Dama w czerni - ebook
Dama w czerni - ebook
Frances, porzucona przez narzeczonego i lekceważona przez rodzinę, marzy o finansowej niezależności. Oszpeconą w wypadku twarz chowa pod czarną woalką, ale pomimo trudnej sytuacji rzadko traci dobry nastrój. Pogodziła się z losem, przywykła do samotności, znalazła też stałe źródło dochodów. Spotkanie z wicehrabią Arthurem Ambertonem, w którym się przed laty podkochiwała, sprawia, że jej nieco monotonne życie nagle nabiera barw. Frances zyskuje nowych przyjaciół i szansę na szczęśliwą przyszłość. Musi tylko uwierzyć w zapewnienia Arthura, że wewnętrzne piękno i inteligencja są dla niego atrakcyjniejsze niż ładna buzia.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-6406-8 |
Rozmiar pliku: | 710 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lipiec 1872 roku, Whitby w północnym Yorkshire.
Wypolerowany czarny kamień odbił się z hukiem od blatu, kiedy zdenerwowana Frances Webster rzuciła nim o stół.
– Powtórz, jeśli łaska, bo chyba się przesłyszałam. Co mam dla ciebie zrobić?
– Pójść z wizytą do Arthura Ambertona – Starsza siostra popatrzyła na nią jak na niezbyt rozgarnięte dziecko, po czym rozparła się wygodnie na szezlongu. Jakimś sposobem Lydia potrafiła wyglądać jednocześnie bezwstydnie i pięknie – dokładnie tak jak teraz. – Odwiedzisz go rzecz jasna w moim imieniu – wyjaśniła. – Sama niestety nie mogę sobie na to pozwolić. Muszę dbać o reputację. Jestem przecież powszechnie szanowaną wdową.
– A ja powszechnie szanowaną starą panną. Czyli jeszcze gorzej.
– Owszem, ale ty bez przerwy włóczysz się sama po plaży. Wszyscy o tym wiedzą, więc nikt nie zwróci na ciebie uwagi. Poza tym twoja… sytuacja jest zupełnie inna.
– Inna? A to niby dlaczego?
Lydia posłała jej wymowne spojrzenie.
– Nie bądź uciążliwa, Frannie. Doskonale wiesz dlaczego.
– Przeciwnie. Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. – Frances zgrzytnęła zębami. Nie cierpiała imienia „Frannie”. Znienawidzone spieszczenie przylgnęło do niej w dzieciństwie, ale niektórzy do tej pory nie zdołali się go oduczyć. Widać nie zauważyli, że już dawno podrosła. Zresztą siostra z przyzwyczajenia przemawiała do niej jak do dziewczynki na posyłki, a nie jak do dorosłej, dwudziestodwuletniej kobiety. W dodatku bez przerwy czyniła „subtelne” aluzje do jej oszpeconego wyglądu. Nie używała przy tym słowa „blizna”, jakby wypowiedzenie go na głos uwłaczało jej godności. Właśnie dlatego Fran postanowiła, że tym razem jej nie odpuści. Jeśli siostra ma coś do powiedzenia, niech mówi otwarcie.
Przyparta do muru Lydia podjęła wątek.
– Rzecz w tym – zaczęła z przekonaniem – że ty, w przeciwieństwie do mnie, nic nie ryzykujesz. Nawet jeśli ktoś zobaczy cię z nim sam na sam, nic się nie stanie. To oczywiście nie twoja wina, ale przyznasz chyba, że nie należysz do kobiet, z którymi ktokolwiek miałby ochotę flirtować. Twoja reputacja nie ucierpi, bo nikomu nawet nie przyjdzie do głowy, że Arthur próbuje cię uwieść. – Westchnęła teatralnie. – A byłaś kiedyś taka ładna… Niepotrzebnie zwlekałaś ze ślubem. Trzeba było wyjść za Leo od razu, zaraz po tym, jak ci się oświad…
– Wystarczy! – ucięła bezceremonialnie Frances. Usłyszała o dwa słowa za dużo i skończyła jej się cierpliwość. – Dość już powiedziałaś. Masz rację. Moja odrażająca twarz z pewnością odstraszyłaby każdego. Żaden zdrowy na umyśle mężczyzna nie chciałby jej oglądać do końca życia.
– Nie dramatyzuj. Niczego takiego nie powiedziałam.
Skądże, pomyślała z przekąsem Fran. W końcu jesteś wzorem wszelkich cnót. Oraz mistrzynią taktu. Matka i siostra uchodziły za zjawiskowo piękne, może dlatego uważały, że dla kobiety najważniejsza jest nieskazitelna uroda. W ich mniemaniu wypadek, który przydarzył się Fran w osiemnaste urodziny, był najstraszniejszą tragedią, jaka mogła ją w życiu spotkać. Gdyby kiedykolwiek podsłuchała przypadkiem, co najbliżsi mówią o niej za plecami, pewnie dożyłaby swoich dni, chowając się za woalem. Już nigdy nie odważyłaby się pokazać nikomu okaleczonej i niedoskonałej wersji samej siebie.
Naturalnie były czasy, kiedy nie odbiegała wyglądem od pozostałych kobiet w rodzinie. Matka, choć przekroczyła pięćdziesiątkę dobrych kilka lat temu, wciąż ściągała na siebie zachwycone spojrzenia mężczyzn. Nadal miała ciemne, ledwie przyprószone siwizną włosy i aksamitnie gładką cerę. Starsza córka w niczym jej nie ustępowała. Była równie zachwycająca i wykorzystywała to na każdym kroku.
O sześć lat młodsza Fran rozkwitła dość późno. Wydawało jej się, że nigdy nie nabierze bujnych kształtów i nie dorówna figurą siostrze, tymczasem kiedy wreszcie zmieniła się z podlotka w młodą kobietę, ponoć nawet ją w tym względzie prześcignęła. Tak w każdym razie utrzymywała matka, która często jej powtarzała, że jest najładniejsza ze wszystkich pań Webster. Ku wielkiemu niezadowoleniu Lydii, ma się rozumieć.
Po wypadku wszystko się zmieniło. Lydia i Frances nie były już jak awers i rewers tej samej monety. Z daleka pewnie wyglądały podobnie. Obie miały owalną twarz, ciemne oczy i brązowe włosy, ale tylko jedna wciąż oślepiała swoim blaskiem, druga miała skazę i stała się kompletnie bezwartościowa.
– No więc? – gorączkowała się Lydia. – Porozmawiasz z nim?
– Nie. Jak w ogóle możesz o to prosić? John jeszcze dobrze nie ostygł w grobie. Zmarł zaledwie dziesięć miesięcy temu, a ty…
– Zaledwie?! To najdłuższe dziesięć miesięcy w moim życiu! Jak długo każecie mi nosić żałobę?
