- W empik go
Dawid Copperfield, T. II - ebook
Dawid Copperfield, T. II - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wieczorem przybyłem do Yarmouth i udałem się wprost do gospody. Wiedziałem, że gościnny — mój raczej — pokoik u Peggotty potrzebny będzie lub może jest już potrzebny do przyjęcia tego wielkiego gościa, przed którym żyjący ustępować muszą. Udałem się więc do gospody, zjadłem obiad i zamówiłem sobie pokój na noc.
Dziesiąta już była, gdym wyszedł na miasto. Ulice puste, sklepy przeważnie pozamykane. Gdy zbliżyłem się do sklepu „Omer i Joram”, okiennice zastałem już spuszczone, lecz drzwi otwarte. Pan Omer palił fajkę; wszedłem tedy, pytając go o zdrowie.
— A na Boga żywego! — zawołał. — Skąd się pan tu wziął o tej porze! Niech pan siada. Dym nie szkodzi?
— Bynajmniej — odrzekłem — zwłaszcza z cudzej fajki.
— A czemu nie zwłasnej? — roześmiał się pan Omer. — Tym lepiej! Tym lepiej! Zły to nałóg, nabrałem go z powodu mej astmy.
Pan Omer zrobił mi miejsce, przysunął krzesło, sam usiadł i sapiąc palił zapamiętale fajkę, szukając w niej zapewne brakującego mu oddechu.
— Zmartwiły mnie niedobre wieści o zdrowiu pana Barkisa — rzekłem.
Pan Omer popatrzył tylko na mnie i potrząsnął głową.
— Jakże się ma dziś wieczorem? — spytałem.
— Chciałem właśnie — odrzekł — spytać o to pana, lecz delikatna to materia dla człowieka mego zawodu. Rozumiesz pan. Gdy klient jest chory, nie wypada nam dopytywać o jego zdrowie.
Nie przyszło mi to na myśl, chociaż dręczyły mnie złe przeczucia, gdym idąc słyszał w sklepie znane mi zgrzyty, Pan Omer miał słuszność.
— Rozumiesz pan — ciągnął potrząsając głową — nie wypada. Jakżeby to wyglądało, gdybyśmy posyłali do klientów z zapytaniem: „Omer i Joram pytają, jak się klient czuje dziś rano czy dziś wieczorem”. Nie wypada.
Skłoniłem twierdząco głową. Pan Omer ciągnął fajkę.
— W naszym zawodzie — mówił — człowiek nie może nawet wyrazić swych uczuć. Znam Barkisa od lat czterdziestu, a nie wypada mi odwiedzić go i zapytać się o zdrowie.
Istotnie było to nader przykre.
— Nie jestem w tym jednak bardziej od innych zainteresowany — mówi! — Oto patrz pan, mnie samemu lada chwila może zbraknąć oddechu i sam o tym wiem najlepiej. Jakże posądzać o interesowność człowieka, który wie, że mu lada chwila może zbraknąć oddechu, i który doczekał się już wnuków.
— Zapewne — rzekłem..
— Nie to, abym wyrzekał na mój zawód, ale, bynajmniej. Wszystko ma dobrą i złą stronę, korzyści i niedogodności. Ot, po prostu chciałbym, aby klienci byli odważniejsi i wyrozumialsi.
Zadowolony i uśmiechnięty, kilkakrotnie pociągnął fajkę i tak mówił dalej:
— Co do Barkisa, musimy poprzestać na udzielanych nam przez Emilkę wiadomościach. Ona przynajmniej rozumie, jak rzeczy stoją, i nie nie dowierza nam, wie, żeśmy niewinni jak jagnięta. Właśnie Mianie poszła z mężem wywołać Emilkę — pomaga ona ciotce, pielęgnować chorego — aby się od niej dowiedzieć, jak się chory czuje. Jeśli pan zechce zaczekać, Minnie z mężem nadejdą lada chwila i wszelakich udzielą wyjaśnień. Czym mogę panu tymczasem służyć? Szklanką wody z syropem? Go? Sam właśnie piję wodę z syropem, gdy palę fajkę, dla złagodzenia mego oddechu! Co tam łagodzić! Zawsze mawiam Minnie, mojej córce, byle tylko było czym oddychać.
Brakło mu istotnie tchu i przeląkłem się, widząc, jak się śmieje, a wiedząc, w jaki go zwykle stan śmiech wprawia. Gdy odzyskał mowę, podziękowałem mu za wodę z syropem mówiąc, że jeśli pozwoli, chętnie zaczekam na powrót córki i zięcia. Spytałem przy tym o Emilkę.
— Ha! — rzekł odejmując od ust fajkę — prawdę mówiąc chciałbym, aby już jak najprędzej wyszła za mąż. — Dlaczego? — spytałem.
— Ot — rzek! — nie można powiedzieć, aby poszpetniała, jest równie ładna, jak była, ładniejsza jeszcze. I nie to, że się opuszcza w robocie. Nie. Wyborna, doskonała robotnica, lepszej nie znaleźć, ale brakuje jej czegoś. No, cierpliwości, wytrwania, sam nie wiem czego, ale czegoś brakuje.
Perorował tak energicznie, że mogłem mu tylko potakiwać. Był z tego widocznie zadowolony, gdyż ciągnął:
— Uważam, że jest jakaś niespokojna. Wieleśmy już o tym mówili ze starym i z narzeczonym i tak czy owak trzeba myśleć o zapewnie. nia jej przyszłości. Najsłodsze to pod słońcem stworzenie! Przysłowie mówi, że nie zrobisz czarnego białym. Nie wiem, czy to prawda, ale to wiem, że z tej tam starej lodzi Emilka zbudowała rodzinne gniazdo, mocniejsze niż z muru i kamienia.
— Najpewniej — pośpieszyłem potwierdzić.
— Dość widzieć ten drobiazg, jak się czepia starego swego wuja! Lgnie do niego po prostu co dzień bardziej, co dzień więcej się przywiązuje. No! Nie ma co mówić, musi nastąpić pewne oderwanie, po ca zwlekać.
Słuchałem uważnie słów poczciwca, zgadzając się w zupełności z jego poglądami.
— Mówię im tedy — twierdził — w końcu trzeba ten interes zagwoździć. Naznaczcie termin, jaki się wam podoba. My oceniamy jej pracowitość i oddane usługi więcej może, niż sądzicie, lecz gdy idzie o los jej, „Omer i Joram” gotowi uwolnić ją w każdej dobie. Jeśli zechce potem brać od nas robotę do domu, zgodzimy się na to z przyjemnością. Nie, to nie, nasza w tym będzie strata albo i nie strata , bo to widzisz pan — tu pan Omer dotknął fajką mojego ramienia — nie wypada mnie, mającemu wnuki, astmatycznemu dziadkowi ubiegać się tak bardzo o jakieś tam błękitnookie dziewczę.
— Zapewne — potwierdziłem.
— Nie wypada — mówił. — Sam pan to przyznać musisz. Otóż jej kuzyn — pan musisz wiedzieć, że wychodzi za swego kuzyna?
— O tak! — odrzekłem. — Znam go dobrze.
