosów, ascetycznej sukienki. Gdyby wsunęła na nos binokle, mogłaby z powodzeniem uchodzić za jedną z tych nawiedzonych purytanek z Towarzystwa Ocalenia Kobiet, które kręciły się po dzielnicach biedoty, próbując nawracać ulicznice.
O’Sullivan wzięła się pod boki, wbijając wzrok w Cilliana.
– Zbieraj się, Shaw – rzuciła cierpkim głosem. – No, dalej. Przyrosłeś do tego krzesła, czy co? Idziemy w odwiedziny do starego znajomego. – Uśmiechnęła się krzywo na widok niepewnej miny Cilliana. – Do Mahoneya – dorzuciła na jego użytek i przez krótką chwilę rozkoszowała się wyrazem szoku, jaki odmalował się na twarzy Shawa. Pokiwała głową. – Tak, tak, skarbie. Aby nasza misja miała szansę, musisz wkupić się w jego łaski.
– O czym ty mówisz? – zapytał. Sięgnął po marynarkę i znowu wyglądał jak pomocnik grabarza, od stóp do głów spowity w czerń. Włosy też miał ciemne. Maeve pomogła mu je przyciemnić płukanką z orzechów i teraz obydwoje mieli dłonie w plamach, ale przynajmniej zmalało ryzyko, że ktokolwiek go rozpozna na londyńskich ulicach.
Zaśmiała się krótko i pokręciła głową.
– Chodź już.
Droga nie zajęła im dużo czasu. Maeve ujęła go pod ramię i Shaw nie mógł oprzeć się wrażeniu, że wyglądają niczym purytańskie małżeństwo. Przejechali kilka przystanków metrem i znaleźli się niedaleko londyńskich doków. Cillian nie spuszczał wzroku z dziewczyny. Jak echo wróciły do niego słowa, które Moubray wypowiedział w powozie: „Podejrzewam, że panna O’Sullivan skrycie kocha się w panu”. Cillian nie był tego taki pewien. Dziewczyna znała się na grze, od zawsze przyuczana do udawania. Fakt, że działała na dwa fronty, jedynie potęgował wrażenie, że Maeve dba wyłącznie o siebie i nie zamierza nikomu ani niczemu ulegać. Nie żeby Cillianowi to przeszkadzało. On miał inne problemy. Jak choćby Norę noszącą pod sercem jego dziecko. Norę, obecnie nową żonę George’a Moubraya. Shaw potrząsnął ze złością głową, gdy tylko sobie o tym przypomniał. Nie mógł się rozpraszać.
– Powiedziałam mu, że zwiałeś. – O’Sullivan przytrzymała Cilliana przed wejściem do jakiegoś opuszczonego magazynu. Whitechapel o tej porze ciągle tętniło życiem, tu zaś słychać było odgłosy pracy oraz nawoływania robotników. Nikt jednak nie zwrócił uwagi na tę parkę. – Ale nie pytał o szczegóły, więc sama nie wiem... – Zęby Maeve skubnęły jej wargę. – Myślę, że będziesz musiał...
– Coś wymyślę – odparł sucho Shaw.
Weszli więc do środka.
Czyjeś ręce pochwyciły go za ramiona, nim Cillian zdołał zrobić trzy kroki. Dwóch rosłych Irlandczyków, kojarzył ich z widzenia w czasach, kiedy jeszcze mógł chodzić po Whitechapel Road bez strachu, że ktoś go zdemaskuje. W dobrych czasach, tych przed Norą.
Poprowadzili go przez opustoszałą halę i niczym to się nie różniło od traktowania, jakiego zaznał w areszcie. Maeve szła za nimi. Sala kończyła się drzwiami, które wychodziły na ukryty dziedziniec. Przecięli go wszerz, kierując swe kroki ku budynkowi wyglądającemu na opuszczony skład. Pod ścianą przebiegł ciemny kot; nim zniknął za węgłem, obrócił się i spojrzał na Cilliana, a jego oczy błysnęły w ciemności. Jeden z Irlandczyków pogonił go głośnym syknięciem, po czym pchnął Shawa w plecy, każąc iść szybciej.
Quinn Mahoney oczekiwał w środku i miał towarzystwo. Rozmawiał z dwójką swoich ludzi, ale urwał w pół słowa, kiedy Cillian stanął tuż przed nim. Przez chwilę mierzyli się spojrzeniem. Wargi Mahoneya zadrżały, jakby powstrzymywał uśmiech.
– Doktor Wright – rzekł ze wzgardą, co brzmiało tym gorzej, że mówił po irlandzku. – Słyszałem, żeś pan umarł.
– Wybacz, że cię zawiodłem – odparł Shaw.
