Dbaj o siebie - ebook
Twoje zdrowie. Twoje zasady. Twój czas. Czas, by zadbać o siebie.
Stworzyłam ten poradnik z myślą o kobietach, które chcą czuć się dobrze w swoim ciele, mieć więcej siły, lepiej spać, jeść, rozumieć siebie i swoje potrzeby.
Pracuję intensywnie, często pod presją czasu i oczekiwań. Wiem, że aby działać na pełnych obrotach, potrzebuję sprawnego ciała i spokojnego umysłu. Dlatego systematycznie pogłębiam wiedzę na temat zdrowego stylu życia – opierając na dowodach naukowych, a nie chwilowych trendach.
Nie znajdziesz tu radykalnych diet czy obietnic „cudownych zmian”. Znajdziesz za to praktyczne rozwiązania, sprawdzone przeze mnie i oparte na wiedzy ekspertów: lekarzy, dietetyków, psychoterapeutów i fizjoterapeutów. Dowiesz się:
· jak mądrze się odżywiać i wspierać gospodarkę hormonalną,
· jak stworzyć warunki do zdrowego snu, który naprawdę regeneruje,
· jak skutecznie radzić sobie ze stresem i zadbać o emocje,
· jak budować odporność i rozwijać swoją sprawność fizyczną.
Mam nadzieję, że ta książka będzie dla Ciebie wsparciem, pomoże Ci wprowadzać zmiany, które są zgodne z Tobą, i będzie Ci towarzyszyć w drodze – nie do perfekcji, ale do dobrostanu.
Z serdecznością
Małgorzata Rozenek-Majdan
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Poradniki |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68647-08-2 |
| Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta książka powstała z potrzeby serca – z rozmów z innymi kobietami, ale też z moich własnych doświadczeń. Wiem, jak trudno jest łączyć codzienność, pracę, rodzinę i jeszcze znaleźć przestrzeń na dbanie o siebie. Wiem też, jak łatwo wpaść w pułapkę oczekiwań – cudzych i własnych – i zapomnieć o tym, że mamy prawo być dobre dla siebie.
Nie znajdziesz tu cudownych recept na idealne życie. Znajdziesz za to historie, wiedzę i praktyczne wskazówki, które mają Ci pomóc odnaleźć równowagę i siłę – w zdrowiu, wyglądzie, relacjach i codzienności.
Pisząc tę książkę, myślałam właśnie o Tobie – żeby dodać Ci odwagi i wsparcia oraz przypomnieć, że zasługujesz na to, by być dla siebie ważna.NIE ZOSTAŁAM TANCERKĄ
Dzieciństwo spędziłam szczęśliwie w kochającym domu. Chodziłam do żłobka, przedszkola, później do szkoły podstawowej. Dziś wiem, że właśnie wtedy zaczęły się najważniejsze lekcje: jak szukać swojej drogi i jak żyć z innymi. Dlatego uważam, że dzieci powinny jak najwcześniej trafiać do szkoły, bo szkoła to nie tylko nauka na zajęciach, lecz przede wszystkim trening społeczny.
Po trzeciej klasie podstawówki zaczęłam chodzić do szkoły baletowej. Wtedy nie było szkół międzynarodowych ani prywatnych. Moi rodzice chcieli, żebyśmy ja i mój brat uczyli się szerzej, patrzyli na świat z różnych perspektyw. Nie marzyli, abyśmy zostali zawodowymi tancerzami, ale zależało im, żebyśmy poznali inny świat. A balet to świat wymagający, pełen dyscypliny, pracy i piękna.
Dziecko nie wie, ile wysiłku kosztuje nauka w szkole baletowej. Tam wszystko jest rygorystyczne i wymagające, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Ma jednak świadomość, że jeśli nie robi postępów, może z dnia na dzień zostać skreślone. Nie wolno opuszczać zajęć. Tancerze mawiają: „Opuścisz jeden dzień – zauważysz to ty. Dwa – zauważy twój nauczyciel. Trzy – zauważy to twoja widownia”.
Gdy zaczynałam, były dwie klasy pierwsze, w każdej po trzydzieścioro dzieci. Każdego roku wiele z nich wyrzucano. Do matury i dyplomu dotarło tylko jedenaścioro z nas.