— A zapewne, przypominam sobie. Otóż narzeczony podziękował mi (a jaki to porządny, zacny, stateczny chłopiec!) i najął domek, cacko wprost. Pokupował sprzęty, klatka, mówię, czyściutka, bielutka klateczka. Trzebaż żeby choroba Barkisa zły wzięła obrót! Pobraliby się byli. Teraz, naturalnie, przeciągnie się to.
— Czy się Emilka uspokoiła? — spytałem.
— Trudno tego wymagać — rzekł pocierając ręką brodę. — Perpektywa zmiany, rozstania się z wujem, zawsze to coś. Śmierć Barkisa nie będzie wprawdzie przeszkodą, ale zwłoką, a nie ma to, widzisz pan, nic gorszego nad niepewność.
— Widzę — rzekłem.
— Aha! — ciągnął pan Omer — nic dziwnego, jeśli Emilka jest nieco przybita, zaniepokojona. Z każdym dniem, rzekłbyś, bardziej się przywiązuje do wuja, coraz jej też ciężej rozstać się z nami. Za lada dobrym słowem miewa łzy w oczach, a rozkosz widzieć ją z dziećmi Minnie. Niech ją Nieba mają w swej opiece, jak ona lubi dzieci!
Skorzystałem z nieobecności Minnie i jej męża i spytałem pana Omera o Martę.
— Źle — rzekł kiwając głową. — Smutna historia, wiadoma już panu, jak widzę. Nie podejrzewałem nigdy tej dziewczyny, nigdy nie przypuszczałem! Nie wspominam też przed Minnie, niech Bóg zachowa. Nie ma tu mowy o niej między nami.
Pan Omer usłyszał niedosłyszalne dla mnie, zbliżające się kroki swej córki, więc mrużąc oko kiwnął fajką na znak porozumienia. W drzwiach stanęła Minnie z mężem.
Z Barkisem, jak mówili, było bardzo źle, utracił przytomność i pan Chillip, wychodząc przed chwilą od chorego, mówił w kuchni, że ani. cały fakultet medycyny, ani żaden chirurg, ani żadne apteki pomóc mu już nie mogą. Sam przecie pan Chillip był doktorem medycyny i chirurgii, co zaś do apteki, ta mogłaby tylko otruć chorego.
Słysząc to postanowiłem udać się natychmiast do Peggotty. Pożegnałem pana Omera i jego rodzinę i skierowałem kroki w stronę mieszkania mej piastunki pod wpływem wrażenia, które w mych oczach nadawało Barkisowi nowej, niebywałej powagi.
Zapukałem do drzwi. Otworzył mi pan Peggotty, nie zdziwił się wcale ujrzawszy mnie. Tak samo zresztą i Peggotty. Wobec strasznej niespodzianki, jaką mieli przed sobą, wszelkie inne bladły i zacierały się.
Uścisnęliśmy się w milczeniu za ręce, przeszliśmy cicho i na palcach do kuchni. Przed ogniem siedziała Emilka z ukrytą w rękach twarzą. Ham stał przed nią.
Mówiliśmy szeptem, nasłuchując wszelkich dochodzących nas z góry szmerów. Za uprzedniej mej bytności nie zauważyłem tego wcale, teraz jakże mi się dziwna zdawała nieobecność gospodarza domu w tej kuchni.
— Jakże to pięknie z pańskiej strony! — zauważył Peggotty dłoń mi ściskając.
— Niezwykle pięknie — potwierdził Ham.
— Emilko, duszko — mówił pan Peggotty — spójrz tylko! Pan Davy przyjechał, by nas pocieszyć. Co? Nie powiesz mu ani słowa?
Drgnęła tylko. Pamiętam chłód jej ręki. Zdawało się, że ją cofa z mej dłoni. Zerwała się z krzesła i zwisając u ramienia wuja milcząca i drżąca cała schyliła się w jego objęcia.
— Takie to kochające serce — mówił pan Peggotty gładząc włosy dziewczęcia grubą swą ręką — że trudno jej przenieść widok tej boleści. Młode i świeże serca, jak tej mojej ptaszyny, przenieść tego nie mogą. Wszak to naturalne, panie Davy?
Przytuliła się do niego nie podnosząc oczu i nie mówiąc słowa.
— Późno już, gołąbko moja — perswadował pan Peggotty. — Ham przyszedł, by cię odwieźć do domu. Idź już, idź, kotko, dziecko moje! On cię odprowadzi. Co mówisz, Emilko, duszko moja?
Nie słyszałem jej głosu, lecz pochylając się nad nią pan Peggotty zdawał się wsłuchiwać w cichą jakąś prośbę.
— Zostać tu z wujem? — mówił. — Bój się Boga! Zostać z wujem, gdy cię narzeczony odwieźć chce do domu? Kto by to powiedział — dodał spoglądając z dumą na mnie i na Hama — że ta pieszczotka nad wszystko i wszystkich przekłada swego starego wuja, niezdarę. Oj, ty, ty! Pieszczotko!
— Emilka ma słuszność — rzekł Ham — a ponieważ żąda tego, niech tu do jutra rana zostanie, ale i ja też zostanę.
— Co to, to nie! — zaprzeczył pan Peggotty. — Jutro musisz stanąć do pracy. Nie możesz jednocześnie czuwać i pracować, a o swą żoneczkę nie masz co się troszczyć. Pod dobrą zostanie opieką, ja za to odpowiadani.
Mam, stosując się do rady wuja, wziął kapelusz. Nawet gdy ściskał ją, a za każdym razem, gdy się zbliża! do niej , czułem, że w tym prostym żeglarzu jest dusza i delikatność prawdziwego dżentelmena — przytulała się do wuja odsuwając się od swego przyszłego męża. Wyszedłem, by zamknąć drzwi za odchodzącym, a gdym i wrócił, pan Peggotty mówił jej coś z cicha, tkliwie, uspokajał czy upomina!.
— Teraz —rzekł — pójdę tam na górę i uprzedzę ciotkę o przyjeździe pana Davy. Pocieszy to ją nieco, biedaczkę. Usiądź tu sobie tymczasem przed ogniem i rozgrzej te swoje jak lód zimne, biedne rączęta. No! Nie bój się, uspokój, nie bierz tak tego do serca! Co? I ty pójdziesz ze mną? Chodź, gołąbko, chodź! Pewien jestem, panie Davy — dodał z dumą — że gdyby wuj jej stał się włóczęgą, wyklętym, jeszcze by za nim poszła! Do czasu, do czasu, gołąbko, pójdziesz ty wkrótce za kimś innym. Gdy nieco później wszedłem po ciemku do mego pokoiku na górze zdawało mi się, że ją tam zastałem klęczącą na ziemi. Nie jestem jednak tego pewien, było to może wywołane przez złudną grę cieni.