– Dobrze wiesz, jak długo. Dokładnie rok. Potem, na kolejne sześć miesięcy, możesz porzucić czerń na rzecz innych stonowanych kolorów. Nie ma powodu popadać w histerię. Królowa chodzi w żałobie już ponad dekadę.
– Królowa…?! – zapowietrzyła się Lydia. – Też wymyśliłaś. Czy ja, twoim zdaniem, wyglądam jak królowa?!
Fran w ostatniej chwili zrezygnowała z ciętej riposty. Zwykle aż trudno było uwierzyć, że jej siostra nie nosi korony i nie jest najważniejszą osobą w kraju. Przez większość czasu zachowywała się jak rozkapryszona księżniczka. Rozkazywała wszystkim dookoła i wydawało jej się, że ma do tego święte prawo.
– Nie pojmuję, dlaczego mam siedzieć dalej w domu. – Podniosła się i nie przerywając utyskiwania, zaczęła maszerować w tę i z powrotem po pokoju. – Kto ma z tego jakikolwiek pożytek? Na pewno nie ja. Mama trzyma mnie w czterech ścianach jak w więzieniu. Nie pozwala mi nigdzie bywać ani z nikim się widywać.
– Robi to w dobrej wierze – próbowała ją pocieszać Fran. – Dla twojego własnego dobra. – Nie zazdrościła siostrze ani innym wdowom. Zmuszanie kobiet do cierpienia w samotności uważała za nieludzkie i pozbawione sensu. W odosobnieniu znacznie trudniej jest się pogodzić ze stratą bliskiej osoby niż wśród ludzi. W przypadku Lydii nie miało to jednak większego znaczenia. Jej siostra z całą pewnością nie rozpaczała po mężu. – Nie możesz na razie nigdzie bywać, bo nie byłoby to dobrze widziane.
– Naturalnie, ale nie wydaje ci się to cokolwiek niedorzeczne? Mam udawać, że moje życie się skończyło, tylko dlatego, że wymaga tego dobry obyczaj? Jestem na to za młoda, do pioruna! John od początku małżeństwa tkwił już jedną nogą w grobie. Był dobrze po sześćdziesiątce, kiedy się poznaliśmy.
– A mówiłaś kiedyś, że miłość nie zna wieku…
– Kto? Ja? Ja tak niby powiedziałam?
– Tak, ty. Zanim wyszłaś za mąż.
– Hm… cóż… – skwitowała sceptycznie Lydia. – Nie myśl sobie, że o niego nie dbałam. Okazywałam mu tyle uczucia, na ile było mnie stać. Wiedział zresztą, że nie może liczyć na więcej. Tak czy owak, nie rozumiem, czemu miałabym marnować swoje najlepsze lata z powodu utraty męża. Co więcej, jestem przekonana, że on sam wcale by tego nie chciał. – Zatrzymała się przed lustrem i potarła policzki. – Noszenie czerni zdecydowanie mi nie służy. Sama zobacz. Taki ponury kolor okropnie mnie postarza, a mam dopiero dwadzieścia osiem lat. Nie chcę się czuć jak staruszka!
– Wszyscy jesteśmy zmęczeni noszeniem czerni – przyznała Frances. Usiłowała dodać siostrze otuchy, ale jej nieustanne skargi zaczynały jej działać na nerwy. – Niestety nie można nic na to poradzić. Takie panują zwyczaje i basta. Przynajmniej nie musisz się martwić o pieniądze. John dobrze cię uposażył. Zawsze to jakaś pociecha.
– Dobrze mnie uposażył? Nie powiedziałabym. Zostawił mi zaledwie jedną trzecią majątku.
– Tak, ale cała reszta przypadnie kiedyś Georgiemu, więc…
– Owszem, przypadnie, tyle że dopiero, kiedy ten osiągnie pełnoletniość. Nie zapominaj, że do tego czasu jego fortunę trzyma w garści pełnomocnik Johna. Zupełnie jakby nie można mi było ufać i jakbym sama nie potrafiła zarządzać finansami syna!
Fran spuściła głowę, żeby ukryć rozbawioną minę. Niewiele brakowało, a roześmiałaby się w głos. John Baird poznał się na swojej młodej żonie znacznie lepiej, niż się wszystkim wydawało. Jego testament był tego najlepszym dowodem. Gdyby zostawił schedę w rękach Lydii, ich syn u progu dorosłości ani chybi byłby bankrutem.
– Może John uznał, że wołałabyś nie zaprzątać sobie głowy tak przyziemnymi sprawami.
– Jestem matką George’a i to ja powinnam dbać o jego przyszłość. Ale nie, mój szanowny małżonek wolał powierzyć tę rolę zupełnie obcemu człowiekowi. Potraktował mnie wyjątkowo nikczemnie.
Frances westchnęła i ujęła w dłoń szmatkę do polerowania kamieni. Siostra pamiętała okres swojego małżeństwa dość wybiórczo. Cóż, Baird z pewnością nie był aż tak dobrą partią jak pewien przystojny wicehrabia, który kilka lat temu zaginął na morzu. To właśnie jego Lydia miała nadzieję złowić na męża, kiedy jako młoda debiutantka pojawiła się po praz pierwszy na salonach. Zresztą prawie jej się to udało. Byli po słowie, kiedy Arthur przepadł i uznano go za zmarłego.
– To oczywiste, że nie wyjdę ponownie za mąż przed oficjalnym zakończeniem żałoby – perorowała dalej Lydia. – Jak każda kobieta w moim położeniu, muszę dbać o pozory. Co nie znaczy, że powinnam siedzieć bezczynnie, zasypiając gruszki w popiele. Jeśli prędko czegoś nie zrobię, Scorborough gotów poślubić kogoś innego. I co mi wtedy pozostanie? Im prędzej mu o sobie przypomnę, tym lepiej. Raz już przepuściłam okazję. Nie zamierzam popełnić tego samego błędu po raz drugi.
– Zaraz – zdziwiła się Fran. – Mam rozumieć, że nadal chcesz się wydać za Arthura? – Zerknęła na wypolerowany gagat w swojej dłoni i odłożyła go do pudełka wypełnionego trocinami. Kamień błyszczał tak bardzo, że zobaczyła w nim odbicie własnych oczu. Spoglądały na nią tak smutno, że pospiesznie odwróciła wzrok.
– Oczywiście, że chcę. Po cóż innego bym cię do niego wysyłała?
– Bo ja wiem? Mówiłaś tylko, że mam mu przekazać wiadomość.
