- W empik go
Damy we fiolecie - ebook
Damy we fiolecie - ebook
Dla mieszkańców Morbus — państwa-miasta rządzonego twardą ręką przez cesarzową Segvinę — bez wątpienia nadchodzą ciężkie czasy. Niektórzy spośród nich spoglądają na cesarski pałac z trwogą, inni zaś z nieskrywaną pokusą, bo ciężkie czasy sprzyjają błyskawicznym karierom… i jeszcze szybszym upadkom.
Alena, pracownica manufaktury obuwniczej, podejmuje pierwsze kroki w walce o demokrację i obalenie tyranii. Jest tylko jeden kłopot — tyrani rzadko kiedy pozwalają się dobrowolnie obalać.
Lock, drobny złodziejaszek, nie ma tak wielkich ambicji. Od życia pragnie tylko pełnego brzucha i ciepłego kąta. Przypadkiem wplątany zostaje jednak w ciąg wydarzeń, które mogą uczynić go bohaterem. Albo martwym bohaterem.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-270-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie, wcale tak nie było. Mogłoby tak być w jakiejś innej bajce i innym świecie. W tym miejscu słońce jedynie z rzadka przygrzewało w przyjemny sposób. Wykazując się daleko posuniętą ignorancją w zakresie ludzkich upodobań, preferowało głównie skrajne stany aktywności, które najlepiej można by opisać, posługując się frazami takimi jak: „skwar”, „spiekota”, „gorąco jak cholera, zaraz zdechnę” oraz, dla równowagi, „czy ktoś widział moje rękawiczki?”. Podobnie było z wiatrem – ten miał w zwyczaju zrywać z głów czapki, przewracać drzewa czy też powodować, kończące się zapaleniem korzonków, przeciągi. Zdaje się, że hulanie po polu już dawno zniknęło z jego listy ulubionych zabaw. Ptaki wcale nie ćwierkały radośnie, bo nie miały pojęcia, że może istnieć coś takiego jak radość, w końcu były tylko ptakami. Pojęcie o uczuciach mieli jednak cierpiący na bezsenność ludzie, których ptasie trele o trzeciej nad ranem wprowadzały w stan zimnej furii gęsto przeplatanej depresją. A strumyki? No cóż, strumyki raczej nieczęsto wpadają na pomysł, aby spakować walizki i wrócić, skąd przyszły. One po prostu płyną w dół. Tak to już bywa w każdym świecie, którego stwórca szanuje swoją pracę na tyle, aby nie wystawiać jej na pośmiewisko – zupełnie normalnie.
Miejsce to było też oczywiście zamieszkane przez ludzi – rozsądnych i praktycznych. Na tyle rozsądnych, że znakomita większość z nich nie zadawała sobie zbyt często niemądrych pytań dotyczących natury wszechświata. Nie byli zainteresowani zastanawianiem się, gdzie w owym wszechświecie jest ich miejsce, nie próbowali dociekać, czy krążą wokół jakiegoś Słońca, czy też może Słońce krąży wokół nich. A nawet gdyby nie krążyli, lecz wędrowali wokół, tworząc skomplikowaną orbitę w kształcie gigantycznej marchewki, też by to mało kogo obeszło. Dlatego nigdy nie pytali, przynajmniej ci najrozsądniejsi wśród rozsądnych, „po co tu jestem?”, wiedząc, że każdy człowiek, który poświęca zbyt dużo uwagi takim kwestiom, bardzo szybko przechodzi ze stanu „jestem” do „byłem” – często przy współudziale innych ludzi1. Nie znaczy to wcale, że nie istniały tu różne zaawansowane wykwity ludzkiego umysłu, takie jak chociażby religia. Dobrze jest przyswoić sobie niepodważalną prawdę, że robienie sobie wrogów wśród bóstw to kiepski pomysł, niezależnie od tego, czy – naszym zdaniem – owe bóstwa istnieją, czy nie. Zawsze bowiem można się mylić. A jak już zostało wspomniane, mieszkańcy Feerii to ludzie rozsądni i praktyczni.
W praktyce Feeria była wyspą. Każdy ląd otoczony hektolitrami wody z założenia jest wyspą – i wcale nie musi z tego powodu mieć okrągłego kształtu ani kokosowych palm. Chociaż Feeria miała i jedno, i drugie, mniej więcej. Na południu wyspy rozciągał się wysoki łańcuch górski, okalający znaczną jej część i będący, w mniemaniu większości cywilizowanych mieszkańców Feerii, czymś w rodzaju ostatecznej granicy istnienia. Oczywiście ludzie zamieszkujący tereny Finisory (bo tak właśnie owe wzniesienia były określane) korzystali z dobrodziejstw braku cywilizacji i nie zdawali sobie sprawy z tego, że Finisora zupełnie nie posiada warunków wymaganych do życia. Mieszkali więc tam i nie przejmowali się niczym. Pozostała, cywilizowana oczywiście, przestrzeń na wyspie podzielona została w wyniku długich (a niekiedy także bardzo krótkich) wojen (a także innych cywilizowanych działań) na sześć krain, które pod wieloma względami były zupełnie różne, a pod innymi – zupełnie podobne. W centrum wyspy znajdowała się kraina Morbus, granicząca z każdą z pozostałych. Możliwość istnienia w tym dość nietypowym położeniu zawdzięczała ona temu, że podbicie jej nie leżało w interesie żadnego z sąsiadów, natomiast w interesie wszystkich było utrzymanie dotychczasowego statusu.
