- nowość
Dawna Rzeczpospolita na nowo odkryta - ebook
Dawna Rzeczpospolita na nowo odkryta - ebook
Gabinet osobliwości nie był polską specyfiką. Znano go w całej Europie. We Francji funkcjonował pod nazwącabinet de curiosités, w NiemczechWunderkammer. Zanim powstały znane nam dzisiaj muzea, to właśnie gabinety osobliwości pełniły ich funkcję. Błyskotliwie napisane przez znanego popularyzatora historii ojczystej, autora licznych bestsellerów, Radosława Sikorę, krótkie opowieści o zadziwiających detalach inkrustujących dzieje dawnej Rzeczpospolitej. Każda z nich została przez Autora opatrzona ilustracjami, przez co książkę można traktować jak historyczny leksykon Rzeczpospolitej Szlacheckiej. Autor obficie korzysta z cennych faktograficznie słynnych dzieł z epoki, znanych zazwyczaj tylko pasjonatom historii, okraszając je swoimi komentarzami i ujawniając drapieżne pióro literata zakochanego w ojczystych dziejach.
Spis treści: W Zakroczymiu świnie myją... czyli o obserwacjach pewnego Węgra Rządy „żydowskiej junty” Niezwykłe upodobania Zygmunta II Augusta Czy Stefan Batory był łysy? Czy Zygmunt III Waza miał kochankę? Miał gest, czyli o Władysławie IV Wazie Stanisław II August – hipokryta i narcyz? Jak zostać szlachcicem? Wieśniacy tutejsi mają się tu lepiej niż w innych państwach Szlachcianki w czasach Jana III Sobieskiego Dworu szlacheckiego zbytki Ukryci pod spódnicą Ponętne Rusinki i powabne Wołoszki
Liczę na to, że po przeczytaniu mojej książki zafascynowany Czytelnik sięgnie po dzieła, w których pisano o tym samym, co ja w tej książce, ale już w formie naukowej. Dokładnie na tej samej zasadzie, co gabinety osobliwości doprowadziły do powstania muzeów – od fascynacji do nauki. A jeśli nie; jeśli nawet Czytelnik pozostanie tylko na etapie lektury mojej książki, to schlebiam sobie, że choć w taki sposób pozna świat dawnej Rzeczypospolitej. Więcej nawet – pozna jej ducha.
– Radosław Sikora
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68123-28-9 |
Rozmiar pliku: | 14 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W dawnej Polsce gabinetem zwano skład, czy też zbiór różnych kosztowności lub sztuk pięknych. Osobliwością zaś zwano rzecz rzadką, ciekawą. Z połączenia tych dwóch wyrazów powstał „gabinet osobliwości”, czyli zbiór rzeczy cennych, pięknych i interesujących. Takowy gabinet nie był polską specyfiką. Znano go w całej Europie. We Francji funkcjonował pod nazwą _cabinet de curiosités_, w Anglii jako _cabinet of curiosities_, we Włoszech _studiolo_, w Niemczech _Wunderkammer_. Zanim powstały znane nam dzisiaj muzea, to właśnie gabinety osobliwości pełniły ich funkcję. Dlaczego? Ponieważ zaspokajały podstawową potrzebę człowieka podziwiania rzeczy niezwykłych i wartościowych. Można by więc przedwcześnie uznać, że z chwilą powstania muzeów i naukowego opracowania ich kolekcji, gabinety osobliwości straciły rację bytu. Tak by się wydawało, ale...
Muzeum jest dzisiaj synonimem czegoś starego i nudnego. Ze świecą szukać młodzieży w tych przybytkach nauki. No chyba, że zostanie zmuszona udać się tam ze szkolną wycieczką. Nieco lepiej jest z dojrzałymi ludźmi, którzy na pewnym etapie swojego życia zrozumieli, jaką wartością są muzea i znajdujące się w nich kolekcje. Lecz nie oszukujmy się. Takich ludzi nie ma zbyt wielu, więc typowe muzeum utrzymuje się nie z biletów, lecz z dotacji państwa lub samorządu. Czy to oznacza, że ludzie stracili naturalną ciekawość? Ową potrzebę podziwiania rzeczy niezwykłych i wartościowych, o których wcześniej pisałem? Oczywiście, że nie!
W dobie Internetu łatwo spostrzec, że ludzka ciekawość jest równie silna, co kiedyś. Tyle że (i piszę tu między innymi z własnego doświadczenia) forma zaspokojenia tej ciekawości musi być odpowiednia, by trafiła do naprawdę szerokiego grona odbiorców. Bardzo mądre naukowe wywody cieszą się znikomą popularnością. Są wartościowe, ale doceni je tylko ten, kto już orientuje się w temacie, czyli... znikomy procent społeczeństwa. Co więc cieszy się zainteresowaniem ludzi? Sensacje, anegdoty, historie i historyjki mające związek z ich własnym życiem, słowem rzeczy z pozoru błahe, z których „prawdziwa nauka” już dawno wyrosła. I właśnie dlatego straciła kontakt z masami...
Wychodząc z powyższych przesłanek, a chcąc podzielić się swoją pasją, czyli zamiłowaniem do historii przedrozbiorowej Rzeczypospolitej, postanowiłem napisać tę książkę. Jej celem jest przyciągnięcie uwagi jak najliczniejszego grona ludzi do zagadnień, którymi zajmuję się już od ćwierć wieku, czyli przez połowę swojego życia. W książce piszę więc o połączonym państwie polsko-litewskim i ludziach w nim mieszkających. O tym, jacy byli, jak postrzegali innych, jak ich postrzegano, jakie mieli zwyczaje, jak się ubierali, w jakich warunkach mieszkali, jakie mieli rodzinne relacje, jakim wartościom hołdowali, w co wierzyli, jak się bawili itd. Piszę nie w formie syntetycznej, ale anegdotycznej. Nie po to, by przekazać całą swoją i innych naukowców wiedzę, ale po to, by poprzez jej najciekawsze czy najzabawniejsze fragmenty wciągnąć Czytelnika w fascynujący świat. Świat, który niby już dawno przeminął, a jednak tkwi głęboko w nas.
Powstało już wiele dzieł naukowych syntetyzujących wiedzę, jaką zdobyły pokolenia historyków na tematy, które poruszam w tej książce. W jednym z nich prof. Maria Bogucka stwierdziła:
„Przy przygotowywaniu książki konieczne było ciągłe dokonywanie wyboru i selekcji, nieustanna rezygnacja z wątków mniej ważnych i ciekawostek, choć mogłyby one dodać wywodom rumieńców”1.
I to jest właśnie największy problem, jaki mam z tego typu dziełami. Są bardzo cenne faktograficznie, wspaniałe dla ludzi, którzy już się tematem interesują, ale rezygnując z tego, co dodaje ich „wywodom rumieńców”, skazują się na funkcjonowanie w niszy. Nie trafią pod przysłowiowe strzechy. Liczę na to, że po przeczytaniu mojej książki, zafascynowany Czytelnik sięgnie po dzieła, w których pisano o tym samym, co ja w tej książce, ale już w formie naukowej. Dokładnie na tej samej zasadzie, co gabinety osobliwości doprowadziły do powstania muzeów – od fascynacji do nauki. A jeśli nie; jeśli nawet Czytelnik pozostanie tylko na etapie lektury mojej książki, to schlebiam sobie, że choć w taki sposób pozna świat dawnej Rzeczypospolitej. Więcej nawet – pozna jej ducha.