– W rzeczy samej. Przekonasz go, żeby mnie odwiedził, a o resztę zatroszczę się osobiście. Pójdzie jak z płatka.
– Byłoby o wiele prościej, gdybyś sama do niego napisała. Nie sądzisz?
– Nie, nie sądzę. – Lydia skrzywiła się, jakby najadła się dziegciu. – Już to zrobiłam. Dwukrotnie. Opisał, że jest zbyt zajęty i trudno mu będzie znaleźć czas na „odnowienie naszej znajomości”. Dasz wiarę? Kiedyś gotów był skoczyć za mną w ogień, a dziś nie może mi poświęcić wolnej chwili. Niewdzięcznik.
– Dziwisz mu się? W końcu wyszłaś za kogoś innego.
– Wielkie rzeczy. A co twoim zdaniem miałam zrobić? Byłam pewna, że utonął!
– Może trzeba było się odrobinę wstrzymać. Zaczekać z ponownymi zaręczynami chociaż z tydzień?
– Zaczekać?! – oburzyła się raptem Lydia. Jej ciemne oczy ciskały gromy. – Dość się na niego naczekałam. Ojciec nie pozwalał mu się ze mną ożenić przez całe lata, a Arthur nie potrafił mu się przeciwstawić. Nie mogłam się nawet nikomu pochwalić, że jesteśmy po słowie, bo musieliśmy trzymać nasz związek w sekrecie. Masz pojęcie, jakie to upokarzające? Na dobitkę wyjechał Bóg wie dokąd i przepadł jak kamień w wodę. Zostawił mnie na pastwę losu! Niewiele brakowało, a przez niego zostałabym starą panną.
Frances z trudem powstrzymała cierpki komentarz. Jej rozpuszczona siostra nie miała w sobie nic ze starej panny. I nigdy nie brakowało jej wielbicieli. Nawet w czasach gdy była narzeczoną Ambertona, zawsze otaczał ją wianuszek zalotników, ba, nawet konkurentów. Niektórzy otwarcie zabiegali o jej rękę, a ona nie próbowała gasić ich zapału. Zwykle trzymała kogoś w zanadrzu, tak „na wszelki wypadek”. Innymi słowy zwodziła wszystkich, nie wyłączając Arthura, który nie miał pojęcia, że narzeczona rozważa za jego plecami wybór innego kandydata na męża. Wiedział jedynie, że cieszyła się ogromnym powodzeniem i lubiła flirtować. Ubóstwiał ziemię, po której stąpała, więc nie zdawał sobie sprawy z tego, jak poważne były niektóre z owych flirtów. Kiedy zaginął, Fran uznała, że dla niego pewnie tak było lepiej. Przynajmniej odszedł z tego świata w nieświadomości, wierząc w szczere uczucie swojej wybranki. Po jego powrocie nie była już tego taka pewna. Musiał poczuć się okropnie, gdy odkrył, jak szybko Lydia zastąpiła go kimś innym.
– Rzeczywiście, potraktował cię nad wyraz okrutnie – podsumowała z przekąsem, spoglądając wymownie na siostrę.
– Skąd niby miałam wiedzieć, że zjawi się jak gdyby nigdy nic po dziewięciu miesiącach? Nie raczył mnie nawet odwiedzić.
– I słusznie. Byłaś wtedy mężatką.
– Owszem, byłam, ale już nie jestem! A on i tak nie przyjeżdża. Nie mam pojęcia, co go powstrzymuje. Nie jest przecież żonaty. Jego ociec od dawna nie żyje, więc nic nam nie stoi na przeszkodzie. Możemy odnowić zaręczyny tuż po zakończeniu żałoby. Pomyśl tylko, jakie by to było romantyczne, jakbyśmy od samego początku byli sobie pisani.
– O tak, bez wątpienia. Swoją drogą, idealnie się składa, że John był łaskaw tak szybko odejść w zaświaty. Dzięki temu rozdzieleni przez los kochankowie wreszcie zapomną o rozłące.
Lydia posłała siostrze naburmuszone spojrzenie.
– Nie masz pojęcia, co znaczy prawdziwa miłość.
– A czy ja twierdzę, że mam? Niczego takiego nie powiedziałam.
– Arthur naprawdę mnie kochał.
– Owszem, kochał – przyznała z rozrzewnieniem Frances. Temu akurat nie dało się zaprzeczyć. Nigdy wcześniej ani później nie widziała tak zapatrzonego w Lydię mężczyzny. Był zakochany po uszy i spoglądał na nią z nieskrywanym uwielbieniem. Fran marzyła wtedy, żeby ktoś popatrzył kiedyś tak czule na nią. W tamtych czasach wierzyła jeszcze, że dane jej będzie tego doświadczyć, dzisiaj mogła jedynie snuć na ten temat fantazje.
O Arthurze myślała zawsze jak o ucieleśnieniu męskiej doskonałości. Jej zdaniem Amberton uosabiał wszelkie przymioty idealnego dżentelmena: wyróżniał się nieprzeciętną inteligencją oraz nieskazitelnymi manierami. W dodatku roztaczał wokół siebie subtelną aurę tajemniczości i zadumy. Miał też wspaniałą prezencję. Z kasztanowymi włosami i wyrazistym oczami w kolorze miodu był wprost zachwycająco przystojny.
Poza tym nigdy nie szczędził jej uśmiechów i dobrego słowa. Choć była wówczas nieopierzonym podlotkiem, rozmawiał z nią jak z dorosłą. Kiedy znajdował ją samą w bawialni, zawsze przystawał na kilka minut, żeby pogawędzić. I nie robił tego wyłącznie z uprzejmości. Naprawdę interesował się jej sprawami. Starała się myśleć o nim jak o starszym bracie, ale jej serce miało zgoła inne plany. Nim pojęła, co się święci, zakochała się w nim pierwszą młodzieńczą miłością. Gdy zaginął na morzu, była zdruzgotana. Bolała nad stratą, jakby to ona była jego narzeczoną, jakby to ją pozostawił pogrążoną w rozpaczy. Do tej pory nie rozumiała, jak Lydia mogła tak szybko o nim zapomnieć. Choć może nie powinna się temu dziwić. Jej praktyczna i zapobiegliwa siostra zawsze i bez wyjątku zabezpieczała się na wypadek nieprzewidzianych okoliczności. Nie postawiłaby wszystkich pieniędzy na jednego konia. Nawet gdyby był najlepszy w stawce.
– Tak czy inaczej, miałam wtedy spore szczęście – stwierdziła po namyśle Lydia. – Dobrze się stało, że za niego nie wyszłam, bo z tego co słyszę, majątek Ambertonów był w tamtych latach w fatalnej kondycji. Ponoć stali praktycznie na skraju bankructwa. Ładnie bym na tym wyszła, gdyby…
– Lydio! Bój się Boga, pieniądze to nie wszystko.