– Dlaczego tu jesteś? – Quinn uniósł brwi. – Dlaczego jesteś tutaj, zamiast siedzieć w areszcie, tak jak twój tatulek, Byrne?
Cillian nie poczuł wściekłości; był zmęczony. Westchnął ciężko i przymknął oczy, by choć na chwilę odciąć się od otoczenia, by nie widzieć twarzy Mahoneya, kpiny i wyzwania w jego spojrzeniu ani otaczających go mężczyzn. Ani Maeve.
Przemknęło mu przez myśl, żeby ją zdradzić, odpłacić pięknym za nadobne, by wyśpiewać Quinnowi, dla kogo tak naprawdę pracuje. Mahoney był jak wściekły pies, takie oskarżenie tylko by go zanęciło, szczególnie że nie pałał zbytnią miłością do Maeve. Cillian chciał ją zdemaskować z czystej złośliwości, by poczuć, że pozostały mu jeszcze jakieś resztki władzy nad drugim człowiekiem, skoro utracił władzę nad własnym losem.
Ale później przed oczami stanęła mu Nora. Tak łatwo było sobie wyobrazić ją w ciąży – w stanie błogosławionym wyglądała jeszcze piękniej. Za nią, w cieniu, czaił się Moubray. To wystarczyło, by Shaw stracił chęć ujawnienia gry O’Sullivan. Przełknął ślinę.
– Zwiałem – odrzekł po prostu, kiedy rozchylił powieki, a Mahoney nadal przed nim sterczał.
– Jak? – Quinn zdołał się uśmiechnąć, lecz na krótko.
– Jak Edmund Dantes z Chateau d’If. – Ta odpowiedź, nieco drwiąca, gładko wytoczyła się z ust Cilliana. Nawet nie mrugnął, w przeciwieństwie do stojącego przed nim mężczyzny.
Mahoney przez chwilę się wahał, po czym odsunął na kilka kroków. Pokiwał głową.
– Po co wróciłeś?
– Lojalność – powiedział Shaw, a Quinn prychnął. – Nigdy nie zdradziłem Bractwa. Nie wydałem was na przesłuchaniach. Chcę wrócić. Przydam się wam, tym bardziej, że Angole sądzą, że nie żyję.
Zapadła cisza. Gdzieś za plecami Shawa stała Maeve, ale się nie wtrącała, podobnie jak towarzysze Quinna. Ta partia mogła zostać rozegrana tylko między nimi dwoma.
Mahoney z kamienną twarzą sięgnął pod marynarkę i wyciągnął rewolwer. Niemal leniwym gestem wyjął na dłoń pięć nabojów, schował je do kieszeni, zostawiając jeden w bębnie, a później skierował giwerę w stronę Shawa. Cillian zerknął na broń i uczynił taki gest, jakby chciał go ponaglić do strzału. Quinn zaśmiał się i pokręcił głową.
– Nie tak szybko, doktorze – mruknął, wprawiając bęben w ruch. Cillian nie mógł od niego oderwać oczu. Przeniósł wzrok na Mahoneya, którego twarz nie wyrażała żadnych emocji. – Znasz zabawę carskich oficerów? – Shaw zacisnął szczęki. Musiała minąć chwila, nim przytaknął. Quinn podał mu broń. – Świetnie. Zatem wiesz, co masz teraz zrobić, doktorze.
– Dlaczego? – To było jedyne słowo, jakie przyszło Cillianowi do głowy, kiedy zacisnął palce na chwycie.
– Lojalność – przypomniał mu Mahoney, odsuwając się o krok.
Shaw miał wrażenie, że oddech więźnie mu w krtani. Co zaskakujące w głowie miał pustkę. Kciukiem odbezpieczył kurek, a później jego ręka jakby sama podniosła colta do głowy. Drżała, a to przecież nigdy mu się nie zdarzyło. Poczuł na skroni chłodny dotyk wylotu lufy. Spojrzał przed siebie: Quinn wpatrywał się w niego beznamiętnie.
Nacisnął spust, a w jego uszach głuche kliknięcie broni rozniosło się po opustoszałej hali głośno niczym grzmot. Nic się nie wydarzyło. Cillian wypuścił powietrze, które trzymał w płucach, nogi miał niczym z waty, a mdłości dusiły go w gardle. Gdyby miał co zwrócić, zrobiłby to. Oddychał głośno, kiedy wcisnął rewolwer w wyciągniętą dłoń Quinna. Irlandczyk wyglądał na zadowolonego.
– Teraz ty – warknął Shaw ostrzej, niż zamierzał. Po jego skroni popłynęła kropla potu. Mahoney uniósł brwi. – No dalej. Przecież oddałbyś życie za Zieloną Wyspę.
Quinn wykrzywił wargi. Jego dwóch towarzyszy wymieniło szeptem jakieś uwagi, ale uciszył ich pełnym złości warknięciem. Zakręcił bębenkiem, a gdy ten stanął, Mahoney przytknął sobie broń do głowy.
