- W empik go
Dar krwi - ebook
Dar krwi - ebook
„Nadszedł czas, by wybrać nowy dom, zapuścić korzenie i raz jeszcze zbudować nasze małe imperium z krwi i złota”.
Dar krwi to liryczna i marzycielska reinterpretacja opowieści o narzeczonych Draculi, historia o pożądaniu, obsesji i emancypacji.
Ocalona od śmierci przez tajemniczego nieznajomego, Constanta ze średniowiecznej wieśniaczki została wyniesiona do rangi małżonki godnej nieumarłego króla. Lecz gdy Dracula wciąga w sieć pożądania i fałszu przebiegłą arystokratkę i głodującego artystę, Constanta uświadamia sobie, że jej ukochany zdolny jest do okropnych rzeczy. Znajdując ukojenie w ramionach małżonków rywalizujących o jego względy, zaczyna odkrywać mroczne sekrety ich męża.
Kiedy na szali jest życie wszystkich, których kocha, Constanta musi wybrać między swoją wolnością a miłością do męża.
Ale więzi wykute krwią może zerwać jedynie śmierć.
Piękna, uwodzicielska i pełna mroku!
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8210-800-2 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zanim postawiłam ostatnią kropkę, książka ta przeszła przez ręce mnóstwa utalentowanych, kochających osób i jestem ogromnie wdzięczna wszystkim, którzy nie szczędzili czasu, otuchy oraz fachowej wiedzy na każdym etapie tworzenia. Dziękuję moim cudownym kompanom, tak skorym do krytyki, i pierwszym czytelnikom, którzy pomogli nadać tej powieści obecny kształt. Dziękuję mojej fantastycznej agentce Tarze za zachęty i wsparcie oraz mojej wielkiej miłości – Kitowi – za kibicowanie mi i nieustające konsultacje. I, oczywiście, dziękuję czytelnikom, którzy raz po raz prosili mnie o napisanie tej książki i wierzyli, że historia Constanty zyska niniejszą formę.Wiem, że kochałeś nas wszystkich po swojemu. Magdalenę za jej błyskotliwość, Aleksieja za urok. Jednak to ja byłam twoją wojenną narzeczoną, twoją wierną Constantą. Kochałeś mnie za moją wolę przeżycia. Próbowałeś wyrwać mi ten upór z trzewi i połamać go gołymi rękoma, a potem zostawiłeś me ciało na blacie warsztatowego stołu niczym odartą z życia lalkę. Czekałam tam, aż nabrałeś ochoty, by mnie naprawić.
Wypełniłeś mnie wtedy czułym przewodnictwem, połatałeś, zszywając nićmi w twym ulubionym kolorze, nauczyłeś mnie chodzić, mówić i uśmiechać się tak, jak najbardziej ci to odpowiadało. Z początku byłam taka szczęśliwa, że mogę grać rolę twojej marionetki. Taka szczęśliwa, że zostałam wybrana.
~~Usiłuję ci powiedzieć, że~~
~~Próbuję ci powiedzieć~~Próbuję ci powiedzieć, czemu zrobiłam to, co zrobiłam. Nie potrafię wymyślić innego sposobu na przeżycie i mam nadzieję, nawet teraz, że będziesz dumny z mojej determinacji.
Boże. Dumny. Czy coś jest ze mną nie tak, skoro nadal tak ciepło o tobie myślę, mimo krwi i złamanych obietnic?
Nieważne. Nic innego nie podziała. Nic poza szczegółową opowieścią o naszym wspólnym życiu, od rozedrganego początku do brutalnego końca. Boję się, że oszaleję, jeśli nie pozostawię po sobie żadnego śladu. Kiedy przeleję to wszystko na papier, nie będę mogła się okłamywać, że nic z tego nie wydarzyło się naprawdę. Nie będę mogła powiedzieć sobie, że nie chciałeś tego czy owego, że to był tylko jakiś koszmarny sen.
Nauczyłeś nas nigdy nie czuć poczucia winy i radować się, choć świat domagał się żałoby. Dlatego my, oblubieńcy, wypijemy za twą pamięć do dna z pozostawionej przez ciebie spuścizny, siły czerpiąc z miłości, jaką wspólnie dzieliliśmy. Nie ulegniemy rozpaczy, chociaż przed nami przyszłość nieznana, naznaczona głodem. Będę prowadzić zapiski. Nie dla ciebie, nie dla żadnego czytelnika, ale żeby uspokoić myśli.