– Och, nie bądź naiwna, Frannie. Samą miłością żyć się nie da. Spotkałaś kiedyś biedaka, który twierdzi, że nie brakuje mu niczego do szczęścia?
– Nic z tego nie rozumiem. Skoro Arthur jest taki biedny, to czemu koniecznie chcesz za niego wyjść?
– Powiedziałam, że był biedny, głuptasie. Już nie jest. Jego brat ożenił się z Violet Harper, a ta wniosła pokaźny posag.
Fran wyjęła z kieszeni kolejny gagat i sprawdziła, czy nie ma na nim rys. Jak zwykle trudno jej było nadążyć za skomplikowanymi machinacjami siostry. Owszem, słyszała o tym, że Lance, bliźniak Arthura, jakiś czas temu poślubił pannę Harper – bogatą dziedziczkę, której ojciec był przedsiębiorcą i właścicielem doskonale prosperującego zakładu budowy okrętów. Nie pojmowała tylko, w jaki sposób miałoby to pomóc Lydii.
– Nawet jeśli, jakie to ma znaczenie dla Arthura? To nie on jest jej mężem.
– Nieistotne. Wystarczy, że dzięki pieniądzom Violet Lance usprawnił i rozbudował rodzinną kopalnię rudy żelaza. Podobno zarabiają na niej krocie. Powodzi im się tak dobrze, że odnowili gruntownie Amberton Castle, a Arthur, jako spadkobierca i dziedzic tytułu, jest właścicielem posiadłości. Nie rozumiem tylko, czemu nie korzysta ze swoich praw i uparł się, żeby mieszkać w jakiejś obskurnej chacie na wrzosowiskach. Kto to słyszał, żeby wicehrabia…
– Skąd pewność, że właścicielem jest Arthur? Może postanowił odstąpić dom bratu i jego żonie? Skoro to z ich funduszy go odremontowano…
– Nie odstąpił im domu. Wiem, bo sprawdziłam. Muszę dbać o własne interesy. Jeszcze im go nie oddał, ale kto wie, co mu strzeli do głowy.
– Ach, tak… – Nagle wszystko stało się jasne. Fran zaczynała rozumieć motywację siostry. Nie przypuszczała tylko, że Lydia jest aż taką bezduszną materialistką. – Domyślam się, że kiedy już zostaniesz jego żoną, będziesz nalegać, żebyście jak najszybciej przenieśli się do Amberton Castle, prawda?
– Naturalnie. Dla jego własnego dobra. To przecież siedziba rodu, a on jest wicehrabią i głową rodziny.
– Bez wątpienia, tyle że to jego brat i bratowa wyłożyli środki na odbudowę tejże siedziby, więc…
Lydia uniosła brew i wzruszyła lekceważąco ramionami.
– Skoro stać ich było na taki wydatek, to będzie ich także stać na własną rezydencję.
– Widzę, że dokładnie to sobie przemyślałaś – podsumowała z drwiną Frances. – I zaplanowałaś im wszystkim życie. Winszuję. Szkopuł w tym, że Arthur nie zamierza odnawiać z tobą znajomości. Obawiam się, że brak współpracy z jego strony może nieco pokrzyżować ci szyki.
Lydia zmroziła ją spojrzeniem i poderwała się z miejsca.
– Niech cię o to głowa nie boli! Muszę tylko doprowadzić do spotkania. Wystarczy, że na dziesięć minut znajdziemy się w tym samym pokoju, a znowu zacznie jeść mi z ręki. W mgnieniu oka przekonam go, żeby mi się ponownie oświadczył. Jestem tego więcej niż pewna.
Fran przewróciła oczami i wypuściła ze świstem powietrze. Najgorsze było to, że Lydia prawdopodobnie miała rację. Mężczyźni spełniali jej zachcianki i bez mrugnięcia okiem robili wszystko, co sobie umyśliła. Zwykle przybiegali do niej na skinienie palca. Aż dziw, że Arthur tak długo się opierał. Pozostał głuchy na jej prośby i zwyczajnie nie chciał się z nią zobaczyć. Cóż, minęło sporo czasu, a ludzie mówili, że bardzo się zmienił. Może to dlatego zaproszenia dawnej narzeczonej nie robiły już na nim wrażenia. Nikt nie wiedział, gdzie był i co się z nim działo, kiedy zaginął...
– Mów, co chcesz – zaczęła zdecydowanie. – Ja w każdym razie nie zamierzam przyłożyć do tego ręki. To nie moja sprawa, więc nie widzę powodu, żeby się w nią mieszać. – Skoro Amberton postanowił unikać jej siostry, to widocznie miał ku temu powody. Nikt nie powinien go do niczego zmuszać, a już na pewno nie ona. – Swoją drogą, skąd ci w ogóle przyszło do głowy, że Arthur mnie posłucha? Wydaje ci się, że na mój widok nagle zmieni zdanie?
– Niewykluczone. Zawsze bardzo cię lubił. I wiecznie z tobą o czymś rozprawiał. Nieraz musiałam go szukać, bo byliście tacy zajęci sobą, że zapominał o moim istnieniu.
– Naprawdę? – Frances poczuła, że się rumieni. Czasem miała wrażenie, że Arthur świadomie szuka jej towarzystwa, ale tłumaczyła sobie, że to wyłącznie jej własne pobożne życzenia.
– Starał się tylko być miły.
– Oczywiście – warknęła Lydia. – Bo cóżby innego? Jednak uważam, że zachowywaliście się co najmniej nietaktownie. A mnie było z tego powodu przykro.
– W takim razie przepraszam. Nie przypuszczałam, że masz nam to za złe.
– Możesz mi to teraz wynagrodzić.
– Wykluczone!
– Jeśli nie chcesz zrobić tego dla mnie, pomyśl o Georgiem. Jak każdy mały chłopiec, powinien mieć ojca, a jeśli nie ojca, to przynajmniej ojczyma, nie uważasz?
– Owszem, uważam – przyznała niechętnie Frances. Trzyletni siostrzeniec był jej oczkiem w głowie, a jego matka doskonale o tym wiedziała. Zresztą miała w tym względzie niesamowitą intuicję. Wyczuwała ludzkie słabości na odległość i bez żenady rozbiła z nich użytek.
– No właśnie. Sama widzisz, chcę wyjść ponownie za mąż także ze względu nie niego. Nie zaprzeczysz, że człowiek z tytułem to idealny kandydat na ojczyma. Powinowactwo z wicehrabią to prawdziwe błogosławieństwo. Skorzystalibyśmy na tym wszyscy, także nasi biedni rodzice.
