- W empik go
Dasz radę. Ostatnia rozmowa - ebook
Dasz radę. Ostatnia rozmowa - ebook
Ostatnia rozmowa z księdzem Janem Kaczkowskim
Był inspiracją dla milionów ludzi - wierzących i niewierzących. Każdy, kto go słuchał, czuł: on mnie rozumie. Ksiądz Jan nie oferował tanich rad ani łatwych pocieszeń. Swoim życiem mówił: nie odpuszczaj sobie, a dasz radę, wstaniesz.
Do końca żył na pełnej petardzie. Ostatnie tygodnie spędził, odpowiadając na pytania o sprawy najtrudniejsze i najważniejsze. Wraz z Joanną Podsadecką zaprosił do rozmowy swoich Czytelników. Wasze pytania były bardzo osobiste, odważne, szczere aż do bólu. Ksiądz Jan każdego chciał wysłuchać, zrozumieć, każdemu dać coś z siebie. Odpowiadał w swoim stylu, błyskotliwie i z dozą ironii (nie chciał mówić jedynie o tym, co denerwuje go w księżach: Nie wystarczyłoby miejsca w książce).
Ta książka to pożegnanie, ale nie ostatni rozdział. Następny napiszesz Ty.
Jeszcze więcej o ks. Janie na dacierade.pl
Kupując tę książkę, wspierają Państwo działalność Puckiego Hospicjum.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-277-0629-4 |
Rozmiar pliku: | 689 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mieliśmy taki pomysł, by w naszą rozmowę wpleść pytania od internautów, na które gdzie indziej nie uzyskali odpowiedzi. Na portalu Deon.pl ogłosiliśmy akcję: „Wszystko, co chcielibyście wiedzieć od księdza, ale baliście się zapytać”. Janowi odpowiadało, że jej nazwa koresponduje z tytułem filmu Woody’ego Allena („Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o seksie, ale baliście się zapytać”), wyrażając bezgraniczną otwartość.
Ostatnie dwa miesiące życia Jana spędziłam w Sopocie, gdzie przebywał pod opieką troskliwej rodziny. Przez kilka pierwszych tygodni nagrywaliśmy materiał do książki. Na kilka kolejnych zostałam, bo nie potrafiłam wyjechać, widząc, że Przyjaciel z dnia na dzień traci siły. Nie mogłam zrobić wiele. Jedynie znaleźć do rozmowy temat, który Go zainspiruje albo rozbawi, włączyć utwór, którego do tej pory nie znał, przeczytać coś ciekawego, zrobić wędzonego pstrąga ze szpinakiem, fetą i orzechami czy zupę z prawdziwków. Być.
Przeczytałam Janowi setki listów. Na część odpisaliśmy mailowo (gdy problemy były bardzo złożone, a opisane historie naszpikowane szczegółami), na inne odpowiedź znajdzie się w tej książce. Jest sporo takich, z którymi nie wiem, co zrobić, bo zareagował na nie tak: „Serdecznie zapraszam do mnie. Poświęcę Pani / Panu tyle czasu, ile trzeba. Proszę tylko wcześniej zadzwonić, by sprawdzić, czy w danym momencie będę”.
Internauci wielokrotnie nas zaskakiwali: a to zastanawiając się, czy opęta ich szatan, w związku z tym, że słuchali muzyki satanistycznej w języku angielskim, którego – co podkreślali – nie rozumieją, a to proponując, że zrobią swojemu ulubionemu księdzu najlepszego steka, jakiego potrafią.
Jan – w tym trudnym dla siebie czasie, kiedy choroba coraz mocniej dawała o sobie znać, w związku z czym już nie mógł być tak aktywny jak wcześniej – dzięki pytaniom i prośbom wyrażanym w listach nadal mógł czuć się potrzebny, „być dla”. Ta książka jest Jego dowodem miłości do Państwa.
W ostatnim czasie Jego żarty były specyficzne. Na pytanie, czy chce się przekręcić (na łóżku), odpowiadał: „Nie, jeszcze się nie chcę przekręcić. Jeszcze długo nie”. Kiedy tata pomagał Mu wysiąść z samochodu, zauważał: „Gdy prosi: »wyciągnij już nogi« – brzmi to dosyć dwuznacznie”. O ojcu zresztą lubił opowiadać publicznie. Nie dziwi mnie to. Cudowniejszego chyba nie mógł sobie wymarzyć.