Pokażę cię takim, jakim naprawdę byłeś, nie zamknę w nieskazitelnym szkle witraży lub nieświętym ogniu. Uczynię cię niczym więcej niż człowiekiem, takoż czułym, jak i brutalnym, i może, przy okazji, wytłumaczę się przed tobą. Przed mym własnym udręczonym sumieniem.
Oto mój ostatni zaadresowany do ciebie list miłosny. Niektórzy mogliby go nazwać wyznaniem. Chyba jedno i drugie to forma delikatnej przemocy – uwieczniać tuszem coś, co wypowiedziane głośno, spopieliłoby powietrze.
Jeśli nadal mnie słyszysz, gdziekolwiek jesteś, ma miłości, mój ciemiężco, usłysz to: nie chciałam cię zamordować.
Przynajmniej nie na początku.Przyszedłeś do mnie, kiedy już skończyłeś zabijać, kiedy ostatnie oddechy obijały mi się o zapadające się płuca. Pijackie śpiewy najeżdżających naszą wioskę żołnierzy obmywały mnie niczym wietrzyk, gdy leżałam w czerwonym od krwi błocie, cierpiąc zbyt mocno, by zdołać zawołać o pomoc. Gardło szorstkie od dymu i krzyku, ciało niczym pokryta sińcami papka zmiażdżonych kości. Nigdy wcześniej nie czułam takiego bólu i miałam go już nigdy nie poczuć.
Wojna nie jest szlachetna, jest prostacka i paskudna. Człowiek, którego pozostawiono przy życiu, leżący wokół ciał wyciętych w pień pobratymców, nie wytrzymuje zbyt długo, wystawiony na działanie żywiołów.
Niegdyś byłam czyjąś córką; wieśniaczką o ramionach dość silnych, by pomóc ojcu w kuźni, i o umyśle na tyle lotnym, aby na targu nie zapomnieć o zakupach dla matki. Moje dni odmierzały zachody słońca, obowiązki i cotygodniowa msza odprawiana w naszym niewielkim drewnianym kościółku. Wiodłam żywot skromny, lecz szczęśliwy, zabarwiony snutymi przy ogniu opowieściami mojej babki o duchach i nadzieją, że któregoś dnia i ja będę zarządzać gospodarstwem.
Zastanawiam się, czy chciałbyś mnie taką, jaką wtedy byłam: pełną energii, kochaną i żywą.
Spotkałeś mnie samotną, mój panie. Pobitą tak, że przypominałam ledwie cień dawnej siebie, bliską śmierci. Zupełnie jakby przeznaczenie rzuciło mnie na twą drogę i wyprawiło dla ciebie bankiet, któremu nie sposób było się oprzeć.
Ujrzałeś obietnicę, jak zwykłeś mówić, potencjał.
A to była zwykła bezbronność.
Usłyszałam, jak nadchodzisz, zanim cię zobaczyłam – brzęk pancerza i chrzęst gruzu pod butami. Babka powtarzała, że istoty takie jak ty nie wydają żadnego dźwięku, gdy zjawiają się na bitewnych polach, aby wieczerzać na poległych. Miałeś być niczym nocna mara utkana z dymu, a nie mężczyzną z krwi i kości, który zostawiał na ziemi ślady stóp.
Skrzywiłam się, kiedy uklęknąłeś u mego boku, a ciało, korzystając z tej resztki sił, szarpnęło się lekko bez mej woli. Oślepiające słońce zasłaniało ci twarz, ale i tak na twój widok obnażyłam zęby. Nie miałam pojęcia, kim jesteś. Zamierzałam jedynie wyłupić oczy następnemu mężczyźnie, który chciałby mnie dotknąć, tyle że palce mnie zdradziły i odmówiły posłuszeństwa. Pobito mnie i pozostawiono na śmierć, lecz to nie ona po mnie przyszła.
– Ależ niechęć, wręcz furia – powiedziałeś, a twój głos przygwoździł mnie do ziemi. Był niczym strużka lodowatej wody spływająca po plecach, czułam się jak królik uwięziony w łowieckich wnykach. – Dobrze. Życie cię zawiedzie, złość nigdy.
Ująłeś mój nadgarstek między chłodne jak marmur palce, po czym podniosłeś go do swych ust. Delikatnie ucałowałeś pulsujące żyły, które już stygły.
