-
promocja
Dary losu. Niezwykłe zdarzenia, które były naszym udziałem, i ludzie, dzięki którym świat był i jest piękny - ebook
Dary losu. Niezwykłe zdarzenia, które były naszym udziałem, i ludzie, dzięki którym świat był i jest piękny - ebook
OPOWIEŚĆ NA DWA GŁOSY.
Krystyna Demska-Olbrychska i Daniel Olbrychski – jedna z najbardziej rozpoznawalnych par polskiego życia artystycznego, po raz pierwszy wspólnie opowiada o swoim życiu, przyjaźniach i niezwykłych ludziach, których spotkali na swojej drodze. To nie tylko wciągająca, osobista gawęda o miłości, pasji i wspólnym życiu – to także barwna kronika towarzyska, pełna soczystych anegdot i zakulisowych historii z udziałem największych postaci polskiej i światowej kultury. Andrzej Wajda, Adam Hanuszkiewicz, Agnieszka Osiecka, Krystyna Janda, Maryla Rodowicz, Jerzy Hoffman, Maja Komorowska, Michaił Barysznikow i wiele innych fascynujących osób na kartach tej książki pokazuje swoje mniej znane, prywatne oblicze.
Chcemy się z Państwem podzielić naszymi skarbami, opowieściami o spotkaniach, przyjaźniach, przygodach z niezwykłymi ludźmi, których los postawił na naszej drodze i którzy sprawili, że bieg przez życie stał się fascynujący, a setki przystanków na trasie obdarowywały nas wiedzą, czułością i serdecznością fantastycznych przyjaciół. Mieliśmy i mamy szczęście. Do ludzi i do losu. Do siebie. Po prostu: dary losu.
Zaczęłam czytać wieczorem, o 2:00 w nocy byłam nieszczęśliwa, że się skończyło. Dziękuję za nasz czas, nasze życie, naszych przyjaciół, nasze poczucie humoru, za codzienność i chwile wyjątkowe. To dzięki takim zapiskom i wspomnieniom trwa i przetrwa.
Krystyna Janda
Lekkość pióra, lekkość szabli, lekkość serca. Ludzie, o których tak pięknie opowiadają Krysia i Daniel Olbrychscy, są także dla mnie „darami losu”. Ale przede wszystkim są darami dla polskiej kultury, której przez lata nadawali i nadają treść i formę. Ta książka to świeckie sanktuarium miłości i wiary. Miłości do ludzi, zwierząt, miejsc i tradycji. Wiary w dobro, kulturę i przyzwoitość. A jak zaczniesz ją czytać, nie oderwą cię od niej nawet Danielowym konikiem.
Jacek Cygan
W tej książce wszystko jest ciekawe, bo i autorzy są postaciami wielce fascynującymi. Daniel, mój szkolny kolega, rozmawiał, romansował, pił wódkę z wszystkimi, z którymi warto było to robić. Wybitny aktor – był idolem mojego pokolenia. Polska spsiała i, pogubiona, potrzebowała swojego Kmicica, który pokaże, jak można otrząsnąć się z konformizmu i przejść na jasną stronę mocy. Daniel do tego świetnie się nadawał i o tym między innymi jest ta książka.
Adam Michnik
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Biografie |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-838-0398-2 |
| Rozmiar pliku: | 9,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dary, dary losu – póki ci smakuje świat, przy tobie są
Dary, dary losu – bliski człowiek, który sens nadaje dniom.
WŁAŚCIWIE POWINNAM ZACYTOWAĆ cały tekst piosenki naszego przyjaciela Jacka Cygana, bo w nim poeta wyjaśnia i powód, i sens naszych zwierzeń zawartych na stronach tej książki. Więcej tłumaczyć nie trzeba. Więcej wytłumaczyć się nie da. Nie chciałabym zapeszyć, ale zdaje się, że jesteśmy parą szczęśliwych ludzi, którzy mimo przeżywanych od czasu do czasu niepowodzeń każdego dnia mają jakieś ważne powody do radości. Tołstoj powiedział kiedyś: „Największe szczęście w życiu to żyć”. To nam się jak dotąd udaje. O wiele więcej też. Mieszkamy w najpiękniejszym miejscu świata, jakim jest podwarszawskie miasteczko Podkowa Leśna. Kochamy nasz dom i wszystkich jego lokatorów: naszą przyszywaną ukraińską córeczkę Larysę, która od ponad dwudziestu lat pomaga nam ogarnąć domowy porządek, czy raczej bałagan, kota Orfeusza, suczkę Pipi, a przede wszystkim siebie nawzajem. Oboje jesteśmy bardzo aktywni zawodowo i mimo wielu przeżytych lat ciągle nie brak nam ani pasji, ani chęci.
„Spróbuj trochę z siebie dać...” – to znów Cygan.
Próbujemy. Chcemy się z Państwem podzielić naszymi skarbami, opowieściami o spotkaniach, przyjaźniach, przygodach z niezwykłymi ludźmi, których los postawił na naszej drodze i którzy sprawili, że bieg przez życie stał się fascynujący, a setki przystanków na trasie obdarowywały nas wiedzą, czułością i serdecznością fantastycznych przyjaciół. Mieliśmy i mamy szczęście. Do ludzi i do losu. Do siebie. Po prostu: dary losu.
OD CZEGOŚ TRZEBA ZACZĄĆ
NAZYWAM SIĘ DANIEL OLBRYCHSKI, jestem aktorem, 27 lutego 2025 roku skończyłem osiemdziesiąt lat. Nie mam dziś ani zdjęć, ani próby w teatrze, a wieczorem żadnego przedstawienia. A gram ich sześć, w różnych teatrach i miejscach w Polsce. W ostatnim, w reżyserii Agaty Dudy-Gracz, zatytułowanym Przebłyski, a przygotowanym z okazji mojego jubileuszu, partnerowała mi wspaniała Jadzia Jankowska-Cieślak, którą pożegnaliśmy w kwietniu na cmentarzu w Józefowie. Do obsady jako moja nowa partnerka dołączyła Anna Romantowska. Czy to normalne, żeby tyle pracować w moim wieku? Myślę, że tak. Te obowiązki zmuszają do dyscypliny umysłowej i fizycznej.
Wróciłem właśnie ze stajni. Godzina w siodle. Czuję się lepiej niż przed siodłaniem mojego konia rasy quarter horse. On ma piętnaście lat i po jeździe jest mi wdzięczny, że tak jak siebie znowu zmusiłem go do wysiłku. Starzejemy się razem i chyba to starzenie spowalniamy przez nasze kłusy i galopy.