Siedząc przed kominem rozmyślałem o tej bojaźni Emilki przed śmiercią. Bojaźń ta i to, co mi mówił o niej pan Omer, musiały tak ujemnie oddziałać na nią. Nie, istotnie nie była już taka jak dawniej, Swobodnie mogłem oddawać się podobnym rozmyślaniom wsłuchując się w głośny chód zegara i panującą w domu ciszę. Nagle uczułem około mej szyi ramiona Peggotty! Całowała mnie dziękując, żem pośpieszył do niej w podobnej chwili. Powiedziała mi też, że mogę pójść za nią na górę, gdyż mąż jej lubił umie zawsze i podziwiał, i nieraz, zanim stracił przytomność, wspominał, więc jeśli mu przytomność wróci, ucieszy się mym widokiem o tyle, o ile doczesne sprawy mogą go jeszcze cieszyć.
Zwątpiłem o tym najzupełniej, ujrzawszy chorego. Leżał z głową i ramionami opartymi o skrzynię, przedmiot ciągłej swej troski. Dowiedziałem się później, że gdy nie mógł już zwlekać się z łóżka ani dosięgać skrzyni kijem, jakem to uprzednio widział, żądał, aby ma ją postawiono na krześle u samego wezgłowia. Chciał ją czuć i ciągle jej dotykać. Zapomniał o biegu czasu, o świecie całym, a pamiętał jeszcze o swej skrzyni, bo oto i teras obejmował ją, a po sinych jego wargach błąkały się niewyraźne słowa:
— Stare rupiecie!
— Barkis, kochany — rzekła spokojnie, siląc się nawet na weso- łość, Peggotty, pochylając się nad wezgłowiem chorego, gdy razem z jej bratem stanąłem przy łożu — wiesz, kto do nas przyjechał? Zgadnij! Moje kochane dziecko, Davy, swat nasz, pamiętasz. Dawałeś mu różne zlecenia do mnie.
Milczał, sztywny i nieruchomy jak obejmowana przezeń skrzynia.
— Opuści nas s odpływem — szepnął mi na ucho pan Peggotty. Łzy miał w oczach i ja także.
— Z odpływem? — szepnąłem.
— Na tym wybrzeżu — wyjaśniał mi równie cicho — ludzie umierają zawsze z odpływem, zawsze z przypływem się rodzą. I on odejdzie z odpływem. O pół do czwartej. Jeśli przeżyje tę godzinę, żyć będzie do jutrzejszej nocy. Pozostaliśmy u łoża konającego. Godziny mijały. Nie wiem, jaki niewytłumaczony wpływ wywierać na niego mogła moja obecność, ale to pewne, że gdy począł coś bełkotać gasnącym głosem, mówi! o mnie, o tym, jak mnie woził do szkół.
— Wraca ma przytomność — rzekła Peggotty.
Pan Peggotty trącił mnie mówiąc cicho i poważnie:
— Odpływ się zbliża.
— Barkis! Mój drogi —mówiła pochylając się nad nim żona.
— G. P. Barkis, najlepsza pod słońcem kobieta — zaszemrał głos konającego. Szeroko otworzył oczy.
— Patrz, poznajesz go, to jest pan Dary — mówiła Peggotty.
Sam miałem chęć spytać go, czy mnie poznaje, tak się uważnie we mnie wpatrzył. Wyciągnął ramiona i uśmiechnął się do mnie:
— Barkis gotów! — rzekł wyraźnie.
Była to godzina odpływu... Odpłynął ku nie znanym nam wybrzeżom.
ROZDZIAŁ XXXI WIĘKSZA STRATA
Nietrudno mi było zastosować się do życzenia Peggotty i pozostać celem oddania ostatniej posługi zmarłemu. Zwłoki jego miały być odwiezione do Blunderstone, gdzie kochana moja piastunka dawno już zakupiła z własnych oszczędności parę stóp ziemi, tuż obok miejsca wiecznego spoczynku „kochanego swego dziewczęcia", jak zwykła była nazywać mą matkę.
Dotrzymując piastunce mej towarzystwa w te pełne smutku i żałoby dnie, oddając jej, jakie tylko mogłem, drobne posługi, spłacałem, z istotnym zadowoleniem kochającego serca, dług wdzięczności, lecz wyznać muszę, że z większym jeszcze zadowoleniem przyjąłem na się. jako rzecz należącą do mego zawodu, obowiązek wykonawcy ostatniej woli nieboszczyka.
Za moją też inicjatywą zaczęto szukać testamentu w skrzyni, gdzie też rzeczywiście leżał, owinięty w stary worek od owsa. Przy testamencie znaleziono złoty zegarek, który Barkis miał na sobie w dniu swego ślubu, ale którego ani przedtem, ani potem, nigdy nikt na nim nie widział; była tam również srebrna puszka na tytoń, mikroskopijne pudełko w kształcie cytryny, zawierające mikroskopijną zastawę do herbaty, wystruganą z drzewa, które to pudełko, jak przypuszczałem, Barkis musiał kiedyś, w czasach mego dzieciństwa, kupić dla mnie, a potem, pożałowawszy widać, schował je do swego skarbca. Ponadto znaleźliśmy osiemdziesiąt siedem i pół gwinei srebrem, samymi gwineami i półgwineami, dwa tysiące dziesięć funtów w banknotach, jako też czek na pewną sumę, starą podkowę, fałszywy szyling, kawał kamfory i jakąś muszlę. Że zaś ostatni ten przedmiot posiadał pewien po- lysk i ładne wewnątrz odcienie, nabrałem przekonania, że pan Barkis musiał przypuszczać, iż w muszli tej znajdują się perły.
Przez długie łata skrzynia ta zawsze towarzyszyła Barkisowi w jego codziennych wyjazdach. Dla odwrócenia wszelkich podejrzeń, wymyślił on historię, jakoby skrzynia ta była własnością niejakiego Blackboya, powierzoną Barkisowi do czasu, aż zgłosi się po nią właściciel. Całą tę bajkę wypisał na wieku skrzyni. Czas zatarł częściowo napis.
Długoletnie oszczędności wcale pokaźny dały rezultat. Fundusz zebrany wynosił trzy tysiące funtów szterlingów. Procenty od tysiąca Barkis zapewnił jako dożywocie panu Peggotty, po najdłuższym zaś jego życiu miały być rozdzielone na równe części pomiędzy mnie a Emilkę lub nasze potomstwo, i tak dalej. Reszta stawała się wyłączną i bezsporną własnością jego żony, jedynej wykonawczyni woli zmarłego.
Czytając na głos testament czułem się niby proktorem i zaczynałem przypuszczać, że Commous więcej jest przecie wart, niżby się zrazu wydawać mogło. Badałem testament od strony prawnej i z zadowoleniem musiałem przyznać, że był prawomocny. Poczyniłem ołówkiem na marginesie potrzebne adnotacje, podziwiając sam siebie, że mi to wszystko, w tak prędkim stosunkowo czasie, wiadomym się stało.
Na tym podobnych zajęciach, na spisywaniu inwentarza i przywodzeniu do porządku interesów Peggotty, na udzielaniu jej, ku obopólnemu naszemu zadowoleniu, rad prawnych, zszedł mi tydzień poprzedzający pogrzeb. Przez cały czas nie widziałem Emilki, słyszałem tylko, że ślub jej miał odbyć się za parę tygodni.
