- W empik go
D'Artagnan - ebook
D'Artagnan - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 331 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drugi czwartek lipca roku 1630 zapisał się złotymi zgłoskami w historii starożytnego miasta Lyon. W dniu tym bowiem zjechał tu cały dwór królewski z Paryża i miasto przybrało szczytne miano drugiej stolicy Francji. Ludwik XIII i kardynał Richelieu, którzy bawili z armią w Sabaudii, wrócili do Grenoble, a królowe wraz z dworem przybyły do Lyonu. Paryż opustoszał, a wszelkie sprawy dworskie zawisły pomiędzy Lyonem i Grenoble, gdyż królowa matka, Maria de Medici sprawowała władzę regentki w czasie wojny, w której król uczestniczył.
Na południe od placu des Terreaux, pomiędzy Saoną z lewej i Renem z prawej strony wznosiły się mury klasztoru sióstr benedyktynek. Potężne budynki, po których został dziś jedynie refektarz, dyszały pełnią towarzyskiego życia; tłumy pięknych pań w różnorodnych kostiumach, rycerze w zbroi i służba snuły się tu od wczesnego rana do późnej nocy. Muszkieterowie strzegli bram. Zabrukowany dziedziniec roił się od pojazdów. Na rzece u stóp prześlicznego ogrodu, otaczającego klasztor, kołysały się złocone barki królewskie. Królowe zamieszkały u gościnnych sióstr.
W jednym z górnych pokoi, przy kominku, w którym ognistymi językami strzelały polana, siedziała kobieta z listem w ręku. Odczytywała go silnie podniecona. Pokój mimo gustownych draperii i pięknych kotar nad łóżkiem nosił cechy pewnej surowości i prostoty, tak nieodzownych w klasztorach. Kobieta mogła liczyć około trzydziestu lat, była więc w rozkwicie swej kobiecości. Ale jej piękne ciało, upudrowane hebanowe włosy i prześliczne ręce czyniły ją młodszą. Dumna twarz owiana była dziwnym smutkiem; majestat, jaki bił od niej, łagodziły uprzejmość i słodycz. Podczas odczytywania listu z jej pełnych życia oczu przebijała groza.
"Aczkolwiek przykro mi jest zakłócać Ci spokój, muszę Cię ostrzec. Pewna, że list ten dojdzie do twych rąk bezpośrednio, piszę otwarcie i proszę Cię o spalenie go po przeczytaniu.
W roku 1624, czyli sześć lat temu, niejaki Franciszek Thounenin był kuracjuszem w Dompt i tam sporządził testament. W następnym roku przewieziono go do Aubain w pobliżu Wersalu, dzięki staraniom mej rodziny, z którą był spokrewniony. Dwa lata temu Thounenin umarł w Aubain. Na krótko przed śmiercią, w czasie wizyty w Dompt uzupełnił testament dopiskiem. Kodycyl – zarejestrowano w Nancy wraz z oryginałem. Ów dodatek, napisany w obliczu śmierci, dotyczył pewnego dziecka. O kodycylu oczywiście nic nie wiedzieliśmy. Thounenin umarł wkrótce.
Dowiedziawszy się o dziecku, zajęliśmy się nim.
Testament został wykradziony z archiwum. Poszukiwania zarządzono natychmiast i wierzę, że dokument zostanie odzyskany i zniszczony. Wątpię, żeby sprawa ta mogła mieć jakikolwiek związek z Tobą. Jest mi bardzo trudno przedsięwziąć cokolwiek – śledzą mnie tu na każdym kroku, podejrzewają moich przyjaciół.
Jeśli możliwe, przyślij mi kogoś, komu mogłabym zaufać. Może nie będę miała już okazji swobodnego pisania do Ciebie, a przecież chciałabym informować Cię o wszystkim i ostrzegać o niebezpieczeństwach.
Zniszcz ten list. Adieu!
Maria"
Autorką listu była Maria de Rohan, księżniczka Chevreuse, najzdolniejsza i nąjzaciętsza z wrogów kardynała. Kobietą, która odczytywała list, była Anna Austriacka, królowa Francji, najpiękniejsza i najbezsilniejsza z ofiar Richelieugo.
Po przeczytaniu królowa zmięła list i rzuciła go do kominka, a kiedy już tylko popiół został po zwitku papieru, wsparła głowę na ręce i utonęła w głębokiej zadumie.
Dobry Boże, co to wszystko ma znaczyć, o co właściwie im chodzi, jaki nowy cios gotują mi lub moim przyjaciołom? – szeptała Anna. W oczach zaświeciły łzy. I cóż ja biedna mam począć – kogo mam do niej posłać – komu mogę zaufać, skoro nie wolno mi widzieć nikogo na osobności, a i to za specjalnym pozwoleniem.
W tym momencie zapukał ktoś lekko do drzwi. Królowa wyprostowała się, otarła szybko łzy, opanowała wzruszenie. Do pokoju weszła Dona Estafania, jedyna z jej hiszpańskich dam dworu, która pozostała przy niej. Przybyła pokłoniła się nisko i rzekła:
– Wasza Królewska Mość, goniec oczekuje listów. Pani królowa matka prosi, byś własne, o ile są gotowe, razem wysłała.
– Leżą na moim biurku – odpowiedziała królowa. Domyślając się z oficjalnego przemówienia Dony Estafanii, że goniec oczekuje przy drzwiach, dodała. – Ów goniec… azali jest tu, pod ręką?
– Tak, pani. Jest nim pan d'Artagnan. Muszkieter.
– Ach… – szepnęła królowa zaskoczona – czekaj…
Na dźwięk wymienionego nazwiska twarz jej napłynęła krwią. Rumieniec ukrył się dyskretnie pod różem. Możliwe, że pamiętała to nazwisko, a może stanęły jej przed oczyma inne, lepsze dni, może wreszcie przeszyło ją wspomnienie o zmarłym Buckinghamie.