Aby niniejszą książkę dobrze się czytało, podzieliłem ją na wiele niewielkich rozdziałów. Każdy z nich można czytać niezależnie od pozostałych. Każdy z nich skonstruowany jest jako osobna całość. Starałem się także zamieścić w tekście jak najwięcej adekwatnych do treści ilustracji. Można więc odnieść wrażenie, że to album z ciekawostkami, a nie bogato ilustrowana książka. Mniejsza jednak o to, jak nazwiemy tę pracę. Ważne jest to, że obraz kształtuje naszą wyobraźnię nie mniej niż słowa. Dlatego zamieszczona tu ikonografia pełni funkcję nie do przecenienia. Nie jest tylko dodatkiem do treści, lecz równorzędnym nośnikiem informacji.
Mimo iż książkę tę można czytać na wyrywki, skacząc po jej minirozdziałach, to przeczytanie całości pozwoli wznieść się na wyższy poziom zrozumienia. Umożliwi lepsze wyczucie „ducha Rzeczypospolitej”. Pozostaję z nadzieją, że do lektury całości zachęci sama treść książki.
Na końcu tradycyjna uwaga techniczna. Wszystkie informacje poczynione w nawiasach kwadratowych, które pojawiają się w cytatach, są mojego autorstwa.1.
Kolebka państwa
i narodu polskiego
„Stolicą jest Gniezno, zbudowane przez Lecha, pierwszego księcia polskiego, od którego – jak powiadają niektórzy – naród ten nazwany został Polakami, jakoby potomkami Lecha. Było to miasto tak nazwane, z małą odmianą w głoskach, od gniazda orlego tam znalezionego, stąd też niektórzy mówią, że monarchowie polscy używają za herb orła białego. W tym mieście była naprzód stolica Królestwa, teraz jest stolica arcybiskupów, biorących od niego nazwę ”2.
Pisał nuncjusz apostolski w Polsce Claudio Rangoni w swojej relacji z 1604 roku. I o ile historycy wciąż utrzymują, że Gniezno faktycznie mogło być pierwszą stolicą Polski, to odrzucają znaną do dziś legendę mówiącą o Lechu, założycielu Gniezna i twórcy narodu polskiego. Ale zaraz, zaraz...
Zapewne znasz szanowny Czytelniku bajania na temat tego, iż szlachta polska uważała się za inny naród niż chłopi, którym panowała. Ci ostatni, wywodząc się ze Słowian, mieli zostać podbici przez szlachciców-Sarmatów. Okazuje się jednak, że są to bajania pochodzące dopiero z XX wieku. Jak wykazali i Jacek Kowalski3, i Joanna Orzeł4, mają się one nijak do rzeczywistych przekonań szlachty z wieków XVI–XVIII.
Książę Lech, uznawany przez Aleksandra Gwagnina, jak i przez wielu mu współczesnych, za pierwszego władcę Polski.
Źródło: Aleksander Gwagnin, _Sarmatiae Evropeae descriptio, quae Regnum Poloniae, Lituaniam, Samogitiam partem complectitur_, Kraków 1578
W co więc naprawdę wierzyli dawni Polacy? Skąd w ich własnym mniemaniu pochodzili? Otóż wierzenia te były rozmaite, choć dzięki przede wszystkim katolickim duchownym Polacy najczęściej wywodzili swoje korzenie od „Lecha, pierwszego przywódcy narodu”5. Szymon Starowolski, katolicki ksiądz, który pisał te słowa do papieża, wyjaśniał mu również, że „Polska, przez starożytnych Sarmacją Europejską nazwana”6, zaś boska dobroć i miłosierdzie „od czasów Lecha, założyciela narodu, po dzień dzisiejszy dozwala nam rozkwitać w wolności i nie tylko nie znać obcego jarzma, lecz nawet ościennym ludom prawa przymierza dyktować”7. Był więc ów Lech założycielem Sarmacji, czyli Polski i samego narodu polskiego, czyli sarmackiego. „Od samego Lecha, protoplasty narodu polskiego”8, miał też np. pochodzić szlachecki ród Tęczyńskich. A skąd, zdaniem tegoż uczonego plebejusza, miała się wziąć polska szlachta? Czy była to jakaś grupa najeźdźców, która podporządkowała sobie miejscowy lud? W żadnym wypadku! Jak wyjaśniał Starowolski:
„Zaliczani zaś do szlachty ci tylko być mogą, których przodkowie, za męstwo do tego stanu wprowadzeni, znakiem rodowym byli obdarowani albo którzy teraz sami męstwem swoim klejnot uzyskali i publicznie, za postanowieniem senatu Królestwa, do służby wojskowej i stanu szlacheckiego są wpisani”9.
Widok Gniezna po zniszczeniach „potopu” szwedzkiego. Rysował Johann Rudolf Storn w 1661 r.
Źródło: Альбом Мейерберга. Виды и бытования картины Росси XVII века, red. А.М. Ловягин, St. Petersburg 1903
Nie był więc szlachcic polski żadnym najeźdźcą, ale człowiekiem wyróżniającym się odwagą, który za swoje wojenne zasługi uzyskał szlachecki status. Zresztą, jak dalej tłumaczył ks. Szymon:
„ zwerbowani ze szlachty, w bitwach bywają zazwyczaj tak mężni, że nawet w największych niebezpieczeństwach nie poddają się i ducha nie tracą, a że zuchwale z losem swym igrać przywykli, na najsilniejsze wrogów wojska ze szczupłą swoich garstką wychodzą w pole i najczęściej zwyciężają”10.
O tym, że ksiądz Szymon Starowolski nie był odosobniony w swoich poglądach, świadczą badania wspomnianych już współczesnych historyków – Jacka Kowalskiego oraz Joanny Orzeł. Nie miejsce tu na streszczanie ich odkryć. Dodam tylko to, co umknęło ich uwagi, a mianowicie pochodzące z 1789 roku pismo, w którym anonimowy autor stwierdza:
„U nas, Słowaków , naród bitny, lecz rozmnożony u siebie tak, iż go ziemia ojczysta objąć nie mogła, napada sarmacką ziemię, zgina karki pracowitego Sarmaty pod nogi swoje i z mieczem wyniesionym w ręku wybór śmierci albo poddaństwa zatrwożonym podaje”11.
Jak widać, wierzył on, iż to Słowianie podbili Sarmatów i zmusili do poddaństwa. Nie na odwrót. Gdzie więc ci szlachcice-Sarmaci, którzy mieli podbić i zniewolić chłopów-Słowian?
Po tej długiej dygresji na temat pochodzenia szlachty i samych Polaków, wróćmy do Wielkopolski – kolebki państwa polskiego. W czasach Rzeczypospolitej pamiętano o dawnej pozycji Gniezna, lecz to nie ono, a Poznań był największym, najważniejszym miastem tej prowincji. O nim to Claudio Rangoni pisał, iż chociaż nie jest wielkie, to:
„ zbudowane w sposób włoski i niemiecki, przez mieszczan i rzemieślników obcych, w największej części kupców, którzy tam zaprowadzili wielki handel; a niektórzy utrzymują, iż owo miasto wyprzedza co do poloru i świetności wszystkie inne miasta polskie, przenosząc je jakoby nad Kraków”12.