Biedni rodzice? – obruszyła się Fran. Co ona znowu wygaduje?
– Nie wiem, o czym mówisz. Co mają do tego mama i tata?
– Jak to co? Spodziewali się pewnie, że obie wyjdziemy za mąż. Niestety nadal mieszkamy z nimi pod jednym dachem. Ja wróciłam, kiedy owdowiałam, a ty raczej nie masz widoków na zamążpójście. Nie są już najmłodsi. Zasługują na odrobinę spokoju na stare lata. Spójrzmy prawdzie w oczy, jesteśmy dla nich ciężarem. Gdybym wyszła za Arthura, byłoby im znacznie lżej.
Im tak, ale Arthurowi niekoniecznie, skwitowała w duchu Frances.
Lydia uraczyła ją przymilnym uśmiechem.
– Gdybyś chciała, mogłabyś zamieszkać z nami w Amberton Castle. Georgie tak nie lubi swojej piastunki. Za to ciebie ubóstwia, a przecież niedługo będzie potrzebował guwernantki. Chyba że wolisz do końca życia bawić się kamykami z plaży.
Tego już było za wiele. Przebrała się miarka. Fran podniosła się od stołu i spojrzała hardo na siostrę.
– Dla twojej informacji, to nie jest zabawa. Wyrabiam biżuterię, która cieszy się sporym powodzeniem. I jestem w tym naprawdę dobra. W zeszłym tygodniu zarobiłam cztery funty.
– Jak to „zarobiłaś”?
– Normalnie. Tak jak to się zwykle robi. Zaniosłam kilka najlepszych sztuk do sklepu pana Horsmana, a on je ode mnie kupił.
– Pana Horsmana? Tego jubilera? Czy to znaczy, że trudnisz się handlem?
Frances nie myślała o tym dotąd w ten sposób, ale siostra trafiła w sedno. Z pewnością można było to tak ująć. Miała duszę artystki, uwielbiała zmieniać nieoszlifowane dżety w małe, błyszczące dzieła sztuki. A jeśli przy okazji mogła się na tym wzbogacić, tym lepiej. Może dzięki temu stanie się kiedyś niezależna i nie będzie musiała żyć zdana na czyjąś łaskę. Nie chciała być dla nikogo ciężarem, ani „wstydliwą komplikacją”. Nie miałaby nic przeciwko temu, by zaczęto o niej mówić Frances Webster - rzemieślniczka, której rękodzieło można kupić we Whitby – zamiast - ta bieda stara panna z oszpeconą twarzą.
– Owszem – odparła z satysfakcją. Sprzedawała swoje wyroby i była z tego dumna.
– Rodzice o tym wiedzą?
Natychmiast zrzedła jej mina. Siostra jak zwykle uderzyła tak, by dosięgnąć celu. Po wypadku matka i ojciec pozwalali Fran na znacznie więcej niż przedtem. Cieszyła się swobodą, o której innym pannom w jej wieku nawet się nie śniło. Chodziła własnymi ścieżkami, ale cierpliwość i tolerancja rodziców mogły się w końcu wyczerpać. Córce dżentelmena nie wolno przecież zarabiać na własne utrzymanie. To wbrew konwenansom.
– Cóż, będę musiała im powiedzieć – oznajmiła z zadowolonym uśmieszkiem Lydia. – Jedna z ich córek szarga dobre imię rodziny. To poważna sprawa.
– Nie pleć, nie robię nic złego.
– No nie wiem, mama i tata raczej nie będą zadowoleni. Mogę zapomnieć, że o tym słyszałam, ale nie za darmo. Jeśli zgodzisz się pójść do Arthura...
– Dobrze, wygrałaś. – Frances odpadła ciężko na krzesło. – Co dokładnie mam mu przekazać? – westchnęła pokonana.ROZDZIAŁ DRUGI
Nazajutrz maszerowała nieśpiesznie wzdłuż plaży, schylając się tu i ówdzie, żeby podnieść z ziemi kamyk i cisnąć nim do morza. Zwykle liczyła, ile razy odbijał się od tafli wody – jej rekord wynosił czternaście – ale dziś nie miała nastroju do zabawy. Wlokła się niemiłosiernie, powłócząc nogami niczym staruszka. Próbowała za wszelką cenę odwlec nieuniknione, choć wiedziała, że jeżeli się nie pospieszy, nadciągający przypływ nie pozwoli jej wrócić bezpiecznie do domu. Pocieszała się myślą, że sprawa, którą powierzyła jej siostra, nie zajmie wiele czasu. Przekaże wiadomość, zaczeka na odpowiedź i na tym jej rola się zakończy. Obawiała się, że jeśli Amberton odmówi prośbie Lydii, ta gotowa przysłać ją do niego ponownie. Rzecz jasna wolałaby tego uniknąć, ale dla jego własnego dobra miała nadzieję, że Arthur stanowczo odprawi ją z kwitkiem. Była niemal pewna, że zaginięcie przed laty uchroniło go przed popełnieniem największej życiowej pomyłki. Owszem, był wtedy zakochany, sęk w tym, że zupełnie nie znał obiektu swoich westchnień. Nie miał pojęcia, jaką Lydia jest osobą.
Żołądek ściskał jej się na samą myśl o tym, że znów się z nim zobaczy. Nie była pewna, czy dygocze z nerwów, czy z podekscytowania. Tuż po nieoczekiwanym powrocie Arthura w rodzinne strony, długo wypatrywała go w mieście. Za każdym razem, gdy przechadzała się ulicami Whitby, łudziła się, że się na niego natknie. Pragnęła przekonać się na własne oczy, że naprawdę żyje i ma się dobrze. Po jakimś czasie musiała dać za wygraną. W tym przypadku plotki okazały się prawdziwe. Wicehrabia Scorborough rzeczywiście zaszył się na wsi, nie pokazywał się publicznie ani nie bywał w towarzystwie.
Po namyśle doszła do wniosku, że może to i lepiej, że się jednak nie spotkali. Musiałaby mu wytłumaczyć, dlaczego zakrywa twarz woalką, a on z pewnością zacząłby jej głośno współczuć i próbowałby ją pocieszać. Nie zniosłaby jego litości. Miała serdecznie dość nic nieznaczących frazesów, które wpędzały ją w jeszcze większe przygnębienie. Zwłaszcza kiedy płynęły z ust mężczyzn. Arthur przynajmniej wypowiadałby je szczerze.