Czy jest sam? – zapytała naraz gwałtownie.
– Tak, pani.
– Proś go. Podaj mi listy. Zamknij drzwi i zostań przy mnie.
Za chwilę d'Artagnan klęczał u stóp królowej, pochylony nad wyciągniętą do niego ręką. Z nabożeństwem dotknął ją ustami. Królowa, uśmiechając się, patrzyła w szczerą twarz rycerza, tak bardzo jej oddanego.
– D'Artagnan, pan odjeżdża do Grenoble?
– Z listami do Jego Królewskiej Mości, Pani.
– Moje są gotowe. Proszę, podaj je, Dono Estafanio.
Królowa podane jej listy wręczyła muszkieterowi. D'Artagnan pokłonił się i schował listy do kieszeni.
– Panie – zagadnęła królowa niepewnym głosem – czy zechciałbyś mi służyć?
D'Artagnan spojrzał na królową zdumiony.
– Moje życie do twych usług, pani zawołał jednym tchem.
– Wierzę ci oświadczyła królowa. Mam powód ku temu, by wierzyć. Posądzają mnie o szybkie zapominanie oddanych mi usług. Lecz d'Artagnan, ja tylko wydaję się zapominać o niektórych rzeczach. – Twarz królowej oblała się znów rumieńcem. – De Bassompierre oświadczył, że służy królowi, swemu panu, i twierdzi, że obowiązkiem szlachcica jest przenosić tę służbę ponad każdą inną.
D'Artagnan pochylił się. Oczy jego na chwilę zapłonęły.
– Pani odparł żywo. Bogu najwyższemu dzięki, że jestem d'Artagnan, a nie de Bassompierre! Marszałek służy królowi, zwykły szlachcic służy królowej. Jeżeli Wasza Królewska Mość posiada najmniejsze zlecenie dla mnie, błagam o nie. Uważam za największe szczęście swego życia być na Twych usługach. Jesteś dla mnie jedyną po Bogu.
Prawda świeciła w oczach młodego człowieka, szczerość przebijała w jego głosie.
– Ach, d'Artagnan! – westchnęła królowa. – Gdybyś ty był na miejscu pana de Bassompierre'a!
– Byłbym wówczas nieszczęśliwy, pani, gdyż on jest z armią, a nie tu.
Królowa spostrzegła znak przestrogi Dony Estafanii.
– Dobrze więc rzekła królowa. Zdjąwszy pierścień z palca, wręczyła go rycerzowi. Zabierz ten pierścionek do Dampierre, wręcz go pani de Chevreuse i powiedz jej, że ja cię posłałam. To wszystko. Ona powierzy ci ustnie pewne wiadomości dla mnie. Jedź, kiedy będziesz mógł, a skoro otrzymasz urlop, wracaj spiesznie. Jestem niezdolna pomóc ci w czymkolwiek, a gdybym próbowała, popadłbyś w podejrzenie.
– D'Artagnan ukląkł, pocałował podane mu palce królowej i wstał.
– Pani wyrzekł z prostotą moje życie, mój honor, moje całe przywiązanie należą do ciebie. Za zaufanie, jakie we mnie położyłaś, dziękuję.
– Za chwilę już go nie było. Królowa oparła się wygodnie w fotelu. Drżąc lekko na ciele, patrzyła wystraszonym wzrokiem na swą damę dworu.
– Ach rzekła półgłosem może postąpiłam nierozważnie. Może źle zrobiłam.
– Nie postąpiłaś źle, Pani, ufając temu młodemu człowiekowi zapewniała ją Dona Estafania. Jego uniform dowodzi jego męstwa, z twarzy jego bije przywiązanie do ciebie. Bądź spokojna, on pojedzie do Dampierre.
Królowa pochyliła głowę.
D'Artagnan, na którego czekał na dziedzińcu osiodłany koń, nie miał czasu, by pożegnać się z. Athoscm w kwaterze muszkieterów. Listy Anny Austriackiej i Marii de Medici były pilne. O ważności ich można było sądzić z tego, że powierzono je oficerowi-gwardziście, a nie zwykłemu gońcowi pocztowemu. Nie pozostawało więc nic innego, jak dosiąść konia i pędzić do Grenoble, gdzie stali na kwaterze król i kardynał. Było popołudnie. D'Artagnan miał dotrzeć do celu podróży na drugi dzień przed północą.
Pięć minut później opuszczał dziedziniec klasztorny, a dziesięć minut potem mijał bramy Lyonu.
Gdy znalazł się już w polu, rozmyślał nad ostatnio przeżytymi chwilami. Zdawało mu się, że kilka minut spędzonych w pokoju królowej było snem. Ależ nie, na dowód rzeczywistości miał pierścionek na palcu. Był to prześliczny szafir, okolony brylancikami To nie był pierścionek dla kawalera. Na piersiach nosił d'Artagnan szkaplerz., ofiarowany mu przez matkę na łożu śmierci. Jadąc, dobył go z zanadrza, umocował pierścionek na łańcuszku i wsunął wraz ze szkaplerzern z powrotem. Jako był rzekł, służba dla królowej była jedyną po Bogu.
„Urlop mi się należy – rozumował w duszy – muszę go otrzymać. Zabiorę ze sobą Athosa i pojedziemy do Dampierre. Jak cudownie wszystko się składa. I pomyśleć tylko, że widziałem ją na własne oczy, dwukrotnie pocałowałem jej rękę, patrzyłem w jej oczy i co najważniejsze, pamiętała o mnie! Że też nie zapomniała. O, ty przeklęty kardynale, tak prześladować anioła z nieba”.
