Dar anomalii. Tom 3 - ebook
Z cyklu mądrości życiowe Pieprza: „Dobre uczynki są jak pierogi z jagodami. Napchasz nimi nawet największego wroga”.
Czy stary gnom ma rację?
Po pokonaniu Pernikokta i brawurowej ucieczce z wysp Szkarłatnej Królowej Bren oraz jego towarzysze znów są wolni. Chłopak pragnie odzyskać swojego przyjaciela Lebę i oddzielić Styksa od jego Parkanina za pomocą potężnego rozkazu. Niestety wiedzę o tym, jak go utworzyć, posiada najbardziej szalona osoba w Estepii.
Spowite zdradliwym mrokiem podziemia i rozświetlone blaskiem kryształów miasta Yer Osti kryją więcej, niż ktokolwiek się spodziewa. Być może litość okazana niegdyś najpotężniejszym, dziś zdanym na cudzą łaskę istotom sprawi, że pośród wojennej pożogi nie runą mury ostatniej nadziei. A najważniejszą lekcją, jaką Bren otrzyma od losu, będzie ta dotycząca serca. Czasem nie ma nic trudniejszego, niż otworzyć je na innych pośród szerzącego się zła i dojmującego smutku żałoby.
Oto przed czytelnikami widowiskowe i pełne najpotężniejszej magii zwieńczenie trylogii Daru anomalii. Trzymajcie się mocno, bo to, co się wydarzy, może zrzucić nie tylko was z fotela, ale i niejedną koronę z głów władców mrocznego świata.
„Czasem dobry uczynek to wyciągnięcie swej bratniej duszy z mroku i zwątpienia. A czasem rozdzielenie na zawsze. W życiu zło i dobro nigdy bowiem nie są czarno-białe... a przynajmniej w życiu bohaterów epickich opowieści. Możecie być pewni, że Paweł odrobił wszystkie lekcje debiutu, jego kontynuacji, i trzymacie w rękach zwieńczenie, które – jak wszystkie piękne historie – zostawi was z zachwytem i żalem, że to już koniec”.
Magdalena Świerczek-Gryboś, redaktorka, pisarka,
wielokrotnie nominowana do Nagrody Zajdla, Nagród Fantastyki
w kategorii Nagroda im. Macieja Parowskiego
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-970985-8-9 |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przedsionek
Leba umierał.
Nieludzki chłód wędrował po wnętrzu Brena, wyziębiał i kruszył wszystko, co związane ze skrzydlatym przyjacielem. Wygaszał wspomnienia, odcinał echo wspólnych przygód, jak gdyby do połączenia z Lebą nigdy nie doszło. Upiorny strach zawładnął myślami chłopaka, który za wszelką cenę próbował przypomnieć sobie, co się właściwie wydarzyło.
Powędrował myślami do momentu, gdy został sprzedany Szkarłatnej Królowej, trafił na wyspy Quizil Malika jako niewolnik i poznał Yusufa, byłego członka Cesarskiej Loży, maga, który za dojście do swojej potęgi zapłacił szaleństwem. To od jego Parkanina dowiedział się, że Leba utknął między światami, w miejscu zwanym Przedsionkiem, i z każdą chwilą coraz bardziej pogrążał się w otchłani.
Bren postanowił uciec z kompleksu więziennego. Podziemny kanał doprowadził go poza obóz niewolników. Pomimo kłopotów ze Śliwą, znienawidzonym prześladowcą z celi, chłopak uwolnił torturowaną Zadrę oraz poznanych w podziemnym mieście: Ines, Fausta, a także Sue. Zadziałał również jego fortel z trucizną: dodane do posiłków ziele glistnika otruło Pieprza, a nadzorujące kazamaty Tiuady przyniosły jego ciało do kostnicy. To tam podał przyjacielowi odtrutkę i przywrócił go do życia.
Następnie ruszyli do wielkiego zagłębienia w ziemi, gdzie w święte dni Tiuady oddawały cześć swemu bóstwu, Pernikoktowi, karmiąc go zmarłymi więźniami lub tymi, którzy po trzykroć nie wyrobili normy wydobycia itium. Uciekinierzy zamierzali przejść dnem leja w kierunku zatoki, opłynąć wyspę i ukryć się na jednym z cumujących w porcie statków.
I wtedy plan się posypał.
Pan C, będący największym wsparciem Brena podczas trudnych chwil w kazamatach, okazał się człowiekiem Szkarłatnej. To on przywołał śpiącego w jaskini potwora, by udaremnić ucieczkę.
Wspomnienie walki z ogromnym monstrum, obślizgłych macek, glist wystających z otworu gębowego wciąż wybijało się pośród chaotycznych myśli Brena. Na szczęście bogowie nad nimi czuwali. Niszczycielska potęga lodu, która jakimś cudem się w nim nagromadziła, zabiła Pernikokta, a także zebrane na górze Tiuady. Skąd miał w sobie tę moc? Jak mógł wytworzyć tak druzgocące zaklęcie pomimo nieobecności Leby? Tego, niestety, nie wiedział. Pamiętał jedynie, że po wszystkim poczuł ulgę, a chór nieznanych mu głosów w głowie nareszcie umilkł.
Najgorsze jednak stało się potem, w jaskini potwora. To tam poczuł, że serce Leby gaśnie. Myślał wyłącznie o radzie, którą udzielił mu Foren. Aby odnaleźć przyjaciela, Bren musiał połknąć sennik. Problem polegał na tym, że nie miał nawet odrobinki drogocennego liścia. Jego kieszenie były za to wypchane trucizną, która wywołała śpiączkę Pieprza.
Chłopak zjadł trujący glistnik i osunął się na ziemię. Zdążył jeszcze dostrzec przerażone spojrzenia Zadry i Pieprza, których poprosił, by najpóźniej za dwie doby podali mu odtrutkę.
Co się działo dalej? Chyba stracił przytomność. Ale czy na pewno?
Spróbował otworzyć powieki. Bezskutecznie. Zanikły dźwięki. Nie słyszał własnego oddechu.
Więc tak umiera człowiek.
Skup się, Bren.
Czas pędził bezlitośnie. Tiuady na pewno wysłały za nimi pościg. Zadra z poparzoną ręką nie zdoła ich obronić. Faust, Ines i Pieprz – tym bardziej. A on? Leżał bez życia w jaskini Pernikokta.
Poczuł na skórze coś wilgotnego. Otworzył oczy i dostrzegł przezroczystą powłokę – bańkę, w której był uwięziony. Na Zatora, znajdował się pod wodą, a tysiące bąbli podobnych do tego, w którym się znajdował, płynęło ku powierzchni.
W każdej z otoczek tkwiły istoty. Naga kobieta o szerokich ramionach i głowie znacznie większej niż ludzka. Człekokształtny samiec pokryty łuskami. Przypominająca nietoperza skrzydlata postać z wygiętą szyją i malutką głową wciśniętą w tors. Wszystkie nagie, zatopione w głębokim śnie.