Nie towarzyszyłem oficjalnie pogrzebowi, to jest nie włożyłem żałoby i nie niosłem chorągwi do wystraszenia wróbli, lecz wczesnym rankiem udałem się na cmentarz w Blunderstone i tam wyczekiwałem zwłok, którym towarzyszyła wdowa z bratem. Wariat, jak zwykle, wyglądał przez okno mego dawnego pokoiku, dziecko doktora, jak zwykle, trzęsło ciężką głową i przewracało bladymi oczami w stronę księdza spoza ramienia swej piastunki, pan Omer stał w głębi, dysząc ciężko, nie było zresztą nikogo więcej i pogrzeb odbył się cicho, spokojnie. Z godzinę jeszcze potem chodziliśmy po cmentarzu; z mogiły mej matki zerwaliśmy kilka świeżych listków.
Ogarnia mnie wielka trwoga, jak ciemna chmura, co się spuszczała na oddalony gród, ku któremu wiodły mnie samotne kroki. Boję się zbliżyć, myślą do tego, co zaszło tej nocy, a co się powtarza dziś w sercu mym i pamięci.
Nie zetrę tego powtarzając, i milcząc nie zetrę. Stało się. Nikt i nic odmienić nie zdoła dokonanego faktu.
Peggotty wybierała się ze mną nazajutrz do Londynu dla uprawnienia testamentu męża. Tego zaś dnia Emilka przebywała w sklepie krawca, wieczorem mieliśmy się zejść w starej lodzi pana Peggotty. Ustaliliśmy, że Ham o zwykłej porze wstąpi po narzeczoną, ja nadejdę, a brat z siostrą, wróciwszy z obrzędu pogrzebowego, oczekiwać nas będą w starej lodzi.
Rozstałem się s nimi u wrót cmentarza i zamiast od razu wracać, zboczyłem w stronę Lowestoft. Zwróciłem potem kroki do Yarmauth. Po drodze wstąpiłem na obiad do jakiejś oberży i tak nadszedł wieczór. Wieczór był dżdżysty, zimny, lecz jasny, gdyż księżyc w pełni przebijał poprzez chmury.
Wkrótce dojrzałem łódź pokrytą dachem i światła w okienkach. Przeszedłszy mokre nadbrzeżne piaski, znalazłem się u drzwi domu.
Wszedłem. Cicho tu było, spokojnie. U komina pan Peggotty siedział paląc fajkę, na stole przygotowano wieczerzę, ogień płonął wesoło, popiół był odgarnięty, a Emilkę czekało zwykle jej miejsce w kącie. Na dawnym też miejscu siedziała Peggotty i gdyby nie jej ubiór, zdawałoby się, że przeszłość wróciła w zupełności. Przed nią stało pudełko do robót z wymalowaną na wieczku kopułą katedry św. Pawła, w nieodstępnym towarzystwie ząbka wosku i skręconego centymetra. Pani Gummidge szamotała się w swoim kącie... Słowem, wszystko było, jak bywało niegdyś, przed laty.
— Pierwszy pan przybywasz, Davy —zauważyłz uprzejmym uśmiechem pan Peggotty. — Zrzuć pan płaszcz, bo wilgotny.
— Dziękuję panu — rzekłem oddając płaszcz do powieszenia — prawie suchy!
— Pięknie mi suchy! — zawołał dotykając mych ramion. — Panicz przemókł do nitki. Niechże pan siada, ogrzeje się. Nie witam pana, ale rad pana jestem z całego serca.
— Dziękuję — rzekłem — nie wątpię o tym. A ty, staruszko moja kochana? — spytałem Peggotty całując ją.
— Cha! Cha! — śmiał się pan Peggotty chcąc pocieszyć siostrę. — Właśnie mówiłem jej, że nie ma na świecie kobiety, której sumienie bardziej może być spokojne, jak nie przymierzając jej. Spełniła wszystkie swe obowiązki względem nieboszczyka, nieboszczyk sam dobrze o tym wiedział, on jej, ona jemu oddali wszystko, co się komu należało, czegóż można chcieć więcej ?Pani Gummidge zamruczała coś w kącie.
— Odwagi, kobieto, odwagi! — pociesza! ją z kolei pan Peggotty, lecz to nie pomagało. Kiwała głową korzystając z nadarzającej się sposobności, aby przypomnieć swoje własne wdowieństwo. — Odwagi, kobieto, trzymaj się śmiało, a zobaczysz, wszystko jeszcze dobrze pójdzie.
— Nie mnie, Danielu, nie mnie — odpowiadała płaczliwie. — Dla mnie pozostała samotność i opuszczenie.
— Nie! Nie ! — upewniał ją stary poczciwiec.
— Tak, tak, Danielu — twierdziła — nie jestem z tych, co lubią żyć cudzym kosztem, potrafię się usunąć
— Bój się Boga, kobieto! Co t y mnie możesz kosztować! I niby nie widzisz, że mi się teraz właśnie stajesz potrzebniejsza niż kiedykolwiek!
— Wiem, że dotąd nie byłam potrzebna — rozpłakała się na dobre pani Gummidge — niepotrzebnie mi, to wyrzucasz. Opuszczona i samotna istota zawsze i wszędzie bywa niepotrzebna!
Pan Peggotty wyglądał bardzo zmieszany i zawstydzony okazanym brakiem serca, trącony jednak przez siostrę, nic nie odpowiedział, tylko popatrzywszy z żalem na panią Gummidge, zwrócił wzrok na holenderski zegar, powstał z miejsca, zapalił świecę i postawi! ją w oknie.
— Tak to, pani Gummidge — powiedział wesoło, na co kobieta zamruczała coś niewyraźnie — postawmy świecę jak zwykle. Cha, cha! Pan Davy nie wie, co to znaczy. To dla Emilki. Ścieżka po ciemku ponura. Jak tylko jestem w domu, w tym czasie, kiedy Emilka wraca, zawsze zapalam świecę i stawiam w oknie, a Emilka myśli sobie: „oto dom”, i myśli jeszcze: „wuj mnie czeka”. A co, dobrze tak?
— Dziecko z ciebie — rzekła Peggotty, rozrzewniona w gruncie rzeczy dobrocią brata.
— Hal — zaśmiał się stając przed ogniem, prostując grube swe członki i zacierając ręce z zadowoleniem. Wyglądałem na dziecko!
— Niezupełnie — zauważyła Peggotty.
— Kto wie, kto wie — mówił — zresztą mniejsza z tym i powiem tylko, że jak pomyślę o tamtym ładnym domku naszej Emilki, to po prostu nie wiem, co z tymi elegancjami robić. Boję się dotknąć, myśląc, że takie to delikatne jak nasza Emilka, i nikomu, za nic w świecie, nie pozwoliłbym potrącić tam żadnego przedmiotu. Bawić się jej czepeczkami jak małe dziecko. Cha! Cha! Macie dziecko w postaci starego morskiego rekina.
Roześmiał się na glos, wtórowaliśmy mu z Peggotty, lecz ciszej.