D'Artagnan jechał nie bacząc na nic, co się wokół niego działo, jechał w ekstazie wspomnienia tak bliskich chwil szczęścia. Francja wojowała z cesarstwem – z Hiszpanią, Włochami i Sabaudią, jednym słowem ze wszystkimi państwami, które tworzyły cesarstwo Habsburgów. Richelieu i król po walnym zwycięstwie nad Sabaudią wrócili do Grenoble. Obydwie królowe sprowadziły dwór do Lyonu. Ludwik XIII usiłował ściągnąć matkę do Grenoble, by ewentualnie pogodzić ją z kardynałem. Dumna Maria de Medici odmówiła prośbom króla i odmowę tę wiózł właśnie d'Artagnan do króla.
Ponieważ d'Artagnan zmieniał konie na każdej stacji pocztowej, nie oszczędzał ich bynajmniej. Mimo to pośpiech jego był tamowany, a to z powodu błotnistych dróg. Jedyną pociechą dla niego była myśl, że inni na jego miejscu nie osiągnęliby większej szybkości.
Zmrok następnego dnia zastał rycerza o blisko pięć mil od celu podróży. Ostatnia stacja pocztowa nie dopisała mu wypoczętym koniem i musiał jechać dalej na dobrze już przemęczonym wierzchowcu. Biedne zwierzę opadało z sił gwałtownie. D'Artagnan nie zrażał się tym wielce i, poklepując kark konia, dogadywał głośno: „Zdechnij, jeśli już taka twoja wola, ale dowieź mnie do Grenoble przed północą”.
Blady księżyc rzucał smugi srebrzystego światła na ciemne wody rzeki Lizery, wdzierał się pomiędzy przydrożne drzewa i rysował fantastyczne cienie na drodze, owitej w tumany kurzu. Droga wiła się serpentyną w górę lub spadała w dół, wreszcie ginęła wyciągniętą linią w lesie. Na jednym z zakrętów jeździec, poczuwszy, że koń pada formalnie z nóg, szarpnął uzdę, jak gdyby chciał go podtrzymać. Dogorywające zwierzę wydało przeraźliwy jęk i utwierdziło rycerza w przypuszczeniach, że są to już ostatnie chwile jego żywota.
Naraz rozległ się strzał z pistoletu, a w kilka chwil później głośniejszy z rusznicy. W ślad za tym rozdarł powietrze okropny krzyk człowieka.
D'Artagnan chwycił za broń i byłby niewątpliwie pospieszył na pomoc, gdyby koń nie odmówił posłuszeństwa. Snadź zwierzę dobywało ostatnich sił, by utrzymać się na nogach. Tymczasem na miejscu wypadku kilka głosów ludzkich nawoływało się i po chwili słychać było tętent kopyt końskich.
„Bandyci – rozumował d'Artagnan – najwidoczniej napadli kogoś przede mną.”
Wyczerpany do cna koń uszedł jeszcze kilka kroków i stanął. Nogi mu się rozsuwały, łeb opadał ku ziemi. Jeździec zeskoczył z siodła i skierował kroki w stronę, skąd dochodziły jęki konającego. Domyślał się, że osobą swą wystraszył bandytów. Na pobliskim pagórku dojrzał w świetle księżyca rozciągniętą postać człowieka. Obok stał koń, z zaciekawieniem śledzący zbliżającego się rycerza.
Ranny był nieprzytomny. D'Artagnan pospieszył ku niemu, puścił z zaciśniętej ręki lejce i delikatnie podniósł jego na wpół martwą głowę. Kula przeszyła ciało nieszczęsnego podróżnika, jego ubranie zbroczone było krwią. Nie było dla niego ratunku – umierał. Jasne światło księżyca pozwoliło muszkieterowi przypatrzyć się bliżej twarzy napadniętego. Nie bez obrzydzenia dopatrzył się d'Artagnan w rysach konającego brutalności i fałszu.
„Lokaj w ubraniu swego pana – wypowiedział półgłosem albo łotr”.
Widać, głos ludzki dotarł do mózgu nieprzytomnego, gdyż po chwili otworzył oczy i wlepił je w muszkietera. Wargi się lekko poruszyły.
„Odkryłem wszystko – silił się mówić głośno – wszystko! Bassompierre – du Vallon ów fałszywy ksiądz d'Herblay – dowody. Dokument wysłano na przechowanie do Londynu – za lydzień będzie w Paryżu – mamy wszystko, wszystko. A ponad wszystko ona, ona, sama…”
Ledwo dosłyszalny głos umilkł. D'Artagnan zerwał się na równe nogi z przerażeniem.
„Du Vallon – Porthos”! – zakrzyknął – „d'Herblay Aramis”! Cóż to ma znaczyć? Czy ja śnię?
W tej chwili umierający chwycił go kurczowo za nogę, jak gdyby próbował wstać. Przedśmiertnym wysiłkiem zawołał czysto i głośno:
Ojcze Józefie, powiem wszystko. Betstein jest opiekunem dziecka. Fałszywa metryka była sporządzona przez księdza Thounenina. Dziecko jest w klasztorze benedyktynów w St. Satorin. Przeor ma pierścień – ja postarałem się o duplikat. Ja mam list od d'Herblaya – on został raniony, du Vallon jest zabity – zabrał papiery. – Jego Eminencja musi wiedzieć poślij Montforge'a do Paryża – do Paryża…
Ranny osunął się na ziemię, zakaszlał ciężko, charczał i uspokoił się. W sekundzie oprzytomniał. Spojrzał dzikim wzrokiem na klęczącego nad nim.
– Gdzie jestem? zawołał. – Kto ty jesteś?
– Jestem d'Artagnan, porucznik…
– O Jezu! krzyknął leżący i wyzionął ducha. D'Artagnan powstał. W jednej ręce trzymał złoty sygnet z obcymi mu znakami, w drugiej dwa listy i paczkę zalakowaną kilkoma pieczęciami. Przypatrzył się pieczęci bliżej – była to pieczęć, używana przez Aramisa.
