Decyzja - ebook
Decyzja - ebook
A co, jeśli w niewłaściwym momencie podejmiesz złą decyzję?
Simon razem z dziećmi zamierza spędzić spokojne Boże Narodzenie na południu Francji. Nic jednak nie układa się po jego myśli. Tuż przed świętami dzieci odwołują swój przyjazd, a jego przyjaciółka postanawia z nim zerwać. Podczas spaceru po plaży spotyka zaniedbaną, zrozpaczoną kobietę. Nathalie, młoda, wystraszona Francuzka twierdzi, że ścigają ją brutalni prześladowcy. Przejęty współczuciem Simon postanawia jej pomóc. Nie przeczuwa jednak, że wskutek owej decyzji zostanie uwikłany w morderczą intrygę, której wątki sięgają aż dalekiej Bułgarii. Trop wiedzie do Seliny, młodej dziewczyny, która pragnąc lepszego życia, wpadła w ręce pozbawionych skrupułów przestępców. Jej dramatyczna ucieczka staje się początkiem splotu przewrotnych zdarzeń, które ściągną na głowy Simona i Nathalie śmiertelne niebezpieczeństwo.
„Autorka tak kunsztownie i fascynująco splotła ze sobą wiele wątków, że trudno się domyślić, jak potoczy się cała historia”. BücherInsel
„Charlotte Link daje czytelnikowi wgląd w psychikę swoich różnorodnych bohaterów, stopniując przy tym niezwykle umiejętnie napięcie i zagęszczając atmosferę do tego stopnia, że nawet podczas przewracania kartek, mimowolnie wstrzymuje się oddech”. freundin
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8110-541-5 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Potrzebowała ledwie kilku sekund, by uporać się z zamkiem w drzwiach. Otworzyła go za pomocą drutu, który wygięła i uformowała w sposób, jaki przed wieloma laty pokazał jej Boris, starszy brat. Była wtedy małą dziewczynką, on zaś był dorosłym już mężczyzną. Każdy, kto znał jego szczególne zamiłowania, poszedłby pewnie o zakład, że któregoś dnia wejdzie na krętą ścieżkę kryminalisty – z uporem ćwiczył wyłamywanie zamków i wyważanie okien, rozwijając przy tym niemałe zdolności. W końcu jednak został solidnym stolarzem. Nigdy też nie dopuścił się najdrobniejszego choćby wykroczenia.
Selina uchyliła drzwi, wśliznęła się do pokoju, zamknęła je za sobą i na chwilę oparła się o nie plecami. Jak dotąd wszystko szło zgodnie z planem, a przede wszystkim bezgłośnie. Mimo to zdawała sobie sprawę, że w każdej chwili mogą ją przyłapać – a wtedy pewnie pożegna się z życiem. Jeśli Siergiej i Igor nakryją ją przy próbie ucieczki, będzie po niej.
Jej oczy przywykły do panującego we wnętrzu mroku. Uliczna latarnia, stojąca tuż przy granicy działki, rzucała bladą poświatę, tłumioną nadto przez zasłaniające ją po części drzewo. Znajdujące się w pokoju meble – biurko, regały, szafa na akta – przybierały niewyraźne kształty. Pokój Taisy. Taisa była z nich najgorsza. Siergiej i Igor to brutalni zabójcy, Taisa natomiast była ich mózgiem – nieczuła, pozbawiona skrupułów, bez sumienia. To ona rządziła w tym domu. A wszyscy pozostali wykonywali jej polecenia.
Tylko jeden jedyny raz Selina miała okazję zajrzeć przelotnie do biura Taisy, gdyż drzwi uchylono zaledwie na chwilę. Dostrzegła wówczas, że okna – odmiennie niż w całym domu – nie posiadały tam krat. Drzwi wejściowe zabezpieczono kilkoma dodatkowymi zasuwami, z okien usunięto klamki. Nie sposób się było stąd wydostać, nie zadając sobie przy tym sporo trudu i nie robiąc mnóstwa hałasu. O jakiejkolwiek próbie ucieczki można było zapomnieć.
Tylko ten jeden pokój stwarzał po temu szansę, pokój, w którym pracowała Taisa… Widocznie nie potrzebowała w nim krat. Ani odkręconych klamek. Prawdopodobnie chciała czasem wpuścić do wnętrza nieco świeżego powietrza. Za to drzwi starannie zamykała, zawsze zabierała z sobą klucz. I pewnie stale nosiła go przy sobie.
Teraz jednak położyła się spać. Pozostałe dziewczęta przebywały poza domem. Siergiej i Igor siedzieli w niewielkim pomieszczeniu obok kuchni i grali w karty. Selina wiedziała, że kategorycznie zakazano im picia alkoholu, nie miała co liczyć na to, że z czasem stracą czujność i zdolność reakcji. Byli zupełnie trzeźwi i groźni niczym wściekłe psy. Gdyby któremuś z nich przyszło do głowy sprawdzić, co u niej…
Na samą myśl o tym oblała się potem. Nie wolno jej teraz roztrząsać takich scenariuszy, bo wtedy nogi się pod nią ugną, wpadnie w panikę i z pewnością popełni jakiś fatalny błąd.
W dłoni wciąż trzymała drut. Schyliła się i wsunęła go pod szafę. Pewnie go tam znajdą, lecz to nieistotne. Kiedy już zdoła się stąd wydostać, niech wiedzą, w jaki sposób udało jej się zbiec. Drut wyciągnęła z gorsetu, cierpliwie rozsupłując paznokciami nici. Dziewczęta nie dysponowały nawet pilnikiem do paznokci, nie mówiąc już o nożyczkach, po powrocie do domu musiały oddawać także spinki do włosów. Nie sposób było zdobyć jakiekolwiek narzędzia.
Selinie się jednak udało.
Bo była sprytna. A także dlatego, że znalazła pomoc.