Wiosną i latem zeszłego roku pracowaliśmy z Janem nad jego wcześniejszą książką – „Grunt pod nogami”. Nie tylko w Sopocie, ale i w Pucku – w hospicjum, które zbudował z miłości do tych, którzy straszliwie cierpią. Słyszałam młodą kobietę mówiącą: „Tu jest jak w domu. Nie chcę stąd wychodzić!”. Ona już wiedziała, dlaczego akurat ten ośrodek dostaje nagrody dla najlepszego w kraju.
Zrobił dla nas tak wiele, zróbmy teraz coś dla Niego – nie zapomnijmy o Puckim Hospicjum pw. św. Ojca Pio. Jan żył na pełnej petardzie, wciąż o nim myśląc.
Pamiętam momenty, gdy spodziewał się wznowy. Ale też radość, że znów Mu przywiozłam marynowane rydze. I ten lokal na Kaszubach, do którego mnie zabrał na najlepszego tatara z łososia, jakiego w życiu jadłam… Przede wszystkim jednak pamiętam to Jego łapczywe chwytanie dobrych chwil, uważność, poczucie humoru i porażającą wrażliwość na cudzą krzywdę. Gdy tylko mógł, cerował cudze popsute światy.
Pokochały Go miliony Polaków. Każdy pewnie z innego powodu. Miał dar mówienia o trudnych sprawach prostym językiem. Był odważny. Narzucał takie tempo, że trudno Mu było dotrzymać kroku. Wiedział, że ma mało czasu. Na wszystko, co osiągnął, zapracował sam. Miał pod górkę. Nie tylko ze względów zdrowotnych. Hierarchowie Kościoła, który kochał, niczego Mu nie ułatwiali.
Był taki dzień (wtedy już wiedziałam, że choroba Jana postępuje), kiedy wyszłam na plażę, nad którą wisiały czarne chmury, i zaczęłam się z Panem Bogiem targować o Niego. Nagle chmury się rozproszyły, niebo stało się niebieskie, pojawiła się na nim tęcza. Nie wiem, co znaczyła w tamtym momencie i czy znaczyła w ogóle, ale przechowuję ten obraz w pamięci. „Mistyki należy szukać w prozie dnia codziennego. Pan Bóg jest bardzo delikatny, trzeba Go czytać uważnie” – twierdził Jan.
Po Jego śmierci jeden z moich kolegów nazwał Go człowiekiem międzyświatowym. Kto wie, czy to sformułowanie najtrafniej nie opisuje przestrzeni, po której poruszał się Jan.
Nie znam takich słów, które wyraziłyby moją wdzięczność za to, że był. W niewiele rzeczy wierzę tak mocno jak w to, że jest teraz bardzo szczęśliwy. I że już nigdy nie będzie miał pod górkę.
Joanna PodsadeckaWSZYSTKIE NASZE PRZEGAPIENIA
JP
Przed naszym spotkaniem obejrzałam wywiad z Tobą, który dziennikarka rozpoczęła od pytania: „Jak to jest pracować z ludźmi, dla których nie ma nadziei?”. Oburzyłeś się, zapytałeś, czy naprawdę uważa, że dla pacjentów hospicjum nie ma nadziei. Dlaczego takie pytanie jest oburzające?
Ono na wstępie ogranicza ludziom przestrzeń odpowiedzi i nie pozwala szukać głębiej. Dziennikarka powinna być przygotowana do rozmowy, którą prowadzi, ale tym razem nie była. Przyjechała do hospicjum, które przecież z definicji jest miejscem jakiejś nadziei.
JP
Jakiejś nadziei? Viktor E. Frankl, austriacki psychiatra, autor bardzo przez Ciebie cenionej książki „Człowiek w poszukiwaniu sensu”, pytał swoich pacjentów: „Dlaczego nie odbierzesz sobie życia?”. W czym, według Twoich obserwacji, pacjenci widzą sens?
Pacjenci widzą sens w samym życiu. W tym, że ono trwa, że zawsze może przynieść jedną z tych ulotnych chwil, na które warto czekać, jak choćby powrót syna. Zawsze na coś możemy czekać.
JP
Niektórzy jednak na nic już nie czekają, nie spodziewają się od życia niczego dobrego. Ksiądz Józef Tischner pisał o melancholii, która zamyka nas na przyszłość. Pewnie spotykasz ludzi całkiem pozbawionych nadziei: bo zostawił ich ktoś, kogo bardzo kochali, albo usłyszeli straszną diagnozę. Jak z nimi rozmawiasz?