Aramis – Porthos! Oszołomiony tym wszystkim, co słyszał, d'Artagnan oglądał listy. Jednego nie mógł odczytać, ale rozpoznał drobny, wycyzelowany charakter pisma Aramisa. Drugi, krótki, napisany był dostatecznie wielkimi literami, że można go było z łatwością przeczytać. Musiała go pisać osoba bardzo zdenerwowana. Kilka słów pokrywało cały arkusz:
Panie l'Abbe d'Herblay!
Nie pisuj do mnie więcej. Nie odwiedzaj mnie. Nie myśl o mnie. Dla Ciebie umarłam na zawsze.
Maria Michon
„Co u diabła!” – zawołał d'Artagnan. „Maria Michon, wszak to miłość Aramisa, a więc ni mniej ni więcej tylko Chevreuse! Do kaduka! Co też ja tu za odkrycia porobiłem?”
D'Artagnan zbladł jak śmierć, kiedy przypomniał sobie słowa umierającego: Porthos nie żyje – Aramis jest ranny. Athos otrzymał list od Aramisa przed miesiącem. Aramis był wówczas w drodze do Lotaryngii w celach nieznanych. Porthos wystąpił z wojska, ożenił się i zamieszkał gdzieś na prowincji.
Zatopiony w rozmyślaniach d'Artagnan darł w drobne kawałki list Marii Michon i rzucał je w powietrze.
Zapieczętowany pakiet schował do kieszeni – należy go zniszczyć. List zaczął studiować ponownie, ale bez rezultatu – wsunął go również do kieszeni. Pierścień włożył na palec.
„Ciekawe”! – rozmyślał podrażniony -,Jaką tajemnicę zabrał ten szpieg do grobu? Bassompierre, największy pan we Francji, kochanek tysiąca kobiet – mój biedny, głupiutki, ale uczciwy Porthos – mój krewki, przebiegły intrygant Aramis? I ona – samiuteńka – co ten łotr miał na myśli?"
Nagle przyszła mu do głowy straszna myśl. A może zmarły był jednym ze szpiegów milczącego kapucyna, sekretarza Richelieugo? Człowieka, który zorganizował cały system szpiegowski, bez którego porady Richelieu rzadko kiedy działał. Jego szara eminencja, ojciec Józef leClerc, pan na Tremblay'u.
– Ona sama – powtórzył d'Artagnan, przypisując tym słowom coraz większe znaczenie. – A ponad to wszystko – ona sama. – Ton, w jakim słowa te były wypowiedziane, więcej mówił, aniżeli same słowa; co on odkrył? O kim on mówił? Co to za dziecko? Kim jest Betstein? D'Artagnan otarł z czoła zimny pot. W każdym razie mówił prawdę – on sam poczynił odkrycia w objęciach śmierci.
Muszkieter rozejrzał się wokół i skierował kroki do swego wierzchowca. Biedne zwierzę stało w tej samej pozycji z rozkraczonymi nogami i łbem przy ziemi. W dalszym ciągu konało. D'Artagnan dobył z torby przy siodle pisma królewskie, wsunął pistolet do pochwy i ruszył do konia zmarłego szpiega.
Wspaniały koń – zauważył. – Najwidoczniej jest to jeden z cudów Opatrzności, o których księża tak często mówią. Ten łotr zginął z ręki innych łotrów w stosownej chwili – kiedy mój koń odmawiał służby. Tak, usadowimy się na siodle i postaramy się, by listy mimo wszystko doszły do rąk króla o północy. Opatrzność bardziej sprzyja dziś Ludwikowi XIII, aniżeli jego ministrowi wojny, przemiłemu Richelieumu.
D'Artagnan dosiadł konia, przekonał się jednak, że poprzednik miał dłuższe nogi, trzeba więc było podciągnąć strzemiona.
– Teraz – mówił, do siebie, poprawiając strzemiona gdyby dobry Athos był na moim miejscu, uznałby za swój obowiązek pospieszyć ze słówkiem do szarej eminencji. Byłoby to bardzo grzecznie i z mojej strony tak postąpić – ale co u licha zawiera list od Aramisa? Nie wygląda mi to na mądrego Aramisa, by powierzał swój kark otwartemu listowi. Dlaczego imię Porthosa jest łączone z nazwiskiem Bassompierre'a? Najbardziej tajemniczym jest mi ów Betstein; kryje on to dziecko, pielęgnuje i jaki to ma związek z przeorem benedyktynów? Niewątpliwie Richelieu odpowiedziałby mi na te wszystkie pytania, ale dla świętego spokoju poszukam odpowiedzi gdzie indziej.
I znów przyszły mu na myśl te znamienne słowa: „a ponad wszystko ona – ona sama!” Odnosił wrażenie, że umierający mówił o kobiecie wysoko postawionej. – E, za daleko się posuwam! – zgromił się d'Artagnan. Zresztą we Francji są dwie królowe. Na pewno sprawa wikła się około jakiejś nowej intrygi Bassompierre'a? Intrygi jego dotyczyły przeważnie wielkich domów i powstawały na tle licznych wyznań miłosnych. Przyszedłszy do takiej konkluzji, muszkieter poweselał.
– Wielki Boże – zawołał głośno – przypisuję zbyt wiele drobnostce. Rzucił jeszcze raz okiem na trupa, przeżegnał się i chwyciwszy konia za lejce, odetchnął z wyraźną ulgą. – Gdybyś tak słów parę dodał do swych rewelacji, mój dobry łotrze! Dziękuję ci zresztą i za to – twoja tajemnica u mnie niby w grobie. – Bywaj! A teraz do Grenoble!