W kieszeni jej dżinsów tkwił telefon komórkowy. Fakt, że w trakcie wszystkich dotychczasowych kontroli zdołała go ukryć, graniczył z cudem. Bez wątpienia również dlatego, że przebywała tu od niedawna i jak dotąd nie przeszukano jej pokoju. A rewizje, jak się dowiedziała, zdarzały się bez uprzedzenia, żaden przedmiot nie pozostawał wtedy na swoim miejscu. Sprawdzano każdą szparę w murze, każdą wnękę, każdą półkę w szafie. Najgorsze jednak były rewizje osobiste dokonywane przez Taisę. Selina dostawała mdłości na myśl, że ta odrażająca kobieta sięga do każdego zagłębienia jej ciała. Gdyby wówczas znaleziono przy niej telefon… Nie potrafiła sobie wyobrazić konsekwencji tego odkrycia. Ostatecznie doprowadziłoby to do zguby także jej wspólnika. Ze względu na niego musiała się postarać, by dziś wieczorem wszystko poszło, jak należy. Selina doskonale zdawała sobie sprawę, że ma tylko tę jedną szansę. Albo dziś się uda, albo… drugiej okazji nie będzie.
Znów odważyła się poruszyć. Zaczęła się skradać przez pokój, powoli, by niczego nie potrącić. Nie mogła czegokolwiek przewrócić, pchnąć krzesła po podłodze, niczego dotknąć, o nic zawadzić. Nagle dopadła ją myśl, czy w oknie nie zainstalowano aby alarmu. Zamarła na chwilę przerażona, zaczęła się zastanawiać. Nie miała pojęcia, musiała zaryzykować. Albo zrezygnować i wycofać się do swego pokoju. Zawrócić bała się jednak równie mocno, jak iść dalej. Niepostrzeżenie zdołała po cichu zejść po schodach i dotrzeć korytarzem aż do tego miejsca, szczęście jej dopisywało. Nie mogła mieć jednak pewności, czy udałoby jej się to powtórnie, Siergiej i Igor bowiem regularnie dokonywali obchodu całego domu. W każdej chwili mogła na nich wpaść, a wtedy niech ją ręka boska broni.
Alarm w oknie… no cóż, musiała zaryzykować. W razie trudności może uda jej się mimo wszystko wydostać na zewnątrz i błyskawicznie skryć w ciemnościach. Nagle usłyszała dziwny odgłos, po chwili uświadomiła sobie, że sama w sposób niekontrolowany szczęka zębami. Nie miała pojęcia, że przysłowiowe dzwonienie zębami może być w istocie rzeczywistym odruchem. Zastanawiając się nad tym, zrozumiała, że jej postępowanie to czyste szaleństwo, bardzo prawdopodobne, że nie przeżyje tej nocy.
Przemknęła obok biurka. Laptop Taisy leżał zamknięty na podkładce. Był stosunkowo niewielkich rozmiarów. Selina bez zastanowienia po niego sięgnęła. Zabranie go z sobą nie stanowiło problemu. Kto wie, co w nim zapisano. Zależało jej przede wszystkim na ucieczce, chciała przeżyć, wyrwać się z tego obłędu. A jednak ów czysty, niezmącony instynkt przetrwania nie zdołał przesłonić innej jeszcze myśli: o pociągnięciu tych ludzi do odpowiedzialności. Może któregoś dnia. Jakimś sposobem.
Kiedy dotarła do okna, jej przyspieszony oddech stał się nazbyt głośny. Od chwili otwarcia drzwi minęły dotąd najwyżej trzy minuty, Selina miała jednak wrażenie, jakby odbyła wyczerpującą, wyniszczającą jej siły, ciągnącą się bez końca wędrówkę. Oblewał ją pot, ciepły sweter, który miała na sobie, lepił się do ciała. Czuła się pobudzona, a zarazem śmiertelnie zmęczona. Bliska załamania. A załamanie to ostatnia rzecz, na jaką mogła sobie teraz pozwolić.
Sięgnęła do klamki, dotknęła jej, ostrożnie nią poruszyła. Spodziewała się, że zaraz rozlegnie się przeraźliwy pisk alarmu, a jednak wokół wciąż zalegała cisza. Przekręciła klamkę.
Cisza.
Otworzyła okno.
Zimne, wilgotne powietrze wdarło się do wnętrza pokoju. Selina głęboko zaczerpnęła tchu. Ileż to czasu minęło, odkąd ostatni raz przebywała na zewnątrz, oddychając powietrzem innym niż stęchły, dławiący zaduch tego starego domu? Chociaż okolica, dawny teren przemysłowy na jednym z paryskich przedmieść, była niemal pozbawiona drzew, krzewów i trawników, Selina poczuła woń ziemi, zapach jodłowych igieł, lasu, drewna. Do oczu napłynęły jej łzy, gdyż w tej samej chwili z bolesną intensywnością powróciły wspomnienia – wspomnienia spacerów z rodzicami w odległych latach, kiedy była jeszcze małą dziewczynką. A potem z Sarkiem, jej chłopakiem. W niedziele odbywali długie wędrówki z jego psem. W lasach pachniało tak samo jak tutaj, a na tle nieba ponad ich głowami krzyżowały się konary drzew.
Jak mogła tak nisko ocenić Sarka i jego nieśmiałą miłość? Tak nisko, że nie mrugnąwszy okiem, wzgardziła nią i ją odrzuciła.
Tylko nie rycz, napomniała samą siebie. Nie teraz!
Wdrapała się na parapet, spojrzała w dół. Pokój mieścił się na wysokim parterze, mimo to skok z okna nie wydawał się groźny. Musi go zręcznie wykonać, nie może zwichnąć przy tym nogi, gdyż wszystko zależy teraz od tego, jak szybko zdoła stąd uciec. Zastanawiała się przez chwilę, czy nie zostawić laptopa, który mógł jej utrudnić skok, w końcu jednak postanowiła go z sobą zabrać.
Skoczyła. Upadła na miękką ziemię, a mimo to odniosła wrażenie, że wywołała tym nadmierny hałas. Pewnie każdy przebywający w promieniu dziesięciu kilometrów usłyszał, że oto z okna wyskoczyła kobieta. Tyle że w promieniu dziesięciu kilometrów nie było nikogo, kto mógłby ją usłyszeć, nikogo oprócz Igora, Siergieja i Taisy w domu za jej plecami. W okolicy nikt już nie mieszkał. Jak okiem sięgnąć, tylko opustoszałe sklepy, porzucony warsztat samochodowy, niedokończone centrum handlowe. Nic więcej. W Paryżu z powodu dokonanych w listopadzie potwornych ataków terrorystycznych wciąż kłębiło się mnóstwo policji i wojska, tak przynajmniej doniesiono Selinie, lecz tutaj nie było po nich śladu.