Morbus była czymś na kształt republiki handlowej, z tą tylko różnicą, że wcale nie była republiką – raczej handlową monarchią despotyczną. Handlową tyranią, na czele której z założenia stoi nieomylny, niekwestionowany władca… albo władczyni oczywiście. W końcu w państwach rządzonych żelazną ręką nie ma miejsca na uprzedzenia. Największe miasto tej krainy nazywało się dokładnie tak, jak ona sama. Mogło być to mylące, ale przede wszystkim było wygodne i pozwalało oszczędzać język. Kupiec zapytany: „dokąd jedziesz?” odpowiadał: „do Morbus, rzecz jasna” i nikt nie pytał go już po co, dokąd i dlaczego.
Samo miasto dokładnie w połowie przedzielała rzeka, będąca główną handlową arterią. Na północ od niej znajdowały się bogate dzielnice: pałacowa, Var Servet i handlowo-rzemieślnicza. Dzielnica pałacowa, jak nietrudno się domyślić, była siedzibą władzy. Strzelisty pałac górował nad miastem – chociaż złośliwi i lekceważący własne życie ludzie lubili powtarzać, że w istocie to miasto kurczy się pod pałacem. Var Servet była dzielnicą arystokratyczną. Mogli zamieszkać w niej ci, którzy albo byli wyjątkowo bogaci, albo też, z racji swojego urodzenia lub umiejętności, znajdowali się bardzo blisko władzy. Najczęściej jednak obie te cechy szły ze sobą w parze. Dzielnica handlowa była zaś tym, czemu miasto zawdzięczało swoje bogactwo. Od południa połączona z portem, od zachodniej i wschodniej strony otwarta na świat dzięki ogromnym bramom przepuszczającym przez miasto gotówkę i cenne towary. Tak… ludzie z pozostałych krain zjeżdżali się masowo do stolicy Morbus o każdej porze dnia i roku, aby robić to, co jest głównym celem dowolnej gospodarki w dowolnym świecie i pod dowolnym niebem – aby stosunkowo drogo sprzedać określony towar, wytworzony wcześniej odpowiednio niższym kosztem. Ten prosty fakt sprawiał, że niemal nikomu nie zależało na tym, aby jakkolwiek kwestionować potrzebę istnienia Morbus, ponieważ w pewien szczególny sposób oznaczałoby to również kwestionowanie potrzeb własnego portfela. Dziwnym trafem niemalże wszelkie animozje i antypatie zarówno rozpoczynają, jak i kończą się tam, gdzie kilka monet wypada z jednej sakiewki do innej.
Na południe od rzeki miasto zmieniało swój charakter. Z rzeką graniczyła bowiem dzielnica fabryk, manufaktur i drobnych interesów. Pracowali i mieszkali tam ludzie, którzy nie mieli dość szczęścia, aby urodzić się bogatymi, czyli inaczej mówiąc, zdecydowana większość. Dzielnica fabryczna była drugą co do wielkości w Morbus – w obrębie murów miejskich ciągnęła się wzdłuż prawie całej rzeki. Z kolei najbardziej wysunięty na południe, jednak nieoficjalny, sektor miasta stanowiła dzielnica biedoty. Część slumsów mieściła się w obrębie murów, część wybiegała poza nie, przylegając do miasta niczym chora tkanka. Slumsy żyły własnym życiem – ich mieszkańcy nie byli mile widziani w innych dzielnicach Morbus. Mieszkańcy innych dzielnic natomiast z pewnością byliby mile widziani w slumsach, gdyby tylko mieli dość odwagi, głupoty lub brawury, żeby się tam zapuszczać. Slumsy były głównym eksporterem chorób, przestępców i ciemnych interesów, które to samo miasto importowało bez większych sprzeciwów. Poszczególni władcy Morbus od dawna żywili się myślą o zlikwidowaniu raka, który trawił południową granicę ich królestwa. Jak do tej pory żadnemu z nich się to nie udało. Burzone altany i prymitywne domostwa zastępowane były nowymi, a przeganiany margines społeczeństwa wracał na stare śmieci. Bo gdzież niby miałby się udać? Życie w mieście przyciągało i dawało nadzieję na lepszy byt. A jeśli nadzieja okazywała się płonna? Cóż, jak mówi stare przysłowie: brak sukcesów to żaden powód do przerwania prób. Dlatego też ludzie ze slumsów i elita miasta prowadzili ze sobą nieustanną wojnę, w której co prawda nie było zwycięzców, nie było też jednak przegranych.
------------------------------------------------------------------------
1 Znakomitym tego przykładem jest kariera niejakiego Doodla Dilla, myśliciela i astronoma, który, w dość przekonujący sposób, udowadniał, że świat jest gigantyczną toaletą wędrującą po kosmosie wedle ściśle określonego wzorca, okrążającą przy okazji Słońce. O ile teoria o toalecie znalazła całkiem wiele głosów poparcia, o tyle teza dotycząca okrążania Słońca okazała się zbyt kontrowersyjna. Niedługo po ogłoszeniu wyników tych badań Dilla znaleziono we własnej szopie, z widłami wystającymi z pleców. Zdaniem wielu było to jedno z najbardziej spektakularnych samobójstw, jakie zna ludzkość.