Spiął konia ostrogami i zginął w zamieci kurzu.ROZDZIAŁ II DOWÓD, ŻE ANI KRÓL, ANI MINISTER NIE RZĄDZĄ FRANCJĄ
Latem roku 1630 cała Francja tarzała się w wojnie, zdradzie i zamieszkach cywilnych.
Faktem było niezbitym, że Rochelle padła, że protestanci byli zgnieceni, że Anglii podyktowano warunki – ale to należało już do dnia wczorajszego. Dziś Richelieu prowadził wojska w Sabaudii do zwycięstwa nad cesarstwem, a mimo to sam stał nad przepaścią. Z wewnątrz kraju parły wichry, by go zepchnąć w tę przepaść.
Kardynał odkrył taki stan w chwili, kiedy się dowiedział, że najzaciętsi wrogowie kraju znajdują się w jego granicach.
Ludwik XIII, syn Henryka z Nawarry, został mianowany królem. Maria de Medici, wdowa po Henryku nie mogła zapomnieć o tym, że mąż jej był rzeczywistym władcą Francji. Armand du Plessis, prawdziwy rządca Francji, uważał, że Francja powinna rządzić Europą. Tu więc był trójkąt o bardzo różnych od siebie ścianach.
Ludwik był królem złym i zazdrosnym, lecz ambitnym dostatecznie, by urobić sobie przydomek Sprawiedliwego. Bał się osobistych sił Richelieugo jako człowieka, a powierzył rządy Richelieumu jako kardynałowi. Nie zawahał się na chwilę mianować kardynała głównym dowódcą wojsk. Drżał przed matką, nienawidził brata, księcia Orleanu, nie ufał otaczającym go dygnitarzom – uznał przy tym za stosowne zepchnąć odpowiedzialność za rządy na mocniejsze ramiona. Królowa matka nie cierpiała kardynała z duszy i serca. Nienawidziła go, ponieważ odebrał jej wpływy nad królem, ponieważ zawiódł wojującą armię do jej ukochanej Italii, ponieważ sprawował rządy tak dobrze, jak ona źle to czyniła, wreszcie dlatego, że on był Richelieu, a ona Maria de Medici. A co najbardziej ją bolało, to to, że ona właśnie utorowała mu drogę z gminu do świetności. Otoczenie jej przeto składało się z zapamiętałych wrogów kardynała, z książąt krwi i najdostojniejszej szlachty Francji.
Richelieu spostrzegł, że jego stanowisko się chwieje. Zwyciężył matkę, zmaltretował królową, Annę Austriacką, zmiażdżył rodzinę Vendome'ów, zniszczył Hugenotów i wygnał Chevreuse'ów. Był zwycięzcą – ale nie był panem sytuacji. Powstrzymał wprawdzie burzę zawiści i nienawiści, ale rozproszkowane siły wrogów gromadziły się ponownie.
Największą siłą Richelieugo był fakt, że nikt nie był w możności zmierzyć i określić jego władzy. Książęta posiadali ziemię, bogactwa i rangę, wielka szlachta cieszyła się władzą, książę Orleanu, następca tronu, był nietykalny, a Richelieu miał tylko zwykłego śmiertelnika, kapucyna. Ten to ojciec Józef był zaufanym sekretarzem kardynała, a brat jego Karol du Tremblay sprawował rządy w Bastylii.
Ów braciszek był jedynym człowiekiem we Francji, który nie pragnął niczego, nie przyjmował nagród ani się o nie nie ubiegał. Służył kardynałowi i uważał to sobie za wielki zaszczyt i honor. Nie czyniono nic we Francji bez jego zgody i we wszystkim posługiwano się jego radą. Minister polegał na jego dyplomacji, kardynał na jego mądrości, generał – na jego znajomości ludzi i wojska. Dygnitarz w szacie kardynalskiej opierał się na człowieku w skromnym habicie zakonnika.
W kwaterze Richelieugo w Grenoble ci dwaj ludzie prowadzili żywą rozmowę.
Ojciec Józef, który spowodował oblężenie Rochelle, który napisał obszerne dzieło o Machiavellim i który był ostoją swego pana, należał do ludzi wysokich i barczystych, na twarzy nosił ślady ospy. Niegdyś włosy jego były rude, dowiedziawszy się jednak, że król nie znosił tego koloru, przed trzydziestym rokiem życia posiwiał jak gołąbek. Jego małe, mądre oczy kryły w sobie wiele ognia.
Richelieu o bardziej imponującym wyglądzie znajdował się u szczytu swej męskości. Był przystojny, doceniał tę wartość mężczyzny i korzystał z niej w pełni; był dumny i dumy tej, niby maski, w potrzebie używał, a ponad wszystko, był wyjątkowo bystry, szybko się orientował i dowiódł tych zalet w stosunku do swego sekretarza. W stosunek ten, dzięki jego przezorności, nie wkradł się nigdy cień nieporozumienia. W tej chwili w rozmowie z zakonnikiem – wszystkie jego arystokratyczne cechy znalazły pełne zastosowanie. Jego przenikający wzrok, utopiony w braciszku, był niespokojny, a nawet melancholijny.
– Mój przyjacielu i ojcze – mówił kardynał – wydaje mi się, że sytuacja jest zbyt groźna, bym nadal pozostawał z dala od Paryża. Królowa nie dała nam następcy tronu, intrygi dojrzały, król nalega, abym przybył do armii. Najlepiej uczynię, gdy podam się za chorego, oddam dowództwo Crequy'owi lub Bassompierre'owi i wrócę do stolicy.
Ojciec Józef przywykł już do nagłych decyzji kardynała.
– Doskonale, Wasza Eminencjo, doskonale! – przyklasnął kardynałowi swym suchym, flegmatycznym głosem. – Spowiednik króla pisze, byś tak uczynił. Myśl ta jest bodaj najlepsza. Tylko niestety, że wprowadzenie jej w czyn nie posunęłoby spraw Francji naprzód.