Gdyby Siergiej i Igor zabili ją w tym ogrodzie, nikt by się o tym nie dowiedział.
Z wnętrza domu nie dobiegał żaden odgłos. Nadal niczego nie zauważyli.
Selina pognała przez niewielki ogród, przeskoczyła przez ogrodzenie, które na szczęście nie okazało się dla niej żadną przeszkodą. Obejrzała się za siebie: wszędzie panowała ciemność.
Niedawno padał pewnie deszcz, gdyż ulica była mokra. Kruczoczarna i błyszcząca. Oświetlona blaskiem ulicznych latarni – niewielu, które wciąż były sprawne.
Drogi wyuczyła się na pamięć: prosto ulicą, na pierwszym rozwidleniu w lewo. Po kilkuset metrach powinna dotrzeć do placu zarzuconej budowy centrum handlowego. Będzie na nią czekał na parkingu. Tak uzgodnili. Że ktoś będzie tam na nią czekał w samochodzie. Mogła się tylko modlić, by przybył na czas. On, a zwłaszcza jego samochód – to jej jedyna nadzieja.
Selina ruszyła przed siebie.Dziś wiem, że moja matka już wcześniej nadużywała alkoholu, lecz tak naprawdę zaczęła się upijać, gdy opuścił nas ojciec. Miałam wtedy siedem lat i nie wszystko jeszcze rozumiałam, patrząc z perspektywy czasu, mogę jednak powiedzieć, że w tym właśnie okresie jej uzależnienie przybrało ostrzejszą formę. Kiedy wieczorem zasiadałyśmy do wspólnej kolacji, na stole stała zawsze butelka wina, którą zdążyła opróżnić, zanim położyłam się do łóżka. Nie miałam pojęcia, czym właściwie jest alkohol. Uznałam jedynie, że zawartość butelki nie pachnie zbyt przyjemnie, dlatego dziwiło mnie, że matka tak bardzo za nią przepada. Po kolacji siadała z butelką i kieliszkiem w dłoni przed telewizorem i wkrótce potem zasypiała. Czasem się zrywała, a wtedy sobie dolewała i znów popijała. Dawniej nie zasypiała tak szybko. Wywnioskowałam, że wino, cokolwiek zawiera, wywołuje tylko znużenie.
Jako że nigdy nie sprzątała ze stołu, ja się tym zajmowałam. Z czasem szło mi coraz sprawniej, gdyż niewiele było do uprzątnięcia. Nie gotowała, nic specjalnego też nie kupowała. Często miałyśmy do jedzenia tylko połowę dość już suchej bagietki, która została nam po śniadaniu, do tego trochę sera. Jeśli miałam akurat szczęście. Czasem tylko masło.
Obiad jadłam w szkole, dlatego wieczorem mogłam się zadowolić skromnym posiłkiem. Mimo to tęskniłam za dawnymi latami. Matka gotowała pyszne potrawy, nakrywała do stołu w salonie, zapalała świece. Kiedy ojciec wracał z pracy, cieszył się z naszej obecności. Zwłaszcza mojej. Chodziłam wówczas do école maternelle, przedszkola. Zawsze chciał wszystko wiedzieć o moich zajęciach i przeżyciach. Znał imiona pozostałych dzieci, a kiedy opowiedziałam mu o sprzeczce z moją przyjaciółką Bernadette, następnego dnia wspomniał o tym, wypytując, czy już się pogodziłyśmy.
Tymczasem poszłam do szkoły podstawowej, école élémentaire. Nadal przyjaźniłam się z Bernadette. Kłóciłyśmy się każdego dnia, lecz mamy to nie obchodziło. Gdy zaczynałam opowiadać o tym przy kolacji, mawiała: „Mój Boże, Nathalie, ciągle to samo. Bez przerwy to samo. Kiedyż wy dorośniecie?”.
A potem upijała parę łyków Grand Marniera. Coraz bardziej lubiła ten lepki, słodki i dość mocny likier. Po pewnym czasie szkliły jej się od niego oczy, a wzrok stawał zamglony. Wówczas nie sposób było z nią o czymkolwiek porozmawiać, zbywała każdy temat, o jaki ją zagadnęłam. Nauczyło mnie to, że ważne kwestie muszę omawiać wczesnym wieczorem, w porze, gdy coś jeszcze do niej docierało. Na przykład jeśli potrzebowałam pieniędzy na szkolną wycieczkę czy nowe zeszyty albo gdy musiała podpisać ocenę z dyktanda.
Mieszkaliśmy w Metzu, stolicy Lotaryngii. Dość blisko niemieckiej granicy. Żyje tam sporo ludzi pracujących w Niemczech i mówiących po niemiecku. Kiedy w drugiej klasie zaczynaliśmy naukę pierwszego języka obcego, wybrałam niemiecki. Tak doradził mi ojciec. Wkrótce potem nas zostawił.
Rodzice nigdy się nie kłócili, a przynajmniej nie w mojej obecności, stąd też nie miałam pojęcia o zbliżającym się rozstaniu. Później dowiedziałam się, że od samego początku dochodziło między nimi do nieporozumień, w swej naiwności nie wyciągałam jednak właściwych wniosków. Podobało mi się, że matka tak uroczyście przygotowuje każdą kolację, uznałam za rzecz całkiem normalną, że się do niej przebierała, wkładała krzykliwe sukienki, delikatne pończochy, buty na wysokim obcasie. Starannie nakładała szminkę, a szyję skrapiała perfumami. Zazdrościłam jej tych pięknych ubrań, nie dostrzegając rozpaczy, z jaką się stroiła, by oczarować mężczyznę, który pewnie już od dawna niewiele się nią interesował. Któregoś dnia – byłam już nieco starsza, miałam może trzynaście, czternaście lat – wyznała mi, że zdradzał ją już wówczas, gdy była ze mną w ciąży, i robi to w dalszym ciągu. Słuchając jej słów, miało się wrażenie, że ojciec wdawał się w romans z każdą kobietą, którą spotkał w swoim życiu. Prawdopodobnie przypisywała mu wiele niestworzonych rzeczy, często jednak jej podejrzenia mogły być uzasadnione. Był przystojny i szarmancki, a wszystko, czym tak bardzo mi imponował – ciekawość, życzliwość, dobry humor oraz uprzejmość – okazywał także innym ludziom. W szczególności, rzecz jasna, kobietom.