Zmarły w 1637 r. wojewoda krakowski Jan Tęczyński. Szlachcic, który przeżył wszystkich swoich synów. Na nim to wymarł ród Tęczyńskich, który zdaniem Szymona Starowolskiego pochodził „od samego Lecha, protoplasty narodu polskiego”.
Źródło: Cyfrowe zbiory Muzeum Narodowego w Warszawie.
Przesada? Niewątpliwie. Jednak pokazuje, że dla lokalnych patriotów Poznań był najważniejszym miastem Królestwa Polskiego. Zresztą miejscowa duma przejawiała się w jeszcze innym zjawisku:
„ mieszkańcy stąd, że ich prowincja ma nazwę «wielkiej», uważają, że są wyżsi od mieszkańców innych prowincji, naśmiewają się z ich mowy, mając ją za mniej czystą i dobrą od tej, którą sami mówią”13.
Rzeczywiście, obiektem bardzo licznych kpin był sposób mówienia Mazurów, czyli mieszkańców sąsiadującego z Wielkopolską Mazowsza. A jeśli Wielkopolanie w ogóle dopuszczali do siebie myśl, że którakolwiek prowincja Królestwa Polskiego mogła się równać z ich Wielkopolską, to robili to wyłącznie dla Małopolski, z którą od wieków rywalizowali o prestiż i pozycję we wspólnym państwie.
2.
Małopolska
„Małopolska nie jest płaska, jak Wielkopolska, lecz górzysta w kierunku Węgier i pełna wzgórz, niekiedy stromych ”14 – rozpoczął swoją opowieść o tej prowincji nuncjusz apostolski w Polsce Claudio Rangoni. Jej większość poświęcił stolicy Królestwa Polskiego – Krakowowi. Zwrócił też jednak uwagę na zróżnicowanie religijne Małopolski, dużą obecność Żydów oraz wyjątkową pozycję klasztoru na Jasnej Górze z przechowywanym w nim obrazem Madonny:
„Ta Najświętsza Panna jest w tych stronach w takiej czci, jak we Włoszech Loretańska. I powiadają, że służące, godząc się z państwem , warują sobie, iż nie będzie się im zabraniało iść w pewnym czasie do Matki Boskiej, której obraz ma kresę przez twarz, a tej – jak mówią – nie mógł żaden malarz dotąd naprawić. Do miejsca tego sami nawet heretycy – jak słyszę – przychodzą ze Śląska i z Niemiec, naśladując w tym dawną pobożność przodków swoich”15.
Jeden z widoków kopalni soli w Wieliczce. Ilustracja wykonana przez Wilhelma Hondiusa, a opublikowana w Gdańsku, w 1645 r.
Źródło: POLONA (Cyfrowe zbiory Biblioteki Narodowej w Warszawie)
Jednak rzeczą, na którą cudzoziemcy najpowszechniej zwracali uwagę, była wyjątkowa w skali całego świata kopalnia soli w Wieliczce. Pisano o niej mniej lub więcej, interesując się zwłaszcza olbrzymimi dochodami, jakie przynosiła. Na przykład zwiedzający ją w 1586 roku François de Pavie, baron de Fourquevaux uznał, że każdego roku przynosiła ona królowi „sto tysięcy talarów czystego dochodu”16. Nie jest to informacja precyzyjna, bo choć przychody ze sprzedaży soli były nawet wyższe od owych 100 tys. talarów (co było wówczas warte ok. 116 tys. zł), to jednak do kieszeni króla trafiało z tego „jedynie” 66 tys. złotych. Dlatego znacznie bliższy prawdy był inny Francuz, Jacques Esprinchard, który podróżując po Polsce w 1597 roku uważał, iż wielickie kopalnie soli „co roku przynoszą królom ponad siedemdziesiąt tysięcy florenów dochodu”17. Zanotował on także:
„W tych wnętrznościach ziemi widzieliśmy ponad pięciuset wieśniaków pracujących całkiem nago przy wydobyciu, każdy ze swoją zapaloną lampą”18.
I co ciekawe:
„Większość z nich potrafi bardzo dobrze mówić po łacinie”19.
Podziwiano również olbrzymi nakład pracy włożony w powstanie kopalni. Z tego tytułu porównano ją nawet do egipskich piramid i uznano za chwalebny dowód pracowitości Polaków.
O Wieliczce pisało wielu cudzoziemców. Jednak najciekawsze są relacje tych śmiałków, którzy odważyli się spuścić po linie do jej czeluści i zobaczyć ją na własne oczy. Jednym z nich był wspomniany już François de Pavie, który stwierdził: „na początku rzecz przedstawia się przerażająco i ma się wrażenie schodzenia w prawdziwą otchłań”20. Innym był Ulryk Werdum. Zwiedził on podziemia 6 lipca 1671 roku. Jak pisał:
„Zawiesiłem się wraz z siedzeniem, zrobionym z powrozów, na grubej okrętowej linie, na której kawały soli wydobywano na górę windą, obracaną przez konie. Jeden z górników zawiesił się nade mną, a drugi pode mną, z zapalonymi latarniami w ręku. Oni to mieli mi na dole wszystko pokazać, a zarazem zapobiegać temu, żeby lina okrętowa, spuszczona tak daleko na dół, nie uderzała ze mną o ściany”21.
Ubezpieczony tak podróżnik dostał się cało na poziom, gdzie „ widzi się kaplicę z krzyżem i kilkoma obrazami, przed którymi pali się ciągle kilka lamp”22. Trochę dalej dostrzegł wielką tablicę, która upamiętniała wizytę królewicza (późniejszego króla) Jana Kazimierza. Następnie zobaczył dwie stajnie dla koni, które pracowały pod ziemią.
Mimo że miejscami musiał Werdum się przeczołgiwać, to jednak od czasu do czasu otwierały się przed nim wykute w soli komory, z których jedna wyglądała „jakby przestronne sklepienie kamienne, więcej niż na strzał z muszkietu wzdłuż i wszerz”23. Zauważył też, że w kopalni „było tak zimno, żem się trząsł z zimna, choć były to dnie kanikuły, a powietrze tak gorące, że dnia tego grzmiało”24. Faktycznie, temperatura jest tam stała i wynosi ok. 14–16°C.
Werdum, pełen wrażeń, wydobył się w końcu na powierzchnię, gdzie zarządca kopalni uraczył go węgierskim winem, które rozgrzało odważnego turystę. Może warto by było, aby dzisiejsi zarządcy mieszczącego się 135 metrów pod ziemią Muzeum Żup Krakowskich powrócili do tak zacnego zwyczaju?
3.
O szlachcie na Wołyniu
Rzeczpospolita była państwem złożonym z wielu prowincji, różniących się niekiedy diametralnie. Jedną z nich była ziemia wołyńska, którą 26 maja 1569 roku, czyli tuż przed unią lubelską, przywrócono Królestwu Polskiemu, odłączając od Wielkiego Księstwa Litewskiego. Jej obywateli, w przytłaczającej większości prawosławnych Rusinów, włączono do Korony „jako rownych do rownych, wolnych do wolnych”25. A jacy oni byli na przełomie XVI i XVII wieku?