— Pamiętam — mówił ożywiając się — jak była taka malutka i nieraz całymi godzinami bawiliśmy się razem w Turków, Francuzów, w ludożerców, w lwy, wieloryby i rozmaitych cudzoziemców! Zostało ta już w zwyczaju. Teraz zapalam dla niej świecę, by ją z dala, z ciemnej dostrzegła ścieżki. Dzieciństwo! Ale chociaż wyjdzie za mąż i opuści tę chałupę, wiem to, świecę zawsze przecie stawiać będę i siedząc jak teraz przy ogniu myśleć o Emilce i czekać jej. — Zaśmiał się. — Myślicie sobie pewno, jakie dziecko z tego morskiego rekina! A ja przecie myślę sobie, patrząc na świecę: moja Emilka widzi światło, wraca. Wy się śmiejecie ze starego rekina, a ja się cieszę... Otóż i ona.
Wyciągnął do drzwi ramiona; we drzwiach stanął Ham. Deszcz wzmógł się widać, gdyż szeroki kapelusz opadał mu na oczy.
— A Emilka? — spytał pan Peggotty.
Ham skłonił tylko głowa w stronę podwórza. Pan Peggotty zgasił świecę i począł rozniecać ogień, Ham, nie ruszając się z miejsca, rzekł do mnie:
— Paniczu, niech panicz wyjdzie ze mną na chwilkę, mamy coś panu do pokazania.
Wyszliśmy. Przechodząc dopiero koło niego, dostrzegłem, że był śmiertelnie blady. Śpiesznie zamknął drzwi, na dworze znaleźliśmy się we dwóch... we dwóch tylko.
— Co to znaczy? — spytałem.
Wybuchnął głośnym, wstrzymywanym płaczem. Oniemiałem na widok tej boleści, chociaż nie wiedziałem ani co myśleć, ani czego się lękać.
— Ham! Na Boga — rzekłem — co się stało?
— Ukochanie moje — wyjąkał — ona, która była dumą moją, źrenicą w oku, ta, za którą życie bym tysiąc razy oddał, znikła.
— Znikła, mówisz?
— Uciekła! — wybuchnął. — Emilka uciekła! O! Wolałbym stokroć widzieć ją na marach niż zhańbioną.
Wyraz twarzy, którą wzniósł ku zachmurzonym niebiosom, bladość jego, drżenie załamanych rąk, wszystko to wraziło mi się na zawsze w pamięć. W noc samotną, księżycową, a pochmurną widzę go zawszą przed sobą takim, jakim był w strasznej tej chwili.
— Uczony jesteś — mówił — i wiesz lepiej ode. mnie, jak i co im powiedzieć. To może zabić wuja.
Drzwi skrzypnęły. Pochwyciłem klamkę, by zyskać choć chwilę czasu. Za późno, pan Peggotty wyjrzał — nigdy nie zapomnę jego nagle zmienionej twarzy.
Przypominam sobie krzyk i płacz kobiet. Staliśmy już teraz w pokoju, w ręce mojej drżał dany mi przez Hama papier, pan Peggotty stał blady z drżącymi, posiniałymi ustami, bluzę miał rozerwaną na piersiach i powalaną krwią, która mu się z gardła musiała rzucić. Patrzał na mnie szklanym wzrokiem.
— Czytaj pan — rzekł z cicha, głucho — powoli tylko, słowo za słowem, abym mógł zrozumieć.
W grobowej ciszy, jaka zapadła, czytałem na zmiętej ćwiartce papieru, co następuje:
Gdy ci, którzy mnie kochali więcej, niż na to zasługiwałam wówczas nawet, kiedy serce moje było jeszcze niewinne, odczytają to —— daleko już stąd będę...
— Daleko — powtórzył głucho pan Peggotty. — Zaczekaj, daleko! Emilka daleko!
Jutro rano — list nosił datę dnia wczorajszego — opuszczą dom mój, dom, kochany, jedyny, na zawsze, i nie wrócą już, chyba że odwiezie mnie jako swą żoną. Zamiast mnie ten list zastaniecie. Och! Gdybyś wiedział, Ham, jak mi się serce kraje, chociaż cię tak bardzo zasmucam i krzywdzą, przebaczyłbyś mi pewno, gdybyś tylko wiedział,
ile cierpią. Nie śmiem pisać o sobie. Pociesz się tym, żem tak mało warta. Przez litość powiedz Wujowi, że go nigdy, nigdy bardziej nie kochałam, jak w tej chwili. Zapomnij, jakeś był dobry, pobłażliwy dla mnie, zapomnij, żeśmy się pobrać mieli, myśl lepiej, że umarłam małym jeszcze będąc dzieckiem i gdzieś mnie pogrzebano. Proś Boga, abym nie wróciła, i miej litość nad Wujem. Pocieszaj go, mów mu, że go nigdy, nigdy bardziej jak w tej chwili nie kochałam. Serce sive poczciwe oddaj jakiemuś poczciwemu dziewczęciu. Więcej ode mnie warta zastąpi mnie przy Was, gdyż ja Warn, samą hańbą przynoszą. Niech Was wszystkich Nieba mają w swej pieczy. Modlę się za Was wszystkich gorąco, nie za siebie. I wówczas nawet, gdy on mnie tu z powrotem nie przywiezie jako swą żonę, za Was modlić się będą, Żegnam Wuja. Wujowi łzy moje i ostatnie dziękczynienia.
Tyle tylko!
Dawno przestałem czytać, a stary stał jak skamieniały, patrząc na mnie szklanym wzrokiem. Ośmieliłem się ująć go za rękę w nadziei przywrócenia do przytomności.
— Dziękuję, dziękuję panu — rzekł głucho, nie czyniąc żadnego ruchu.
Z kolei Ham przemówił. Podziałało to na starca o tyle, że załamał ręce. Pozostał jednak w uprzedniej postawie..
Po chwili przestał patrzyć na mnie, zatoczył wzrokiem dokoła, jak ktoś, kto się budzi z ciężkiego snu. Po chwili spytał głucho:
— Kto to? Chcę wiedzieć jego nazwisko.
Ham spojrzał na mnie, cofnąłem się jak piorunem rażony.
— Chcę wiedzieć, kto to sprawił — powtórzył pan Peggotty.
— Paniczu — szepnął mi na ucho Ham — paniczu Davy, oddalcie się, muszę mu coś powiedzieć... czego nie powinniście słyszeć.
Cofnąłem się, opadłem na krzesło, oniemiałem.
— Chcę wiedzieć jego nazwisko — usłyszałem raz jeszcze.
— W ostatnich czasach — mówił Ham bezdźwięcznym głosem — kręcił się tu pewien lokaj... a także dżentelmen... lokaj i dżentelmen...
Pan Peggotty stal jak wryty, ze szklanym, zwróconym na Hama wzrokiem.
— Lokaj ten — ciągnął Ham z wysiłkiem — widziany był zesz- łego wieczoru z dzieweczką naszą. Czatował na nią po kryjomu od tygodnia przeszło. Udawał, że opuścił Yarmouth, lecz czatował. Paniczu Davy! O, paniczu Davy!
Czułem naokoło mej szyi ramiona Peggotty. Byłem jak skamieniały. Gdyby dom się walił, nie zdołałbym powstać.