Ich przyszłość należy rozłożyć na czynniki pierwsze. I z tych czynników pierwszych w końcu wyjdzie coś, na co czekają, albo coś, na co warto czekać. Wtedy zwykle odnajduje się sens.
JP
Brak nadziei często ma postać depresji. Dlaczego czasem się mówi, że cierpią na nią ludzie, którzy „nie mają w kim zamieszkać”?
Mówi się tak, ponieważ bliskość z innymi ludźmi jest tym, co nas chroni, a poczucie, że jesteśmy kochani, dodaje nam sił.
Natomiast depresję kliniczną, zdiagnozowaną przez lekarza specjalistę, po prostu trzeba leczyć, w tym farmakologicznie. Jeśli jednak nie ma się diagnozy, trzeba uważnie rozróżniać. Nie wszystkie stany obniżonego nastroju są depresją. Nie wszyscy ludzie, którzy zachorowali, na przykład na raka, mają kliniczną depresję. A jeśli już to się im przydarzyło, nie można bagatelizować problemu. W medycynie paliatywnej, co jest według mnie słusznym kierunkiem, coraz mocniej kładzie się nacisk na leczenie depresji i na rolę leków okołodepresyjnych.
JP
Można trwać w poczuciu beznadziei, nie chorując na depresję. Czy to grzech, mieć do siebie nieustanne pretensje i pielęgnować własne kompleksy?
To może się przybliżać do granicy grzechu, jeśli jest upartym trwaniem w tym stanie. To tak, jakbym się nie leczył na jakąś inną somatyczną chorobę. Trwam w tym stanie, choć mogę – lub prawdopodobnie mogę – z niego wyjść. To jest zaniedbywanie swojego zdrowia psychicznego.
JP
Chrześcijanin powinien wystrzegać się grzechów przeciwko nadziei, którymi są według Katechizmu Kościoła katolickiego: zuchwała nadzieja (człowiek przecenia swoje zdolności, licząc na zbawienie bez Boskiej pomocy, albo też zbytnio ufa miłosierdziu Bożemu, czekając „na otrzymanie przebaczenia bez nawrócenia oraz chwały bez zasługi”), rozpacz (człowiek znieważa nią Boga, nie wierząc w Jego wszechmoc) i dążenie wyłącznie do ziemskich celów.
Z nadzieją jest jak ze wszystkim w życiu – mądre gospodarowanie nią ustawia wiele spraw w odpowiedniej perspektywie. Niektórzy mówią, że jest matką głupich. To nieprawda.
JP
Jeśli dzieci porzucane przez matki, bite przez ojców…
A czemu nie bite przez matki, porzucane przez ojców?
JP
…jeśli dzieci doświadczają takiego losu od najbliższych, później bronią się przed ludźmi, zamiast budować z nimi relacje. Są pozbawione nadziei, czy – jak się mówi – nie mają złudzeń co do świata.
Przede wszystkim tych ludzi trzeba wesprzeć. Często jest tak, jak zauważyłaś, że nigdy wcześniej żadnego wsparcia nie otrzymali. Dlatego się dziwią, jeśli znajdą koło siebie kogoś, kto ich bezinteresownie wzmacnia po to, żeby poczuli się pewniej na tym świecie. Przemocowa rodzina, z której często pochodzą, nie daje żadnej pewności. A pewność siebie trzeba drugiemu pomóc zbudować, by dało się go wyciągnąć z rozpaczy.
JP
Sopot, ze względu na łatwy dostęp do narkotyków, do niedawna był nazywany Jamajką Północy. Czy pracowałeś z ludźmi, którzy zapętlili się w świecie używek?
Tak, narkotyki wciąż stanowią w Polsce powszechny problem. Można je znaleźć w każdej najmniejszej wiosce. Dlaczego młodzi ludzie ich używają? Ponieważ odkleiły się od siebie dwa pokolenia: obecnych nastolatków i dwudziestoparolatków oraz ich czterdziestoparoletnich rodziców. Oni siebie nawzajem kompletnie nie rozumieją. Zamiast siedzieć w domu z rodzicami, młodzi z wiosek chętnie wybierają się nawet do odległej gminnej miejscowości, w której znajduje się dyskoteka o nazwie, dajmy na to, „Kolorowa” (albo o innej równie wyszukanej). W takich miejscach rozgrywają się orgie mające w przekonaniu ich uczestników naśladować zachodni świat, który liżą przez telewizor. Nie ma to jednak nic wspólnego z ich realnym życiem. Po dyskotece wracają do bloków w PGR-ze, wchodzą do Internetu, który dla ich rodziców jest obcym terenem, i znowu uciekają od swoich realiów w zupełnie inny świat, ponieważ mogą być w nim kompletnie innymi ludźmi.