– Czy zatem interesy Francji domagają się usunięcia mnie z krzesła ministerialnego?
Zakonnik, który pisał coś w tej chwili, odsunął papiery, złożył obydwie ręce na biurku i wpatrzył się w kardynała.
– Najwidoczniej Wasza Eminencja był zbyt zajęty pracami w polu, by pomyśleć i o innych sprawach. Czy mogę się wypowiedzieć?
– Mów, kaznodziejo! – Uśmiechając się, Richelieu usiadł.
– A więc – zabrzmiał niewzruszony, nieugięty głos kapucyna. – Rozpoczynając wojnę przeciwko Domowi Austriackiemu, jak postąpiliśmy teraz, Wasza Eminencja podjął nitkil polityki, uprawianej wówczas kiedy zmarł Henryk IV. Bardzo dobrze! Osobiście uważam, że dobro Francji wymaga, byś pozostał na swym stanowisku. Oto moje argumenty.
Richelieu pochylił lekko głowę w stronę kapucyna, jak gdyby z góry aprobował jego motywy.
– Ci, którzy by Waszą Eminencję złożyli z urzędu – obie! królowe i pewne domy w kraju są większymi wrogami Francji, aniżeli nieprzyjaciele zewnętrzni. Tak jak książę de Rohan, przekładają oni własne interesy ponad interesy Francji. Staje się i jasne, że Francja nie może być nadal państwem podzielonym na wrogie sobie obozy.
– O ile oczywiście ci wrogowie mogą Francji zaszkodzić.
– Mogą. Jedna bitwa przegrana, jedno cofnięcie się armii pod dowództwem Waszej Eminencji będzie sygnałem dla wrogów do działania.
– Możliwe – odrzekł Richelieu – gdyby takie niebezpieczeństwo groziło.
– Niestety, w przeciągu dwóch miesięcy tak się stanie. Kardynał spojrzał na zakonnika przerażony.
– Casale jest oblegane przez wojska cesarskie ciągnął ojciec Józef – nasze rezerwy są niedostateczne; miasto musi wpaść w ręce wroga. To będzie poważnym ciosem dla Francji, a jeszcze większym dla Waszej Eminencji. Pewna myśl powstała w mej głowie zakonnik dotknął ręką pliku papierów i na niej zbudowałem plan do waszej aprobaty.
Mów rzekł Richelieu ucho często mniej zwodzi od oka.
Dobrze więc. Francuzi zapomnieli o tym, że w przyszłym miesiącu Cesarski Sejm zbierze się w Ratyzbonie.
– Wiem o tym – kardynał poruszył się rozmyślnie. Według prawa nie wolno cesarzowi zawierać pokoju bez zezwolenia Sejmu.
– Pokoju? Kto mówi o zawarciu pokoju? – zawołał głośniej kardynał.
– Rzecz godna zastanowienia, Wasza Eminencjo. Jestem przekonany, że cesarz zawarłby natychmiastowy pokój z Francją, gdyby projekt taki wysunięto należycie przed Sejmem. Zaznaczam: gdyby go przedstawiono należycie.
– Tak myślisz – wtrącił Richelieu oschle – Sejm odmówi.
– Otóż to, chodzi o to, by nie odmówił. Myślałem także o Gustawie Adolfie, który jest najzaciętszym wrogiem Austrii…
Kardynał uniósł się:
– Arcyheretyk! Arcywróg Świętego Kościoła!
– I arcygenerał w całej Europie – dodał spokojnie kapucyn. – Gustaw Adolf dałby chętnie posłuch traktatowi przyjaźni z Francją, oczywiście gdyby i tu projekt przedłożono należycie. Wynik byłby taki: Francja zawiera pokój z Austrią z jednej strony, a z drugiej traktat z najgorszym wrogiem Austrii.
– I co zyskuje? – zapytał Richelieu. Kardynał wiedział, że czterech sekretarzy ojca Józefa utrzymuje stały kontakt nie tylko 7. politycznymi i religijnymi sprawami Europy, ale całego świata.
Czas, by uporządkować jej wewnętrzne sprawy. Upokarzający odwrót wojsk będzie unikniony. Pod koniec lata minister będzie w Paryżu i bynajmniej nie za wcześnie dla dobra kraju. Jego Królewska Mość upiera się, by stanąć na czele wojsk. Zdrowotny stan armii jest zatrważający. Wojsko jest formalnie dziesiątkowane przez febrę i inne zaraźliwe choroby.
– Ach! – kardynał zmarszczył brwi – Ach, gdyby król umarł!…
– Niech Bóg zachowa! Wówczas rządziłby krajem jego brat.
Richelieu uśmiechnął się niedwuznacznie. Książę Orleański na tronie – to kardynał Richelieu w Bastylii.
– I wszystkim tym możliwościom dałoby się zapobiec? – cedził minister przez zęby.
Dzięki zwróceniu baczniejszej uwagi na sejm.
– Król nigdy by się na to nie zgodził.
– Pozwól, Wasza Eminencjo, królowi dowodzić wojskami w Sabaudii, a zgodzi się na wszystko. Oprócz tego wpływ; królowej Anny Austriackiej będą nam w tym pomocne.
Richelieu zamyślił się na chwilę. Roztrząsał dobre stron; rady kapucyna, aczkolwiek wiedział, że jakikolwiek pokój Austrią nie może być korzystny. Pokój z cesarzem byłby zewnętrznym pokojem dla Francji.
Taki pokój nie mógłby trwać długo wypowiedział półgłosem.
– Monseigneur, niech trwa tylko do wiosny. Słusznie.