Dopiero wtedy ujrzałam twoją twarz. Nachyliłeś się do mnie i rachowałeś, ile jeszcze zostało mi życia. Przenikliwe, ciemne oczy, rzymski nos, surowe usta. Nie było po tobie znać ni niedożywienia, ni choroby, nie miałeś żadnej dziecięcej blizny, która zbielałaby z biegiem lat. Tylko gładka perfekcja, tak piękna, że aż bolało od samego patrzenia.
– Boże – wychrypiałam, po czym wykasłałam bąbelki krwi. Łzy napłynęły mi do oczu. Nie miałam pojęcia, z kim mam do czynienia. – Boże, dopomóż mi.
Szarawe krople deszczu spadły z pustego nieba i spływały mi po policzkach. Ledwie je czułam. Zacisnęłam palce w pięść, przymuszając serce do bicia.
– Kurczowo trzyma się życia – wydyszałeś, jakbyś był świadkiem nabożnego aktu, jakbym była cudem. – Nazwę cię Constanta. Moja niezłomna Constanta.
Zadrżałam. Okalały nas już kałuże deszczu, który przedzierał mi się przez włosy i kapał do otwartych ust. Wiedziałam, że miałam jakieś inne imię. Mocne, brzmiące ciepło i godziwe, niczym bochen ciemnego chleba, świeżo wyciągniętego z pieca. Lecz dziewczyna, którą byłam, zniknęła w tej samej chwili, kiedy orzekłeś, że jestem twoja.
– Niewiele już wytrzymasz, mimo nieprzejednanej woli – powiedziałeś, nachylając się bliżej. Twoja postać przysłoniła mi niebo, widziałam tylko poobijane metalowe insygnia spinające pelerynę na twym gardle. Nigdy nie oglądałam szat tak wspaniałych jak twoje ani też wyglądających na tak stare. – Połamano cię. I to bardzo.
Próbowałam mówić, lecz nie pozwolił mi na to ból parzący mą pierś. Zapewne złamane żebro, może kilka. Coraz trudniej było mi złapać powietrze. Przy każdym oddechu słyszałam przyprawiające o mdłości rzężenie.
Płyn w płucach. Krew.
– Boże – zgrzytnęłam zębami i wymęczyłam kilka marnych słów: – Ratuj mnie. Proszę.
Zacisnęłam oczy, wykwitły w nich łzy. Nachyliłeś się, by ucałować moje powieki.
– Nie mogę cię uratować, Constanto – wyszeptałeś. – Ale potrafię pomóc.
– Proszę.
Cóż więcej mogłam rzec? Nie wiedziałam, o co proszę, błagałam jedynie, żebyś nie zostawiał mnie samej, na ziemi, tonącej we własnej krwi. Gdybym ci odmówiła, czy byś mnie tam porzucił? A może już i tak byłam naznaczona jako twoja i wyrażenie przeze mnie zgody było tylko pustym gestem, który miał uświetnić to zdarzenie?
Odgarnąłeś mi mokre włosy i odsłoniłeś biel mego karku.
– Zaboli – wymruczałeś, a twoje usta wyrysowały te słowa na mojej szyi.
Chwytałam na ślepo powietrze, serce wyrywało mi się z piersi, świat rozmywał się przed oczami. Palce zacisnęłam na przypadkowym skrawku materii, który akurat udało mi się złapać; na twoim przedramieniu. Grymas zaskoczenia przeciął twe rysy, trzymałam mocno, przyciągając cię bliżej. Nie domyślałam się, co chcesz mi zaoferować, myślałam jedynie o tym, jak bardzo przeraża mnie, że mógłbyś stąd odejść. Spojrzałeś na mnie, jakbyś ujrzał mnie po raz pierwszy.
– Taka silna – powiedziałeś, przechylając głowę, żeby przyjrzeć mi się niczym jubiler podziwiający idealnie oszlifowany diament. – Trzymaj się mocno, Constanto. Jeśli przeżyjesz, już nigdy nie poczujesz żądła śmierci.
Zbliżyłeś usta do mej szyi. Poczułam dwa ukłucia, a potem piekący ból, który rozlał się na kark i barki. Szamotałam się w twym uścisku, lecz twoje dłonie, mocne jak imadło, przyszpilały mi ramiona do ziemi.
Brakuje mi słów na opisanie, jak czerpaliśmy swoją siłę z żył żyjących. Już wówczas wiedziałam, że zostałam poddana jakiejś niewysłowionej grozie, czemuś, co nie powinno się odbywać w świetle dnia. Przez głowę przemknął mi fragment z opowieści babki.