Omiótł wzrokiem swoje ciało. Miał na sobie spodnie, kaftan i podróżny płaszcz.
Chlupot, syk. Morze wypluło go na powierzchnię, podrzuciło na spienionych falach i przytrzymało bańkę w swych objęciach.
Bren zamarł. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, rozciągały się wiry. Monstrualne, przylegające do siebie brzegami dziurawiły taflę spokojnego oceanu.
Było tam coś jeszcze. Nad powierzchnią wody fruwały setki istot o obłych, galaretowatych ciałach. Przypominały osy z długimi, cienkimi odnóżami. Bren patrzył z fascynacją na niemal przezroczystą skórę ich odwłoków, na wybrzuszenia w pobliżu bijących serc i macki z pietyzmem obejmujące wynurzające się bańki. Przypomniał sobie opowieść Leby, gdy ten płynął na Wyspę Mostów, by przejść przez anomalię i obudził się podczas morskiej podróży. Wtedy też widział podobny obraz: tysiące wirów, bańki i strażników.
Czy to możliwe, że trafiłem do tego samego miejsca?
Dotarło do niego, że istoty nie zwracają na niego uwagi. Skupione na pozostałych bańkach formowały z nich rzędy, które ciągnęły się aż po horyzont. Kiedy Bren dotarł do górzystej wyspy, otaczająca go forma pękła.
Ziemia nie była tu ziemią. Stanowiły ją fragmenty ciał; głowy, korpusy, kończyny, które ciągnęły się aż do gigantycznych schodów. Tu i ówdzie, spośród popielatych pagórków wystawały zdeformowane ręce. Gąszcz bladych szczątków, być może odpompowanych z krwi, wzdętych, odrażających, kiwał się i hipnotyzował.
Bren ruszył ku schodom, omijając wystające spośród korpusów dłonie, które przypominały nabrzmiałe rękawice. Stopnie sięgały czarnych chmur. Unoszące się po bokach ogniki rzucały czerwony blask na morze głów, nóg oraz rąk, z których uformowano groteskowe wzniesienie.
U podnóża schodów dostrzegł dwie postacie zanurzone po kostki w niewielkiej sadzawce. Promienie zimnych gwiazd zatańczyły na konturach skrzydlatych nieznajomych. Przypominali Parkan, ale byli wyraźnie mniejsi.
To parkańskie bliźnięta – pomyślał. Spotkaliśmy je z Lebą podczas pierwszej pielgrzymki.
Powrócił myślami do tamtego dnia. Chłopiec doradził im, by po powrocie do Estepii odnaleźli najemniczkę o imieniu Zadra i uratowali jej życie.
Bren się uśmiechnął. Dobrze pamiętał, jak znalazł ją w kostnicy i przywrócił do żywych za pomocą zaklęcia. Ona zaś wyeliminowała szturmujących budynek piewców.
– Witaj – powiedziała płowowłosa dziewczynka.
Oczy bliźniąt były czarne jak wnętrze pieca. Bren próbował dostrzec w nich emocje, ale przypominały studnie bez dna.
– Poszukuję Leby – rzekł ostrożnie.
– Po coś na pewno przybyłeś – stwierdziła dziewczynka. – Pytanie, czy wiesz, po co.
Chłopiec uśmiechnął się powściągliwie i zamachał nogami, burząc spokój zbiornika z krystaliczną wodą.
Bren wskazał okolicę dłonią.
– Czy to Przedsionek? – spytał.
Dzieci spojrzały na boki, ale nie odpowiedziały.
– Spotkaliśmy się już, prawda? – próbował dalej.
– Prawda i nieprawda – odparła dziewczynka. – Takich spotkań mogło być nieskończenie wiele, ale równie dobrze mogło nie być żadnego.
– Co się stało z waszymi oczami?
Chłopiec wyciągnął stopy z sadzawki i poruszył palcami nóg. Wystające z ramion skrzydełka zatrzepotały.
– Och – rzekł. – Solar nie pozwala nam oglądać tego miejsca.
– Kim jesteście?
Dziewczynka podparła rączkami rumianą buzię. Miała idealnie okrągłą, piegowatą twarz i lekko zadarty nosek. Drobniutkie usta uformowały figlarny uśmieszek.
– Naprawdę jeszcze się tego nie domyśliłeś?
Bren wodził wzrokiem po bliźniętach, ale żadna sensowna myśl nie przychodziła mu do głowy.
– Podaj nam dłonie – rzekł chłopiec – a powiemy ci, po co tu przybyłeś.
Narastająca złość zaczęła przejmować nad nim kontrolę. Nie znosił takich gierek, tajemniczych półsłówek, rozmów o niczym. Leba umierał, a on nie miał czasu na zabawy. Czerń dziecięcych oczu wydawała się go wciągać. Poczuł, jak jego ciało sztywnieje. Kucnął i wyciągnął do nich ręce. Bliźnięta pochwyciły je łapczywie.
– Według mnie przybyłeś po to – rzekł chłopiec, po czym zaczął szeptać:
Jestem mostem między sercami.
Wiatrem, co łzy osusza.
Drzewem rosnącym pośród troski.
Pajęczą nicią bez uśmiechu i więzi.
Bren zmarszczył czoło.
– To zagadka? – spytał.
Chłopiec przyłożył palec do ust i zmrużył oczy.
Jestem mostem między sercami – powtórzył w myślach Bren, a te natychmiast powędrowały do Leby, najlepszego przyjaciela, jakiego kiedykolwiek miał.
– Przyjaźń – rzekł. – To musi być „przyjaźń”.
– Jeśli masz rację, znajdziesz ją tam. – Chłopiec wskazał szczyt schodów.
Dziewczynka prychnęła gniewnie, machnęła ręką i wtrąciła:
– Nie słuchaj mojego brata. To pułapka na takich jak ty. Według mnie przybyłeś tu po coś, co ujrzysz w sadzawce.
– Mieszasz mu w głowie – wtrącił się chłopiec.
– Tylko zajrzyj – ponagliła Brena. – Sam zdecydujesz, czy wejść do niej, czy pójść schodami.
Bren przeniósł wzrok na podłużny, otoczony kamieniami zbiornik. Powoli podszedł bliżej, kucnął i oparł dłonie o wilgotne kamienie. W wodzie dostrzegł własne odbicie.
Dziewczynka zaczęła szeptać:
Nie widać mnie, lecz każdy mnie łaknie.
Docenisz mnie, kiedy ci mnie braknie.
Zadbane szybko rosnę w siłę.
Zapomniane przyniosę mogiłę.
Bren analizował słowa, poruszał ustami i powtarzał w myślach wyraz po wyrazie.
Docenisz mnie, kiedy ci mnie zabraknie.
– Zdrowie! – zawołał. – Odpowiedź brzmi „zdrowie”.
Taflę wody zmarszczył powiew wiatru. Na bogów. Odbicie się zmieniło. Zobaczył swoje długie rude włosy. Na głowie nie było śladów poparzeń, rezultatu tortur Styksa.