Nie wierzyła, że mógłby zareagować na jej zmieniony wygląd podobnie jak kiedyś zareagował Leo. Niemożliwe, żeby był aż tak powierzchowny. Z drugiej strony był przecież mężczyzną, a mężczyźni ponoć cenią u kobiet głównie urodę. Właśnie dlatego tak uwielbiali Lydię. On też był w niej kiedyś zadurzony, więc widok blizny pewnie wzbudziłby w nim odrazę.
Zatrzymała się, żeby odpędzić przykre myśli. Nie chciała być zgorzkniała, ale czasem trudno jej było zachować pogodę ducha. Zresztą czy to nie wszystko jedno, jak się zachowa Arthur? I co pomyśli o jej oszpeconej twarzy? Była tylko posłańcem. Miała mu przekazać wiadomość od Lydii. Nic więcej.
Wrzuciła do wody kolejny kamień i ruszyła w stronę piaszczystego wzniesienia. Gospodarstwo Ambertona znajdowało się w pobliżu portu rybackiego Sandsend, około pół mili od plaży. Ścieżka, którą wskazała jej wcześniej Lydia, okazała się dość wyboista i stroma. Kiedy Fran dotarła na skraj wrzosowiska, z wyczerpania nie mogła złapać tchu.
Przystanęła na chwilę przed drewnianą bramą, żeby odpocząć i rozejrzeć się po okolicy. Z tego miejsca widok był wyjątkowo urokliwy. Aż po horyzont, niczym szumiący turkusowy dywan, rozciągała się szeroka tafla morza. Pomyślała, że to wymarzone miejsca na dom, nawet jeśli ów dom to jedynie „zapomniana przez Boga stara wiejska chata”, jak się wyraziła jej siostra. Nic dalszego od prawdy. Przechodząc przez malowniczy zagajnik, Fran szybko doszła do wniosku, że farmie z całą pewnością daleko do stanu kompletnej ruiny. Wręcz przeciwnie, gospodarstwo tętniło życiem i wyglądało na bardzo zadbane. Pośrodku stał solidny trzypiętrowy budynek z cegły. Po jego lewej stronie poustawiano ogromne stogi siana, po drugiej znajdowała się lśniąca nowością stodoła. Było też kilka oddzielnych zagród z mnóstwem trzody i drobiu. Doliczyła się co najmniej tuzina owiec i kóz. W chlewie były świnie, a z wnętrza stajni wystawiała łby para koni. Po obejściu przechadzała się także piątka leniwych kocurów. Nie znalazła za to ani śladu człowieka. Wejścia pilnował tylko duży łaciaty pies, który nie wyglądał szczególnie groźnie. Miał krótką sierść i spoglądał na nią przyjaźnie niebieskimi ślepiami owczarka.
Schyliła się i pogłaskała go. Pomyślała przy tym, że w ogóle nie powinno jej tu być. Lydia postawiła ją w niezwykle trudnym położeniu. Niewinna „przysługa”, którą miała jej wyświadczyć, mogła się dla niej okazać fatalna w skutkach. Niezamężnym młodym kobietom nie wolno było pod żadnym pozorem odwiedzać mężczyzn, którzy mieszkali sami. A ona przyszła tu w pojedynkę, bez przyzwoitki i bez zaproszenia, w dodatku w zastępstwie siostry, która wyręczyła się nią, żeby nie narażać na szwank własnej reputacji. Co grosza kazała jej ubłagać upatrzonego kawalera, żeby był łaskaw uderzyć do niej w konkury. Nie zraziło jej nawet to, że ów kawaler wyraźnie nie miał ochoty odnawiać ich znajomości. I oznajmił jej to na piśmie. Tylko Lydia mogła obmyślić tak absurdalny plan i oczekiwać, że zakończy się powodzeniem. Cała ta sytuacja była wyjątkowo krępująca i niedorzeczna. Fran miała ochotę zapomnieć o sprawie i wziąć nogi za pas.
Niestety nie mogła się wycofać. Nie chciała stracić źródła dochodu, ani tym bardziej porzucić jedynej życiowej pasji oraz związanych z nią planów na przyszłość. Powie Arthurowi, co ma do powiedzenia, choćby miała się przy okazji spalić ze wstydu. Jeśli tego nie zrobi, Lydia spełni swoją groźbę i zdradzi jej sekret rodzicom.
Z tą myślą uniosła dłoń i użyła kołatki. Odpowiedziała jej głucha cisza, ale wysłużone drzwi uchyliły się same, skrzypiąc niemiłosiernie w zawiasach.
– Lordzie Scorborough?! – zawołała kilka razy.
Nikt nie zareagował, więc przeszła ostrożnie przez ciemną sień i zajrzała do pomieszczenia, które wyglądało na kuchnię i świeciło pustkami, jeśli nie liczyć parującego na piecu czajnika.
Poniosła welon i zatknęła go na kapelusz, żeby lepiej widzieć. Skoro gotuje się woda, ktoś musi być w pobliżu. W takim razie dlaczego ignoruje nawoływania i uparcie milczy?
Zaniepokojona zaczęła zbierać się do wyjścia, gdy nagle usłyszała w korytarzu kroki.
Odwróciła się w ich stronę i znalazła się twarzą w twarz z obcym mężczyzną. Odzianym w parę krótkich niewymownych i… nic więcej.
– Matko przenajświętsza! – krzyknęła w popłochu, kiedy stanął jak wryty i uraczył ją wiązanką nad wyraz dosadnych przekleństw. Ich znaczenia mogła się jedynie domyślać.
Od pasa w górę i od ud w dół był kompletnie goły. Nim zdążyła się otrząsnąć i jako tako odzyskać zmysły, zarejestrowała umięśnione łydki, szeroki tors i muskularne ramiona, które wyglądały, jakby miały niewiele mniejszy obwód niż jej talia.
– Rety – wymamrotała bez sensu, z trudem podnosząc wzrok ku jego twarzy. Jej nieregularne rysy wcale nie dodały jej animuszu. Prawdę mówiąc, wprawiły ją jeszcze w większy niepokój niż to, że miał na sobie tak mało ubrania. Króciutko ostrzyżone włosy i kilkudniowy zarost sprawiały, że wyglądał jak groźny rzezimieszek. Słodki Jezu, może to naprawdę jakiś typ spod ciemnej gwiazdy? Zbiegły skazaniec albo jeszcze gorzej? Dżentelmeni z pewnością nie używają takiego rynsztokowego języka, jakim się przed chwilą posłużył.
Serce podeszło jej do gardła i oblała się zimnym potem. To nie ten dom, uprzytomniła sobie raptem. Trafiłam pod niewłaściwy adres! Z tą myślą odwinęła się na pięcie i spanikowana popędziła do wyjścia.