„Moroi nie znają litości. Tylko głód”.
Nigdy nie wierzyłam w jej bajki o umarłych, którzy wygrzebują się z mogił, by żerować na krwi żywych. Aż do tamtej pory.
Nie miałam dość powietrza, aby krzyczeć. Mym jedynym aktem protestu były milczące łzy spływające po policzkach. Członki mi zastygły, wykrzywione ciągłym bólem, a ty nawet na chwilę nie przestałeś mnie pić.
Gorący ból niczym rozgrzane kowadło przeżerał mi się przez żyły aż do opuszek. Popchnąłeś mnie na krawędź śmierci, lecz nie pozwoliłeś mi się ześlizgnąć. Powoli, bardzo powoli osuszałeś mnie z powściągliwością, jakiej mogły cię nauczyć jedynie stulecia.
Zimna, bezwładna i wyczerpana, byłam pewna, że moje życie chyli się ku końcowi. Kiedy moje powieki już opadły, poczułam śliski dotyk mokrej skóry na ustach. Moje wargi instynktownie się rozwarły i kaszlnęłam, do ust napłynął mi piekący, cierpki smak krwi. Nie czułam słodyczy, głębi czy odcieni. Smakowałam jedynie czerwień, zło, płomień.
– Pij – nalegałeś, przyciskając do mych ust krwawiący nadgarstek. – Jeśli się nie napijesz, umrzesz.
Zacisnęłam mocniej usta, choć twa krew i tak już przelała mi się przez wargi. Powinnam była umrzeć, a jednak nie umarłam, żyły na nowo wypełniła mi krzepkość.
– Nie mogę cię do tego zmusić – obruszyłeś się, na poły ze skargą, a na poły z irytacją. – Wybór należy do ciebie.
Powściągliwie rozchyliłam wargi i przyjęłam twoją krew do ust niczym matczyne mleko. Skoro tak miało wyglądać moje nieszczęsne zbawienie, niech tak będzie.
W piersi zapłonął mi ogień niemożliwy do opisania, który wypełnił mnie gorącem i światłem. Był to oczyszczający żar, jakby wypalano mnie od środka do czysta. Poszarpana rana na szyi płonęła, jakbym była ukąszona przez jadowitego węża, ale ból obitych mięśni i połamanych kości stępiał, a po chwili, w cudowny sposób, zniknął.
Wtedy poczułam głód. W pierwszej chwili nienatarczywy, delikatne poruszenie gdzieś z tyłu głowy, leciutkie ciepło rozchodzące się w pełnych śliny ustach. A potem mną zawładnął, nie miałam złudzeń, że mu się oprę. Zupełnie jakbym od tygodni nie wypiła choćby kropli wody, jakbym zapomniała smaku jedzenia. Potrzeba mi było pulsującego, słonawego pokarmu z twego nadgarstka, chciałam więcej i więcej.
Zacisnęłam zimne jak lód palce na twoim ramieniu i wbiłam zęby w skórę, ssałam krew prosto z żył. Nie miałam wtedy jeszcze kłów drapieżnika, lecz robiłam, co mogłam, nawet kiedy oderwałeś nadgarstek od moich śliskich ust.
– Spokojnie, Constanto. Musisz pamiętać o oddechu. Jeśli nie zaczniesz powoli, to się rozchorujesz.
– Proszę – chrypiałam, choć nie miałam pojęcia, czego chcę.
Dopadły mnie zawroty głowy, serce pędziło galopem. Jeszcze kilka minut temu byłam bliska śmierci, a teraz rozpierało mnie życie. Szczerze mówiąc, czułam się chora, ale roznosiła mnie euforia. Powinnam była nie żyć, a żyłam. Dopuszczono się na mnie okropnych czynów i ja też dopuściłam się okropieństwa, ale żyłam.
– Powstań, mój mroczny cudzie – powiedziałeś, wyciągnąwszy do mnie rękę, i sam się podniosłeś. – Chodź i staw czoło nocy.
Wstałam więc, choć drżały mi kolana. Kroczyłam ku nowemu życiu, życiu pełnemu uniesienia i zapierającej dech w piersiach potęgi. Krew, twoja i moja, zakrzepła mi brązowymi płatami na palcach i wargach.