– Unieś dłoń – zachęciła dziewczynka.
Wykonał polecenie i poczuł, jak jego gardło zaciska się ze wzruszenia.
– Moje palce nie są zrośnięte…
Obraz dawnych, zdolnych do rzeźbienia palców falował na zmarszczonej tafli. Bren przejechał dłonią po pęcherzach na szyi – zapłacie, jaką poniósł za jedno z zaklęć. Skóra w odbiciu była gładka.
– Jestem zdrowy – rzekł.
– Możesz być. Wystarczy, że wejdziesz do wody.
Bren wstał i postawił stopę na kamieniach.
– Jeśli to zrobisz, nigdy już tu nie wrócisz! – ostrzegł chłopiec.
– I co z tego… – wtrąciła siostra – …skoro obudzi się jak nowo narodzony?
– Stracisz całą magię – przekonywał jej brat. – Sadzawka stoi tu na pokuszenie.
Dziewczynka uderzyła gniewnie skrzydełkami.
– Błagam! – Prychnęła. – Jedyną pokusą, jaką tu dostrzegam, jesteś ty sam.
Bren cofnął nogę. Powiódł spojrzeniem po bliźniętach, które zaciskały piąstki i unikały jego wzroku. Wziął głęboki wdech.
Chłopiec podszedł do niego i złapał delikatnie za nogawkę.
– Idź na sam szczyt schodów – rzekł. – Dotrzesz do budynku. Wejdź do środka, zasiądź przy dowolnym stole i czekaj. Dołączą do ciebie głosiciele, a jeden z nich przywoła tego, z którym się przyjaźnisz.
– Kim są głosiciele?
– To jaźnie uwięzionych Parkan. Wystarczy, że wskażesz tę właściwą.
Dziewczynka cmoknęła przeciągle.
– To pułapka – powiedziała melodyjnie i odwróciła głowę w stronę brata. – Jak wielu przybyszom udało się wybrać tego prawdziwego? No dalej, powiedz mu, niech usłyszy to od ciebie.
Bren wlepił wzrok w chłopca.
Co tu się, na Zatora, dzieje?
– Przyjaźń zawsze pokona fałsz – obstawał przy swoim bliźniak.
– A ja myślę, że powróci z innym. Wiesz, co to oznacza, prawda?
– Och, przestań. Wybór nie jest trudny.
Dziewczynka zerwała się z miejsca i doskoczyła do brata.
– „Nie jest trudny”? „Nie jest trudny”?! – Wsunęła za ucho kosmyk włosów i zacisnęła piąstki. – Głosiciele mają wgląd do wszystkich wspomnień od momentu połączenia z Parkaninem aż do rozstania. Omamią go, by wybrał właśnie ich.
– Ale dlaczego? – przerwał kłótnię Bren.
Westchnęła przeciągle. Długo – a wraz z wypuszczaniem powietrza jej ramiona opadały coraz niżej.
– To miejsce pokutne. Trafiają tu głównie Parkanie, którzy przedwcześnie weszli do anomalii. – Chwyciła jego dłoń. – To zawsze powoduje szaleństwo.
– Nie zawsze – zaoponował chłopiec.
– Och, proszę cię! Mówisz o garstce tych, którzy przekształcą się w Bezsennych? To jak ziarnko piasku na pustyni. Większość z nich pogrąża się w rozpaczy, ogarnia ich szaleństwo. Dobrze wiesz, o czym marzą każdego dnia, o czym myślą, widząc tu gościa.
Bren czuł się przytłoczony. Był niczym pionek na planszy nieznanej mu gry, której stawka przewyższała jego zdolność pojmowania. Wspomnienie o Bezsennych przypomniało mu jednak o głównym celu. Wszechpotężne byty tkające anomalie i łączące Parkan z przeznaczonymi im istotami zostały zdemaskowane przez Niaka oraz Styksa. Złoczyńcy odkryli drogę prowadzącą do tych istot i zamierzali wymordować wszystkich architektów anomalii, by pozbawić światy magii.
Zerknął na rodzeństwo. Czuł ich różne energie, widział skupione twarze, zaciśnięte usta.
– Jeśli nie uda ci się poprawnie wskazać jaźni przyjaciela – rzekła dziewczynka – wrócisz z szaleńcem w środku i nie minie kilka dni, a odbierzesz sobie życie.
Chłopiec ponownie zacisnął dłoń na jego nogawce.
– Znajdziesz sposób – wyszeptał. – Po to tu przybyłeś.
Bren zapadł się w sobie. Nigdy w życiu nie stanął przed trudniejszym wyborem. Pamiętał moment, gdy schwytał ich Styks, a on miał zdecydować o życiu Zadry i Pieprza. Wybrał wtedy własną śmierć. A jednak tamta decyzja wydawała się prostsza. Teraz przyszło mu mierzyć się z wizją powrotu do stanu sprzed tego wszystkiego. Mógłby odzyskać zdrowie, być zwykłym chłopakiem, wtopić się w tłum i pozwolić, by wielkie przygody pogalopowały z dala od niego.
A co z Lebą? Co z Bezsennymi? Co ze Styksem, który poparzył mu głowę, wyrwał paznokcie i połamał kości rąk oraz nóg? Czy ten perfidny skurwiel ma żyć dalej? Gnój, którego poprzysiągł dopaść, osiągnie swój cel? Odetnie światy od magii i zasiądzie na tronie Estepii? Nigdy!
– Nigdy! – powtórzył głośno. – Oddałbym życie za Lebę, więc tym bardziej zaryzykuję. Wolę oszaleć, aniżeli go stracić.
Dziewczynka rozluźniła uścisk i zabrała dłoń. Na jej twarzy dostrzegł ogromny zawód.
– Ponownie wybrałeś mego brata – wyszeptała ze złością.
Chłopiec puścił nogawkę Brena i zatrzepotał skrzydełkami.
– Po prostu bardziej ceni miłość do innych niż miłość do siebie.
– Nawet jeśli wskażesz tego prawdziwego – zwróciła się do Brena – jeśli jakimś cudem nie dasz się omamić, wasze połączenie już nigdy nie będzie tak samo mocne.
– Nie mąć, siostro! Już zdecydował!
– Co masz na myśli? – dopytał Bren.
– Nie ma bardziej naturalnego połączenia z Parkaninem od dzieła anomalii. Zwątpienie Leby to jak złamany, źle zrośnięty łokieć. Można zespolić pogruchotane kości, ale kończyna już nigdy nie będzie w pełni sprawna.
Bren zerknął na chłopca, licząc na krzepiący komentarz, ale ten milczał.
– Bez względu na to, kogo wybierzesz – kontynuowała – chwilę później Parkanin wyruszy na pielgrzymkę. Bez ciebie. To kolejne ryzyko. Zapłacisz za to zdrowiem.
– Jak to „beze mnie”?
– Dotarliście tu osobno i osobno wrócicie do twego świata.
– A pielgrzymka? Czy to konieczne?