Osiemdziesiąt lat. Wielcy: Mickiewicz, Słowacki, Norwid, Wyspiański, Żeromski, Sienkiewicz kształtowali przez lata moją wyobraźnię i wrażliwość, na ich tekstach rosłem dzięki rolom, które dawali mi różni wielcy reżyserzy. Pozwalali mi cudowną pracą zarabiać na życie. Wspomniani poeci, pisarze żyli sporo krócej ode mnie, a tyle po sobie pozostawili. Co pozostaje po aktorze? Bo ja wiem... Teraz już powtórki filmowe, telewizyjne... Ta moja pisanina nie jest przecież literaturą. Nie mam ani tych ambicji, ani talentów i sam nie wiem, jak ją nazwać. To nie są nawet dzienniki. Te trzeba pisać regularnie, mieć czas i potrzebę...
Przed kilkoma dekadami zwrócono się do mnie, bym napisał wspomnienia o niezwykłym człowieku, artyście rosyjskim Włodzimierzu Wysockim. Był przez kilkanaście lat moim przyjacielem. Potem napisałem dwie książki autobiograficzne: Anioły wokół głowy i Parę lat z głowy. Nawet nieźle się sprzedawały. Od tamtej pory minęło prawie trzydzieści lat, w tym czasie zdarzyło się w naszym i w moim życiu tyle, że aż strach brać długopis do ręki czy włączać dyktafon, bo jak tu wybrać, co jest mniej lub bardziej ważne? W trakcie licznych spotkań z widzami, o które ku memu zdumieniu wciąż jestem proszony, przekonuję się, że ludzie w różnym wieku są ciekawi tego, co przeżyłem, co myślę na rozmaite tematy, z polityką włącznie. Przydarzyły mi się i przydarzają rzeczy rzeczywiście niebywałe, nie tylko związane z moim tak barwnym zawodem. Tyle razy słyszałem: „Pan musi to opisać!”. Słowo się rzekło, umowa z wydawnictwem podpisana, nie mogę się wykręcać. Terminy są precyzyjne jak data premiery w teatrze.
Na szczęście jest Krystyna. To już trzydzieści lat wspólnego życia. W ubiegłym roku 23 października obchodziliśmy dwudziestą pierwszą rocznicę ślubu. To będą w sposób oczywisty wspólne wspomnienia snute podczas rozmów na wiele tematów. Zdarza nam się mieć różne zdania, ale zgadzamy się w jednym: mieliśmy szczęście poznać niezwykłych ludzi z całego świata i zaprzyjaźnić się z nimi. Te przyjaźnie to największe bogactwo, jakie człowiek może zdobyć. Od lat, z każdym rokiem, coraz bardziej trafne wydaje mi się genialne w swej prostocie stwierdzenie Lwa Tołstoja, że samoje bolszoje sczastje w żyzni eto życ’ – największym szczęściem w życiu jest żyć. Kryśka zgadza się ze mną, a że pamięta wiele zdarzeń i ludzi lepiej ode mnie, te nasze opowieści zabrzmią w dwugłosie.
SWATKA
BYŁ ROK 1988. Któregoś dnia zadzwoniła do mnie Agnieszka Osiecka, z którą się zaprzyjaźniłam kilka lat wcześniej. Agnieszka bywała członkiem jury Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Udostępniałam czasem jurorom na obrady swój gabinet we Wrocławskim Teatrze Współczesnym, w którym pracowałam jako szefowa organizacji pracy artystycznej.
– Natychmiast przyjeżdżaj do hotelu Wrocław – powiedziała Agusia tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Próbowałam protestować, bo nie było jeszcze południa:
– Jestem zajęta. Umówmy się po południu.
Była jednak nieprzejednana, więc zamówiłam taksówkę i pojechałam.
Czekała na mnie w hotelowej kawiarni. Przy stoliku siedzieli jeszcze Kasia Ważyk, malarka, bliska koleżanka Agnieszki i moja, oraz Daniel. Przywitałam się, a Agnieszka wzięła nasze dłonie, moją i Daniela, złączyła je ze sobą i powiedziała:
– Danielu, to jest moja wrocławska przyjaciółka Krysia. Krysiu, przyjrzyj mu się uważnie, bo on jeszcze nie spotkał kobiety, która by na niego zasługiwała.
To było nasze pierwsze spotkanie. Spędziliśmy w tym hotelu wiele godzin, zjedliśmy obiad, potem kolację, siedzieliśmy chyba do trzeciej w nocy. Ale to, co powiedziała Agnieszka, bardzo mnie zastanowiło. Jak to nie spotkał kobiety, która by na niego zasługiwała? Przecież przed laty Daniel był w paroletnim związku z Marylą Rodowicz, która była najbliższą przyjaciółką Agnieszki. Poza tym wiedziałam, że Agnieszka jest również w bardzo dobrych relacjach z Zuzią Łapicką, jego drugą żoną, że one razem z Krysią Jandą i Magdą Umer lamenty babskie sobie urządzają, gdy chcą ponarzekać na mężczyzn. Co właściwie chciała mi powiedzieć?
Teraz mówię czasami, że Agnieszka nas wyswatała. Czy miała intuicję? Raczej niebywały dar rzucania w przestrzeń takich sformułowań, nad którymi trzeba się było zastanowić. Sama ich nie komentowała. Jak coś powiedziała, to już powiedziała...
PRZYJAŹNIE NA CAŁE ŻYCIE
TAK TO JEST W POLSCE i wszędzie indziej w teatrze i w kinie, że filmy i sztuki łączą ludzi i dzielą. Kiedy spędza się parę miesięcy razem na planie filmowym, między ludźmi powstaje więź tak silna, że trudno sobie wyobrazić życie bez osób, które spotyka się w tym czasie na co dzień, do których dzwoni się po kilka razy dziennie. A potem kończą się próby albo zdjęcia i następuje „rozwód”. Znowu można się nie widzieć rok, dwa czy trzy, chociaż zachowuje się w pamięci sympatię i ciepłe uczucia. Pod tym względem aktorstwo to świetny zawód.
Czasem jest i tak, że ludzi zbliża stosunek do świata, pewien poziom w zawodzie, miara talentu i porozumienia, brak konkurencji. Nadawanie na podobnych falach powoduje, że chociaż nie pracują razem, mogą za sobą tęsknić. Taki właśnie stosunek mamy do Jurka Radziwiłowicza i jego żony Ewy, którzy przenieśli się z Krakowa pod Warszawę i są naszymi sąsiadami, mieszkają sześć kilometrów od Podkowy Leśnej. Jak mówi Daniel, w odległości rowerowej, więc zdarza nam się do nich jeździć rowerami. Panowie nigdy długo razem nie pracowali, natomiast zawsze podobnie myśleli i oceniali rzeczywistość. Jurek jest fascynującym aktorem, ale też fantastycznym człowiekiem. Kimś z gruntu uczciwym i rzetelnym w zawodzie, nie ulega modom ani nie ma skłonności do rozważań, co bardziej się opłaca: odezwać się czy milczeć. Nie, on mówi to, co myśli.