Ojciec pracował jako kierownik działu w firmie bieliźniarskiej. Wspaniale! Matka dostawała w prezencie najwykwintniejszą bieliznę, nie kosztowała jej ani centa, lecz na niewiele też się zdała.
Kiedy coraz bardziej pogrążała się w nałogu, nie przeczuwałam jeszcze, że alkohol zniszczy doszczętnie zarówno ją samą, jak i nasze wzajemne stosunki. Byłam małą smutną dziewczynką, która straciła ojca.
– A dokąd sobie poszedł? – zapytałam matkę, zalewając się łzami, kiedy oznajmiła, że nas opuścił i już nie wróci.
Mama pobladła na twarzy. W dłoni trzymała kieliszek, który już po raz trzeci hojnie napełniła trunkiem Grand Marnier.
– Wybrał sobie inną – wyjaśniła. – Ostatecznie.
Widocznie od pewnego czasu nadciągała znacznie potężniejsza katastrofa: ojciec nie wikłał się już w przelotne romanse, lecz na poważnie zakochał się w innej kobiecie.
– Kim ona jest? – zapytałam.
– Modelką bieliźnianą – odparła matka, po czym znów sobie dolała. – Ma dwadzieścia lat.
Mając lat siedem, uznałam, że dwadzieścia jest równie stare i odległe co czterdzieści czy pięćdziesiąt. Zupełnie nie potrafiłam pojąć, dlaczego nas, swoją rodzinę, porzucił dla tej kobiety.
– Czy jeszcze nas kiedyś odwiedzi?
– Mój Boże, Nathalie, co za pytanie – obruszyła się, po czym opróżniła kieliszek i znów sięgnęła po butelkę.
Na koniec tamtego przedpołudnia w czerwcu roku dwa tysiące drugiego mama zatoczyła się do łóżka i natychmiast zasnęła.
Ojca już nie zobaczyłam. Razem ze swoją dwudziestoletnią bieliźnianą modelką przeniósł się do Paryża. Regularnie przelewał nam pieniądze.
Poza tym jednak już dlań nie istniałyśmy.Sofia, Bułgaria, listopad 2015
1
Sofia okazała się jeszcze gorsza niż Płowdiw, a przecież wszystko miało się ułożyć. Kirił sądził, że znajdzie tu pracę, podobnie jak jego przyjaciel Dano, który wyjechał z Płowdiwu prawie rok wcześniej. Dano był odważny, stanowczy, podczas gdy Kirił wciąż się wahał i zwlekał. Dano od razu znalazł pracę na lotnisku i chwalił sobie pobyt w Sofii.
– Tu się żyje znacznie lepiej. Masz wielką szansę. Musisz się tylko przemóc i w końcu zdecydować!
Kirił się przemógł, gdy sytuacja w Płowdiwie stała się nie do zniesienia. Kiedy niewielkie centrum ogrodnicze na obrzeżach miasta, w którym pracował od lat, zostało zamknięte, a on wylądował na ulicy. Gdy wszelkie próby znalezienia nowej pracy spełzły na niczym. Gdy po dziewięciu miesiącach wstrzymano mu wypłatę zasiłku dla bezrobotnych, a zasiłek rodzinny ledwie wystarczał, by wyżywić siebie, żonę Iwanę oraz piątkę ich dzieci. Kiedy przez trzy miesiące zalegał z czynszem i właściciel zagroził eksmisją.
Iwana od rana do wieczora płakała.
– Nie chcę do Stolipinowa, Kirił. Tak strasznie się boję. Nie chcę się tam znaleźć!
Stolipinowo było dzielnicą biedoty. Straszono nią dzieci, gdy nie przykładały się w szkole do nauki. Kto tam trafiał, sięgał dna. Szare, podniszczone, zrujnowane budynki z płyty. Wilgotne, zapaskudzone, lodowate mieszkania. Góry śmieci na ulicach, czeredy zaniedbanych dzieci, o których nie wiadomo, czy mają jeszcze gdzieś jakieś schronienie, czy może od dawna żyją na ulicy. Wychudłe, nastroszone, chore psy, wałęsające się w poszukiwaniu pożywienia. Odór. Brud. Brzydota.
Do Stolipinowa wciąż przyjeżdżali z Zachodu dziennikarze. Robili zdjęcia, dokumentowali ten obraz nędzy i rozpaczy. Kirił wyobrażał sobie, z jakim przejęciem zamożni ludzie z Niemiec, Francji czy Anglii oglądają te fotografie. Bułgaria, przytułek Europy. Kto nie wierzy, musi tu przyjechać.
Wyrzuceni z mieszkania, bez wątpienia wylądowaliby w Stolipinowie, dlatego też Kirił postawił wszystko na jedną kartę, wyzbył się dotychczasowych wątpliwości i lęków i przeprowadził z całą rodziną do Sofii. Skoro Dano sobie poradził, jemu też musi się udać. Dano pożyczył mu trochę grosza i poręczył za niego, dzięki czemu dostali mieszkanie, choć Kirił nie znalazł jeszcze pracy. Lokum mieściło się na najwyższej kondygnacji wielopiętrowego budynku, który zdaniem Kiriła wyglądał tak, jakby wzniesiono go z ułożonych jeden na drugim, wgniecionych, okropnych kartonów po butach. Zresztą cały budynek wydawał się krzywy. Pewnie było to tylko złudzenie, niemniej tak właśnie wyglądał.
Mieszkanie było ciasne, zaledwie dwa pokoje dla siedmiu osób. W jednym z nich spały dzieci, w drugim zaś Kirił i Iwana rozkładali sobie na noc tapczan. Mieli jeszcze niewielką kuchnię, która nie była jednak w stanie pomieścić wszystkich jednocześnie. Dlatego też posiłki spożywali w dwóch turach. Choć i tak Iwana niewiele mogła im podać.