W 1598 roku przebywał w Polsce Anglik John Peyton. Charakteryzując Wołyń, pisał:
„Mieszkańcy Wołynia są najmężniejszymi i najbardziej wojennymi spośród wszystkich Rusinów, jako że ćwiczą się nieustannie z powodu najazdów tatarskich”26.
Rusin z końca XVI w.
Źródło: Cesare Vecellio, _Habiti Antichi Et Moderni di tutto il Mondo di Cesare Vecellio: Vestitvs antiquorum, recentiorumque totius Orbis_, Wenecja 1598
Dodał przy tym, że „ich język, obyczaje i prawa są ruskie”27.
Kilka lat później skłonność Wołynian do wojaczki zauważył także nuncjusz apostolski w Polsce Claudio Rangoni („Mieszkańcy są odważni i wojennego ducha”28). Ale że cnoty wojenne rzadko szły z parze z kulturą, to „zarówno książęta, jak i szlachta są bardziej krewcy, nieobyci i nieuczeni niż Polacy, z racji graniczenia z barbarzyńskimi narodami i tą drogą uczestnictwa w ich naturze”29.
Dotyczyć to miało także najbogatszego magnata ówczesnej Rzeczypospolitej, mającego swoje gniazdo rodowe na Wołyniu, księcia Konstantego Wasyla Ostrogskiego. Był to „wielki żołnierz, który oddał wielkie przysługi Koronie lecz gburowaty i niezbyt mądry jako senator, zgodnie z naturą swego kraju”30. O potędze Ostrogskiego świadczy między innymi to, że:
„Na spór z Zamoyskim (który jest już zażegnany) przybył na sejm w 7000 koni”31.
W tym czasie wojsko kwarciane, czyli stałe wojsko Królestwa Polskiego, liczyło sobie etatowo ledwie 1460 żołnierzy.
Czy książę Konstanty Ostrogski faktycznie był gburowaty i niezbyt roztropny? Może i tak, ale dzięki niemu powstała w Ostrogu uczelnia, którą często zwie się akademią, choć bardziej poprawnie należałoby mówić o niej jako o kolegium. Ta fundacja wystawia księciu bardzo dobre świadectwo.
Jako się rzekło, książę Ostrogski przewyższał zamożnością każdego magnata i w Koronie, i na Litwie. Gdy w 1620 roku umarł jego syn, najważniejszy polski senator, czyli kasztelan krakowski Janusz Ostrogski, to zostawił po sobie 80 miast, 2760 wsi, 600 tys. złotych w gotówce, 400 tys. talarów oraz wiele innej monety, 30 beczek łamanego srebra, 700 koni i 4 tys. klaczy, a także wiele innego dobra. Nic dziwnego, że magnatów takich jak on zwie się dzisiaj królewiętami.
4.
Najbogatsza prowincja
Rzeczypospolitej
Diametralnie przeciwny do Wołynia charakter miała inna prowincja Rzeczypospolitej, czyli Prusy Królewskie. John Peyton opisał jej stan w 1598 roku:
„Prusy są najbogatszą i najludniejszą prowincją Korony Polskiej nazwaną tak (jak piszą niektórzy) z powodu Prusa, brata Czecha, Lecha i Rusa Gdańsk jest najsilniejszym, najpiękniejszym, najbogatszym i największym z miast Korony”32.
Pozycję tę utrzymywał także w XVII wieku. A nawet ją umocnił, gdyż w stuleciu tym, jako jedno z niewielu miast Rzeczypospolitej, oparł się wszystkim agresorom, dzięki czemu rozwijał się i prosperował. W połowie XVII wieku widział je mieszkaniec Italii Giacomo Fantuzzi. A gdy zobaczył, to zachwycił się i jego wielkością, i znaczeniem:
„Na obiad dotarliśmy do Gdańska, miasta słynnego jako jedno z czterech głównych emporiów handlowych Europy. Miasto jest bardzo ludne, liczy sobie ponad 150 tysięcy dusz zamieszkujących nie tyle samo miasto, co jego przedmieścia, dwukrotnie odeń większe; zaś samo miasto nie jest zbyt rozległe, dobrze ze wszystkich stron obwarowane i otoczone pięknymi murami, umocnionymi wałami ziemnymi i fosami wielkiej głębokości. Ma piękne, podwójne, warowne bramy z białego marmuru, podobnie jak mury miejskie dobrze strzeżone przez najlepszych żołnierzy, jakich spotkać można”33.
Byłby więc Gdańsk jednym z czterech najważniejszych centrów handlowych w Europie? Może to i przesada. Jednak z pewnością robił wrażenie jeszcze po potopie szwedzkim, który spustoszył Rzeczpospolitą, choć jak wspomniałem, sam Gdańsk wyszedł z niego w miarę obronną ręką. W 1677 roku przez dłuższy czas przebywał w nim Robert South, kapelan angielskiego ambasadora w Polsce. Uważał on, że:
„Mieszkańcy są w większości Niemcami, a ich liczbę określa się na ponad 200 tys. dusz”34.
Niemiecki charakter miasta, jak i całej prowincji, podkreślało wielu obserwatorów. Na przykład wspomniany już Peyton pisał:
„Sposób rządzenia naśladuje niemiecki, mieszczanie są z tego narodu i nie chcą dopuszczać Polaków do nauki swoich rzemiosł”35.
I to właśnie, oprócz protestanckiego charakteru elit miejskich, wyróżniało Prusy w Rzeczypospolitej.
A co jeszcze ciekawego było w Prusach do obejrzenia? Na przykład potężny zamek w Malborku:
„Malbork zamek jest nie do zdobycia, jako że jest umocniony potrójnym murem i otoczony rzeką. jest najsilniejszą fortecą w Prusach , gdzie król Polski ma garnizon. Jest on wyposażony i zaopatrzony na sześć lat”36.
Gdański ratusz.
Źródło: Georg Reinhold Curicke, _Der Stadt Dantzig Historische Beschreibung..._, Gdańsk 1687
W Prusach było zresztą mnóstwo innych zamków, co przed rozwojem artylerii znakomicie zabezpieczało te ziemie przed agresorem. Mimo to prowincja ta już w XV wieku weszła w skład Królestwa Polskiego. Jakim cudem? Tu przechodzimy do polskiego modelu ekspansji. Otóż Królestwo to rozwijało się najczęściej nie drogą podbojów, lecz oferując sąsiadom różne korzyści. W wypadku Prus były to znakomite warunki dla funkcjonowania miast i mieszczan. Peyton zauważył, że zakon krzyżacki utracił Prusy „z powodu wielkiego ucisku, jaki cierpiały pod rządami Zakonu. Polak , jako patron miast, mając zarówno ów tytuł do żądań oraz ich pomoc wewnątrz kraju, pokonał Zakon”37. Podsumowując opis Prus, ponownie wrócił do tego tematu:
„Jakie siły Prusy mogą wystawić i w jakiej mierze wzmocniły one polskie państwo, można łatwo oszacować przez długą wojnę Zakonu z Polakami i Litwinami, przeciw którym mieli oni w polu 50 tysięcy koni. Ani nie mógł być Zakon pokonany, póki poddani ich nie opuścili”38.