Wziąłeś w dłonie moje policzki, goszcząc mnie w sobie. Siła twojej atencji była obezwładniająca. Wtedy nazwałabym to dowodem miłości, palącym i nieokiełznanym, lecz z czasem zrozumiałam, że więcej w tobie dotkniętego obsesją człowieka nauki niż opętanego kochanka, a twoje spojrzenia były raczej szczegółowym badaniem słabości, niedoskonałości i innych detali wymagających korekty i twojej uwagi.
Dotknąłeś mojej twarzy koniuszkiem palca i przycisnąłeś kciuk do języka, zajrzałeś mi do ust. Zdławiłam narastającą ochotę, żeby cię ugryźć.
– Musisz przycinać zęby, inaczej będą wrastać – oświadczyłeś. – I musisz też odpowiednio się odżywiać.
– Nie jestem głodna – skłamałam.
Po tym wszystkim, co mi się tamtego dnia przydarzyło, nie potrafiłam pojąć, jak można mieć apetyt na jedzenie, na ciemny chleb, na potrawkę z wołu i na kufel piwa. Czułam raczej, jakbym już nigdy miała nie doznać ochoty na jedzenie, mimo głodu napierającego na ścianki żołądka niczym zwierzę uwięzione za prętami klatki.
– Nauczysz się, mała Constanto – powiedziałeś z czułym, protekcjonalnym uśmiechem. – Otworzę przed tobą nowe światy.
Ucałowałeś me czoło i odgarnąłeś z twarzy brudne włosy.
– Wyświadczę ci dwukrotną życzliwość – dodałeś. – Oderwę cię od ziemi ku królewskiemu losowi i pozwolę na zemstę.
– Zemstę? – wyszeptałam, a okrutne słowo aż ukłuło mnie w język.
Brzmiało biblijnie, apokaliptycznie, jakby nie dało się go objąć ludzkim doświadczeniem. Lecz przecież nie byłam już człowiekiem. Ty nie byłeś nim od dawna.
– Posłuchaj – powiedziałeś.
Zamilkłam i nadstawiłam uszu, odkrywając ich nagłą czułość. Usłyszałam brzęk zbroi i prowadzone przez mężczyzn niskimi głosami rozmowy, dochodzące z tak daleka, że wcześniej nie potrafiłabym ich wyłapać, ale nie z aż na tak dużego dystansu, abyśmy nie mogli prędko go pokonać.
Złość niczym treść żołądka poderwała mi się z brzucha aż do twarzy. Uczyniła mnie silną, stwardniała w mych członkach. Nagle zapragnęłam zniszczyć każdego z mężczyzn, który bił mojego ojca, aż ten przestał się ruszać, każdego, który przykładał pochodnie do naszego domu, gdy mój brat krzyczał, aby oszczędzili zamknięte tam dzieci. Chciałam ich połamać, jeszcze wolniej i boleśniej, niż oni połamali mnie, zostawić ich zakrwawionych i błagających o miłosierdzie.
Nigdy wcześniej nie łaknęłam przemocy. Ale też nigdy wcześniej nie byłam świadkiem czynów tak niegodziwych, żeby domagały się odwetu. Nigdy nie doświadczyłam cierpienia, przez które umysł aż się skręca i dusi w sobie ogłuszający krzyk. Będę nosiła w sobie tę żmiję przez długie lata, niekiedy pozwalając jej wyjść i rozedrzeć nikczemników na strzępy. Jednak tamtego dnia jeszcze nie zaprzyjaźniłam się z owym gadem wewnątrz mnie. Wydawał mi się raczej osobliwym intruzem, czymś przerażającym, domagającym się pokarmu.
Przystawiłeś usta do mojego ucha, kiedy patrzyłam w dal, tam, gdzie ucztowali najeźdźcy. Do dziś nie mam pojęcia, jak mogli cieszyć się posiłkiem, siedząc tuż obok wybebeszonych kobiet i dzieci. Wojna to osełka zdolna zeszlifować rozum i człowieczeństwo.
– Nie usłyszą, jak nadchodzisz – wymruczałeś. – Będę nieopodal, aby mieć na ciebie oko i upewnić się, że żaden z nich nie ucieknie.
Z ust pociekła mi ślina, bolące dziąsła aż krzyczały. Żołądek zawiązał się na supeł, jakbym nie jadła od paru tygodni.
Drżące dłonie zwisające u mych boków powoli zacisnęły się w pięści.
Czułam na skórze twój uśmiech, twój głos drżał szorstką przyjemnością polowania.
– Podlej matczyne kwiaty ich krwią.
Przytaknęłam. Oddech miałam płytki i gorący.
– Tak, mój panie.