Arthur Amberton, czternasty wicehrabia Scorborough, właśnie wyszedł z kąpieli. Tknięty przeczuciem włożył bieliznę, choć zwykle się z tym nie spieszył. Nie zatrudniał służby, co znaczyło, że mógł chodzić po domu jak go Pan Bóg stworzył. Na szczęście tym razem zrobił wyjątek. Miałby się z pyszna, gdyby natknął się na tę nieszczęsną kobietę nagi.
Nie słyszał, jak weszła, więc był równie zaskoczony, jak ona. Ubrana na czarno, wyglądała jak zjawa z zaświatów. Na jego widok wystraszyła się i wzięła nogi za pas. Uciekała, aż się za nią kurzyło, jakby goniło ją stado wygłodniałych wilków. Co znaczyło, że jednak nie była duchem i że będzie musiał ją dogonić. Nie miał zwyczaju podejmować gości i nie znosił, gdy ktoś zakłócał mu spokój. O dziwo w tym konkretnym przypadku zaciekawienie wzięło górę nad poirytowaniem. Nieznajoma zaintrygowała go na tyle, że postanowił sprawdzić, kim jest i z czym do niego przyszła. Powinien ją także przeprosić za niezbyt entuzjastyczne przyjęcie. Nie widział jej twarzy, bo stała w cieniu, a w holu było ciemno, ale sądząc po ubraniu, z całą pewnością była damą.
Pobiegł do sypialni, włożył w pośpiechu koszulę i spodnie, które czekały na niego na krześle. Przygotował je wcześniej, jako że wybierał się do bata i jego żony na kolację. Wolałby zamiast tego wcześniej się położyć, ale nie wypadało odmówić. Lubił się z nimi widywać, tyle że pracował w pojedynkę na dziesięcioakrowej farmie. Wieczorami był zwykle tak wyczerpany, że zwyczajnie padał z nóg. Czasem nie miał nawet siły zebrać myśli.
Od jakiegoś czasu bywał w Amberton Castle regularnie raz w tygodniu. Obiecał to bratowej, żeby raz na zawsze ją uspokoić, a raczej uciszyć. Violet zamartwiała się o niego na potęgę. Nie dawała wiary jego zapewnieniom, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i niczego nie brakuje mu do szczęścia. Nie przemawiały do niej żadne logiczne argumenty. Upierała się, że doskwiera mu samotność i że jeżeli stanie się kompletnym odludkiem, prędzej czy później popadnie w chroniczne przygnębienie. Szczerze mówiąc, znudziła mu się jej irytująca paplanina i przystał na jej prośby wyłącznie dla świętego spokoju.
Na dole wciągnął na nogi buty i wypadł na podwórze. Po tajemniczej nieznajomej nie było już śladu, choć upłynęło zaledwie kilka minut od chwili, gdy rzuciła się do ucieczki.
– I co masz na swoją obronę, niecnoto? – zwrócił się z wyrzutem do młodego owczarka. – Kazałem ci pilnować domu. Jak tak dalej pójdzie, wyniosą nas razem z całym dobytkiem.
Meg nie przejęła się krytyką i zamerdała radośnie ogonem.
– Może mi chociaż powiesz, w którą stronę poszła?
Pytanie było czysto retoryczne. Mogła pójść tylko ścieżką wiodącą do wsi. Albo schować się przed nim w chlewiku, co wydawało się raczej mało prawdopodobne.
Wyszedł na drogę, bez trudu odnalazł ślady i ruszył przez zagajnik, ochlapując przy okazji świeżo wypolerowane oficerki.
Natknął się na nią na skraju plaży. Siedziała na ziemi, ściskając w dłoniach łydkę.
– Coś się pani stało?
Podskoczyła jak oparzona i poprawiła coś z przodu kapelusza.
Zwolnił kroku, żeby jeszcze bardziej jej nie wystraszyć, ale nie wiedzieć czemu wciąż unikała jego wzroku. Jakby nie chciała mu pokazać twarzy albo bała się napotkać jego wzrok.
Jej słomkowe nakrycie głowy wydawało mu się dziwnie znajome. Czyżby już je kiedyś widział?
– Poślizgnęłam się i upadłam – oznajmiła przytłumionym głosem. – Straszne tu błoto.
– Jak to na farmie. Nie powinna pani uciekać.
– A pan nie powinien paradować przy ludziach bez odzienia. Nie uciekałabym, gdyby mnie pan nie nastraszył.
– Nie narzekałbym tak bardzo na pani miejscu. Mogło być gorzej. Mogłem być naprawdę całkiem goły. – Wlepił rozeźlony wzrok w okolice jej karku. Nadal na niego nie patrzyła, co tylko wzmogło jego irytację. – Pragnę pani przypomnieć, że we własnym domu wolno mi robić, co mi się żywnie podoba. Prawo tego nie zakazuje. Zakazuje natomiast nieuzasadnionego wtargnięcia na cudzą posesję.
– Trzeba było odpowiedzieć, kiedy pukałam. Zresztą nie było wtargnięcia, bo drzwi stały otworem. To znaczy otworzyły się same.
– Po pierwsze nie słyszałem pukania. Po drugie otwarte drzwi to jeszcze nie powód, żeby bez zaproszenia wchodzić do środka!
Odwróciła się raptownie w jego stronę, ale zamiast twarzy pokazała mu czarny woal. Był przypięty pod kapeluszem i bardzo gęsty.
Odchrząknął ze złością. Na litość boską, czemu się przed nim chowa? Niemożliwe, żeby aż tak bardzo się zawstydziła. Miał na sobie bieliznę, więc nie zobaczyła znowu aż tak wiele.
Skąd ja ją znam? – zastanawiał się gorączkowo, próbując dopasować znajomy głos do konkretnej osoby.
– Żałuję, że weszłam, może mi pan wierzyć na słowo. – Nawet przez welon widać było, że na moment rozbłysły jej oczy. – Zdaje się, że zwichnęłam kostkę. Czy to nie wystarczająca kara za moje wielkie przewiny?
– Do diabła – wymamrotał pod nosem, przykucnąwszy obok niej. Tylko tego mi było trzeba. Czy ten piekielny dzień nigdy się nie skończy? – Na pewno jest zwichnięta? Proszę pokazać, sprawdzimy.
– W żadnym wypadku! – Odsunęła się gwałtownie, gdy wyciągnął ręce, i spróbowała stanąć na nogi. – Poradzę sobie. Auuu! – Zachwiała się niebezpiecznie.
– Siadajże z powrotem, kobieto, bo narobisz jeszcze większej szkody!
Usiłował przytrzymać ją w pasie, ale znów odskoczyła i wylądowała z chlupotem w szlamie.
– Nie mogę tu tkwić w nieskończoność – jęknęła bliska paniki. – Nie zdążę, jeśli zaraz nie ruszę w drogę.