Usta dziewczynki drgnęły ledwo zauważalnie.
– Musi udowodnić, że jest gotów, by służyć ponownie. Najgorsze jednak czeka cię po powrocie, kiedy znowu zapragniecie odwiedzić Parkan. Anomalia rozpozna świeże dopasowanie. Mrok opęta twoją duszę.
– O czym ty mówisz?
– Już to przechodziłeś – wtrącił łagodnym tonem chłopiec. – Poradzisz sobie z tym.
– Przechodziłem? Kiedy?
– Zaraz po połączeniu z Lebą. Nazywacie to „kalibracją”.
Bren się zamyślił. Kalibracja. Tak. Nie był wtedy sobą. Zwyzywał lekarza piewców, ośmieszył publicznie Gwidona. Na szczęście stan ten nie trwał długo.
– Pamiętam – przyznał.
Dziewczynka rozpostarła skrzydła, odbiła się od ziemi i chwyciła Brena za ramiona. Z jej oczu spłynęły czarne łzy.
– Ten stan będzie intensywniejszy, bardziej krwawy. Pchnie cię do czynów niegodnych i na zawsze pozostawi cierpienie w twej duszy.
– Zostaw go! – krzyknął chłopiec.
Bren odskoczył do tyłu. Parkanka wskazała go drżącym palcem.
– Wspomnisz moje słowa. I pożałujesz swojej decyzji – rzekła chłodno.
Bliźnięta rozbłysły oślepiającym światłem, po czym zniknęły, pozostawiając po sobie mgielne opary.
* * *
Na skraju szczytu garbił się wiekowy budynek. Wzdłuż zmurszałych ścian wędrowały mgły, a w spadzistym dachu przeglądały się gwiazdy rozsiane na obcym niebie. Fasada, niegdyś bogato zdobiona, dziś nie prezentowała się zbyt majestatycznie – większość płaskorzeźb i ornamentów zniknęła pod warstwą pleśni, a te, które przetrwały, sterczały smutno, nadgryzione zębem czasu. Cienie rzucane przez zatknięte w stojaki pochodnie tańczyły po wypłowiałym froncie ruiny, a puste otwory okienne patrzyły obojętnie na stojącego u progu przybysza.
Bren pchnął energicznie drzwi. Stracił już za dużo czasu. Wewnątrz dostrzegł ziejący pustką otwór w przeciwległej ścianie oraz kamienną podłogę, na której migotały odbicia płonącego w kominku ognia. Pomieszczenie wypełniały zaniedbane stoliki rozstawione aż po szeroki szynkwas. Stała za nim istota o owalnej głowie. Opierała się o blat i wpatrywała w gościa.
– Witaj – rzekła niskim, chrapliwym głosem.
Trzy pionowe szczeliny, prawdopodobnie pełniące rolę oczu, rozjarzyły się na chwilę delikatnym światłem. Z trapezowatych ust, pokrytych gąbczastymi nalotami, wyciekła żółtawa piana.
Bren przywitał się skinięciem głowy. Istota była od niego wyższa, a jej muskularne ciało okrywała gruba, zielona i pomarszczona skóra. Nienaturalnie długie ręce zakończone były dłońmi, których palce miały przyssawki na opuszkach.
Stworzenie napięło rzędy łusek na ramionach, sięgnęło pod ladę i postawiło na niej kufel. Następnie chwyciło wężyk, zbliżyło jego końcówkę do ust i mocno zassało, po czym przyłożyło rurkę do naczynia. Strumień gęstej żółtej cieczy zaczął powoli wypełniać kufel. Dziwaczny karczmarz skierował głowę ku otworowi w ścianie, z którego dochodził świst wiatru.
Bren również tam zerknął. Wyrwę musiały kiedyś zasłaniać drzwi, bo dostrzegł wgłębienia po zawiasach. Powoli ruszył w kierunku tajemniczego wyjścia, wzbijając drobiny wiekowego kurzu. Pokryte pajęczynami pomieszczenie wydawało się nieużywane od lat. Jedynie szynkwas lśnił czystością.
Chłopak oparł dłonie o ścianę i ostrożnie wyjrzał przez otwór. Stał o krok od przepaści. Wiatr szarpnął jego płaszczem, a furkoczący materiał zaprosił do tańca tumany kurzu. Atramentowa noc, skąpana w zwiewnych oparach, zdawała się trzymać karczmę w lodowatej garści.
– Stamtąd przybędą – oznajmił gospodarz. Choć jego słowa mogły oznaczać cokolwiek, zerkający w pustkę Bren pierwszy raz zaczął się zastanawiać, czym naprawdę jest ten dziwny świat.
– To Parkan? – spytał.
– I tak, i nie – odparła istota.
– Konkretne miejsce jest czymś albo nie.
Szmer płynącej cieczy się urwał, a kufel zaszurał po szynkwasie. Karczmarz przyssał palce do blatu i zamrugał przedziwnymi oczami.
– Wędrowiec zdobywa górski szczyt, potyka się i spada w przepaść. Czy nadal jest w górach? – spytał gospodarz.
– Tak.
– Ale jeśli przyjrzeć się mu z bliska, to znajduje się w powietrzu, prawda?
– Prawda.
– Czyli zgadzasz się, że dopóki nie spadnie, jest bardziej w powietrzu niż w górach?
Bren skinął głową. Po chwili odsunął się od otworu i wbił spojrzenie w kufel. Karczmarz odessał palce od blatu, chwycił naczynie, po czym zakręcił nim, obserwując wirującą ciecz.
– Póki tu jesteś, wciąż lecisz – rzekł.
– Co to jest? – spytał Bren, wskazując napój.
– Zapach intubu zwabia głosicieli. Daję głowę, że już go wyczuli. Powinieneś zająć miejsce.
Wiatr zawył, a silny podmuch popchnął chłopaka, jakby na podkreślenie słów karczmarza. Stare krzesło zaskrzypiało, gdy Bren usiadł przy jednym ze stołów. Mimo wszystko wciąż nie potrafił się pozbyć pytań o świat Parkan.
– A to morze pełne baniek z istotami zamkniętymi w środku?
– To tylko droga.
– Potwory z mackami – kontynuował Bren. – Wyławiały te bańki i ustawiały w rzędy.
– Siewcy. Pomagają w prenarodzinach.
Chłopak zmarszczył czoło i wbił wzrok w karczmarza, oczekując dalszych wyjaśnień.
– Tak dochodzi do narodzin rasy – dodał. – Zanim pojawią się jej pierwsi przedstawiciele.
– Co masz na myśli?
– Widziałeś pierwowzory. Galaretowaci strażnicy rozsiewają je z pomocą anomalii po różnych światach.
– Anomalii? Tych samych, którymi Parkanie…
– Tych samych, którymi Parkanie łączą się z takimi jak ty. Tych samych, którymi wyruszacie na pielgrzymki, by wesprzeć lub unicestwić rasy.