„Latem – pomyślał Kirił – dzieci spędzałyby większość czasu na ulicy, przez co życie tu stałoby się nieco znośniejsze”. Zbliżał się jednak koniec listopada, co prawda nie spadł jeszcze śnieg, lecz z każdym dniem robiło się coraz chłodniej. Nadciągała sroga, mroźna zima, która trwać będzie pewnie aż do marca.
A Kirił wciąż był bez pracy.
W ostatnich tygodniach zauważył, że Dano zmienił swój dotychczasowy przyjacielski wobec niego ton. To prawda, bardzo im pomógł, lecz widząc, że od miesięcy sytuacja nie ulega poprawie, zaczął się niecierpliwić. Kirił wciąż musiał go prosić o pieniądze – na czynsz, na jedzenie. Dzieci pilnie potrzebowały nowych butów na zimę, lecz o to nie miał nawet odwagi kumpla zagadnąć. Dano dał mu do zrozumienia, że dług urósł już do takich rozmiarów, że zaczyna mieć wątpliwości, czy Kirił kiedykolwiek będzie w stanie go spłacić.
– A darować tej sumy – oznajmił Dano – naprawdę nie mogę!
– Wiem – przyznał zrozpaczony Kirił – ale jak dotąd nic nie wskórałem. Tracę zdrowie w poszukiwaniu pracy, lecz żadnej nie mogę znaleźć.
Siedzieli w knajpie. Na dworze panował ziąb, było wietrznie i ciemno, w lokalu zaś o wiele za ciepło i bardzo tłoczno. Wnętrze wypełniała woń papierosów, potu i alkoholu. Kłębiący się ludzie co chwila uchylali drzwi, a wtedy do wnętrza wpadał powiew świeżego powietrza, którym Kirił mógł z ulgą odetchnąć. Rozbolała go głowa, od śniadania nic nie jadł. Miał za sobą nieprzespaną noc, gdyż Iwana nieustannie szlochała. Nie potrafił jej pocieszyć, mógł jedynie zapewnić: „Pójdę do Dana. Może znów udzieli nam wsparcia”.
To dlatego znaleźli się w knajpie. Zamierzał odwiedzić Dana w jego mieszkaniu, ale on miał ochotę wyjść na miasto. Kirił oczywiście się wahał, lecz Dano w końcu oznajmił:
– Postawię ci piwo. Idziemy!
Po pierwszych dwóch łykach Kirił poczuł zawroty głowy. Koniecznie powinien przedtem coś zjeść, lecz nie ośmielił się o to poprosić. Przy sąsiednim stoliku jakiś mężczyzna zajadał się daniem jednogarnkowym, od jego zapachu oczy Kiriła łzawiły.
Tak strasznie był głodny.
– Słuchaj, Dano, wiem, jak bardzo nam już pomogłeś, ale obecnie… Dłużej już nie dam rady. Nie mam z czego opłacić czynszu za listopad. Ledwie starcza na jedzenie. Iwana wciąż tylko płacze. Dzieci skrobią po pustych talerzach i patrzą na mnie wielkimi oczami, a ja mam dla nich ledwie mikroskopijne porcje. Ciągle chorują, bo chodzą w lichych ubraniach. Nie wiem, co będzie, kiedy wyłączą nam ogrzewanie. Nic już nie wiem. To koniec. Jestem u kresu sił. – W oczach Kiriła pojawiły się łzy. Otarł je bezradnym, niemal dziecinnym gestem. Nie rycz. Tylko nie rycz. Wiedział, że nie wzbudzi tym u Dana współczucia, a jedynie go rozzłości.
– Po prostu masz za dużo dzieci – stwierdził Dano.
Kirił skinął pokornie głową, choć uznał ten komentarz za niesprawiedliwy i zupełnie niepotrzebny.
– Latami pracowałem w centrum ogrodniczym. Bóg mi świadkiem, że mało płacili, ale zawsze jakoś wiązaliśmy koniec z końcem. Nawet mając piątkę dzieciaków.
– No tak, ale nie możesz płodzić dziecka za dzieckiem i mieć nadziei, że jakoś zdołasz je utrzymać – odparł Dano. – A zasiłek rodzinny… nie licz na to, że wystarczy!
Sam Dano nie miał ani żony, ani dzieci, co rzecz jasna czyniło jego życie łatwiejszym.
„Ale także niespokojnym i samotnym” – dodał w myślach Kirił, lecz nie powiedział tego na głos.
– Przecież dzieci już się teraz nie pozbędę – rzekł za to i roześmiał się nerwowo z powodu absurdalności tego stwierdzenia.
Dano westchnął przeciągle, upił spory łyk piwa, odstawił szklankę i spojrzał natarczywie na przyjaciela.
– Tak dalej być nie może, Kirił. Nie jestem w stanie dłużej ci pomagać. Praktycznie od miesięcy utrzymuję siedmioosobową rodzinę, a końca nie widać. Mówię serio, wiesz dobrze, że to za wiele nawet dla najlepszej przyjaźni.
– Musimy tylko przetrwać tę zimę, Dano. Zimą znacznie trudniej o pracę. Kiedy nadejdzie wiosna…
– Ach, przestań, nie rób sobie nadziei! Kiedy przyjechaliście do Sofii? W kwietniu! W środku wiosny. I nic nie znalazłeś. Podobnie przez całe lato. A teraz mamy jesień. I myślisz, że następnej wiosny będzie inaczej? Do cholery, Kirił, nie bądź taki naiwny!
– To ty mnie namawiałeś na przyjazd do Sofii! Mówiłeś, że…
– No proszę, teraz na mnie zwalasz winę? Po wszystkim, co dla was zrobiłem? Co porabialiście w Płowdiwie? Nie mieliście tam czego szukać. Sofia była dla ciebie szansą. Ale ty nie potrafiłeś jej wykorzystać!
– Przecież próbuję wszystkiego. Ja…
– Kolega z pracy opowiedział mi niedawno ciekawą historię – oznajmił Dano. – Bardzo, ale to bardzo zajmującą. W okamgnieniu zarobił kilka tysięcy euro. Powtarzam: euro. Nie lewów.