Jako studentka kulturoznawstwa pisałam pracę magisterską na temat spektaklu Andrzeja Wajdy Nastasja Filipowna według Idioty Dostojewskiego, wystawianego w Starym Teatrze w Krakowie, w którym grali właśnie Jurek Radziwiłowicz i Janek Nowicki. Gdy zobaczyłam Jurka pierwszy raz na scenie, zdziwiłam się, że jest aktorem. Wcześniej widziałam go w Człowieku z marmuru i byłam przekonana, że geniusz Wajda znalazł genialnego naturszczyka, który zagrał rolę Mateusza Birkuta. Że to on był Birkutem. Kilka scen z tego filmu do dziś wywołuje u mnie wielkie wzruszenie. Niewielu jest na świecie takich aktorów. I Radziwiłowicz do nich należy. Obserwowanie, jak fantastycznie zagrał Myszkina, to oddzielna historia.
Jego żona Ewa jest kobietą „kompletną”, wszechstronną i zwariowaną, i artystką, i pisarką, i autorką seriali telewizyjnych... Wszystko potrafi, a równocześnie jest wspaniałą kumpelą, z którą lubię spędzać czas. Ucieszyłam się, kiedy się przeprowadzili, bo dotąd widywałyśmy się z Ewą w Krakowie, niezbyt często. Zaczęliśmy się odwiedzać, były wspólne Boże Narodzenia i imieniny. Czasem się długo nie widzimy, bo mamy inne zajęcia, ale gdy się spotykamy, czujemy się tak, jakbyśmy się rozstali wczoraj. To ludzie, za którymi czasem tęsknię, wtedy rozmawiamy przez telefon. A nie jestem typem „telefonistki”. Telefon traktuję jak przedmiot służący do przekazywania krótkich informacji. U mnie nigdy nie jest długo zajęte, zdecydowanie wolę rozmawiać na żywo. Ewa jest chyba jedyną osobą, z którą mogę pogadać także na odległość. Zaczyna się od jakiegoś pretekstu, a potem rozmowa trwa, trwa i trwa...
SKORO MÓWIMY O PRZYJACIOŁACH, muszę wspomnieć o Adamie Michniku, z którym przyjaźnię się od wielu lat, jeszcze od czasów liceum.
Kiedy o nich opowiadam, Adam się śmieje i mówi, że to nie było tak. On chodził do kilku szkół – gdy usuwali go z jednej, przenosił się do następnej. Przez rok był również uczniem liceum Batorego, które i ja ukończyłem. On nie, bo go chyba w dziewiątej czy dziesiątej klasie znowu wyrzucili. W każdym razie poznaliśmy się w szkolnej ubikacji. Jego nauczyciele wypraszali z sali za poglądy, bo upierał się na przykład, że w roku 1920 była wojna polsko-bolszewicka, o której nas w latach sześćdziesiątych nie uczono, a mnie za podszczypywanie panienek. I tak się spotkaliśmy w toalecie, bo on już wtedy palił papierosy, a ja nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Tam się poznawaliśmy. A od marca 1968 roku bywało, że on już siedział, już był aresztowany jako prawa ręka Kuronia.
Pamiętam, że po jednej z odsiadek Adama zobaczyłem go wśród statystów w Krajobrazie po bitwie, który kręciliśmy na Wybrzeżu. Zamieniliśmy wówczas parę słów. Adaś nie miał z czego żyć i zatrudnił go Andrzej Titkow, trochę skromniejszy od Adama działacz opozycji, który był trzecim asystentem Andrzeja Wajdy. Basia Pec-Ślesicka, kierowniczka produkcji, była przerażona, że przerwą nam zdjęcia, bo zaangażowaliśmy opozycjonistę do statystowania. Nie przerwali, a Adaś trochę sobie zarobił.
KIEDYŚ ZAPROSILIŚMY GO z jego partnerką Magdą na obiad. Nie jestem poetą, ale wydaje mi się, że tylu wierszy już się naczytałem i narecytowałem, że dosyć łatwo jest mi udać poetę, wzorując się na rytmach i frazach najlepszych polskich twórców. Młodziutki Jan Lechoń w wieku dwudziestu lat napisał fantastyczny wiersz o Maurycym Mochnackim, do którego chętnie wracam. To jest trzynastozgłoskowiec, tak jak Pan Tadeusz, i takim trzynastozgłoskowcem napisałem wtedy inwokację do Adama Michnika, którą mu odczytałem i wręczyłem rękopis, a on mi powiedział żartobliwie, że go sobie w ramki oprawi i powiesi.
Adaś Michnik i my oboje tuż przed laudacją prezydenta Kwaśniewskiego – dobra kompania. Darłowo, czerwiec 2024.
Przed wyborami w 2023 roku odbyliśmy razem kilka spotkań z wyborcami. On miał ich wszystkich kilkadziesiąt. Obecna opozycja nazywa to koalicją 13 grudnia, żeby skojarzenia były jak najgorsze, ale tak naprawdę to jest koalicja 15 października i trudno podważać zasadność oraz demokratyczność wyborów, które się tego dnia odbyły. Byłem pod wrażeniem przenikliwości Adama i jego sugestywności jako oratora, człowieka przekonującego do swoich racji.
W 2024 roku z ogromnym wzruszeniem prowadziłem w Darłowie uroczystość wręczenia Międzynarodowej Nagrody Króla Eryka Pomorskiego. Jej laureatami zostali Aleksander Kwaśniewski i Romano Prodi. Wygłaszałem laudację na cześć naszego byłego prezydenta, a o Prodim mówił Krzyś Zanussi. Akurat w pierwszym rzędzie siedział sam Kwaśniewski, a obok niego Michnik. Zacząłem gorzkim bardzo tekstem Norwida o skłóceniu polskich elit i całego społeczeństwa, bo my, Polacy, mamy niebywałą skłonność do opluwania tych, którzy w jakiejś dziedzinie górują nad innymi. Mówiąc, patrzyłem na siedzących razem w pierwszym rzędzie Michnika i Kwaśniewskiego i na koniec powiedziałem, że obecność najlepszego we współczesnej, wolnej Polsce prezydenta i najwybitniejszego – obok nieżyjącego Jacka Kuronia – lidera opozycji antykomunistycznej to żywy dowód na to, że Norwid nie zawsze miał rację, i że to szalenie krzepiące, że oni tak się rozumieją.