Bren poczuł niepokój. Karczmarz zdradzał zdecydowanie za dużo. Przecież ta wiedza mogła zostać wykorzystana po powrocie do Estepii.
A może mówi tyle, bo nigdy stąd nie wrócę?
Pionowe oczodoły istoty zapulsowały czerwienią.
– Nie będziesz o tym pamiętał – rzucił spokojnie gospodarz.
Usłyszeli łomot. Dźwięk inny niż wiatr czy skrzypienie mebli przypominał niekończący się krzyk.
– Muszę iść – powiedział gospodarz, zerkając nerwowo na otwór w ścianie. – Nie może mnie tu być, kiedy przylecą.
Pokłonił się Brenowi i sprężystym krokiem ruszył do drzwi wejściowych. Nacisnął klamkę.
– Zaczekaj – poprosił chłopak. – A Solar nie potrafiłby robić tego sam?
– Robić czego?
– No wiesz… rozwijać te wszystkie rasy. Skoro jest bogiem…
Istota przygładziła pomarszczoną skórę na udach.
– Wyobraź sobie oręż wykuty przez miliony pokoleń kowalskich mistrzów. Mieszankę kultur, gatunków, różnych spojrzeń na świat. Inne technologie, fizyczność, umysły. Eony pomyłek i sukcesów, aż wreszcie rezultat: perfekcyjna broń. Wyobrażasz ją sobie?
Bren poczuł, że drga mu żuchwa. Nagle wszystko stało się jasne. Szalone, ale jasne jak słońce, którego promieni tu nie wyczuwał.
– Chce stworzyć rasę idealną – oznajmił Bren. – Dobiera różne warianty, a my podczas pielgrzymek wpływamy na ich losy. Na bogów, sprawdzamy je w boju.
Otwór gębowy karczmarza się rozchylił, co mogło być uśmiechem lub grymasem złości.
– Ty to powiedziałeś – stwierdził, po czym zniknął za drzwiami.
* * *
Pomieszczenie wypełnił przenikliwy chłód. Drewniane ściany zaszkliły się warstwą szronu, a przez otwór w ścianie buchnęły skłębione opary. Bren patrzył z zaskoczeniem, jak nogi stołu ciemnieją, a gdzieniegdzie zaczynają się formować kryształki lodu. Mgielne wyziewy rosły, spiętrzały się i w końcu uformowały skrzydlate sylwetki utkane z popielatego dymu.
Wlepił wzrok w falujące postacie – ich wydłużone czarne ręce, masywne nogi, otulone mglistą powłoką korpusy oraz jedyny wyróżniający się element: jasne, świecące oczy. Trzy powstałe z dymu istoty otoczyły stół i w milczeniu wpatrywały się w siedzącego.
Chłopak wyprostował się, próbując pokazać, że nie czuje lęku wobec przybyszy.
– Niech uniesie rękę ten, którego Parkanin chce ze mną wrócić – rzekł stanowczo.
Miał plan. Wypracowany naprędce pomysł zakładał, że tylko jaźń Leby nie będzie skłonna opuścić tego miejsca.
Upiory zmrużyły ślepia. Dopiero teraz dostrzegł ich smoliste otwory gębowe. Pomimo skrzydeł te istoty nie przypominały Parkan. Miały długie wypustki przypominające palce, zmierzwione włosy, które otulała czapa mgły, oraz twarze emanujące obcością.
Sylwetki przestały falować. Kłębiący się wokół nich dym przylgnął do granic niematerialnych ciał. Wyglądały teraz jak pomniki, dziwaczne wytwory nieistniejącego boga.
– Żaden z was? – rzucił Bren, czując narastającą irytację.
Sprytne bestie – pomyślał. W ten sposób ich nie podejdę.
– Niech każdy z was przypomni mi, w jaki sposób straciłem kontakt z Lebą. Zakładam, że potraficie mówić w sposób dla mnie zrozumiały.
Pierwszy upiór drgnął, po czym pochylił się nad stołem.
– Ukryty w Styksie Parkanin okazał się bratem Leby – powiedział mrocznym głosem. – Leba był przekonany, że Niak zginął podczas prób. Kontakt urwał się po ich rozmowie.
Drugie widmo podjęło natychmiast wątek, jakby rywalizując o uwagę Brena:
– Ostatnie, co pamięta Leba, to rozmowa z jego przeklętym bratem, który zakwestionował sens istnienia anomalii i podważył rolę Parkan.
Trzecia istota zbliżyła świecące ślepia do chłopaka i syknęła:
– Niak przekonywał, że magia służy jedynie władzy i torturom. Jego słowa wstrząsnęły wiarą Leby, a ten zapadł się w otchłań zwątpienia.
Bren analizował każde słowo, każdy niuans w wypowiedziach zjaw. Mimo że ich wersje różniły się detalami, to wszystkie mogły być prawdziwe.
Nie tędy droga – pomyślał gorączkowo. Powinienem zmienić taktykę.
– Jak poznałem Fausta? – rzucił do trzeciego upiora. – Bez namysłu. Mów!
Zjawa wyrecytowała niemal mechanicznie:
– To harakun. Mieszkał na najniższym poziomie podziemnego miasta prastarej rasy. Byłeś świadkiem, jak ożywił zwłoki.
– Czyje to były zwłoki? – Bren przeniósł spojrzenie na drugiego upiora i wskazał go dłonią.
– Męża Ines, mieszkanki Azylu. Wszyscy wierzyli, że nieszczęśnik spadł ze skalnego pierścienia, ale prawda okazała się inna. Faust go zamordował, by praktykować nekromancję na jego ciele.
Ręce Brena zaczęły drżeć. Te zjawy wiedziały wszystko. Jego przeszłość była dla nich jak otwarta księga.
Bliźniaczka miała rację – pomyślał. Wybiorę fałszywego i wrócę do Estepii z szaleńcem.
– Czy Ines wie, że to Faust zabił jej męża? – spytał pierwszego.
Upiór pokręcił widmową głową.
– Nie wie. Wciąż się łudzi, że jej mąż żyje. W zamian za sekret pielgrzymek, podczas których zdobywa się nowe zaklęcia, obiecałeś Faustowi, że nigdy nie zdradzisz prawdy.
– Czy Ines ma dzieci?
– Ma córkę, Avę! – krzyknęły wszystkie zjawy jednocześnie.
– Dziewczynka wpadła w łapy Styksa – dodała pierwsza.
– Czy Ava ma talent magiczny?
– Tak!
– Na czym polega?
– Potrafi narysować scenę z przyszłości. Dostałeś od niej rysunek przedstawiający atak harpii. To wydarzenie miało miejsce jakiś czas później.
Bren czuł, że rozmowa zmierza donikąd, a mimo to pytał dalej, analizował ruchy zjaw, mowę ich falujących ciał, szybkość odpowiedzi. Wtem wpadł mu do głowy pomysł na trudniejsze pytanie.
– Jak wiecie, losy Ines i Fausta splotły się na wyspach niewolników – zaczął ostrożnie.