Wojewoda pomorski Gerard Doenhoff na tle zamku w Malborku. Miedzioryt Wilhelma Hondiusa z 1643 roku.
Źródło: Cyfrowe zbiory Muzeum Narodowego w Krakowie
Peyton zauważył także:
„Argumentem, który przekonałby ich do odejścia ku Cesarstwu lub jakiemuś niemieckiemu księciu, może być ich naturalna nienawiść wobec Polaków, przeciwne humory, sposób życia i zarządzania państwem. Lecz prowincje te są utrzymywane przez słodycz polskiej wolności, immunitetów, przywilejów, godności i zabezpieczeniu przeciw obcym siłom na mocy unii, co sprawia, że nigdy nie będą tęsknić za innym rządem”39.
Fenomenem Rzeczypospolitej, jej wielką siłą, nie było to, że przymusem utrzymywała różne prowincje w poddaństwie, ale to, że choć były one tak różne od siebie, jak Prusy od Wołynia, to każda z nich dobrowolnie chciała być częścią tej Rzeczypospolitej. I dlatego właśnie, mimo słabości struktur centralnych, państwo to istniało tak długo, a jego mieszkańcy z czasem coraz bardziej poczuwali się do wspólnoty.
5.
O Rusi
i swobodach polskich
Jedną z prowincji Królestwa Polskiego, która weszła w jego skład już w XIV wieku, była Ruś (nie mylić z Rosją!), której największym miastem był Lwów. W 1598 roku John Peyton pisał:
„Ruś (jak niektóre kroniki podają) została tak nazwana od Rusa, brata Czecha i Lecha . Mieszkańcy chętnie przyłączyli się do Korony pod względem wszystkich praw i obyczajów etc. I dlatego cieszą się wszystkimi honorami i przywilejami, które Polacy mają. Lwów, bardzo mocne miasto i dobrze zaopatrzone w amunicję, obecnie metropolia Rusi i stolica wielkiego handlu”40.
To nadawanie polskich praw i przywilejów nowym prowincjom niezbyt się Anglikowi podobało. Zauważył on bowiem, że przez to spadały dochody Królestwa, za to rosły wydatki związane z obroną nowych terytoriów:
„Przez wolność i przyłączanie prowincji domena jest osłabiona, zaś koszty publiczne zwiększone”41.
Tak było i z Rusią, i ze wspomnianymi wcześniej Prusami, i z Litwą, o której Peyton pisał:
„Unia z Litwą przyniosła Królestwu obciążenia z racji obrony przed Moskwicinami”42.
Fragment panoramy Lwowa z katedrą Łacińską, którą zaczęto wznosić jeszcze za króla Kazimierza Wielkiego.
Źródło: Georg Braun, _Civitates orbis terrarvm_, t. 6, Coloniae 1617
Peyton nie był głupcem. Dostrzegł i drugą stronę medalu stwierdzając, że dzięki nadawaniu tym prowincjom polskich wolności, ich mieszkańcy chcieli być częścią Rzeczypospolitej. Dostrzegł także, że wspólny wróg również ich łączył. Mimo to zalecał Polakom:
„Dlatego też było czymś najkonieczniejszym dla państwa, skoro wszystkie prowincje cieszą się przywilejami i swobodami Polski, by uczynić podbój jakiegoś sąsiadującego kraju, który zostałby trybutariuszem, by ulżyć obciążeniom publicznym, i nie uczestniczyłby w polskich swobodach”43.
Ot, typowo angielskie podejście do ekspansji...
6.
Najwierniejsi synowie
Kościoła katolickiego
Jeszcze przed połączeniem Korony Polskiej i Wielkiego Księstwa Litewskiego w jedną Rzeczpospolitą, a dokładnie w latach 1561–1562, do Hiszpanii wybrał się Jan Tęczyński, syn najważniejszego senatora Królestwa Polskiego, kasztelana krakowskiego Andrzeja Tęczyńskiego. Temu to wielkiemu panu, który był rodem z Małopolski, towarzyszył Drużbicki – dworzanin pochodzący z Mazowsza. W trakcie podróży po katolickiej Hiszpanii Tęczyński musiał poprosić o gościnę w miejscowym klasztorze. Jednak stwierdzenie, że pochodzi z Polski, nie zrobiło na mnichach wrażenia. I dopiero „gdy jego dworzanin Drużbicki, którego Tęczyński tytułował _Druzbicius, meus puer Masovius_, oświadczył, że jest z Mazowsza, udzielono im gościny ze względu na sławę tej dzielnicy, która była szczerze oddana Kościołowi i nie było tam ani jednego heretyka”44.
Mazowsze w istocie było arcykatolickie i pozostało takie nawet w dobie szalejącej w Europie i w samej Polsce, herezji. Było także ewenementem z innego powodu. Pozbawione potężnych magnatów, zamieszkane było przez mnóstwo drobnej, a przez to zwykle ubogiej, ale za to zadziornej, skorej do bitki szlachty. Jak się szacuje, nawet co czwarty mieszkaniec Mazowsza (czyli tzw. Mazur) miał być szlachcicem! I właśnie o szlachcie mazowieckiej myślał nuncjusz apostolski w Polsce Claudio Rangoni, gdy pisał:
„Lud jest większej postury i zuchwałego umysłu. Po polsku mniej czysto mówią niźli mieszkańcy innych prowincji. Piją sporo, przeto też często między nimi zdarzają się zabójstwa. Są mściwi i gniewliwi. Ubierają się dobrze i chlubią się szlachectwem”45.
Widok Płocka w latach 20. XVII w.
Źródło: Abraham van Booth, _Journael van de Legatie in Jaren 1627 en 1628_, Amsterdam 1632
Wróćmy jednak do katolickiego charakteru tej prowincji. Rangoni donosił:
„Prowincja ta jest katolicka, ani słychać o jakimś jawnym heretyku. Gdy wyprawia swych posłów na sejm, jak to czynią wszystkie inne prowincje i województwa, poleca im wyraźnie, aby nie przyzwalali na żadną rzecz tyczącą się zgody z heretykami ani nie dopuszczali nowości przeciwko wierze katolickiej”46.
Dzięki nuncjuszowi dowiadujemy się również, jaką opinią cieszyła się szlachta mazowiecka w Rzeczypospolitej:
„Mieszkańcy jej zachowują post piątkowy (co i innym Polakom jest wspólne) z niezwykłą gorliwością, skąd poszło przysłowie, iż Mazur z mniejszym skrupułem sumienia zabije drugiego, niż zje jajko w piątek”47.