– Jeszcze kilka minut temu nigdzie się pani nie spieszyło. O ile pamiętam, chciała się pani ze mną zobaczyć.
– Tak. To znaczy nie. Szukałam kogoś innego, ale w ogóle nie powinnam była przychodzić. To jedno wielkie nieporozumienie.
Szukała kogoś innego? Zmarszczył brwi kompletnie zdezorientowany. Kogo niby spodziewała się znaleźć w jego domu? Przecież mieszkał sam.
– Z kim chciała się pani spotkać?
– Z… – zaczęła, ale się rozmyśliła. – Nieistotne.
Założył ręce na ramiona, nawet nie próbując ukryć rozdrażnienia.
– Nieistotne? Jeszcze raz przypominam, że wtargnęła pani do mojego domu.
Nie raczyła odpowiedzieć, więc spróbował z innej beczki.
– Pewnie będę wiedział, gdzie go znaleźć, ale musi mi pani powiedzieć, o kogo chodzi.
– Tak, tylko że… Oczywiście, ma pan rację. – Uniosła dłonie, jakby przyznawała się do porażki. – Powiedziano mi, że tu mieszka lord Scorborough.
– I dobrze pani powiedziano.
– Jak to? Naprawdę? – Spojrzała na niego zza woalki, lecz jego wzrok nie przebił się przez ciemną zasłonę. Kto to jest, do diaska? – zapytał samego siebie po raz enty. Co za idiotyczna sytuacja. Żadne z nich nie wiedziało, z kim rozmawia. On jej nie widział, a ona prawdopodobnie go nie rozpoznała. Nie miał jej tego za złe. Ostatnio nie przypominał wyglądem typowego dżentelmena. Wbrew modzie na długie brody i wąsy golił się na gładko i bardzo krótko strzygł włosy. Głównie po to, żeby nie przeszkadzały mu w pracy. Dziś też miał się ogolić, zaraz po kąpieli, ale nie zdążył. Zszedł do kuchni po wrzątek, kiedy nieoczekiwanie się na nią natknął. Wyglądał pewnie jak pirat albo rozbójnik. Nic dziwnego, że się wystraszyła.
Cóż, będzie musiała oswoić swoje lęki. Nie mógł jej przecież tak zostawić. Choć pewnie wolałaby, żeby dał jej spokój.
– Nie zajdzie pani daleko ze zwichniętą kostką.
– Co pan…?! – pisnęła zaskoczona, gdy wsunął jej ramię pod kolana, a drugą ręką oplótł plecy. – Co pan wyprawia?!
– Nic zdrożnego – odparł ze stoickim spokojem, podnosząc ją z ziemi. – W każdym razie nie ma powodu tak krzyczeć. Wracamy na farmę, żeby opatrzyć pani nogę.
Odwrócił się i zaczął iść z powrotem w stronę domu. Jego świeżutkie ubranie było całe pobrudzone błotem.
– Wcale nie krzyczę! I nie musi pan mnie nieść! Pójdę sama!
– Może pani spróbować, ale nie radzę. Chyba że do zwichniętej kostki chce pani dołożyć złamanie?
– Bez przesady, niczego sobie nie złamię.
– Niechże pani będzie rozsądna. Ja też nie jestem zachwycony rozwojem wypadków, ale żadne z nas nie ma wyboru, prawda?
Otworzył kopniakiem drzwi i posadził ją w wysłużonym fotelu w kuchni. Zaciekawiona Meg podreptała w ślad za nimi.
Amberton podszedł do kredensu i wrócił po chwili z bandażem.
– Jakaż to pilna sprawa sprowadza panią do lorda? – zapytał, siadając naprzeciwko swego nieproszonego gościa.
– Nie mogę powiedzieć. To zbyt… osobiste.
– Hm… Ciekawe. Czyli łączy z nim panią coś osobistego? – Przez ten idiotyczny welon nie dość, że nie widział, z kim rozmawia, to jeszcze ledwie ją słyszał. Miał szczerą ochotę zedrzeć jej to paskudztwo z twarzy. Sądził, że zdejmie woalkę, kiedy wejdą do środka. Niestety przeliczył się. Rzadko bywał w towarzystwie, ale kobiety zwykle nie zasłaniały się na sam jego widok. Przesunął dłonią po zarośniętym policzku. Czyżby wyglądał aż tak strasznie?
– Nie! Nie w takim sensie! – zaprotestowała, gdy pojęła aluzję. Sprawiała wrażenie oburzonej.
– Na pewno? – Przyjrzał jej się podejrzliwie. Nie darzono go wprawdzie szczególną sympatią, a jego burzliwa przeszłość wzbudzała niezdrowe zainteresowanie, lecz był wicehrabią, a co za tym idzie najlepszą partią w okolicy. Kilka lat temu, tuż po powrocie, bez przerwy nachodzili go ambitni rodzice rozlicznych panien na wydaniu. Na szczęście udało mu się ich skutecznie zniechęcić i po jakimś czasie dali za wygraną. Niewykluczone, że ta konkretna desperatka postanowiła spróbować damskich sztuczek, żeby go usidlić.
– Na pewno!
Jego obraźliwa sugestia wyraźnie wyprowadziła ją z równowagi. Wyglądało na to, że poczuła się dotknięta, a uraza w jej głosie brzmiała tak wiarygodnie, że prawie w nią uwierzył. Prawie. Raz już zaufał kobiecie i jak na tym wyszedł? Nie najlepiej. Niektóre wytworne damy były znakomitymi aktorkami. Przekonał się o tym na własnej skórze.
– Jak pani w takim razie wyjaśni swoją obecność w domu nieżonatego mężczyzny? Przyszła tu pani z zakrytą twarzą, w dodatku zupełnie sama, bez przyzwoitki. Daruje pani, ale według mnie może to oznaczać tylko jedno.
– Nic podobnego! Myli się pan. Nie widziałam Arthura od sześciu lat, więc jak niby miałoby mnie z nim łączyć coś… nieobyczajnego?
– Arthura, powiada pani? – Uniósł ze zdumieniem brwi. Sposób, w jaki wypowiedziała jego imię, świadczył o tym, że się znają.
– Tak. – Zawstydziła się i zwiesiła głowę. – Ale to nic nieprzyzwoitego, słowo daję. Miałam mu tylko przekazać wiadomość. On… on nie ma pojęcia, że tu jestem.
Amberton założył nogę na nogę i splótł dłonie na kolanie.
– Przeciwnie. Arthur doskonale wie, że ma gościa. Pozwoli pani, że się przedstawię. Wicehrabia Scorborough we własnej osobie.