Kirił wpatrywał się w niego bezradnie. Przeciętne miesięczne wynagrodzenie w Bułgarii wynosi jakieś trzysta euro. Kilka tysięcy euro zabrzmiało jak jakaś bajka. Zła bajka. Nazbyt podejrzana.
Dano zniżył głos, choć zupełnie niepotrzebnie, gdyż w lokalu panował taki rwetes, że niewielu słyszało własne słowa, nie wspominając o rozmowach przy sąsiednich stolikach.
– Daj szansę swoim dzieciom – powiedział Dano. – A przynajmniej jednemu z nich.
Kirił nie miał pojęcia, o czym on mówi.
2
Kobieta miała na imię Vjara, budziła zaufanie i respekt. I z pewnością sympatię. Miała przyjemny głos, ładną twarz o inteligentnym wyrazie, nosiła elegancki szarobłękitny kostium, który wyszedł pewnie spod igły jakiegoś projektanta, na pewno nie pochodził z jednego z domów towarowych, w których kupowała ubrania Iwana. Cechowały ją nienaganne maniery: w progu mieszkania dobrowolnie zdjęła mokre obuwie, z torebki wyjęła parę dopasowanych kolorystycznie do kostiumu zamszowych butów i nałożyła na szczupłe stopy. Siedziała teraz w pokoju na lichym tapczanie, na którym nocą sypiali Kirił z Iwaną, i obejmowała dłońmi kubek kawy, którą ją poczęstowali. Ogrzewała się jego ciepłem. W pokoju panował ziąb.
Vjarę przysłał do nich kolega Dana. Kirił całymi dniami zmagał się z samym sobą oraz z Iwaną, zanim zgodził się na spotkanie. Nastał już grudzień, śnieg co prawda nie spadł, lecz powietrze było wilgotne i zimne. Właściciel mieszkania przysłał im groźne napomnienie. Z powodu zaległości w opłatach czynszu odcięto ogrzewanie.
Nie mogli się znaleźć w rozpaczliwszym i bardziej beznadziejnym położeniu.
– A zatem chodzi o państwa córkę Ninkę – powiedziała Vjara. – Ma siedemnaście lat, jeśli dobrze mnie poinformowano?
– Tak – potwierdził Kirił.
Iwana nie odzywała się słowem. Wbiła tylko wzrok w tę ładną obcą kobietę, jakby chciała zajrzeć w głąb jej głowy, by wszystkimi zmysłami przeniknąć każdą myśl, każde jej uczucie.
– Czy mogę ją poznać? – zapytała Vjara.
Kirił wstał, poszedł do sąsiedniego pokoju i wrócił z Ninką, która już tam czekała. Wystroiła się, jak tylko mogła: miała na sobie nieco podniszczoną, lecz podkreślającą figurę czarną bawełnianą sukienkę z białym koronkowym kołnierzykiem oraz białymi mankietami przy rękawach, do tego cieliste rajstopy i trochę niepasujące do reszty brązowe baletki o wytartych czubkach. Świeżo umyte blond włosy sięgały jej niemal aż do wąskiej talii. Spojrzała na Vjarę ciemnymi oczami, wzrokiem równie bojaźliwym, co pełnym nadziei. Vjara podniosła się i wyciągnęła do niej rękę.
– Dzień dobry, Ninko. Jestem Vjara.
Ninka uśmiechnęła się płochliwie.
– Dzień dobry.
Vjara zwróciła się do Kiriła:
– Mają państwo piękną córkę – powiedziała. – Byłoby naprawdę szkoda, gdyby…
– Tak? – zapytała Iwana.
– Gdyby tego nie wykorzystała. Za taką twarz koncerny kosmetyczne i projektanci mody zapłacą majątek. Ma w sobie coś niezwykłego. Dobrze, że zwrócili się państwo do mnie.
– Mój przyjaciel… Dano… mówi, że prowadzi pani jedną z największych agencji modelek w Europie Zachodniej.
– Zgadza się. Siedziba mieści się w Rzymie. Często jednak bywam tu, w Bułgarii, to moja ojczyzna. Mamy nadzwyczaj ładne dziewczęta. Choć muszę przyznać – ponownie zmierzyła Ninkę bacznym wzrokiem – że tak ładnej już dawno nie widziałam.
Ninka nie wiedziała, w którą stronę patrzeć. Iwana wzrokiem dała jej znak, córka z ulgą wyszła z pokoju. Jej policzki płonęły. Fotomodelka! Kiedy dwa dni wcześniej rodzice opowiedzieli jej o swoim pomyśle, wydawało jej się, że to sen.
– Jest też mądra – zauważył Kirił, kiedy ponownie zostali sami. – I ambitna.
– Rozumiem – odparła Vjara. – I dlatego, że jest mądra i ambitna, chcą państwo dać jej szansę na lepsze życie.
– Tak. Jestem pewien, że potrafi wiele w życiu osiągnąć. Tyle że… tutaj… ma kiepskie warunki…
– Przepraszam, że powiem to bardzo wyraźnie – oznajmiła Vjara – lecz tutaj ona nie ma praktycznie żadnych szans na dobry start. Zgodnie z tym, co przekazał mi kolega pańskiego przyjaciela Dana… – Odchrząknęła taktownie, usiadła na tapczanie i sięgnęła śpiesznie po kubek z kawą, jedyny przedmiot w pokoju promieniujący odrobiną ciepła.
– No tak – przyznał Kirił. Czego miałby jeszcze spróbować, by zachować pozory? – W tej chwili jesteśmy u kresu sił. Nie wiemy, co dalej z nami będzie. Naprawdę nic więcej nie mogę zrobić dla moich dzieci… ani dla mojej żony… ani nawet dla siebie. Nie widzę żadnego wyjścia. – Musiał przełknąć, gdyż do oczu znów napłynęły mu łzy. Miał tak zszargane nerwy, że powoli zamieniał się w beksę. – Żadnego wyjścia – powtórzył. – Oprócz…
– Podjął pan właściwą decyzję – oznajmiła Vjara miękkim głosem. – Doskonale rozumiem, że nie jest to dla państwa łatwe. Lecz Nince zapewnią państwo w ten sposób stabilną i bezpieczną przyszłość. A zarazem poprawi się również sytuacja państwa pozostałych dzieci.