Mijały dekady, a niewiele się w tej materii zmieniało. W 1671 roku po Mazowszu podróżował protestancki Fryzyjczyk Ulruk Werdum. W swoim dzienniku podkreślił niezwykle silne przywiązanie Mazurów do przestrzegania postów:
„W Łowiczu wyklinali nas straszliwie ludzie domowi, kiedy widzieli, żeśmy w piątek jedli ser, tak że pan mój, opat Paulmiers, nie wiedział, jak burzę tę zażegnać. Kazał im przez tłumacza zaręczać uroczyście – i mógł to uczynić nie uchybiając prawdzie – że jako duchowny nie chciałby za nic w świecie łamać postów, tylko że w Niemczech – nie chciał bowiem powiedzieć, że jest Francuzem – potrawy takie nie są wzbronione. To ich znów nieco uspokoiło, bo rzecz taką przebaczają prędzej Niemcom niż swoim, Polakom. Z tej samej przyczyny, że w Niemczech w dni postne jedzą ser, masło, jaja i mleko, szydzą w swym przysłowiu, nazywając łataniną i furdą polskie mosty, niemieckie posty, italskie, czyli włoskie nabożeństwa: «Polski most, niemiecki post, włoskie nabożeństwo, wszystko to błazeństwo»”48.
Werdum, podobnie jak wcześniej Rangoni, zapisał, że Mazurzy prędzej zabiją, niż złamią post. Przy czym Werdum, aby uwiarygodnić tę krążącą po Rzeczypospolitej opinię, przywołuje nawet konkretny przypadek. Dowiadujemy się więc, że mieszkańców województwa płockiego, czyli jednego z trzech województw Mazowsza:
„ powszechnie zowią dzikimi Mazurami, bo są zwykle barbarzyńscy i rozhukani, zwłaszcza ci, którzy mieszkają w okolicach Mławy, Ciechanowa i Janowa. Tych uważają za najgorszych, a inni Polacy zwą ich urodzonymi pod ciemną gwiazdą. Mieszkają tu całe szlacheckie rodziny, które z klientami żyły z rozbojów na gościńcach. Niedawno o mało nie zamordowano tu zmarłego księcia Radziwiłła, namiestnika elektora brandenburskiego w Królewcu, wraz z mniej więcej trzydziestu jego ludźmi, a to dlatego, że jako oddany reformowanej religii w dzień postu kazał jeść mięso i przez to rozsierdził Mazurów, którzy są tak religijni, że za mniejszy grzech uważaliby sobie zamordować go wraz z jego towarzystwem, niż patrzeć na to, że jedzą mięso. Byliby go też w lesie schwytali, gdyby przestrzeżony nie pojechał inną drogą”49.
I tak to opinia Werduma o Mazurach, którą wyrobił sobie i z własnego doświadczenia, i z zasłyszanej (czy aby prawdziwej?)50 historii, poszła w świat, umacniając sławę mieszkańców Mazowsza jako fanatycznych wręcz katolików.
7.
Czyści i schludni
Ukraińcy
W 1781 roku po należącej do Królestwa Polskiego Ukrainie podróżował Szwajcar Johann Heinrich Müntz. W tym czasie stworzył szereg ilustracji, które zaopatrzył w odpowiedni komentarz. Dzięki temu mamy dziś kapitalne źródło informacji o miejscach i ludziach tam żyjących. Müntz zwiedzał między innymi Korsuń w województwie kijowskim. Osada ta otrzymała prawa miejskie od polskiego króla Stefana Batorego w 1585 roku. Jednak co innego przykuło uwagę Szwajcara. Zauważył on:
„Mieszkańcy tych powiatów są czyści i schludni, czyste i schludne są też ich szaty i bielizna – i tak jest na całej Ukrainie”51.
Podobną uwagę poczynił 13 sierpnia 1781 roku, kiedy to szkicował miasto Lisiankę:
„Większość mieszkańców pochodzenia ruskiego, lub kozackiego, wszyscy czyści i schludni zarówno w ubraniu, jak i w domach”52.
W ogóle jego opisy pełne są zachwytów nad krajem, który obfitował w dary natury, lecz który mimo to był bardzo słabo zaludniony. Na przykład opisując wspomnianą Lisiankę, podał:
„Piękny kraj, teren szeroko sfalowany, wielce malowniczy, zasobny w lasy, miód i wosk, rodzący wszelkie płody rolne. Duża ilość zwierzyny: sarny, wilki, lisy, bobry, zające, kuny, łasice i jeże. Mało ludności, co daje chłopom możność orki na dużych przestrzeniach”53.
Tego samego dnia był też „w pobliżu Buków, na ziemiach humańskich w bracławskim, nad rzeką Tykicz Uhorski, powyżej wodospadów”54. Tam z kolei notował:
„Piękny kraj, rodzący wszystko: zboża, owoce, lny i konopie, miód i wosk, bydło, konie, kozy i owce; jednak brakuje ludności od czasu ostatniego buntu hajdamaków . Miejscami kraj ten posiada piękne liściaste lasy. Wszystkie te ziemie mają ten sam charakter – rzadko zaludnione, 3/4 ugorów”55.
_Mężatka z Korsunia, z wrzecionem i kądzielą_. Rys. Johann Heinrich Müntz we wrześniu 1781 r.
Źródło: Johann Heinrich Müntz, _Podróże malownicze przez Polskę 1780–1784_, oprac. Elżbieta Budzińska, Warszawa 2022
W opisywanych czasach, na Mazowszu, z jednego wysianego ziarna przeciętnie zbierano około trzech, a jeśli był urodzajny rok, to nawet cztery. Tymczasem na Humańszczyźnie:
„Żniwa żyta i pszenicy są w tych stronach prawie ukończone; szacuje się zbiór na 10 do 16 ziarn ”56.
Ukraina, czyli województwa kijowskie, bracławskie i czernihowskie Królestwa Polskiego, była ziemią mlekiem i miodem płynącą. A jednak gęstość zaludnienia była tutaj bardzo niska. Dlaczego? Otóż przez te pograniczne ziemie wciąż przetaczały się wojny, w tym szczególnie bolesne najazdy tatarskie. Te ostatnie były plagą w XVI i XVII wieku, ale zdarzały się – o czym wiedzą tylko nieliczni – nawet w wieku XVIII. Była to więc kraina z jednej strony błogosławiona, z drugiej zaś przeklęta.
8.
Polski „dziki zachód”
„Warto się dowiedzieć, jak wygląda polowanie na żubry. Oto na Podolu, na rozległych polach, pojedyncze sztuki, które odłączyły się od stada, obalają jeźdźcy uzbrojeni w łuki i strzały. Rozstawiwszy się w regularne koło podjeżdżają jeden po drugim do zwierzęcia i wypuszczają na nie strzały, po czym spiąwszy konia ostrogą umykają spiesznie do tyłu; bestia natomiast rozjuszona raną, którą jej zadano, goni za uciekającymi; teraz strzela do niej inny łucznik, a zwierzę zostawia w spokoju poprzedniego wroga i poczyna ścigać znów tego, póki znużone śmiertelnie nie padnie od ran i gonitwy”57.