Zdaje się, że w czasie tej laudacji użyłem cytatu z Bismarcka. Wielki polityk, jeden z najbardziej znaczących w historii Europy, powiedział, że Polaków nie trzeba ani podbijać, ani okupować czy rozbierać, że wystarczy dać im wolność, a tak się pożrą, że niechętni im sąsiedzi nie będą mieć nic do roboty. I to jest zaprzeczenie: dwóch wybitnych Polaków z innych obozów działających wspólnie dla dobra Polski.
„Mochnacki jak trup blady siadł przy klawikordzie
I z wolna jął próbować akord po akordzie”.
Tak trzynastozgłoskowcem, mój Drogi Kolego,
Przed laty młody Lechoń sławił Mochnackiego.
I chociaż Maurycy nawet do połowy
Twoich zasług nie sięgnął, nikomu do głowy
Nie przyszło w nią się kopnąć! Zostawić potomnym
Poemat o Adamie Wspaniałym, Niezłomnym.
Ale poetów zbrakło, wybacz więc, Kolego,
Nieśmiało ich zastąpił kumpel z Batorego.
To w miejsce Inwokacji. Kiedyś zaś rozwinę
Tę pieśń mą nad pieśniami, bo teraz godzinę
Zaledwie miałem. Goście za stołem zasiedli
Zamiast wypocin słuchać, będą pili, jedli.
Lecz może Muza głupia znowu mnie dopadnie
I pięknie to wyśpiewam, co mam w sercu na dnie.
Podkowa Leśna, 6 lutego 2021.
JUŻ MI NIOSĄ SUKNIĘ Z WELONEM...
KIEDY BRALIŚMY ŚLUB CYWILNY, bo kościelny może ciągle jest jeszcze przed nami, nie mieliśmy wątpliwości, kogo chcielibyśmy poprosić na świadków: naszą wspólną przyjaciółkę, a zarazem moją kiedyś bratową Elę Hudon-Pieniak i Andrzeja Celińskiego.
Ela była przed laty żoną mojego nieżyjącego już przyrodniego brata Wieśka Hudona, syna mamy z pierwszego małżeństwa. Pobrali się bardzo młodo, ona miała wtedy dziewiętnaście lat. Była śliczną dziewczyną, z wykształcenia polonistką, a pracowała jako dziennikarka. Pod koniec lat sześćdziesiątych prowadziła program Telewizyjny Ekran Młodych. Byłam jedynaczką, więc pokochałam ją jak starszą siostrę. Kiedyś przyjechała do teściów, to znaczy do moich rodziców do Zielonej Góry, we wrześniu i opowiadała, że spędzała wakacje w Białym Borze, gdzie poznała całą ekipę Pana Wołodyjowskiego, bo akurat tam kręcone były zdjęcia, że zaprzyjaźniła się z Danielem, z Tadzikiem Łomnickim i Magdą Zawadzką, że uczyła się jeździć konno. Bardzo jej zazdrościłam, ponieważ był to czas, kiedy bez przerwy oglądałam Daniela w filmie Małżeństwo z rozsądku. Słuchałam jej i myślałam: to ona zaprzyjaźniła się z tym Danielem, a ja nie mogłam tam być? Rozpacz! Miałam pewnie nie więcej niż dwanaście lat.
Śliczna Ela Hudon-Pieniak podczas zdjęć do Pana Wołodyjowskiego, 1968.
Gdy byliśmy już z Danielem parą, okazało się, że on świetnie Elę pamięta. Opowiadał, jak razem z Tadeuszem Łomnickim i Markiem Perepeczką próbowali ją uwodzić. Bezskutecznie, bo była bardzo zakochana w moim bracie, który wtedy wyjechał na stypendium do Francji. I jak się potem okazało, nigdy stamtąd nie wrócił.
Z Andrzejem Celińskim i jego rodziną łączy nas właściwie wszystko. Wspomnienia wspólnych wakacji, wizyty w Drohiczynie, wielkanocne śniadanka, kolacje wigilijne. Od wielu, wielu lat on, jego żona i jej rodzice, którzy przyjeżdżają do nich właściwie raz w roku, w Wigilię świąt Bożego Narodzenia, spędzają ten wieczór u nas, przy naszym dużym stole.
Andrzej jest jednym z założycieli KOR-u, człowiekiem zbyt uczciwym, by zrobić wielką karierę w polityce. Podchodzącym do wielu kwestii bardzo emocjonalnie i mającym jednoznaczne poglądy, dlatego trudno z nim negocjować, jeśli jest o czymś przekonany. Często ma rację.
Z kolei Ela jako dziennikarka ma za sobą różne doświadczenia. Nie mogła pracować w zawodzie w okresie stanu wojennego, bo była dziennikarką „ITD” i „Na Przełaj” i nie została pozytywnie zweryfikowana. Przez kilka lat była naczelną pisma „Powściągliwość i Praca”, wydawanego przez ojców michalitów i dostępnego tylko w kościołach. Publikowali tam bardzo interesujący ludzie, także Adam Michnik. Nie było zbyt obszerne, ale wszyscy starali się dostać numer, bo zawierało teksty, które chcieliśmy czytać, zgodne z tym, co myśleliśmy, i oceniające rzeczywistość tak, jak my ją ocenialiśmy.
Wigilia w naszym domu w Podkowie Leśnej – za stołem Celińscy i Sztarkowie w komplecie oraz nasz kot Maxim.
Ela i Andrzej towarzyszyli nam w Nałęczowie w urzędzie stanu cywilnego i wciąż są z nami.
W czasie, kiedy myśleliśmy o tym, żeby się pobrać, odbyło się kilka słynnych ślubów naszych znajomych, o których usłyszała cała Polska. Założyłam się z Czarkiem Pazurą o szampana, że jeśli my będziemy brali ślub – powiedziałam to w trybie przypuszczającym – to nikt się o tym nie dowie. A on na to:
– Zaręczam ci, że przegrasz, paparazzi na pewno się dowiedzą.
Wykombinowaliśmy więc, jak to zrobić, żeby rzeczywiście nikt nic nie widział i nie słyszał. W środku tygodnia, w czwartek, pojechaliśmy do Nałęczowa. Nasi świadkowie dojechali także, każde oddzielnie. W ten sposób Czarek przegrał ze mną zakład. Ale do tej pory nie dał mi butelki szampana.
Wydaje mi się, że ślub kościelny jeszcze nas czeka, nie tylko dlatego, że nalega na to Maja Komorowska, chociaż w ostatnim czasie z Kościołem nam nie po drodze. Wiadomo, co sądzimy o naszej rzeczywistości i ciągłym romansie Kościoła z władzą. Nie ma to nic wspólnego z naszym stosunkiem do religii, pojęcia Boga czy potrzeby wiary.