— Nieznany pojazd widziany był dziś rano o świcie, za miastem, na drodze do Norwich — ciągnął Ham dalej. — Lokaj ów podchodzi! doń, wracał, znów się zbliżył... tym razem z Emilką... tamten czeka! w pojeździe... On to.
— Na Boga — krzyknął pan Peggotty cofając się i zasłaniając twarz dłońmi jak przed ciosem — wiem już, jak się nazywa: Steerforth!
— Paniczu — rzekł Ham zwracając się do mnie — nie miej mi tego za złe, wiem, że nie ma w tym twej winy, ale istotnie nazywa się on Steerforth, a podły to nikczemnik!
Pan Peggotty nie wydał jęku, łzy nie uronił, stał długo jak wryty potem zrzucił rozdartą na piersiach bluzę.
— Zreperujcie mi to — rzekł — i pomóżcie ubrać się prędzej, Tam surdut, kapelusz.
Ham spytał go, co zamierza.
— Idę szukać mej siostrzenicy — rzekł — najprzód do tego statku, wiecie. Utopiłbym go tysiąc razy, bez litości, gdybym przypuszczał — dodał z dzikim szałem w oczach — utopiłbym, gdyby siedział przede mną, oko w oko, niecne swe snując zamysły. Idę szukać mej siostrzenicy.
— Gdzie? — rzekł Ham zachodząc mu drogę.
— Wszędzie, po świecie całym. Znajdę ją, wyrwę hańbie, wrócę tu z nią. Nikt mnie zatrzymać nie zdoła, mówię wam, że po nią idę.
— Nie, nie — zawołała rzucając się do drzwi pani Gummidge — nie, Danielu! Nie tak, nie teraz. Uspokój się trochę, a potem, mój biedny, opuszczony Danielu, szukać jej będziesz, ile zechcesz. Słuszne to, ale uspokój się przedtem. Usiądź i przebacz mi, że ci dokuczałam! Teraz widzę, czym były moje troski w porównaniu z tym nieszczęściem! Pomówmy trochę o dawnych czasach, kiedy Emilka została sierotą i Ham także, i ja także biedną, opuszczoną wdową, a tyś nas przygarnął. Mówmy o tym, to ci ulgę sprawi, Danielu — dodała opierając mu głowę o ramię — ulgę ci to sprawi, doda odwagi. Wiesz, jak tam jest napisane: „Cokolwiek uczynicie jednemu z tych maluczkich omie samemu uczyniliście”. Nie, nie zawiodą te słowa pod dachem pod którym wszyscyśmy mieli przytułek przez tyle, tyle lat.
Uspokajał się, a gdym usłyszał, że płacze, ukląkłem prosząc o prze baczenie za nieszczęście, które mimowolnie pod ich dach sprowadziłem, a nabrzmiałe w sercu przekleństwo dla Steerfortha w lepsze zmieniało się uczucie, wraz ze łzami, które mi też pewną ulgę przyniosły.
ROZDZIAŁ XXXII POCZĄTEK DŁUGIEJ PODRÓŻY
To, co czuję, czuć muszą i inni i dlatego nie waham się wyznać, że nigdy może Steerforth droższy mi nie był jak w chwili, gdy się rwały łączące nas węzły. W nagłym odkryciu jego niegodziwości nie traciłem z pamięci znanych mi jego przymiotów, myślałem o nich, łagodziły one mój sąd o nimi, myślałem o tym, jak wysoko i szlachetnie postawić go mogły, a chociaż głęboko przekonany byłem o mej niewinności we wniesionym przezeń w dom mych przyjaciół nieszczęściu, czułem, że gdybym go spotkał oko w oko, nie powiedziałbym mu słowa wyrzutu. Kochałem go nie mniej niż przedtem i chociaż utraciłem wszelkie złudzenia, chociaż wiedziałem, że byłbym chyba słabym dzieckiem, gdybym się znów doń zbliżył, że wszystko między nami na zawsze skończone, zerwane w imię przeszłości, okazywałbym mu, gdybym go spotkał, to samo co dawniej przywiązanie. Co Steerforth myślał o mnie, jakie zachował wspomnienia, nie wiem, moje pozostały mu wierne, jak zmarłemu przyjacielowi.
Tak jest, dawno ze skromnej historii mego życia usunięty przyjacielu! Boleść moja świadczyć przeciw tobie będzie u tronu Najwyższego Trybunału, lecz serce i pamięć nigdy.
Wieść o tym, co zaszło, szybko rozbiegła się po mieście. Wyszedłszy nazajutrz rano, słyszałem, jak przechodnie rozprawiali o tym na ulicy. Niektórzy potępiali Steerfortha, większość młodą dziewczynę, lecz do opiekuna jej i narzeczonego wszyscy odnosili się z jednakim współczuciem i szacunkiem. Rybacy i żeglarze, natchnieni poczuciem delikatności, uchylali się na widok pana Peggotty i Hama, stąpających powoli, wlokącym się krokiem po wybrzeżu.
Tam to ich spotkałem. Gdyby mi nawet Peggotty nic mówiła o tym, fatwo, widząc ich, domyśliłbym się, że oka przez noc cala nie zmrużyli, przesiedziawszy do dnia białego tak, jakem ich był z wieczora zostawił. Noc ta jedna pochyliła głowę pana Peggotty bardziej niż wszystkie minione łata, odkąd go poznałem. Obaj z bratankiem przybici byli nad wszelki wyraz, ale na pozór spokojni, chłodni nawet jak to morze, co pod pochmurnym niebem leżało spokojnie, z zamkniętą w łonie swym burzliwą falą, a nawet gdzieś precz, na skraju horyzontu, złociło się pod wąską smugą niewidzialnego z brzegu słońca.
— Rozmawialiśmy z sobą — rzekł powitawszy mnie pan Peggotty, po kilku chwilach milczenia — o tym, co mamy przedsięwziąć, a czego się wystrzegać, zdecydowani też już jesteśmy.
Spojrzałem na Hania. Wzrok jego gonił na skraju morza jaśniejszą linię, Przeląkłem się. We wzroku tym nie było gniewu ni złości, błyszczało tylko niezłomne postanowienie. Tak, gdyby spotkał Steerfortha, zabiłby go bez wątpienia.
— Obowiązki tu moje skończyły się — powiedział pan Peggotty. — Jeden mi dziś już tylko pozostał obowiązek: szukać mej... — zająknął się, a potem z mocnym wysiłkiem dodał: — Szukać jej będę, aż odnajdę, to jest dziś jedyny mój obowiązek.
Wstrząsnął tylko głową na moje pytanie, gdzie się zamierza udać, i nawzajem spytał, czy nazajutrz zamierzam odjechać do Londynu. Wnosząc, że mogę być mu potrzebny, odrzekłem, że wyjazd mój najzupełniej do niego zastosuję.
— Jeśli pan może pozostać do jutra — rzekł — i jeśli nie sprawi to panu przykrości, pojadę z panem.
Kilka kroków przeszliśmy w milczeniu.
— Ham — mówił dalej — tu pozostanie, ma on pracę i musi się opiekować moją biedną siostrą. Z nią zamieszka; stara zaś lódź ta...