– Została jego służącą – potwierdził jeden z upiorów.
– Tak – przyznał Bren. – A czy ona coś przed Faustem ukrywa?
Upiory pokiwały utkanymi z dymu głowami i zaczęły przekrzykiwać się nawzajem. Mówiły o magicznym rysunku przedstawiającym Ines wbijającą nóż w serce Fausta. Bren doskonale pamiętał, że kobieta ukrywała ten podarunek od córki. Choć nie rozumiała jego znaczenia, robiła wszystko, by harakun nigdy go nie znalazł. Wielokrotnie się zastanawiał, czy scena uwieczniona na pergaminie rzeczywiście kiedyś się wydarzy.
To koniec. Jestem zgubiony – pomyślał, czując, jak zimny pot spływa mu po plecach. Każdy z upiorów mógł być głosicielem Leby. Każdy z nich równie dobrze mógł być szaleńcem. Ach, czemu nie wybrał sadzawki? Wróciłby do swojego świata zdrowy. A co, jeśli teraz wyjdzie z karczmy i ruszy do zbiornika? Pokręcił głową. Na pewno spotka go kara. Wytarł spocone dłonie o spodnie.
Jak to jest mieć w głowie szaleńca? – zastanawiał się, omiatając wzrokiem kołyszące się zjawy.
Wiedzą o wszystkim od momentu połączenia do momentu rozstania. Mają wgląd do wspólnych wspomnień. Zaraz! To znaczy, że ci fałszywi nie znają przeszłości Leby, która i mi nie jest znana. A co, gdybym zapytał o coś sprzed spotkania? Otrzymam różne odpowiedzi. Czy rozpoznam, kto mówi prawdę?
Upiory obserwowały go podejrzliwie. Ich oczy płonęły niecierpliwością.
Co musieli czuć Parkanie, którzy zbyt szybko weszli do anomalii? – pomyślał Bren. Błądzili tu przez wieki, rozjuszeni, ogarnięci obsesją na punkcie ucieczki.
A gdyby tak wykorzystał tę obsesję? W głowie pojawił się zalążek fortelu. Musi tylko dobrze odegrać swoją rolę. Co jak co, ale życie go nauczyło, jak udawać.
Na zewnątrz trzasnął piorun, a ulewny deszcz zabębnił o dach. Porywisty wiatr zaczął uderzać w ściany karczmy.
Bren wyrównał oddech, zwilżył usta językiem, po czym stuknął palcami o blat.
– Opowiem wam o czymś, co się nigdy nie wydarzyło. Chcę usłyszeć, jak w tej sytuacji zachowałby się Leba.
Upiory wydawały się zaciekawione. Pochyliły się nad stołem i dmuchnęły kłębami pary.
– Skąd mamy wiedzieć, jaka odpowiedź jest prawidłowa? – spytał jeden.
– Nie będziecie.
– Więc jak ocenisz, który z nas mówi prawdę?
– Tylko jeden z was jest jaźnią Leby, wiem, jakie wyznaje on wartości.
Zjawy spojrzały na siebie wyraźnie zaniepokojone. Bren zauważył, że przez cały czas dostosowują swoje zachowania do pozostałych. Kiedy którakolwiek nieruchomiała, pozostałe robiły to samo.
– Liczy się tylko pierwsza odpowiedź. Kto się zawaha i nie odpowie szybko, odpada. Jasne?
– Jak to „odpada”? – dopytała zjawa.
– Nie zadam już żadnych pytań. Zaczynamy?
– Zaczynajmy – podjęła inna z mroczną ekscytacją w głosie.
Bren zamknął powieki, a potem wypalił z szybkością huraganu:
– Leba za młodu widzi, jak inny Parkanin potyka się na krawędzi skały i spada wprost do anomalii. Wie, że jeśli ruszy mu z pomocą, sam również może wpaść do niej zbyt wcześnie. Co zrobi? Szybko. Ty pierwszy!
– Skoczy, by go ratować! – odparł błyskawicznie upiór.
– Ruszy na pomoc – dodał drugi.
Bren wskazał trzeciego:
– A ty? Szybko!
Zjawa milczała.
Dwie pozostałe zafalowały z wściekłością, dopiero teraz dostrzegając fortel. Bren poprawił się na krześle i powiedział do milczącego:
– Twój Parkanin nie chce stąd odejść, prawda? W odróżnieniu od nich – wskazał pozostałe upiory – on nie ma zamiaru wracać. Wybieram ciebie.
– Zdrajco! – jęknęła jedna z postaci, a następnie rozpłynęła się w świetle pochodni.
– Ty podstępna szumowino! – syknął drugi upiór, po czym zniknął w mglistym kłębie.
Milcząca postać wciąż falowała i zerkała na Brena beznamiętnie.
– Niech tak będzie. Zawołam go – rzekła cicho, a następnie ruszyła w stronę ziejącego wiatrem otworu. – Muszę przyznać, że to było sprytne.
* * *
Furkotu skrzydeł nadlatującego Parkanina nie można było pomylić z niczym innym. Świst piór tnących powietrze, potężny łoskot rozchodzący się w mroku, jakby sam wiatr uginał się pod jego ciężarem, uderzenie pazurów o próg – wszystko to sprawiło, że Bren instynktownie wstrzymał oddech.
Leba.
Pierwszy raz widział go z tej perspektywy. Był piękny niczym spiżowy pomnik mistrza rzeźbiarzy. Zwinięte skrzydła nie mieściły się w otworze, więc Parkanin schylił się, by wejść do pomieszczenia, po czym wyprostował umięśnioną sylwetkę. Przejechał dłonią po mokrych, przyklejonych do ramion blond włosach, uniósł się na palcach i opadł na pięty. Z biało-czarnych piór spłynęły dziesiątki kropel.
Szerokie, potężne ramiona z wyraźnie zarysowanymi barkami zdawały się stworzone do walki. Szczupła talia idealnie podkreślała proporcje między masywną klatką piersiową a szerokimi biodrami. Imponujące, mocne nogi, opierzone uda i stopy zakończone wysuniętymi pazurami przywodziły na myśl stworzenie, które potrafiłoby ranić przeciwnika jednym ruchem.
Bren nie mógł oderwać wzroku od tej boskiej symetrii. Sylwetka Parkanina budziła respekt, a jednocześnie fascynację. Pióra kończyły się tuż pod brodą, gdzie zaczynała się ludzka twarz – wyraźnie zarysowana szczęka, gęste, jasne brwi i brązowe oczy.
W przygaszonym spojrzeniu Leby kryło się coś lodowatego. Serce zakołatało w piersi Brena, a łzy same napłynęły do oczu. Doskoczył do przyjaciela i wtulił się w puch na klatce piersiowej. Objął go, lecz ten nie odwzajemnił uścisku.
– Nie mam już sił, by walczyć, Bren.
– Lebo…
Parkanin się odsunął i spojrzał na niego tak smutno, że chłopak aż struchlał z obawy o to, co za chwilę usłyszy.