Kiedy umarła kościelna żona Daniela, Zuzia Łapicka, o ósmej rano zadzwonił telefon. Właściwie nikt nigdy tak wcześnie do nas nie dzwoni. Nie chcąc budzić Daniela, wyszłam z sypialni z komórką w ręce, bo zobaczyłam, że to Maja Komorowska. Pomyślałam, że znów coś się stało, bo już wiedzieliśmy, że Zuzia nie żyje. Maja oznajmiła:
– Dzwonię, żeby wam złożyć kondolencje. – Wiedziała, że byliśmy z Zuzią w serdecznych relacjach. – Ale równocześnie chciałam powiedzieć, że musisz mieć świadomość, Krysiu, że teraz możecie już wziąć ślub kościelny.
Dla Mai to bardzo ważne, bo jest osobą głęboko wierzącą i praktykującą. Poza tym była świadkiem na ślubie kościelnym Daniela i Zuzi. Drugim świadkiem był jego starszy brat Krzyś Olbrychski, również głęboko wierzący, wybitny fizyk, kolega Krzysia Zanussiego ze studiów. Słysząc jej słowa, lekko się żachnęłam, bo jeszcze nie otrząsnęliśmy się po wiadomości o odejściu Zuzi, minęło zaledwie parę godzin, a liczyliśmy na to, że to się troszkę inaczej potoczy. A Maja dodała jeszcze:
– Polecam się jako świadek.
Obudziłam Daniela i mówię:
– Oszalała ta Maja.
A on mi tłumaczy:
– Nie, to wzruszające. Dla niej jest bardzo ważne, żebyśmy nie żyli w grzechu, w jej pojęciu.
Zaczęliśmy się nad tym zastanawiać, gdzie – w razie czego – jest paru fajnych księży, których szanujemy, lubimy, którzy myślą podobnie jak my. Jest Wojtek Drozdowicz, proboszcz w kościele Kamedułów na Bielanach. Jest Andrzej Luter, który był kapelanem prezydenta Komorowskiego. Nie ma już, niestety, naszego przyjaciela Konrada Herrmanna, który nie żyje od paru lat. Gdyby żył, w ogóle nie miałabym wątpliwości, kto powinien prowadzić tę ceremonię. I wiem, że wtedy odbyłaby się w Zielonej Górze, u niego w kościele.
W WIGILIĘ, trzy dni po śmierci Zuzi, było u nas sporo gości. Już po wieczerzy odeszliśmy wszyscy od stołu, na którym na białym obrusie stał piękny, duży kielich napełniony do połowy czerwonym winem. W pewnej chwili powiedziałem:
– No to już nie ma Zuzi.
W tym momencie rozległ się dźwięk, jakby ktoś nożem uderzył w szkło. Kieliszek się przewrócił i wino się wylało. Zmartwieliśmy wszyscy, bo nikogo nie było przy stole...
WIĘZIENNA MISJA Z MAJĄ
ANDRZEJ SZCZEPKOWSKI, świetny aktor i wspaniały kalamburzysta, o Mai Komorowskiej powiedział: „Wszyscy pani Maju, pani Maju, a ja nie panimaju!”.
A ja? Ja panimaju niezwykłość tej mojej ciut-ciut starszej, cudownej przyjaciółki, choć, jak to bywa z genialnymi aktorkami i aktorami, nie podejmuję się zrozumieć, zdefiniować, zanalizować magii jej talentu. U wielkich on się zawsze wymyka, a Maja wielką aktorką, i to nie tylko wymiaru polskiego, była i jest.
Zaczynała swoją drogę aktorską w Teatrze Laboratorium Jerzego Grotowskiego, ale jak to bywa z prawdziwymi osobowościami, nawet Grotowski Mai nie zaszkodził. Potem był Teatr Współczesny we Wrocławiu i to tam odkrył Maję dla filmu Krzysztof Zanussi, a ja ją zobaczyłem w jego krótkim filmie Góry o zmierzchu z 1970 roku. Już wtedy mnie zainteresowała, a potem olśniła całą Polskę i nie tylko w Życiu rodzinnym, Za ścianą, Weselu, Pannach z Wilka czy wspaniałym Cwale Krzysztofa Zanussiego. Wszyscy to wiemy, wszyscy to pamiętamy. Ale ja mam swoje przeżycia z Mają i bardzo niewiele osób o nich wie, a uważam, że opowiedzieć o nich warto.
Stan wojenny na przekór wszystkim ograniczeniom i utrudnieniom spowodował fantastyczną konsolidację naszego środowiska. W trudnych czasach jesteśmy dużo skuteczniejsi i aktywniejsi niż w normalnej rzeczywistości. Po zlokalizowaniu, dzięki biskupowi Dąbrowskiemu, miejsca internowanych kolegów zaczęliśmy szykować im paczki na święta. Najpierw usunięto naszą grupę z siedziby Związku Literatów Polskich przy Krakowskim Przedmieściu, więc przenieśliśmy się do kościoła Świętego Marcina na Piwną. Tak, tak! Z rozrzewnieniem wspominam te czasy, kiedy Kościół był z nami, stał po właściwej stronie, wspierał wszystkie działania opozycji, dawał nam schronienie i pomagał z całych sił! Nie zważaliśmy na konsekwencje. Każdy najdrobniejszy gest, każdy przejaw oporu przeciwko stanowi wojennemu budził aplauz ogromnej większości naszego środowiska. W kościele na Piwnej spotykałem wielu kolegów, wśród nich Jacka Fedorowicza, Maćka Karpińskiego i właśnie Maję. To dzięki interwencji Kościoła generał Kiszczak dał nam zgodę na obdarowanie internowanych koleżanek i kolegów świątecznymi paczkami. Pozwolono na tę wizytę w samą Wigilię Bożego Narodzenia. Komitet paczkowy wyznaczył do tej zaszczytnej misji Maję Komorowską i mnie. Dużym, wypakowanym po dach jeepem, za którego kierownicą siedział sam hrabia Czartoryski, pojechaliśmy najpierw na drugą stronę Wisły, do internowanych kobiet na Grochów, a potem do mężczyzn zamkniętych w więzieniu na Białołęce.
Na Grochowie poszło dość gładko. Szybko zostawiliśmy część paczek osadzonym tam naszym dzielnym koleżankom, wśród których była również Halina Mikołajska, żona Mariana Brandysa.