– A jeszcze i to trzeba mieć na uwadze, że nikt we Francjil nie uwierzy, żeby pokój można było osiągnąć. Osiągnąć go może tylko właściwy człowiek.
Przyznaję ci słuszność. Tym człowiekiem jest Bassompierre. Wszak był ambasadorem w Hiszpanii i Anglii. Jest przy tym bogaty, popularny i pełen najwyższych zalet. Kochają go wszyscy i wszędzie…
– Bardzo go kochają – poprawił kapucyn zgryźliwie wywołując uśmiech na twarzy kardynała. Bassompierre był nieraz rywalem Henryka IV. Jeżeli księżniczka de Chevreuse sprowadzała na bezdroża książęta, Bassompierre czynił to samo z królowymi.
– W istocie, Bassompierre jest oddany królowej matce – zaczął Richelieu powoli – i…
– Jest drugim kapitanem Francji, podczas gdy Wasza Eminencja jest pierwszym.
– Nie jest przy tym ambitny. Wywiązałby się z zadania świetnie.
– Bardzo, Monseigneur, tym bardziej że jest potajemnie ożeniony z księżniczką de Conti.
– Co?
Richelieu zerwał się z fotela i spojrzał badawczo na zakonnika.
– Siostra Guise'ów? Niemożliwe! Ożeniony potajemnie?
– Z księżniczką, która kilka lat temu wydała mu synka na świat.
Minister usiadł ponownie. Otwierało się przed nim morze domysłów. Bassompierre, marszałek Francji, który drwił sobie z tytułu księcia i księstwa i był zadowolony z rangi naczelnego dowódcy szwajcarskiej gwardii, który czuł się szczęśliwy, będąc największym hazardzistą, kochankiem i trwonicielem pieniędzy, ten Bassompierre… Biada jeśli ten człowiek będzie nadal szczęśliwy.
Faworyt króla, oddany obydwom królowym, a niezależnie od tego cieszący się zaufaniem kardynała, marszałek Bassompierre był pierwszym i najpotężniejszym kawalerem Francji, trzymającym się z dala od wszelkich intryg i spisków. Lecz teraz, kiedy ożenił się z siostrą księcia de Guise – wszystko się zmieniło. Stale go podejrzewano. Książęta przeciągnęli go na swoją stronę.
– Bassompierre – odezwał się ojciec Józef – posiada w swym domu sześć kasetek z listami. Z kluczami od tych kasetek nie rozstaje się nigdy. To jest ciekawe, Monseigneur. Marszałek jest Lotaryńczykiem o bardzo znacznych wpływach. Wprawdzie nie był nigdy ambitny, ale też i nie obawiano się o niego. Ale teraz…
– Ale teraz… – powtórzył Richelieu. – Tak, rozumiem to dobrze. Któż więc teraz może jechać do Ratyzbony? Kto posiada na tyle sprytu, by zwieść niemieckich książąt, poigrać z nimi i owinąć ich wokół swych palców?
– Decyzja zależna jest od Waszej Eminencji, jeśli wybór spotka się z Waszym uznaniem…
Richelieu obrzucił zakonnika bystrym wzrokiem.
– Pokój musi być zawarty?
– Za każdą cenę, Monseigneur.
– Dobrze więc. Ty pojedziesz.
Ojciec Józef przybrał minę wielce zdziwionego.
– Monseigneur, naigrawasz się ze mnie. Ja, w tym skromnym habicie mam się pokazać pomiędzy książętami, elektorami, ambasadorami i innymi wielkościami? Nie, nie! Jesten zbyt małym człowiekiem dla tak wielkich obowiązków.
Charakterystyczną cechą kardynała było, że słuchał tego człowieka do końca jego przemówienia, ważył jego rady i sądy i aprobował jego odkrycia – by po chwili samemu opanować sytuację i w mig decydować.
Rewelacyjna wiadomość o małżeństwie Bassompierre'a a księżniczką de Conti poruszyła go, zaalarmowała i przeraziła, Że Bassompierre był kochankiem księżniczki i że powiła mu syna, nie miało dla niego znaczenia. Ale, że marszałek połączył się z domem Guise'ów, znaczyło wszystko. W mgnieniu oka dojrzał niebezpieczeństwo, jakie mu zagrażało. Trzeba zapomnieć o wszystkim innym; należy odłożyć sprawy państwa na bok i zająć się własnymi wewnątrz kraju.
Richelieu orientował się doskonale w misji, jaka przypadła wysłańcowi do Ratyzbony. Wysłańcem mógł być jedynie wytrawny, doświadczony kuglarz, w przeciwnym razie przegrana nieunikniona. Niemieccy książęta, którzy marzyli o zgnieceniu Francji, nie będą tacy skorzy do zawarcia pokoju. Nie będzie nim również Ludwik XIII, któremu się śniła władza Henryka IV. Richelieu mógł zająć się sprawami na miejscu, we Francji – wysłańcem do Ratyzbony musi być drugi Richelieu.
– Dość tego – zawołał kardynał. – Mój przyjacielu, pojedziesz do Ratyzbony. Bulart de Leon, obecny ambasador w Szwajcarii będzie posłem, a ty jego pomocnikiem.
– Wedle życzenia Waszej Eminencji – odpowiedział z uległością kapucyn.
Na myśl o intrydze, jaka miała się przewinąć pomiędzy jego palcami w Ratyzbonie, oczy kapucyna zapłonęły ogniem. Ten człowiek, który z łatwością przeglądał ludzi na wskroś i czytał ich myśli, nie mógł się spodziewać większej okazji w życiu. Zakpić sobie z niemieckich książąt – oto rozkoszne zadanie.
A traktat z Gustawem Adolfem?