Życie toczyło się tylko w szkole – znajomi, rozmowy, przyjaźnie. Zajęcia trwały od ósmej do szesnastej, a potem często do dwudziestej. A gdy na korytarzu spotkało się nauczyciela – należało się zatrzymać i grzecznie dygnąć.
W domu miałam brata tancerza, więc ten świat był naszą codziennością. Nie czułam, że coś mi odebrano, bo innego życia nie znałam.
Jednak balet zabrał mi podwórkowe zabawy, gumę, piłkę, narty, konie – wszystko, co mogło skończyć się kontuzją. Zamiast luzu: skromny strój, włosy w kucyk, makijaż zakazany aż do matury. Rano przy wejściu do szkoły stała dyrektorka i kontrolowała wygląd uczennic. Pamiętam, jak w okresie buntu próbowałam przemycić tusz na rzęsach – za każdym razem kończyło się to wizytą w gabinecie dyrekcji i zmywaniem makijażu. Taki to był mój bunt.
Wkładałam w naukę wszystko, co mogłam, choć nie zawsze osiągałam oczekiwane rezultaty. Zdarzało się, że wpisywano mi w dzienniczku: „brak poprawy”, a częściej: „zachowanie nieodpowiednie”. Były łzy, frustracja, poczucie niewystarczalności. Nie byłam wystarczająco rozciągnięta, miałam słabe podbicie, nie byłam odpowiednio pracowita i dobrze zmotywowana, ale świetnie skakałam i robiłam piruety. Postępy w balecie nie przychodzą od razu – czasem dajesz z siebie wszystko i nie widzisz efektów przez miesiące, ale musisz iść do przodu. Bo to nie jest miejsce na użalanie się nad sobą.
W szkole baletowej nauczyłam się odporności – nie tylko fizycznej, ale przede wszystkim psychicznej. Tam krytyka nie była podszyta troską, nikt nie owijał w bawełnę. Padały słowa, które dziś uznalibyśmy za brutalne. Potrafiły zaboleć do żywego, lecz z czasem przestawały mnie łamać. Działały jak szczepionka – najpierw bolały, a potem uodporniały. Dziś, choć coś może mnie dotknąć, nie jestem już krucha. Nie rozsypuję się. Znam swoją wartość i wiem, że nie każda opinia jest warta uwagi. Liczy się zdanie tych, którzy naprawdę coś wiedzą i coś znaczą. Reszta to tylko szum.
À propos krytyki – jest powiedzenie, które świetnie ustawia nasz stosunek do niej: „Nie przyjmuj krytyki od kogoś, od kogo nie przyjęłabyś rady”. To prostsze w stosowaniu, niż mogłoby się wydawać.
Z baletu wyniosłam szorstkość, precyzję, perfekcjonizm. I umiłowanie porządku. To, że jestem dziś zdyscyplinowana, zawdzięczam właśnie tej szkole. Jej łacińskie motto brzmiało: _per aspera ad astra_ – przez ciernie do gwiazd. Trudno o bardziej pasujące hasło. Inne było powtarzane na sali: „Im więcej potu na treningu, tym mniej krwi na polu bitwy”. Tym polem była scena, ale o krwi mówiono dosłownie.
Wiedziałam, że nie zostanę tancerką. Coraz częściej myślałam o prawie. W ostatniej klasie podstawówki rozmawiałam z tatą. Powiedział: „Zostaniesz prawnikiem, ale do końca życia będziesz sobie wyrzucać, że nie skończyłaś szkoły baletowej. Co zaczęłaś, to dokończ”.
Miał rację. Nie zapomnę momentu, w którym ostatni raz zdjęłam pointy i pakując je do torby, czułam głęboką, nieopisaną ulgę i gotowość na zupełnie nowy rozdział.
Od zawsze byłam ciekawa świata, ludzi, wiedzy. Tata wprowadzał mnie w problematykę prawa i ekonomii. Podziwiałam go i jego zdanie miało dla mnie znaczenie, ale nigdy nie czułam presji. Wybrałam Wydział Prawa i Administracji na Uniwersytecie Warszawskim. Dziś mama żartuje: „Tyle lat cię kształciliśmy, a wylądowałaś w telewizji”.