Scenkę tę, jakby żywcem wyjętą z książek o Indianach, zamieścił w swoim dziele Marcin Kromer. Postać sama w sobie ciekawa, bo urodzony w plebejskiej rodzinie Kromer, za swoją pracę naukową został nobilitowany w 1552 roku. Ale nie o nim będę dalej pisał…
Podole było krainą z jednej strony żyzną, z drugiej jednak nieskomunikowaną z polskimi portami. Z tego powodu w prowincji tej, gdzie trawa rosła na wysokość człowieka, masowo hodowano zwierzęta: konie, owce i bydło. To ostatnie co roku pędzono na zachód – przez Ruś i Małopolskę na Śląsk. Skala handlu była olbrzymia. Szła w dziesiątki tysięcy zwierząt. Odległość, na jaką przepędzano bydło, sięgała tysiąca i więcej kilometrów. Czyż i to nie przypomina złotej epoki amerykańskich poganiaczy bydła, czyli kowbojów? Zanim jednak Indianie nauczyli się konno polować na bizony (konie w Ameryce pojawiły się dopiero z Europejczykami), a kowboje zasłynęli z przepędzania bydła i walk z Indianami, w Polsce proceder ten trwał już w najlepsze. Mieliśmy zresztą i my swoich Indian w postaci Tatarów, o których wspomniałem już przy opisie Ukrainy, a którzy pustoszyli nie tylko ją, lecz również Podole, a nawet dalej położone ziemie.
Żubr.
Źródło: Sigismund Herberstein, _Rerum Moscoviticarum Commentarij Sigismundi Liberi Baronis in Herberstain, Neyperg, & Guettenhag: Quibus Russiae ac Metropolis eius Moscouiae descriptio, Chorographicae tabulae, Religionis indicatio, Modus excipiendi & tractandi oratores, Itineraria in Moscouiam duo, & alia quaedam continentur. His nunc primum accedunt, Scriptum recens de Graecorum fide, quos in omnibus Moscorum natio sequitur: et Commentarius de Bellis Moscorum adversus finitimos, Polonos, Lituanos, Suedos, Liuonios, & alios gestis.ad annum usque LXXI, scriptus ab Ioanne Leuuenclatio_, Basileae 1571
Pędzenie bydła i kóz.
Źródło: Jakub Kazimierz Haur, _Skład abo Skarbiec Znakomitych Sekretow Oekonomiey Ziemianskiey_, Kraków 1693
Podole posiadało szczególnie dogodne warunki do hodowli bydła, koni i owiec nie tylko z uwagi na rosnące tam trawy. Jego ziemie usłane były rozlicznymi wzniesieniami i pagórkami. Dzięki temu wiejące zimą wiatry zwiewały śnieg ze zboczy w doliny i zagłębienia. Wystarczyło więc, aby na takim zboczu zwierzę pogrzebało nieco kopytem, by dostać się do paszy. Bo zwierzęta na Podolu przez cały rok żyły na świeżym powietrzu. Nie zamykano ich w oborach, stajniach czy owczarniach. Dzięki temu były niezwykle odporne na złe warunki pogodowe, co było szczególnie istotne w wypadku koni, które wykorzystywano w kawalerii. Jak pisał Kromer:
„A już wołów, skopów oraz koni ogromne ilości dostarcza się nie tylko sąsiadom, lecz i dalszym nawet krajom. Konie dla swej szybkości i wytrzymałości na trud czy niekorzystne warunki, a także dla lekkiego chodu, cieszą się popytem wśród mieszkańców krajów bardzo odległych”58.
Wielka część z nich pochodziła właśnie z Podola.
9.
Wychowani przez
niedźwiedzie
„Mówią jako o rzeczy pewnej, że został znaleziony chłopiec wychowany w jaskini przez niedźwiedzia. Nie potrafi on mówić. Zachowuje się jak niedźwiedź pod względem chodzenia i wydawania głosu podobnego do ryku. Oddano go naszej królowej”59.
Zapisał 2 stycznia 1664 roku Bazyli Rudomicz. Pan Bazyli nie wymyślił sobie tej historii. Faktycznie królowa Ludwika Maria przygarnęła znalezionego na Litwie chłopca. Jan Chryzostom Pasek podał, że ten człowiek-niedźwiedź miał się znajdować na dworze królewskim już w 1662 roku. A trafił tam w następujący sposób:
„A był tam niedźwiadek, _alias in forma_ człowiek, _circiter_ koło lat 13 mający, którego w Litwie, parkany stawiając, Marcin Ogiński żywcem osocznikom kazał do sieci nagnać i złapać z wielką strzelców szkodą; bo go niedźwiedzie srogo bronili, osobliwie jedna wielka niedźwiedzica najbardziej broniła, znać, że to była jego matka. Tę skoro osocznicy położyli, zaraz też i chłopca złapano, który był taki właśnie, jaki powinien być człowiek, nawet u rąk i nóg nie pazury niedźwiedzie, ale człowiecze paznokcie; ta tylko od człowieka była dyferencyja , że był wszystek długimi tak jak niedźwiedź obrosły włosami, nawet i gęba wszystka, oczy mu się tylko świeciły; o których różni różnie kontrowertowali, konkludując jedni, że się to musiało zawiązać _ex semine, viri cum ursa_ ; drudzy zaś mówili, że to znać niedźwiedzica porwała gdzieś dziecko bardzo młode i wychowała, które że _ubera suxit_ , i dlatego też owę _assumpsit similitudinem animalis_ . Nie miało to chłopczysko ani mowy, ani obyczajów ludzkich, tylko zwierzęce”60.
Łatwo się domyślić, że z wychowaniem dzikiego chłopca musiały się wiązać zabawne historie. Jedną z nich opisał wspomniany Pasek:
„W tenże to czas podała mu królowa z gruszki łupinę, pocukrowawszy ją; z wielką ochotą włożył do gęby; posmakowawszy, wyplunął to na rękę i z ślinami cisnął królowej między oczy. Król począł się śmiać okrutnie. Królowa rzekła coś po francusku; król jeszcze bardziej w śmiech. Ludowika, jak to była gniewliwa, poszła od stołu; król też na owę furyją kazał nam wszystkim pić, wina dawać, muzyce, fracymerom przyść, nuż w ochotę”61.
Wielkie Księstwo Litewskie było znacznie słabiej zaludnione niż Królestwo Polskie. Porastały je rozległe puszcze, w których żyło mnóstwo dzikich zwierząt. Nic więc dziwnego, że szczególnie cudzoziemców zdumiewał fakt, iż od czasu do czasu w tych prastarych kniejach znajdowano dzieci wychowywane przez niedźwiedzie. Pod koniec XVII wieku kilka takich wypadków opisał irlandzki lekarz polskiego króla Bernard O’Connor. Pisał i o chłopcu, którego widział na własne oczy, i przytaczał inne, wcześniejsze wypadki. Dodał też:
„W Królestwie powszechnie i bezdyskusyjnie przyjmuje się, że dzieci rzeczywiście są karmione i wychowywane przez niedźwiedzie w tych stronach . Mówią również, że jeśli głodny niedźwiedź znajdzie beztrosko zostawione dziecko, rozerwie je natychmiast na strzępy, lecz jeśli znajdzie je niedźwiedzica, przystawi do piersi, zabierze do swego legowiska i wykarmi razem ze swoimi małymi”62.
Dziecko wychowywane przez niedźwiedzicę.