Potem było ponure więzienie na Białołęce. W grudniu zmrok zapada dość wcześnie, więc kiedy tam dotarliśmy, zaczynało się ściemniać. Nasze rodziny czekały pełne niepokoju za wigilijnymi stołami, ale nie było żadnego sposobu, żeby dać znać, o której mogą się nas spodziewać. Telefony przecież nie działały. Szefostwo więzienia z pełną premedytacją opóźniło początek naszej wizyty prawie do godziny dwudziestej, kiedy to skończyły się już wizyty rodzin wszystkich regularnych więźniów, kryminalistów, złodziei i innych. Wśród internowanych było wiele znanych osób, właściwie duża część późniejszego rządu: Bronisław Komorowski, Tadeusz Mazowiecki, ale też Janek Dworak czy Andrzej Celiński. W końcu brama otworzyła się i dla nas. Maja została przy paczkach, pilnując ich sortowania, a mnie zaprosił naczelnik tego przybytku. W gabinecie choinka, na stole koniaczek, opłatek – a jakże! Naczelnik, już na lekkim rauszu, powiada:
– Panie Danielu, ja też sporo ćwiczę. Może byśmy się tak spróbowali na rękę?
– Owszem, chętnie, ale ja zawsze walczę o jakiś fant – ja na to.
– A teraz o jaki? – pyta.
– Jak wygram, to Adaś Michnik dziś wieczorem idzie do domu na wigilię.
– Co pan chce, żebym pracę stracił?
– O, nie wierzy pan w zwycięstwo! Już pan przegrał – wołam.
Wróciliśmy z Mają do bardzo już zdenerwowanych rodzin około północy. A te kombatanckie wspomnienia jeszcze bardziej nas zbliżyły.
MAJA jest osobą szczególną. Jej stosunek do świata i do ludzi zachwyca. Jest obecna wszędzie tam, gdzie być powinna. Bez względu na samopoczucie, zmęczenie, liczbę obowiązków.
Jesteśmy już w wieku, kiedy wielu z nas odchodzi, więc często bywa tak, że spotykamy się po prostu na pogrzebach. Niedawno zapytałem żonę, czy pamięta, kiedy ostatnio widzieliśmy Maję. Kryśka pomyślała chwilę i odpowiedziała pytaniem:
– A kto ze znajomych ostatnio umarł?
No bo wiadomo – był pogrzeb, to tam z pewnością była Maja i tam się spotkaliśmy.
Z Mają Komorowską łączą nas wspomnienia ślubne i kombatanckie.
MOJA ZIELONA GÓRA
TO MIASTO jest dla mnie bardzo ważne. Ważniejsze od innych. Wszystkie wspomnienia, które się z nim wiążą, są szczególne. Szczególnie czułe, szczególnie bliskie. Tam się urodziłam. Tam przeżyłam swoje pierwsze dziewiętnaście lat.
Śliczny domek na przedmieściu, przy ulicy Sulechowskiej, jazda na sankach ze skarpy z ulicy Urszuli, aż do Źródlanej, plaża nad Wagmostawem, na której opalały się moja mama i jej przyjaciółki. Pierwszy dzień w szkole przy ulicy Wyspiańskiego i surowa pierwsza wychowawczyni, pani Emilia Pochanke. Kiedy czasem spotykam w Warszawie jej wnuczkę Justynę, fantastyczną dziennikarkę, rozmawiam z nią jak z kimś bliskim.
Potem, od piątej klasy, szkoła numer trzynaście przy ulicy Chopina. Tam wszystko się zaczęło. Pierwsze babskie przyjaźnie, z których kilka przetrwało do dziś, Zbyszek Czarnuch i Makusyny, a z nim obozy w Siedlisku, które kształtowały w dziecku, jakim byłam – nie bójmy się wielkich słów – obywatelskość, osobowość, odwagę i poczucie wartości. Moje skupienie na wszystkim, co się dzieje w Polsce, zainteresowanie polityką, kulturą, dociekliwość i ciekawość drugiego człowieka, poczucie, że wiele ode mnie zależy i że wiem, skąd jestem i kim jestem – to wszystko Czarnuch. Pamiętam siedliskowe zabawy w państwo, kiedy przydzielaliśmy sobie funkcje prezydenta, premiera, ministrów... Jak fantastycznie poszerzało to horyzonty małej dziewczynce.
Pamiątkowe tablice na skwerku nazwanym teraz placem Makusynów, a położonym przed domem, w którym mieszkał druh Czarnuch, przypominają o bardzo ważnych dla mnie ludziach, o pięknym okresie w życiu, o dobrym czasie dla młodych mieszkających w Zielonej Górze, skupionych pod nazwą tego szczególnego harcerskiego szczepu, który swoje idee czerpał również z cudownej literatury tworzonej przez Kornela Makuszyńskiego.
Szkoda, że nie można przeskoczyć czasu. Dziś Zbigniew Czarnuch, gdyby żył, byłby najwspanialszym ministrem edukacji. Zdążyłam mu podziękować, niestety, już tylko na jego pogrzebie w Witnicy rok temu. Za życia nie przyjmował podziękowań. Chyba ich nie lubił. Nigdy nie cenił specjalnie zachwytów. Zadawał pytania. Dużo pytań. O wszystko, ale głównie o to, co robię. Co robimy my, Makusyny, harcerze, ludzie myślący, ciekawi wszystkich i wszystkiego. Nie da się opowiedzieć, jak bezcenne jest wszystko to, co w nas zaszczepił. To przecież cała filozofia funkcjonowania człowieka myślącego, niegłupiego, szlachetnego, rozważnego i wcale nie idealnego – więc jednak muszę to powiedzieć: „Dziękuję, Zbyszku!”.
Mój domek rodzinny w Zielonej Górze.
Lubiłam chodzić do szkoły. Było kilkoro nauczycieli, których pamiętam bardzo wyraźnie. Fred Bulczyński, piękny facet, w którym podkochiwały się dziewczyny z mojej klasy i z innych chyba też. Poza urodą miał świetne poczucie humoru i lekką szorstkość w obejściu z uczniami. Grał fantastycznie na pianinie, akordeonie i gitarze. Dobrze śpiewał, więc nic dziwnego, że uczył nas śpiewu, ale poza tym geografii i czasem WF-u. No i sam był makusynem od początku istnienia szczepu, co plasowało go w naszych oczach gdzieś wysoko pomiędzy ulubionym belfrem a starszym kolegą, też ulubionym.
Polonistka Celina Wryk, śliczna kobieta, która miała wszystkie cechy nauczycielki doskonałej. Lubiłam ją bardzo; umiała w kilkunastoletnich łobuzach skorych do żartów i wygłupów, mniej do nauki, obudzić zainteresowanie i przyjemność płynącą ze znajomości literatury. Byliśmy klasą młodych ludzi czytających nie tylko lektury. Jeśli ktoś z naszej gromadki właśnie zachwycał się dopiero co przeczytaną książką, Celina poświęcała mu tyle uwagi, że większość z nas sięgała po tę samą pozycję. Umiała pięknie doceniać nasze pasje wykraczające poza program szkolny. Pamiętam ferie zimowe w Warszawie, w czasie których moja ówczesna bratowa Ela zabrała mnie do Teatru Narodowego na spektakl Norwid w reżyserii Adama Hanuszkiewicza. To wtedy odkryłam i chyba zaczęłam rozumieć geniusz tego fantastycznego poety. Natychmiast opowiedziałam o tym na lekcji polskiego i bardzo szybko stałam się szkolną specjalistką od Norwida. Dostrzegłam logikę jego myślenia i jednak prostotę tej poezji. Uwielbiałam na kolejnych lekcjach opowiadać o fragmentach spektaklu, czytać wiersze i razem z klasą analizować ich treść.