— Opuszczasz ją pan? — spytałem Łagodnie.
— Moje miejsce nie tu — odrzekł — i cóż tam, że łódź w ciemności zatonie, gdy człowiek ginie. Lecz nie, łódź nie będzie opuszczona.
Znów przeszliśmy kroków kilka w milczeniu.
— Owszem — ciągnął — pragnę, aby pozostała latem i zimą, dniem i nocą, czym była dotąd, taką, jaką ona ją znała. Chcę, aby gdy wróci, zastała dawne swe miejsce, poznała prowadzącą do domu drogę. Chcę, aby w słotę i zawieję zastała tu panią Gummidge i miała od- wagę, widząc, że jest ciągle oczekiwana, drżącą ręką zapukać do drzwi i pod własnym dachem złożyć do spoczynku skołataną, niegdyś tak jasną główkę.
Chciałem odpowiedzieć, lecz nie mogłem.
— Trzeba — rzekł — aby co wieczór i przez noc całą w tym oto oknie paliła się świeca i z dala już mówiła jej, jak dotąd mawiała:
„Wracaj, kochanie, gołąbko nasza, wracaj, czekają ciebie”.
— Ham — rzekł zwracając się do synowca — jeślibyś kiedy usłyszał wieczorem czy w nocy pukanie, wiesz, ciche jej pukanie do drzwi ciotki, nie otwieraj sam. Niech ją lepiej spotka ciotka, lżej biedaczce będzie.
Szedł czas jakiś przed nami milcząc. Spojrzałem na Haina. "Wpatrzony w jasną linię na skraju horyzontu i morza miał ten sam co przedtem wyraz twarzy. Dotknąłem jego ramienia, lecz; dwa razy powtórzyć musiałem imię, nim się zbudził z zadumy. Spytałem go, o czym myślał.
— O tym tam — odrzekł wskazując morze.
— O tym, co masz przed sobą, prawda? — spytałem z naciskiem.
— E, paniczu, nie wiem jak, lecz wiem, że koniec stamtąd przyjść musi — rzekł patrząc wciąż na morze z tym samym co przedtem wyrazem twarzy.
— Jaki koniec? — spytałem zdjęty uprzednią trwogą.
— Nie wiem — odrzekł zamyślony —myślałem po prostu, że tam, gdzie był początek, tam musi być i koniec... Lecz to już przeszło — doda! odpowiadając memu spojrzeniu — i niepotrzebnie pan boisz się, jestem jak oszołomiony i sam nie wiem, co myślę i mówię.
Pan Peggotty zatrzymał się, my także i rozmowa urwała się, lecz pozostała mi w pamięci i przypomniałem ją sobie, gdy w swym czasie istotnie nieubłagany nadszedł koniec.
Wkrótce doszliśmy do starej łodzi. Pani Gummidge zamiast, jak zwykle, jęczeć i wzdychać w swym kącie, krzątała się koło śniadania. Wzięła kapelusz od pana Peggotty, przysunęła mu krzesło, a mówiła tak pocieszająco i rozsądnie, żem jej nie poznawał.
— Danielu! Poczciwy mój Danielu! Musisz zjeść i pokrzepić potrzebne ci teraz siły. Spróbuj! Spróbuj tylko. Jeśli ci się naprzykrzam, powiedz, a odejdę.
Gdy podała nam śniadanie, odeszła do okna, gdzie reperowała odzież i bieliznę pana Peggotty, układając ją potem w skórzanej walizie, takiej, jakiej zwykli używać żeglarze. Jednocześnie mówiła:
— Możesz być zupełnie spokojny. W każdym tu będę czasie, dniem. i nocą, zimą i latem. Nie nazbyt jestem piśmienna, ale od czasu do czasu będę do ciebie pisywać przesyłając listy do pana Davy. A może czasem napiszesz do mnie słówko, Danielu? Niepokoić się będę o tę samotną długą twą podróż.
— Toż ty, kobieto, będziesz tutaj teraz naprawdę samotna i opuszczona — zauważył pan Peggotty.
— Nie, nie — zaprzeczyła — nie troszcz się tylko o mnie, Danielu! Dość będę miała zajęcia utrzymując w porządku dom dla ciebie i tych, co mogą tu wrócić. W pogodę wyczekiwać będę na progu jak dawniej, zupełnie tak samo, a wracających przyjmę kochającym, wiernym sercem.
Jakże się pani Gummidge bardzo I to tak z dnia na dzień nagle zmieniła! Miałem przed sobą inną kobietę. Nie jęczącą, zamkniętą we własnych, wyimaginowanych troskach, lecz poświęcającą się, nie myślącą o sobie wcale, godną czci i szacunku! Czego przy tym w dniu tymi nie zrobiła! Mnóstwo przedmiotów, wioseł, żagli, lin, pak znieść trzeba było z wybrzeża i schować w małym składziku. Było to mienie pana Peggotty, nad którym rozciągała opiekę, i chociaż każdy śpieszył jej z pomocą, gdyż nie było rąk, które by nie chciały oddać usługi odjeżdżającemu, uginała się dzień cały pod ciężarami, przy czym zapomniała najzupełniej zwykłych swych skarg. Była niemal wesoła, nie kłóciła się z nikim, ani razu nie podniosła głosu, ani jednej łzy nie uroniła i dopiero o zmroku, gdy pozostała sama ze mną i panem Peggotty i gdy ten ostatni, wycieńczony, zapadł w sen twardy, rozpłakała się na dobre, ale cicho, a odprowadzając mnie do drzwi, mówiła:
— Niech Nieba panu nagrodzą, panie Davy! Bądź mu przyjacielem i podporą.
Rzekłszy to, pobiegła prędzej umyć oczy, aby budząc się zastał ją spokojną i przy robocie. Pozostawiłem ją, jako opiekę i podporę nieszczęściem dotkniętego człowieka, rozmyślając nad tą wielką, udzieloną mi przez panią Gummidge nauką.
Musiało być już około dziesiątej, gdy błąkając się bez celu po mielcie, zatrzymałem się u drzwi sklepu „Omer i Joram”. Pan Omer tak się przejął tym, co zaszło, jak mi później opowiedziała jego córka, że mu się zrobiło gorzej i musiał się położyć.
— Brzydka, niewdzięczna dziewczyna — zadecydowała pani Joram — zawsze była niewiele warta!
— Nie mów pani tego — zawołałem — nie myślisz tak.
— Owszem — odparła z gniewem.
— Nie, nie! — zaprzeczałem. Podniosła głowę chcąc wyglądać na obrażoną i surową, lecz nie wytrzymała i rozpłakała się. Miody byłem i niedoświadczony, a jednak uznałem te jej łzy za lepszą oznakę niewieściej godności i macierzyńskiego serca niż uprzednią nieubłagalność zasad.
— Co pocznie z sobą, co się z nią teraz stanie! — chlipała. — Och, jakże mogła być tak bezlitosna dla siebie i dla nich!
Przypomniałem sobie, żem widział panią Joram młodą dzieweczką, i zadowolony byłem, że sama pamiętała o tej dobie.