– Parkanin bez wiary jest jak człowiek bez serca. Może żyć dalej, tylko po co? Wszystko, w co wierzyłem, upadło.
– Nic nie upadło!
– Wszystko. Sens życia Parkan, sens podróżowania przez anomalie, niesienie wsparcia.
– Lebo, co ci się stało? Chcę to zrozumieć!
Skrzydlaty omiótł spojrzeniem karczmę. Zatrzymał wzrok na kuflu wypełnionym złocistym płynem, a po chwili powrócił do Brena.
– Kiedy dzień nie był jeszcze rozdzielony od nocy, Solar postanowił stworzyć nową rasę: Parkan. Dał im skrzydła, a ciała pokrył piórami. Zamiast serca umieścił w nich konstrukt i wtłoczył do jego wnętrza wiarę. Zostawił trochę wolnego miejsca na inne wartości, by Parkanie się od siebie różnili. Zabrakło jednak przestrzeni na miłość, więzi rodzinne… Nawet cierpienie odczuwam inaczej niż ty.
– Ale… dlaczego? Dlaczego zrobił coś takiego?
– Bo potrzebował oddanych sprawie eksperymentatorów. Istot tak odważnych, że poświęcą rodzinę, własne życie i wyruszą przez anomalię do obcych światów, by nie tylko wspierać inne rasy, ale i wpływać na ich losy.
– Wiedziałeś o tym od początku?
Parkanin wzruszył ramionami.
– Dowiedziałem się tego tutaj, w Przedsionku.
– Ale jak tu trafiłeś? Co to za świat?
Leba zerknął przez ramię na ziejący pustką otwór.
– Miejsce pokutne – odparł z rezygnacją. – Więzienie dla niecierpliwych, którzy zbyt szybko wejdą do anomalii.
– Przecież to nie twój przypadek.
Skrzydlaty uniósł dłoń, prosząc, by Bren dał mu dokończyć.
– Solar wiedział, że gdy dojdzie do połączenia z innymi istotami, wystawi nas na ich wpływ. Zaakceptował zmiany zarówno na lepsze, jak i na gorsze. Uznał, że prawdziwy eksperyment nie może zawierać wyłącznie pozytywnych czynników. Dlatego najbliższe Parkaninowi osoby mają możliwość wpływania na zawartość konstruktu.
– Nie bardzo rozumiem.
– Najbliżsi ładują konstrukt swoją wiarą, ale jak widać, mogą ją także z niego wyssać.
– I co wtedy?
– Tacy Parkanie trafiają do Przedsionka i powoli zapadają się w otchłań. To zabezpieczenie Solara. Zgodnie z jego planem Parkanin powinien żyć dzięki wierze albo nie powinien istnieć wcale. Kiedy Niak mówił, że równowaga powinna być zapewniona przez samych żyjących, że siła jest w każdej istocie… Wtedy coś we mnie pękło. Poczułem, jak moje wnętrze wypełnia pustka, jak coś mnie wzywa i odrywa od ciebie, Bren.
– Solar jest okrutny.
– Nie mów tak. Miał prawo stworzyć coś na swoich zasadach.
Bren pogrążył się w myślach. Opowieść przyjaciela była fascynująca, ale sposób, w jaki Leba mówił: obojętnie, niewzruszenie – wywoływał niepokój.
Czy Niak świadomie wyssał z brata wiarę? Czy mam szansę wyciągnąć Lebę z tego stanu?
Spojrzał na niego ukradkiem i uspokoił chaotyczne myśli.
– Siła jest w każdej istocie? – spytał. – We mnie też? Zanim cię poznałem, byłem złodziejem, myślałem wyłącznie o sobie.
– I spójrz, ile miałeś siły, by się zmienić!
Bren pokręcił głową, sięgnął po dłoń Parkanina i ścisnął ją mocno. Była zimna, jakby pusty konstrukt wyziębił ciało skrzydlatego.
– To ty jesteś moją siłą, Lebo! Nauczyłeś mnie odczuwać, patrzeć na świat inaczej. Pokazałeś, jak walczyć o innych.
– To nie ja…
– Nie bezpośrednio. Nigdy nie zmieniłbym się pod wpływem słów czy nakazów, nawet twoich. To ty spowodowałeś, że odkryłem lepszą wersję siebie. I wiesz co? Za żadne skarby nie chcę wrócić do poprzedniego życia.
Leba poruszał skrzydłami, a chłodne podmuchy powietrza owiały Brena.
– Połączenie z tobą to najlepsze, co mnie w życiu spotkało – ciągnął rudowłosy.
– I nie mówisz tego tylko dlatego, że stało się coś, z czym sobie nie radzisz?
Bren wypuścił wolno powietrze i spuścił wzrok. Napięty kark piekł, a po gardle niosło się echo walącego serca. Miał wrażenie, że dłoń Leby stała się odrobinę cieplejsza. Spojrzał na przyjaciela.
– Oczywiście, że cię potrzebuję, ale…
– A więc jednak…
– Co „jednak”?
– Wpakowałeś się w kłopoty, nie możesz rzucać czarów. O to chodzi, prawda?
Bren opuścił ramiona. Wiedział, co chce powiedzieć, ale nie potrafił dobrać odpowiednich słów. Wbił wzrok w unoszącą się i opadającą klatkę piersiową Leby.
– Widziałem sadzawkę – zaczął powoli. – Woda w niej przywraca zdrowie sprzed połączenia.
– Tu, w Przedsionku?
– Tak, na dole, przy schodach. Po obmyciu się w niej wróciłbym zdrowy. Sam.
Leba przyglądał się mu uważnie, lustrując zrośnięte palce i popękane pęcherze na obojczyku. Bren mocniej ścisnął dłoń przyjaciela.
– Bez ciebie, rozumiesz?
– I ty…
Oczy rudowłosego się zaszkliły. Wyobrażał sobie tę rozmowę tyle razy, ale nie spodziewał się, że tak trudno będzie mu mówić z przyjacielem twarzą w twarz.
– Z dnia na dzień tracę pamięć – zaczął drżącym głosem. – Nikomu o tym nie mówiłem, ale niektóre wspomnienia odchodzą bezpowrotnie. Zapominam chwile z dzieciństwa, z trudem przypominam sobie wydarzenia sprzed kilku lat. Od tygodni nie mogę spać na plecach, tak bardzo bolą mnie te przeklęte pęcherze. Moje dłonie… – Urwał, spoglądając na nie. – Po wejściu do tej sadzawki mógłbym znowu rzeźbić. Dobrze wiesz, jak bardzo mi tego brakuje.
– Więc czemu tego nie uczyniłeś?
Popatrzył odważnie na Lebę. Czuł drżenie w gardle. Fale ciepła omiatały jego plecy z góry na dół.
– Bo cię kocham, bracie. Wyciągnąłeś do mnie dłoń, gdy na to nie zasługiwałem. Teraz pozwól, że to ja pomogę tobie.