– Nawet nie masz pojęcia – odparł i patrząc Cillianowi w oczy, nacisnął spust. Rozległ się cichy trzask, nic groźnego. Mahoney opuścił broń.
Shaw nie odpowiedział, nie musiał. Towarzysze Quinna z uznaniem kiwali głowami, Maeve natomiast zrobiła się blada jak ściana i nawet nie próbowała ukryć przerażenia.
– Ślepe? – Shaw niemal uśmiechnął się ze wzgardą.
Quinn nie podzielił jego wesołości ani nie zniżył się do wyjaśnień. Po prostu podszedł do Cilliana i położył dłoń na jego ramieniu.
– Przechodzisz do mnie, Shaw. Gdzie się ukrywasz?
– Shadwell. Ona – Cillian wskazał brodą na Maeve – zna adres.
– Przechodzisz do mnie – powtórzył Quinn, ignorując obecność dziewczyny. – Koniec z podleganiem pod dziwki i nieudaczników. Koniec z lordami. Teraz zacznie się prawdziwa robota.
Shaw rzucił pannie O’Sullivan uważne spojrzenie, a później przeniósł wzrok na Quinna. Mahoney uśmiechnął się do niego, po raz pierwszy bez cynizmu. Cillian kiwnął głową, ale odwzajemnił uśmiech.
Hrabina Bulwer nie zabawiła długo w Harthram House i Nora była bardzo rada z tego powodu. Wizyta trwała może pół godziny, ale Eleanor w myślach zaklinała przyjaciółkę, by ta wreszcie sobie poszła.
Kiedy przeczytała w gazecie o śmierci Cilliana, zemdlała. Spożywała wtedy śniadanie w towarzystwie męża oraz pasierbicy – Moubray czytał artykuły polityczne, ona kronikę towarzyską, ale wytłuszczony nagłówek rzucił się w oczy im obydwojgu. Mąż obserwował z uwagą, jak Nora przebiega oczami po kolejnych linijkach tekstu, jak robi się bledsza i bledsza, jak drży jej podbródek, a oczy wypełniają się łzami. Panna Charlotte również spoglądała na macochę, która była od niej starsza zaledwie o kilka lat. Wreszcie Nora poczuła, jak świat wiruje jej przed oczami i osunęła się bezwładnie na dywan. Nie udawała. Hrabia, rzecz jasna, złożył to na karb jej stanu, zdając sobie sprawę z prawdziwego powodu jej zachowania.
Od tamtej pory rozpacz jej nie opuszczała.
Została w swym saloniku nawet po tym, jak hrabina już wyszła. Wiosna trwała w rozkwicie, zatem dni były coraz dłuższe, jednak pokój tonął w dziwnym mroku, podobnie jak większość pomieszczeń w tej posiadłości. Nora znienawidziła Harthram House od pierwszej chwili, ale była to rodowa siedziba Moubrayów, a mąż nie wyobrażał sobie przeprowadzki do Scarlett Rose. Tam został William pod opieką pani Valancy Potter oraz zastępu hinduskiej służby. Cioteczka Rosemary po ślubie bratanicy wyjechała na pewien czas do wód, dla polepszenia zdrowia, ale Nora miała graniczące z pewnością przeczucie, że za tym wyjazdem stał hrabia. Razem z Eleanor do Harthram House przeszła jej osobista pokojówka, Mariette Vigneron. Reszta personelu służyła Moubrayowi od lat.
Nora drgnęła nagle i się rozejrzała. Wnętrze rezydencji spowijała cisza, wręcz nienaturalna, jakby grobowa. Nie był to kojący nerwy spokój, jakiego lady Moubray obecnie potrzebowała. W ciszy jedynie wzmagał się jej niepokój, który nie opuszczał jej od chwili, gdy została zamknięta w Bedlam. Ten lęk tkwił w niej głęboko, wcześniej ulgę przynosiła jej tylko obecność Cilliana...
Eleanor przygryzła wargi i podciągnąwszy kolana pod brodę, skuliła się w fotelu. Wplotła palce we włosy, osłaniając twarz. W ciszy posiadłości miała wrażenie, że to otoczenie wstrzymuje oddech. To było niczym cisza przed burzą. Zwiastun, że do pokoju zaraz wpadną obcy mężczyźni, by ją siłą zabrać z powrotem do szpitala, gdzie znowu zostanie zamknięta w celi pokazywana na wykładach, a upiorny lekarz będzie drążyć w jej umyśle i wspomnieniach. Zadrżała, a z jej ust wyrwał się krótki, stłumiony szloch. Przymknęła oczy, a po policzkach z wolna pociekły dwie łzy.