Źródło: Bernard O’Connor, _The History of Poland in Several Letteres to Persons of Quality. Giving an account of the Present State of that Kingdom, Historical, Political, Physical and Ecclesiastical; viz The Form of Government; The King’s Power; Court and Revenues; The Senate, Senators, and other Officers; The Religion, Diet and little Diets, with other Assemblies and Courts of Justice; The Inter-regnum; Election and Coronation of King and Queen; with all the Ceremonies; The presnt Condition of the Gentry and Commonalty; as likewise, The Genius Characters, Languages, Customs, Manners, Military Affairs, Trade and Riches of the Poles. Together with an Account of the City of Dantzic, The Origin, Progress, and Present State of the Teutonic Order; and the Successions of all its Great Masters: Likewise, The Present state of Learning, Natural Knowledge, Practice of Physick, and Diseates in Poland: And lastly, A Sufficint Description of the Dutchy of Curland, and the Livonian Order; with a Series of the several Dukes, and Provincial Masters. To this is also added, A Table for each Volume; And a Sculpture of the Diet in Session: with some Memoirs from Baron Blomberg. By Bernard Connor, M.D. Fellow of the Royal Society, and Member of the College of Physicians; who, in his Travels in that Country Collected these Memoirs from the best Authors and his own Observations. Compos’d and Publish’d by Mr. Savage_, t. I, Londyn 1698
A to wszystko działo się na Litwie, którą zamieszkiwali ludzie:
„bardzo dzicy i ciemni, choć szlachta litewska jest w większości bardziej grzeczna, towarzyska, rzutka i wesoła niż Polacy”63.
10.
Źrenica wolności
_Liberum veto_, czyli możliwość zerwania sejmu przez przedstawiciela jednej prowincji, miało przywieść Rzeczpospolitą do upadku. Tak przynajmniej uważa i większość historyków, i społeczeństwa. Zdaje się ono prawdziwym szaleństwem. Ale czy faktycznie nim było? Z czego w ogóle wynikała ta zasada? Posłuchajmy, co miał do powiedzenia jej obrońca, wykształcony w Akademii Krakowskiej pisarz, filozof i polityk (m.in. marszałek sejmu), czyli kasztelan lwowski Andrzej Maksymilian Fredro. W jednym ze swoich listów tłumaczył:
„Wiedz, że Polska składa się z prowincji jakby z poszczególnych królestw. Rozciąga się ona na takie odległości, że gdybyś zechciał przeciągnąć sznur od krańców Litwy leżących w pobliżu moskiewskiego pogranicza, do podnóża Karpat, potrzebowałbyś całego miesiąca na pokonanie tej odległości. A z drugiej strony – policz, ile musiałbyś przejść od ujścia Dniepru do Morza Czarnego po brzegi Bałtyku. Pytam zatem: czy kiedy przedstawiciele tylu ludów, które rozdzielone są między sobą tak licznymi ziemiami; ludów, które różnią się odmiennymi losami i rodzajem dobytku; i których nie łączą ani wspólne rodziny, ani więzy powinowactwa; czy, pytam, kiedy ich przedstawiciele zejdą się na sejmie, może ich ożywiać jeden wspólny zamysł? Czy mogą mieć na względzie jedne i te same korzyści i niekorzyści? Wszak zdarza się, że gdy jedna część Rzeczypospolitej narażona jest na śmiertelne niebezpieczeństwo, inna zaledwie o tym wie, i patrzy na jej klęski, jakby to były klęski nie swoich, a obcych obywateli. I owa zagrożona część byłaby wielekroć pozostawiona samej sobie, gdyby nie troska nielicznych obywateli obdarzonych wyższym umysłem, którzy potrafią wznieść się ponad partykularne interesy mając na oku dobro wszystkich”64.
Fredro opisał więc to, o czym mogliśmy się przekonać na poprzednich stronach. Rzeczpospolita nie była państwem unitarnym, lecz przypominała federację, z olbrzymim zróżnicowaniem prowincji i zamieszkujących je ludów oraz praw, które w nich obowiązywały. Także interesów, które miały. A skoro tak, to czym scalić te różne prowincje i mieszkańców? Fredro wyjaśniał:
„A zatem w republice tego rodzaju nie te same interesy mają ludy ją zamieszkujące, nie ten sam łączy je lęk przed niebezpieczeństwem, nie te same cechują dążności do obrony poszczególnych terytoriów. Kiedy mieszkańcom Czernihowskiego zagraża niebezpieczeństwo, mieszkaniec Pomorza zaledwie chce ten fakt przyjąć do wiadomości, i nie zgadza się na obciążenie siebie poważnymi ciężarami związanymi z obroną odległego województwa. Ale zgodzi się łatwo, kiedy usiłując w sejmie zabezpieczyć interesy swoje i zrealizować swe własne dążenia napotyka z kolei zdecydowane weto ze strony delegata Czernihowskiego. W taki to sposób mieszkaniec Pomorza zostanie nakłoniony lub raczej przymuszony do poniesienia kosztów niezbędnych do obrony zagrożonej Rusi. A podobnie w innych przypadkach”65.
Symboliczne przedstawienie sejmu uosabiającego Rzeczpospolitą z jej ustrojem opartym na realizacji ideałów wolności.
Źródło: Andrzej Maksymilian Fredro, _Andreae Maximiliani Fredro Gestorvm populi Poloni sub Henrico Valesio Polonorvm postea vero Galliae rege_, Gdańsk 1652
Było więc _liberum veto_ cementem, który spajał Rzeczpospolitą. Możliwość jego użycia wymuszała na sejmujących dążenie do zgody, czyli do poświęcania części swoich interesów na rzecz innych prowincji i ludów. Do zgody osiąganej nie dzięki brutalnej ingerencji wojska, któremu rozkazywał absolutny władca, lecz dzięki rozsądkowi przedstawicieli poszczególnych ziem i prowincji.
Wywód Fredry jest dłuższy, ale myślę, że jego istotę już poznaliśmy. Rzeczpospolita mogła funkcjonować jako dobrowolna federacja diametralnie różnych ziem i ludzi tylko wtedy, gdy ich interesy nie były ignorowane przez pozostałych. Mogła istnieć tylko, gdy je uwzględniano; gdy dbano o każdą część wspólnego państwa. Działo się to poprzez ucieranie poglądów i szukanie pola do porozumienia. A to wszystko pod groźbą użycia weta, które byłoby katastrofą dla wszystkich razem i każdego z osobna. Taka była myśl, która ożywiła i utrzymywała przez tak długi czas przy życiu _liberum veto_. A jeśli sądzisz Czytelniku, że to myśl szalona, spójrz na współczesną wersję dawnej Rzeczypospolitej, czyli na Unię Europejską, w której wciąż, w kluczowych obszarach, istnieje zasada jednomyślności wszystkich krajów. A wynika ona dokładnie z tych samych przesłanek.
BESTSELLERY
- 69,90 zł
- Wydawnictwo: Napoleon VFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: HistoriaNadejście Trzeciej Rzeszy Richarda J. Evansa jest fantastyczną syntezą zawierającą masę wiedzy i wiarygodną i żywą. Evans pokazuje jak gromadzono składniki nazistowskiego triumfu i czego było potrzeba, by ze sobą współgrały...
29,90 zł 44,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- 49,00 zł
- EBOOK
29,90 zł 44,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: Napoleon VFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: HistoriaOstatni tom oklaskiwanej trylogii Richarda J. Evansa o narodzinach, rozkwicie i upadku nazistowskiego państwa. Wojna Trzeciej Rzeszy opisuje jak Niemcy ruszyły z impetem ku własnej zagładzie, niszcząc po drodze cały kontynent.EBOOK
29,90 zł 44,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.