Pojawiają się też narkotyki. Jako ucieczka od tej szarzyzny i niezrozumienia. Ci młodzi ludzie czują się głęboko niezrozumiani. To jest etap, na którym w ich głowach powstają mniej więcej takie monologi kierowane do matki czy ojca: „Co ty możesz o mnie wiedzieć? Nie masz pojęcia, o czym myślę”.
JP
Czy udało Ci się wyciągnąć kogoś z narkomanii?
Czy wyciągnąłem do końca, tego nie wiem. Na pewno kilku próbowałem.
JP
Jak z nimi rozmawiałeś, że Ci zaufali?
Przede wszystkim pokazywałem im hospicjum. I stopniowo wciągałem ich do pracy w nim. Potrzebowali emocji, więc im je dawałem. Z jedną zasadniczą różnicą. W hospicjum wszystko, w czym uczestniczyli, było prawdziwe. Zioło i twarde narkotyki wywołują emocje, ale fałszywe. Prawdziwe emocje ci chłopcy (to głównie byli chłopcy) poznali dopiero w hospicjum, kiedy wyjeżdżali ze mną raz i drugi do pacjenta, a podczas kolejnego spotkania okazywało się, że ten pacjent już nie żyje. To była realna zmiana w ich życiu. Pojawiła się śmierć, prawdziwa i nieodwołalna, śmierć, w którą nie da się kliknąć i, jak w grze komputerowej, uzyskać trzy nowe życia. Części z tych młodych ludzi, jak by nie było – wrażliwych, to coś uświadamiało. Uważam, że takie mocne, prawdziwe emocje w ich fałszywym świecie, wtedy kiedy się – w jakimś sensie – stworzy kryzys, są dla nich ozdrowieńcze.
Jeden chłopak, już teraz dorosły mężczyzna, który był dilerem narkotyków, zapewniał mnie, że nie sprzedaje dzieciom. A ja mu na to, że każda prostytutka znajdzie usprawiedliwienie. Powie, że się nie sprzedaje, tylko podtrzymuje antyczną tradycję. Trochę się ociągał z zerwaniem z takim życiem, ale nie traciłem nadziei. Po przemianie stał się dilerem, ale samochodów. I na pewno zarabia o wiele więcej niż my tutaj siedzący.
Kiedy innego złapano za dilowanie, poszedłem do prokuratora. Wyjaśniłem, że zatrzymano mojego ucznia, że to wartościowy chłopak, do uratowania. Napisałem do niego list do więzienia. Chciałem, żeby coś skrzypnęło w jego sumieniu, żeby zrozumiał błąd. Przysłał odpowiedź, która dawała nadzieję. Postarałem się o widzenie. Ten chłopak przyszedł taki zgnębiony, płaczący… Poprosił: „Niech ksiądz ze mną posiedzi”. Za tę moją wizytę później go w areszcie dręczyli, bili. Zdecydowałem się napisać poręczenie osobiste. Wyszedł. Umówiliśmy się, że będzie się u mnie spowiadał. Dotrzymał słowa. Dziś jest moim bliskim synkiem.
JP
Niektórzy z Twoich byłych uczniów zwracają się do Ciebie „tato”.
A ja myślę o nich jako o synkach. Czasem do nich mówiłem „ogry”. Udawali, że się obrażają, więc się poprawiałem: „Nie ogry, tylko ogiery”. Wiesz, ci biedni kaszubscy chłopcy z ojcami typu mebel, to znaczy takimi, którzy nie wchodzą w relacje ze swoimi dziećmi, tęsknią za tym, by ktoś im okazał trochę ciepła.
JP
Zawsze musi się znaleźć ktoś, kto w człowieka wierzy bardziej niż on w samego siebie.
Tych, którzy nie bardzo lubią samych siebie i wikłają się w historie ciągnące ich w dół, trzeba przekonać, że mają dość sił, by się podnieść. I jasno powiedzieć: „Jesteś dla mnie ważny, więc będę od ciebie wymagał”.