W DOROSŁE ŻYCIE
Uczelnia dała mi bardzo dużo – zawsze lubiłam uczyć się tego, co naprawdę mnie interesowało. Prawo mnie fascynowało, ale nie ukrywam, że również pociągał mnie jego wizerunek – kobieta w garniturze, zdecydowana i profesjonalna. Nauka sprawiała mi przyjemność, a dobre wyniki przychodziły naturalnie. Najtrudniejsze były dla mnie przedmioty, które nie budziły entuzjazmu, takie jak prawo samorządowe. Za to z prawa karnego trzeba było być przygotowaną zawsze – wykładowca odpytywał bardzo skrupulatnie. A każde niedopowiedzenie kończyło się obowiązkową wizytą na dyżurze, o ósmej rano, w piątek.
Prawo cywilne było moją mocną stroną – właśnie w tym obszarze, a konkretnie o stosunkach majątkowych między małżonkami, zaczęłam pisać doktorat. Moją inspiracją był wykładowca profesor Krzysztof Pietrzykowski – jeden z najmłodszych profesorów prawa w Polsce, człowiek o nieprzeciętnej kulturze i klasie.
Jeszcze wcześniej, na osiemnaste urodziny, poprosiłam rodziców o wyjazd do Francji. Byli zaskoczeni, ale się zgodzili. Miałam wyjechać na rok, wróciłam po trzech latach. Nowe hobby, język, ludzie, inne życie. Uczyłam się języka, chodziłam na kursy kulinarne. Pokochałam Francję.
Gotowanie stało się dla mnie pasją i – jak mówią moi bliscy – jedną z moich najmocniejszych stron. Uwielbiam dobre składniki, sezonowe warzywa, świeże zioła. Zakupy robię na lokalnych bazarkach, wybieram produkty świeże i dobrej jakości, ale prawda jest taka, że chociaż to uwielbiam, ostatnio gotuję mniej – brak czasu.
Gotuję prosto, jednak ze smakiem. Lubię lekkie dania, które nie wymagają godzin w kuchni, ale cieszą oko i podniebienie. Często łączę kuchnię śródziemnomorską z tym, co dobrze znam – szybkie sałatki, pieczone warzywa, dobry ser, oliwa i coś chrupiącego albo lekko kwaśnego. Kocham kiszonki. Nie trzymam się sztywno przepisów – gotuję intuicyjnie, w rytmie dnia.
A moją największą słabością są słodycze. Kocham je – naprawdę. Nie piekę sama, nie mam do tego cierpliwości ani serca, za to mam swoje ulubione cukiernie i konkretne ciastka, po które potrafię jechać przez pół miasta. Czasem jedno dobre ciasto wystarczy, żeby poprawić nastrój. Nie traktuję tego jako grzechu – raczej jako małą, codzienną radość.
Francja pomogła mi rozluźnić wewnętrzny rygor. Nadal dużo od siebie wymagam, ale nauczyłam się, że dyscyplina nie musi odbierać radości. Że codzienność też może być piękna.
SZCZĘŚLIWA, CHOĆ ZABIEGANA
Już na studiach budowałam swoje życie rodzinne, dlatego ominęły mnie klasyczne imprezowe doświadczenia studenckie. Na pierwszym roku zaczęłam pracę w kancelarii. Po magisterium kontynuowałam naukę na studiach doktoranckich – wydawało mi się, że to będzie moja ścieżka. Gdy zostałam mamą, zrobiłam przerwę. Ale patrząc wstecz – zrobiłabym dokładnie to samo. Zarówno szkoła baletowa, jak i prawo dały mi ogromną wiedzę i umiejętności, które do dziś wykorzystuję.
Przez kilka lat po studiach byłam pełnoetatową mamą i żoną. Czułam spełnienie, opiekując się bliskimi. Ten czas dał mi przestrzeń na rozwój emocjonalny i budowanie więzi. Kiedy przeglądam zdjęcia z tamtych lat, widzę dziewczynę z baletem w sercu, kobietę zaangażowaną w życie domowe, matkę z zakupami z bazarku i dzieciakami pod pachą. Choć zabieganą, to szczęśliwą.
Byłam mamą zaangażowaną – należałam do rad rodzicielskich, piekłam ciasta na pikniki, uczestniczyłam w zbiórkach pieniędzy. Moje życie miało rytm: odprowadzałam Stasia do przedszkola, z Tadziem szłam na zakupy, potem wspólny obiad i zabawy. Choć nie pracowałam etatowo, miałam wrażenie, że jestem bardziej zajęta niż koleżanki z korporacji. Jednocześnie zawsze szukałam chwili, by usiąść do doktoratu.