— Moja mała — mówiła — ledwie się dala uspokoić, cały dzień płakała i teraz przez sen mówi jeszcze o Emilce. Pytała, czy Emilka stała się zła? Cóż miałam odpowiedzieć dziecku? Onegdaj jeszcze wie? czorem, wychodząc stąd po raz ostatni, Emilka z własnej szyi zdjęła wstążkę, zawiązała na szyi mojej małej i pieściła ją, i bawiła się z nią, dopóki Minnie nie zasnęła. Wstążka jest i teraz na szyi małej, źle to, wiem, ale jakże dziecku odbierać? Przywiązała się do niej z całego serca i Emilka kochała małą, była dla niej dobra, pieściła ją zawsze.
Pani Joram płakała tak rzewnie, że aż mąż przyszedł ją uspokajać. Pozostawiwszy ich razem, wróciłem do domu Peggotty smutniejszy jeszcze, niż gdym go opuszczał.
Poczciwe to stworzenie, nie zważając na tyle bezsennie u łoża chorego męża spędzonych nocy, pozostało na noc u brata. W mieszkaniu była tylko stara kobieta, przyjęta w ostatnich tygodniach do pomocy, bo Peggotty nie mogła dać sobie rady z gospodarstwem. Otworzyła mi drzwi ofiarowując swe usługi. Nie potrzebowałem ich i, zgodnie z jej skrytymi życzeniami, posławszy ją spać, sam usiadłem przed ogniem rozmyślając o wszystkim, co zaszło.
Myślałem o śmiertelnym łożu nieboszczyka i o tych obszarach dalekich, których szukało oko Hama, gdy z zadumy wyrwało mnie pukanie do drzwi, ciche i słabe, jakby dziecięcą dokonane dłonią.
Porwałem się zdziwiony, otworzyłem drzwi i zrazu nic nie dostrze- głem, oprócz wielkiego o własnej, rzekłbyś, sile poruszającego się parasola. Po chwili spod parasola wyłoniła się panna Mowcher.
Byłem przygotowany na nie nazbyt uprzejme powitanie tego drobniutkiego stworzonka, jeśliby uchylając parasol ukazała „trzpiotowate” swe, które zachowałem w pamięci, oblicze. Ale podniesiona ku mnie twarz była tak smutna i gdym przyjął z rąk przybyłej olbrzymowi mogący służyć parasol, załamała z taką rozpaczą drobne swe rączęta, że od razu mnie rozbroiła.
— Panno Mowcher — rzekłem spoglądając poza nią w pustą ulicę, chociaż nie potrafiłbym powiedzieć, kogo spodziewałem się dojrzeć - co panią tu sprowadza?
Ruchem krótkiej swej prawej ręki wskazała, bym zamknął parasol, sama zaś szybko weszła do kuchni. Zamknąwszy drzwi udałem się za nią. Siedziała już na stołeczku przed kominem, kiwając się tam i z powrotem, jak istota dotknięta wielkim smutkiem. Zmieszany tym sam na sam, na jakie byłem skazany, i zdziwiony całym jej zachowaniem, spytałem ją powtórnie:
— Co pani jest, panno Mowcher, czy pani czuje się słaba?
— Gołąbku mój — rzekła opierając obie ręce na sercu — tu mnie boli, tu! Nie mogę myśleć o tym, co zaszło i czemu zdołałabym może przeszkodzić, gdybym nie była taką trzpiotką.
I znów jej wielki, nieproporcjonalnie do tak małej figury wielki kapelusz chwiał się z całą jej osobą tam i z powrotem, a zwiększony karykaturalnie cień jego przesuwał się równomiernie po ścianie.
— Zdziwiony jestem — rzekłem — widząc panią zasmuconą i poważną.
— Tak — odrzekła — każdy z was, starszy i młodszy, trzpiot i dojrzały, dziwić się tylko umie dostrzegłszy ludzkie we mnie uczucie! Zrobili ze mnie igraszkę, przedmiot zabawy, do odtrącenia, gdy się mną znudzą lub im się uprzykrzę, i dziwią się, że mam więcej uczucia od drewnianego konika lub gutaperkowej lalki! Tak to, tak zawsze!
— Może to i słuszne, co pani mówi, odnośnie innych — odrzekłem — co do mnie jednak, tak nie jest i istotnie nie powinienem, znając panią tak mało, dziwić się niczemu. Mówiłem to zresztą raczej bezmyślnie.
— Cóż mam począć? — mówiła powstając i wyciągając króciuchne rączki. — Ojciec mój był taki jak ja, brat mój taki, taka i siostra. Jak mnie tu pan widzisz, pracuję na brata i siostrę, a pracuję ciężko. Żyć każdy potrzebuje, a ja nikomu nie robię krzywdy i jeśli ludzie są tak lekkomyślni i złośliwi, że robią sobie ze mnie pośmiewisko, cóż rai pozostaje? Żartować nawzajem ze wszystkiego i ze wszystkich, nie wyłączając samej siebie. Czyja w tyra wina? Czy moja tylko? Nie. Panna Mowcher miała poniekąd słuszność.
— Gdybym na przykład była sobą — ciągnęła żywo, kiwając głową — wobec twojego fałszywego przyjaciela, co bym wygrała? Jeśliby karlica Mowcher spróbowała uskarżać się na los swój, głos jej doszedłby niedaleko! Takie nawet jak ja maleństwo żyć musi, na to nie ma rady! A że nikt, nawet takie jak ja maleństwo, karmić się samym nie może powietrzem, muszę wywalczyć sobie tak czy owak kromkę chleba z masłem.
Usiadła na stołeczku, a wyciągnąwszy z kieszeni chustkę do nosa otarła nią oczy.
— Jeśli masz dobre serce — mówiła— powinieneś owszem nie dziwić się, ale winszować mi, że jestem tym, czym jestem, i że znając swe położenie umiem być jednak wesoła i wszystko przenosić. Co do mnie, zawdzięczam sama sobie, że nie będąc nikomu ciężarem udało mi się udeptać sobie ścieżkę przez życie, i za wszystko, co wzgarda, złośliwość i lekkomyślność ciska na utnie, mścić się umiem samymi tylko drwinkami. Że nie jęczę nad tym wszystkim, czego brak czuję, to lepiej dla mnie, a i nie gorzej innym. O, olbrzymy! Bawcie się mną, lecz bawcie łagodnie!
Panna Mowcher włożyła do kieszeni chustkę do nosa i patrząc mi wciąż w oczy mówiła:
— Spotkałam cię, gołąbku, na ulicy. Z mymi krótkimi nóżkami nie mogłam cię, jak się domyślasz, dogonić, lecz wiedziałam dobrze, gdzie cię szukać. Byłam już dziś raz, lecz nie zastałam tej dobrej kobiety.
— Pani ją zna, panno Mowcher?
— Słyszałam o niej — odrzekła — od „Omer i Joram”. Byłam tu dziś o siódmej rano. Przypominasz sobie, co mi Steerforth mówił o tym nieszczęsnym dziewczęciu, wówczas, tam w gospodzie?
Wielki kapelusz na głowie karlicy i jeszcze większy jego cień na ścianie poruszał się tam i z powrotem, gdy mówiła.