Po latach Celina spędzała u nas wakacje w Drohiczynie w towarzystwie Steni Swatowskiej i jej córki Elki nazywanej przez nas Ciotką. Stenia – dobra i ciepła starsza „kumpelka” – zmarła kilka lat temu. To jej zawdzięczam dobrą znajomość rosyjskiego, co dziś w mojej pracy jest wartością nieocenioną. Moje pokolenie z niechęcią podchodziło do obowiązku uczenia się tego języka. Stenia była bardzo wymagająca. Nazywaliśmy ją Iwan Groźny. Stawiała dwóje, po kilka na każdej lekcji, wywoływała do tablicy i kiedy zapytany delikwent dukał coś bez ładu i składu, wrzeszczała: „Kryśka, skaży prawilno!”. Musiałam umieć, a po latach... jak znalazł. Córka Steni – Elka – była moją przyjaciółką, do chwili kiedy kilka lat temu dopadła ją straszna choroba – stwardnienie zanikowe boczne – która ją zabrała. Po maturze, którą Elka zdała w zielonogórskim liceum, zamieszkała w Warszawie. Tu skończyła studia, tu wydawała własną gazetę „Welcome to Warsaw”. Nie wyobrażałam sobie dnia bez telefonu do niej. Elkę też ukształtował Czarnuch, a ja uważałam ją za najlepszą z ludzi. Nikt tak jak ona nie umiał się cieszyć sukcesami przyjaciół. Elka po prostu rżała z radości, kiedy coś mi się udało albo Daniel dostał następną propozycję filmową, a gdy zaproponowano mu rolę w hollywoodzkiej produkcji u boku Angeliny Jolie, telefon Elki był zajęty przez wiele godzin. Obdzwaniała wszystkich znajomych, żeby podzielić się tą wiadomością, jakby to ona sama miała zagrać u boku megagwiazdy.
Kiedy wracam myślami do szkoły, mam w pamięci naszą szóstkę. Sześć zwariowanych dziewczyn, które trzymały się razem i nierzadko dyktowały reszcie klasy sposoby właściwego, naszym zdaniem, postępowania. Do szóstki należały śliczna Basia Altmejd, Baśka Harnaszkiewicz, Dzidka Szpakowska, Hanka Pistun, Danuśka Nieciejowska i należałam oczywiście ja. Bardzo lubiłyśmy po lekcjach wpadać do mieszkania Basi, bo mieszkała bardzo blisko szkoły i było do niej po drodze. W jej pokoju uwielbiałyśmy się bawić w „pięć minut szczerości”. Mówiłyśmy sobie rzeczy miłe i te przykre też. Nie wolno było się obrażać. To były pierwsze poważne dyskusje nastolatek na temat na przykład wojny w Wietnamie albo politycznej nagonki na Żydów w 1968 roku. Rodzice Basi Altmejd byli powstańcami warszawskimi, którzy po wojnie przyjechali na Ziemie Odzyskane, czyli właśnie do Zielonej Góry. Ich wyrzucenie z Polski w 1968 roku było i dla nich, polskich patriotów, i dla nas, przyjaciółek Baśki, po prostu tragedią. Nie umiałyśmy ani tego zrozumieć, ani zaakceptować. To było pierwsze tak dotkliwe i świadome rozczarowanie Polską, ustrojem, decyzją władz, systemem. Zaczęłam rozumieć poglądy mojego taty, który powoli odsłaniał przede mną fragmenty skrywanej przez program szkolny historii.
W szkole nie byłam aniołkiem. Zdarzało mi się leserować i rozrabiać. W ostatniej klasie podstawówki byłam przewodniczącą samorządu szkolnego. Ta funkcja przy odrobinie pomysłowości pozwalała omijać nie tylko mnie, lecz także całej szkole lekcje, które z jakiegoś tylko nam znanego powodu uznawaliśmy za niebezpieczne albo co najmniej niesprawiedliwe, jeszcze zanim się odbyły. Klasówka z fizyki u bardzo nielubianej (nie bez powodu) pani Czerwoniec – Krysia Demska zwołuje apel całej szkoły. Dyżurnym od relacjonowania prasówki był Mundek Fleischer, kolega z równoległej klasy, chyba B. Ja chodziłam do C. Mundek musiał być gotowy każdego dnia. W gazetach zawsze znajdowało się informacje do skomentowania, koniecznie w momencie klasówki, które uznawaliśmy za bardzo ważne. Często przesadzaliśmy, ale uchodziło nam to na sucho. Do czasu. Kiedy kolejny raz przyszło nam do głowy zwołać apel, a Mundek nie mógł w wiadomościach z „Gazety Zielonogórskiej” znaleźć newsa, który by tę decyzję usprawiedliwiał, i ogłosił zebranej szkole, że właśnie wzrosło pogłowie bydła w województwie sieradzkim, kierownik szkoły obniżył nam, grupce organizatorów apeli, sprawowanie i zakazał ich zwoływania bez wcześniejszej z nim konsultacji. Oberwało nam się, ale chodziliśmy w glorii i koledzy traktowali nas z szacunkiem.
Czas w tej szkole to też pierwsza sympatia – Włodek Turkowski. Włodek był przystojnym chłopcem, który w dodatku świetnie grał w tenisa. Dziewczyny mu dokuczały, bo im się podobał, a on nie pozostawał im dłużny. Lubiliśmy się. Kiedyś zaprosił mnie do kina. Oczywiście w czasie lekcji. Kino Nysa o jedenastej przed południem było puste. Usiedliśmy w ostatnim rzędzie. Przed nami na środku sali siedział tylko jeden samotny widz. Obejrzeliśmy film Gringo. Problem rewolucji w Meksyku nie bardzo mnie interesował, ale spacer do kina z najprzystojniejszym kolegą z klasy, do którego wzdychałam, już tak. Film się skończył, zapaliło się światło. Jakież było nasze przerażenie, kiedy się okazało, że pan przed nami to nasz wychowawca Antoni Haliasz. Wpadka na całej linii. Obniżone sprawowanie itd. Jest co wspominać.