Po raz pierwszy do rozmowy wtrąciła się Iwana:
– I naprawdę będzie jej się dobrze powodzić? Ma dopiero siedemnaście lat, nigdy jeszcze nie wyjeżdżała z domu. Nie ma przyjaciół. W pewnym sensie… to jeszcze dziecko.
– Naprawdę bardzo dbamy o nasze dziewczęta – zapewniła Vjara swym miękkim, łagodnym głosem. – Staramy się, by zrobiły wielką karierę. Jako modelki, może nawet aktorki. Strzeżemy ich jak oka w głowie.
– Dano mówił… że córka kolegi niedawno wyjechała na Zachód. Tak trafił na pani agencję. Wie pani, jak się wiedzie tej dziewczynie?
– Doskonale, ależ oczywiście. Wszystkim naszym dziewczętom wiedzie się doskonale.
– Czy będziemy mogli odwiedzić naszą Ninkę?
Po raz pierwszy Vjara zawahała się przez sekundę.
– O tym możemy porozmawiać później – odparła. – Najważniejsze, by Ninka najpierw przywykła do swego nowego życia. Będzie często podróżować, dziś Madryt, jutro Londyn, pojutrze Rzym albo Paryż. Wolnego czasu zostaje niewiele. Ale polubi to nowe życie, już dziś mogę to państwu obiecać. One wszystkie je lubią.
– Boże, jakże jej tego życzę – zapewnił żarliwie Kirił.
Po tym stwierdzeniu w pokoju zaległo kłopotliwe milczenie, milczenie wypełnione wstydliwym, niedopowiedzianym wyczekiwaniem.
Vjara wiedziała, o jakiej kwestii rodzice nie mieli odwagi napomknąć – to przez nią cała sytuacja jawiła im się jako niewiarygodna, lecz w ich obecnym położeniu nie mogli jej pominąć.
– Trzy tysiące euro – oznajmiła. – Półtora tysiąca dostaną państwo. Drugą połowę państwa córka.
Nareszcie zostało to powiedziane. Kirił spostrzegł, że wstrzymuje oddech. Spojrzał na Iwanę. Półtora tysiąca euro to niewyobrażalnie duża suma. Półtora tysiąca euro oznaczało, że aż do lata nie braknie im na czynsz. Ani na ogrzewanie. Na ciepłe ubrania dla pozostałej czwórki dzieci. Na zakup porządnej i zdrowej żywności. Kirił w spokoju będzie mógł poszukać pracy. Ich położenie poprawi się w sposób, o jakim nie mogli nawet marzyć.
Za to sprzedamy naszą córkę.
Również i to zdanie kołatało się po pokoju ogłuszająco głośno, choć na głos nikt tych słów nie wypowiedział.
Także Vjara je dosłyszała.
– Państwa córka otrzyma pieniądze jako zaliczkę na poczet swej pracy. Taką sumę zarobi w mgnieniu oka. Przekazujemy ją tylko po to, by nie wyjechała na Zachód bez żadnych środków. Część wypłacona państwu to dowód naszego uznania za to, czego państwo dokonali, wychowując córkę. Później wszystko zostanie rozliczone z uwzględnieniem naszej prowizji. Mogą być państwo spokojni. To nie jest żaden gorszący interes. Tego byśmy nie chcieli.
Kirił, wstrzymujący dotąd oddech, głośno zaczerpnął powietrza. Ich gość wypowiedział rozsądne zdanie: To nie jest żaden gorszący interes. Zdanie, którego można się będzie trzymać.
Po raz pierwszy tego dnia – a ściślej mówiąc, po raz pierwszy od wielu tygodni – Kirił wykrzywił nieznacznie usta w sposób przywodzący na myśl nieśmiały uśmiech. A widzisz, mówiło jego spojrzenie skierowane do żony, Dano słusznie nas zapewniał, że to wszystko prawda. Że możemy tym ludziom zaufać.
Iwana odpowiedziała mu, choć nie uśmiechem, lecz błyskiem nowo rozbudzonej nadziei w oczach. Nadziei, że postępują słusznie.
– Dziewczęta wyjeżdżają na Zachód samochodem – oznajmiła Vjara. – Miałabym kierowcę na pojutrze. Sprawy mogłyby się więc teraz bardzo sprawnie potoczyć.
– Tak szybko? – zapytała przerażona Iwana. – Jeszcze przed świętami?
– Na święta córka prześle państwu piękną paczkę z cudownymi upominkami – zapewniła Vjara z uśmiechem na twarzy.
Kirił położył Iwanie dłoń na ramieniu.
– Ona ma rację. Jeśli będziemy odsuwać to w czasie, stanie się to dla nas trudniejsze.
– Ale… tak szybko…
Kirił przemilczał uwagę, że od następnego tygodnia znajdą się na ulicy, jeśli niezwłocznie nie opłacą czynszu. Iwana dobrze o tym wiedziała. Pismo od właściciela mieszkania było jednoznaczne w tonie, pod jego wpływem Iwana ostatecznie zgodziła się spotkać z Vjarą.
– Tym szybciej Ninka wyjedzie z tego chłodu – oznajmił – i zacznie nowe, lepsze życie.
Iwana skinęła głową. Wstała i wyszła z pokoju. Widząc jej drżące ramiona, Kirił domyślił się, że płacze.
– Dla matek to zawsze trudna decyzja – przyznała ze współczuciem Vjara.
„Dla ojców też” – dodał w myślach Kirił.
– Ale postępujemy słusznie? – zapytał bojaźliwie.
– Z całą pewnością tak – potwierdziła Vjara.Lyon, Francja, środa, 9 grudnia
Nathalie uznała mężczyznę za odrażającego i zaniedbanego, przesiedziawszy jednak w kucki cztery godziny w bramie domu przy jednej z licznych bocznych uliczek quai Perrache w Lyonie, gdzie schroniła się przed chłodną mżawką, i słaniając się z głodu, była gotowa odpowiedzieć niemal każdemu, choćby wyglądał na przestępcę seksualnego i przeraźliwie cuchnął alkoholem.