Parkanin rozszerzył oczy, a w ich głębi coś zalśniło. Nareszcie. Nareszcie słowa wywarły na nim wrażenie. Leba rozglądał się po pomieszczeniu, jakby układał coś w głowie. Bren poczuł, że jego dłoń staje się coraz cieplejsza.
– Tak długo wierzyłem – szepnął Parkanin – że zostałem wysłany, by wspierać, by obdarzać darem magii.
– Nadal w to wierzę – rzekł cicho Bren.
– Magia nie przynosi nic dobrego. Jest wykorzystywana do zadawania bólu.
– Bajki! Niak cię okłamał, by zachwiać twą wiarą.
– Widziałeś Styksa. Pamiętasz jego opowieści o magicznych torturach. Magia to nic innego jak narzędzie do sprawowania władzy.
– Lebo. – Bren nachylił się nieco do przyjaciela. – Jak wiele pokoleń żyło tu i na innych światach przed nami?
– Dużo.
– Styks i Niak mordują Bezsennych, a bez nich przestaną się pojawiać anomalie, magia zaniknie. Ci szubrawcy zmieniają zasady działające od eonów. Uważasz, że twój brat jest prorokiem, który objawił się po tysiącach lat?
Leba milczał. Wytarł dłoń o klatkę piersiową. Bren nie ustępował. Czuł, że jest na dobrej drodze. Wiedział, że jego słowa powoli rozpraszają mroczne chmury spowijające duszę przyjaciela.
– Jak myślisz, dlaczego ujrzałeś mnie w anomalii, zanim to w ogóle było możliwe? – drążył.
Parkanin spojrzał na niego z uwagą. Obraz tamtego dnia wrócił do niego z pełną jasnością: wizja w anomalii, którą opowiedział Oddanym, a zaraz potem decyzja Jedni, by stanął do Zaślubin Krwi jako najmłodszy w historii. To wtedy najtwardszy z kamieni rozprysnął się pod wpływem kropli jego krwi.
Bren wskazał go zrośniętymi palcami.
– Bo Wielki Nawigator wiedział, że to właśnie ty masz największe szanse na powstrzymanie Niaka. Jesteście braćmi.
Parkanin uniósł wzrok, a na jego twarzy pojawił się cień niepewności.
– Bren…
– Pokonałeś wyzwania na Wyspie Prób. Wszedłeś do anomalii, trafiłeś do mojego wnętrza. To nie przypadek. Razem mamy szansę zatrzymać Niaka. Ty możesz być jego największą słabością, tak samo jak on jest twoją.
– Nie potrafię się mu przeciwstawić…
– Za to ja potrafię. Wiem, jak go pokonać.
Leba zmarszczył czoło i wbił w Brena zaciekawiony wzrok.
– Zabić? – spytał ostrożnie.
– Niekoniecznie. Istnieje forma magii silniejsza od zaklęć. Nie można jej zablokować. To lustrzany rozkaz: magiczne polecenie dopasowane do konkretnego maga.
– O czym ty mówisz?
– Pewna osoba zdradziła mi, że mam szansę się tego nauczyć. Twierdzi, że mój rozkaz może oderwać Parkanina od istoty, w której przebywa. Wyobraź sobie, Lebo, mógłbym na zawsze oddzielić Styksa od Niaka.
Leba się zadumał. Przeciągnął dłońmi po włosach. Zaciśnięte szczęki zdradzały wewnętrzną walkę.
– Co się z nim wtedy stanie? Z Niakiem?
– Nie będzie już polował na Bezsennych. Styks, pozbawiony magii, stanie się zwykłym rzezimieszkiem. Przecież o to od początku walczyliśmy, pamiętasz?
Parkanin kiwnął ostrożnie głową.
– Jak można się nauczyć tego rozkazu?
– Na wschodnim wybrzeżu Yodgorlik ponoć mieszka nauczyciel. Wygnano go z Cesarskiej Loży.
– Za co? – Leba uniósł brew.
– Cesarz ponoć przeraził się potęgi rozkazów. Zlikwidował całą specjalizację w akademii. – Bren przełknął ślinę, po czym dodał z wyczuwalną nutą nadziei: – Wciąż mam kłopoty, ale wierzę… wierzę, że twoja magia pomoże mi wyjść z nich cało.
Leba odwrócił głowę i wbił wzrok w czerń poza budynkiem. Cisza między nimi zdawała się trwać wieczność. Kiedy w końcu ponownie spojrzał na Brena, w jego oczach można było dostrzec błysk światła, którego wcześniej tam nie było.
– Jak się tu dostałeś? Zjadłeś sennik?
Bren spuścił głowę. Milczał. Leba kucnął, by spojrzeć mu w twarz.
– Trochę cię znam i wiem, że akurat ta mina nie oznacza nic dobrego.
– Glistnik – wybąkał rudowłosy.
– Rozwiniesz?
– To trucizna.
– Otrułeś się?
– Nie miałem sennika!
– Bren, czy ty słyszysz sam siebie?!
– Umierałeś!
– A teraz ty umierasz, barani łbie!
– Ale mam plan.
Leba fuknął i wstał.
– Chwila rozłąki i postradałeś zmysły.
– „Chwila”? Nazywasz to chwilą? Torturowano mnie, zostałem niewolnikiem, walczyłem z demoniczną ośmiornicą wielkości fregaty. To więcej niż kilka pieprzonych miesięcy.
– Jak wrócić do twojego świata?
Bren się rozpromienił.
– Naprawdę? Chcesz powiedzieć…
– Na razie tylko pytam.
– Musimy poczekać. Zadra i Pieprz podadzą mi odtrutkę. Jeśli zadziała…
Leba spojrzał na niego z obawą.
– „Jeśli zadziała”? „Jeśli zadziała”?! Właśnie mi przypomniałeś, jak bardzo jesteś niezrównoważony psychicznie!
Bren westchnął przeciągle.
– Jest jeszcze coś…
– Nie mogę się doczekać, aż to usłyszę.
– Jeśli zgodzisz się wrócić, wyruszysz na pielgrzymkę. Beze mnie.
– Jak to bez ciebie? – zdziwił się Parkanin.
– Tak mówiły bliźnięta.
Bren chwycił drugą dłoń przyjaciela i przyciągnął go bliżej. Serce waliło mu jak nigdy dotąd. Wiedział, że decyzja zapadła, i pragnął ją poznać bardziej niż wszystko inne.
– Wrócisz?
Leba spojrzał na zaciśnięte dłonie, jakby to w nich szukał odpowiedzi. Powiódł wzrokiem po karczmie, rozwinął skrzydła.
– Najwyraźniej ty również masz klucz do mojego konstruktu. Czuję, że jest w nim więcej wiary, a twoje słowa mają sens.
– To właśnie chciałem usłyszeć.
– Ale…
Nastała cisza. Wpatrzony w przyjaciela Bren zakołysał się na piętach.
– Nie jestem już tym samym Lebą – dokończył Parkanin. – Czuję, że mój konstrukt ma skazę.