Kiedy w końcu go oddałam, planowałam kilkutygodniową przerwę przed obroną. Wtedy zadzwonił telefon z zaproszeniem na casting do nowego programu – polskiej wersji brytyjskiego formatu _Perfekcyjna Pani Domu_. Uwielbiałam oryginalną wersję, więc pomyślałam: „czemu nie spróbować?”. Zakładałam, że program zajmie mi dwa dni w tygodniu – dokładnie tyle, ile wcześniej poświęcałam doktoratowi. Dziś widzę, jak rozbrajająco naiwne było to założenie.
KAŻDA Z NAS MOŻE SIĘGNĄĆ PO NOWE ŻYCIE
Mam w sobie syndrom prymuski, więc na casting przygotowałam się solidnie. Przyniosłam samodzielnie wydaną książkę _Perfekcyjna Pani Domu. Małgorzata Rozenek_ w nakładzie siedmiu egzemplarzy. Upiekłam ciasteczka, przygotowałam propozycję całego odcinka programu, bo jeśli ktoś zaprasza cię poważnie, to trzeba potraktować to równie poważnie.
I tak zaczęła się moja telewizyjna przygoda. Zupełnie przypadkiem, ale z pasją, która została ze mną na lata. Brałam udział w wielu programach, m.in. _W dobrym stylu, Projekt Lady, Rozenek cudnie chudnie, Azja Express, Iron Majdan_. Każdy z tych projektów czegoś mnie nauczył. Dzięki nim poznałam setki ludzi, wiele się dowiedziałam, ale też lepiej zrozumiałam siebie. Przestałam oceniać po pozorach. Nauczyłam się wsłuchiwać w historie innych.
Nigdy nie dorabiałam ideologii do telewizji, ale wierzę, że nawet proste formaty mogą mieć sens, jeśli komuś pomogą, coś ułatwią, dadzą impuls. Dla mnie to nie są programy o sprzątaniu czy urodzie – to programy o zmianie. O tym, że każda kobieta może sięgnąć po nowe życie.
Dziś wiem, że w karierze – tak samo jak w życiu – najwięcej uczą nas porażki. Analizuję wtedy swoje wartości, kierunki rozwoju, cele zawodowe. I jedno zrozumiałam na pewno – nie dam się zmienić. Nie jestem aktorką. To, co robię, musi wypływać ze mnie i być prawdziwe.
Popularność? Tak, czasem potrafi zawrócić w głowie. Kiedy sztab ludzi organizuje twój dzień, wybiera ubrania, planuje grafik, możesz na chwilę pomyśleć, że jesteś wyjątkowa. Ale szybko przychodzi refleksja: jesteś tylko częścią większej machiny. I nie ma ludzi niezastąpionych. Dziś jesteś na fali, jutro spadasz.
Dlatego najważniejsze, co możemy zrobić, to korzystać z możliwości, które przynosi życie. Kobiety zbyt często rezygnują z nich przez brak wsparcia, elastyczności czy wciąż obecne społeczne oczekiwania. Tymczasem nasze życie jest wielowymiarowe i warto przyjąć to z otwartością.
Nie daję rad uniwersalnych. Każda z nas ma inne cele, priorytety i swoją definicję sukcesu. Ale warto się zatrzymać i zastanowić: czym dla mnie jest sukces? Co naprawdę chcę osiągnąć? Nie chodzi o to, by spełniać oczekiwania innych. Chodzi o to, by żyć w zgodzie ze sobą.
Dla mnie sukces to bycie matką, żoną, kobietą aktywną zawodowo – na własnych zasadach. To wymaga pracy, elastyczności, dyscypliny. Codziennie spisuję swoje priorytety. Dostosowuję się do zmian wokół mnie. Korzystam z technologii, by łączyć pracę z życiem rodzinnym, i czasem mi się to udaje. Staram się tworzyć do tego warunki.
Nasze życie to przecież sieć ról, zadań i emocji. I tylko od nas zależy, jak je połączymy, jaką nadamy im wagę i jaki sens. Warto mieć w sobie odwagę, by działać, zmieniać, tworzyć siebie na nowo. Z pasją. Miłością. Głębokim przekonaniem, że mamy prawo być dokładnie takimi kobietami, jakimi chcemy być.
------------------------------------------------------------------------
ZAPRASZAMY DO ZAKUPU PEŁNEJ WERSJI KSIĄŻKI
------------------------------------------------------------------------