– Również w twoich rękach – wyrzekł Richelieu niecierpliwie. – Chodź! Czekają cię tygodnie, a może miesiące pobytu w Ratyzbonie. Musisz odjechać natychmiast, pozyskam dla ciebie wszelkie uprawnienia i pełnomocnictwa. Na szczęście Bulart de Leon znajduje się teraz w Lyonie na królewskim dworze. Musimy posłać po niego. Ale… ale…
Minister nie dokończył zdania. Pogrążył się we własnych myślach i smukłymi palcami wypukiwał takty na poręczy krzesła. Czynił to zawsze, kiedy znalazł się w obliczu groźnej chwili. Nie wiadomo skąd, ale chwila ta musiała nadejść. I zostać tak samemu z plejadą ukrytych wrogów, czyhających na każdą okazję, by go utrącić. Rozstać się z człowiekiem, który aresztował marszałka d'Ornano, pokrzyżował plany księcia Orleańskiego, wykrył spisek Chalaisu i był jawnie oskarżony o zamordowanie Buckinghama. Jak można się rozstać z takim człowiekiem w tej chwili?
Kiedy Richelieu zbudził się z zadumy, decyzja jego była już ustalona.
– Mój przyjacielu – raz jeszcze w jego oku błysnęło złowrogie światełko – wszystko polega na Ratyzbonie. Wszystko spoczywa w twoich rękach. Otrzymasz pełne prawo podpisywania w imieniu Francji. A co się tyczy spraw tutaj… no! W każdym razie jedna rzecz jest załatwiona. Przejdźmy do innych. Jaka jest twoja rada?
– Najprostsza w świecie. – Żywe oczy braciszka, pełne tryumfu, naraz zmalały, stały się myślące, przenikliwe. Spokojny, zimny głos nie zdradzał żadnych emocji. – Jedna tylko osoba może pozbawić ministra teki.
– Oczywiście.
– i nie król może to uczynić. Jeśli będzie taka konieczność, Wasza Eminencja tylko sam może podać się do dymisji.
– Zrozumiałe.
– Król musi jasno zdawać sobie sprawę, że jego siła polega wyłącznie na Waszej Eminencji. Poza tym należy zawrzeć przyjazne stosunki z królową matką.
– Niemożliwe. Maria de Medici będzie mnie nienawidzić do końca życia.
– Należy wrogów miłować. Ona wiele może, ponieważ druga królowa jest z nią związana – królowa Francji. Austriaczka i Włoszka złączyły się przeciw Waszej Eminencji.
Iskra bólu przeszyła oczy Richelieugo. Upokorzył królową Francji, poniżył Annę Austriacką – lecz kochał kobietę.
– Maria de Medici jest oparciem wszystkich moich wrogów – mówił powoli. – Ona chciałaby ujrzeć Gastona Orleańskiego na tronie. Jak długo ci żyją…
– Gaston jest chciwy głupiec – wtrącił ojciec Józef chciwy na łapówki.
– Ale nie Maria de Medici. Jej nie zdobędzie się niczym.
– Czego nie można zdobyć, trzeba złamać – zawyrokował kapucyn. Kardynał spojrzał na niego uważnie, wyczekująco. – Ludwik nie kocha swojej matki, lecz się jej obawia. On nie kocha swej królowej, lecz jej słucha. Wasze bezpieczeństwo wymaga dwóch rzeczy: po pierwsze odsunąć królową matkę od królowej Francji, po drugie uwolnić króla od wrogich Waszej Eminencji popleczników. Marię de Medici można skazać na banicję, lecz Annę Austriacką…
Richelieu podniósł głowę, wzrok jego był surowy.
– Na jakie plany ty się ważysz? – zapytał ostrym, gniewnym głosem – ktokolwiek mówi o królowej Francji…
– Mówi o kobiecie, Monseigneur – dokończył zakonnik i dodał – która was nienawidzi.
Na chwilę zapanowała grobowa cisza. Richelieu walczył ze sobą, ostatnie wyrazy zakłuły go boleśnie. Kardynał wiedział,] że za tą poradą kryje się coś zdecydowanego, definitywnego.
– Kobiety, która nienawidzi – powiedział smutnie – nie można łatwo udobruchać.
– Można ją jednak pozbawić możliwości szkodzenia, teraz lub później.
– Hę? – kardynał spojrzał od niechcenia na braciszka i jedną chwilę utopił w nim wzrok. Później dał znak swej zgody.
Inny człowiek byłby się zawahał, ale ojciec Józef wypełnił rozkaz.
– Wasza Eminencjo, przypadkowo zwrócono moją uwagę na królewski klasztor benedyktynów w St. Saforin – mówił spokojnym głosem. – Przeorem tego klasztoru jest niejaki Don Lawrence z rodziny Lynesów, idealny człowiek, bardzo dyskretny. Kiedy de Bassompierre był ambasadorem w Anglii, Don Lawrence towarzyszył mu jako osobisty kapelan. To, jeśli Wasza Eminencja raczy sobie przypomnieć, miało miejsce przed zdobyciem Rochelle, kiedy książę Buckingham jeszcze żył.
Na dźwięk tego nazwiska twarz Richelieugo pobladła. Przed nim zdawał się wyrastać duch Buckinghama. Elegancki, dumny i nierozważny człowiek, który skazywał na zatracenie wszystkich i wszystko, czego się dotknął. Minister zrobił ruch, jak gdyby egzorcyzmował zjawisko. Okropny wzrok, jakim przeszył ojca Józefa, zniewoliłby księcia do drżenia przed nim, ale książę miałby coś do stracenia, ojciec Józef nie miał nic.
Bądź ostrożny, mój przyjacielu – szepnął kardynał – nie lubię słuchać czczych domysłów.
– Monseigneur – odparł niewzruszonym głosem kapucyn ja mam tylko fakty do ofiarowania. Jeśli człowiek mówi prawdę – reszta należy do Boga. Jeśli życzycie sobie, bym milczał…