Potem było liceum imienia Dembowskiego z kolejną fantastyczną polonistką Romualdą Dembińską, moje pierwsze sukcesy na olimpiadzie polonistycznej, fascynacja Teatrem Ziemi Lubuskiej, przyjaźń z aktorem Waldkiem Kwasieborskim, który co prawda grywał ogony, ale zapraszał na spektakle i bywał prywatnie bardzo zabawny. To już lata siedemdziesiąte. Dużo wagarów, niechęć do matematyki i wreszcie zdana jednak nie najgorzej matura. Cały okres liceum to też czas zauroczenia księdzem Konradem Herrmannem. Był bardzo atrakcyjnym mężczyzną i kiedy zbierał na tacę w czasie mszy w kościele Najświętszego Zbawiciela, panie wyjmowały puderniczki i dyskretnie poprawiały makijaż. Poznałam go przez zwykłą kobiecą ciekawość, bo od czwartej klasy szkoły podstawowej nie chodziłam na lekcje religii, które wówczas odbywały się w salce parafialnej. Wtedy uczył mnie ksiądz Grzybek. Prosty księżulo o dość ciasnych horyzontach. Kiedy opowiadał nam o stworzeniu człowieka, wyrwało mi się jakieś zdanie o Darwinie i teorii ewolucji. Pozwoliłam sobie stwierdzić, że ta teoria mówi o pochodzeniu człowieka od małpy.
– Może ty, Demska, bo ja na pewno od małpy nie pochodzę – powiedział ksiądz Grzybek.
Klasa ryknęła śmiechem, a ja po prostu zabrałam swój tornister i wyszłam z salki. No i tyle mnie na lekcjach religii widziano. Dopiero po czterech latach zachwyt koleżanek nad nowym kapłanem wzbudził moją ciekawość. Kiedy się dowiedziałam, że mimo mojej długiej nieobecności nowy ksiądz znów wyczytuje moje nazwisko, sprawdzając listę, odważyłam się i pełna obaw, że będę musiała się wytłumaczyć z czteroletnich wagarów, jednak zjawiłam się na lekcji. Nowy ksiądz na moje „obecna” powiedział tylko:
– O, jak miło, że wpadłaś. – I przeczytał kolejne nazwisko z listy. Już go lubiłam.
Ten wyjątkowo przystojny i obdarzony czarującym uśmiechem ksiądz Herrmann był też fantastycznym kapłanem, świetnie rozumiejącym rolę Kościoła. Stał się dla mnie kimś bardzo bliskim i tak było przez wiele lat. Pamiętam nasze wyprawy do NRD, kiedy można było przekraczać granicę na tak zwaną wkładkę do dowodu osobistego, a leżące blisko Zielonej Góry miasteczko Cottbus miało fantastyczne sklepy z butami. To tam można było kupić wymarzone salamandry, zjeść obiad w dobrej restauracji, w której nikt Konrada nie znał i nie było plotek, że podróżuje z dwiema młodymi panienkami – a to daje do myślenia. Moja przyjaciółka Danusia i ja byłyśmy zachwycone tymi wyprawami białym garbusem Konrada, butami, jakich w polskich sklepach nie było, i serdeczną przyjaźnią z kapłanem, której zazdrościły nam koleżanki. Po latach ta przyjaźń objęła też mojego męża i do swojej śmierci Konrad był ważny dla nas obojga.
„Moim ukochanym Krysi i Danielowi – na zdrowie” – tak napisał na odwrocie swojego portretu ksiądz Konrad Herrmann.
Gdy dziś rozmawiamy czasem o błędach popełnianych każdego dnia przez Kościół katolicki i o ogromnie ważnej roli, jaką odegrał w naszej najnowszej historii, choćby w czasie stanu wojennego, mamy świadomość nieodżałowanej straty, jaką jest brak takich księży jak Konrad Herrmann. Był w Zielonej Górze kimś bardzo ważnym, liczyli się z nim przedstawiciele władz, a szkodliwe dla Kościoła trendy, na przykład propaganda szerzona przez biura Radia Maryja, nie miały do mojego miasta wstępu. Kiedy jesienią 2017 roku w imieniu rodziny i przyjaciół żegnałam Konrada w kościele Najświętszego Zbawiciela w Zielonej Górze, ledwo mogłam mówić. Mój przyjaciel od tak wielu lat, ktoś tak dla mnie ważny, leżał w otwartej trumnie ubrany w zielony ornat, a ja nie mogłam przezwyciężyć suchości w ustach, gdy stojąc przed ołtarzem, próbowałam opowiedzieć zebranym tłumom, kim był naprawdę, szczególnie dla mnie, uwielbiany przez nich kapłan. Miałam pustkę w głowie. Nie pamiętam, co powiedziałam, ale już w kondukcie żałobnym podeszła do mnie zapłakana zakonnica i dziękując mi za opowieść o przyjaźni, nagle pocałowała mnie w rękę. To był szok, ten niespodziewany czuły gest obcej zakonnicy i jej słowa:
– Tak pięknie pani mówiła o naszym najdroższym proboszczu. Z serca dziękuję i zazdroszczę takiej pięknej przyjaźni.
Ta siostra zakonna dodała mi pewności siebie i dlatego potem, w czasie stypy w restauracji, kiedy jeden z biskupów siedzący naprzeciwko zaczął mnie przepytywać, jak to się stało, że byliśmy z księdzem Konradem takimi bliskimi przyjaciółmi, odpowiedziałam po prostu:
– Nie chce ksiądz biskup wiedzieć.
Po kilku miesiącach wystąpiliśmy z Danielem do władz Zielonej Góry z wnioskiem o upamiętnienie tego niezwykłego człowieka przez nadanie jakiemuś miejscu w mieście jego imienia. Udało się. Jest w Zielonej Górze rondo imienia księdza Konrada Herrmanna. Kiedy odwiedzam groby moich rodziców i dziadków, którzy spoczywają na cmentarzu przy ulicy Wrocławskiej, zawsze po drodze kładę różę na grobie Konrada, a potem jadę parę kilometrów na jego rondo i robię kilka kółek. Jesienią jest tam pięknie.
Nasza duma – rondo przyjaciela.
PRZYPISY
Cytat z piosenki Dary losu, tekst: Jacek Cygan, muzyka i wykonanie: Ryszard Rynkowski. Wszystkie przypisy, jeśli nie zaznaczono inaczej, pochodzą od redakcji.
Film Andrzeja Wajdy z 1970 roku, nakręcony na podstawie opowiadania Tadeusza Borowskiego Bitwa pod Grunwaldem.
Film z 1966 roku w reżyserii Stanisława Barei.
Ten sam, który stwierdził, że na nagrobku znanego krytyka teatralnego, używającego skróconego pseudonimu „JASZCZ”, powinno być wyryte: „Tu leży JASZCZ, przechodniu, NASZCZ” – dopisek D.O.
Szczep harcerski imienia Kornela Makuszyńskiego.