Spadaj, powiedziałaby do kogoś takiego w normalnych okolicznościach. Teraz jednak usiłowała zrobić przyjazną minę i się uśmiechnąć. Wyczuła, że uśmiech wyszedł jej kiepsko: była po prostu zbyt zmęczona, głodna i zziębnięta.
Skonana i podszyta strachem.
– Miałby pan parę drobniaków? – zapytała.
Mężczyzna wracał ze sklepu, trzymał w dłoni foliową torebkę, w której coś zdradliwie brzęczało. Musiał więc mieć przy sobie pieniądze. Chyba że wszystko zainwestował w alkohol.
Wyszczerzył zęby.
– Nie mam. Wszystko wydałem.
Nie uwierzyła mu, lecz nie mogła niczego udowodnić. Pochyliła się nieco do przodu, nie wiedziała, że głód tak boleśnie potrafi doskwierać. Miała wrażenie, jakby w jej trzewia wbijano setki noży.
Choć stojący przed nią człowiek był zapijaczony, zauważył, że kuliła się z bólu.
– Dawno nic nie jedliśmy, co? – zapytał, nie przestając się szczerzyć.
Czemu miałaby przed nim udawać?
– Tak – przyznała.
– Jeśli pójdziesz ze mną, zrobię ci kanapkę. I znajdzie się jeszcze trochę gorącej zupy, rozgrzejesz się.
Na samo wspomnienie tych drażliwych pojęć – kanapka, zupa, rozgrzać się – Nathalie niemal jęknęła. Przeczuwała, że mieszkanie obcego jest paskudne, a jedzenie nadpsutej żywności z prawdopodobnie brudnych talerzy nie należy do przyjemności, była jednak gotowa na sporą dawkę ustępstw, jeśli tylko pozbędzie się przez to skurczów żołądka i choć przez pół godziny nieco ogrzeje.
– Jak ci na imię? – zapytał mężczyzna.
Nathalie wiedziała, że w żadnym razie nie powinna zdradzać swego prawdziwego imienia. Za nic w świecie nie chciała ryzykować.
– Aurelie – skłamała.
Tak właśnie miała na imię kobieta, która zabrała ją do Lyonu z parkingu przy autostradzie tuż za Dijon. Była to najlepsza część dnia: ogrzewany samochód, o którego szyby tłukły się krople deszczu, miękka tapicerka, cicha muzyka płynąca z radia. Kobiety bać się nie musiała, była uprzejma, przedstawiła się, przestrzegła ją, by nie podróżowała autostopem.
– To zbyt niebezpieczne. Dokąd się wybierasz?
– Do Prowansji – odpowiedziała Nathalie.
Tam znajdował się apartament. Miejsce spotkania.
Niestety, Aurelie jechała tylko do Lyonu, z tygodniową wizytą do mieszkających tam rodziców. Nathalie miała cichą nadzieję, że może zabierze ją z sobą albo pójdą razem na obiad. Młodej kobiecie się jednak spieszyło, wysadziła ją tuż za wielkim tunelem, przez który przebiega autostrada, sama zaś skręciła do centrum.
– Radzę ci wsiąść do pociągu – powiedziała na pożegnanie. – Jadąc TGV, szybko dotrzesz do Aix.
– Dobry pomysł – odparła Nathalie, przemilczając fakt, że nie miała pieniędzy na drogi bilet na ten szybki pociąg. W ogóle nie miała już pieniędzy, zero, nic, ani centa. Poprzedniego wieczoru kupiła sobie burgera i wodę, od tej pory nie miała już nic.
Została bez pieniędzy, była tak głodna, że zdecydowała się pójść za tym ohydnym typkiem, w nadziei, że rzeczywiście dostanie kawałek chleba i zupę.
– Aurelie – powtórzył. – Ładnie. Ja mam na imię Yves.
– Cześć, Yves.
– No to chodźmy.
Nathalie podniosła się z wahaniem, nie wiedziała, czy nogi utrzymają jej ciężar. Przez chwilę miała wrażenie, że kolana się pod nią ugną, niespodziewanie jednak stanęła na prostych nogach, wcale się nie trzęsąc. „Rue Marc Antoine Petit” – przeczytała. Przed nią, na Quai Perrache, dwie kobiety chodziły tam i z powrotem, najwyraźniej czekając na klientelę. Już wcześniej, zanim jeszcze dotarła do bramy tego domu i w niej przycupnęła, zauważyła, że trafiła do nieco podejrzanej dzielnicy. Niektóre budynki wyraźnie podupadły, inne sprawiały wrażenie dopiero co wyremontowanych. Mimo padającego deszczu na niektórych balkonach rozwieszono pranie, w jednym z mieszkań kobieta i mężczyzna tak głośno się kłócili, że ich wrzaski zagłuszały nawet hałas ruchliwej autoroute du Soleil, biegnącej pomiędzy bulwarem i Rodanem w kierunku wybrzeża Morza Śródziemnego. Mieściły się tu piekarnia i niewielka restauracja, lecz obok nich także liczne zamknięte sklepiki o zabitych deskami oknach wystawowych. Między paroma obskurnymi knajpkami włóczyli się mężczyźni, którzy z odległości kilometra przypominali dilerów narkotykowych. Zdawali się zupełnie nie przejmować faktem, że na pobliskim dworcu aż roiło się od policji – Francja wciąż żyła zamachami z trzynastego listopada, w kraju nadal obowiązywał stan wyjątkowy. Nie sposób było nie zauważyć wzmożonej obecności policji i wojska. A to zła wiadomość dla Nathalie: jeśli będzie tu nadal przesiadywać, zwróci na siebie uwagę jakiegoś funkcjonariusza i być może zostanie aresztowana.
Musiała się gdzieś schronić.
Miała nadzieję, że Yves nie zakładał, że odwdzięczy mu się za posiłek. Choć głód doprowadzał ją niemal do obłędu i nie miała pojęcia, co począć, w żadnym razie nie pójdzie z nim do łóżka. Być może chwila, w której będzie na to gotowa, nadciągała wielkimi krokami, lecz wciąż jeszcze nie nadeszła. Brzydziła się tym mężczyzną, poza tym miała pewność, że był nosicielem jakichś paskudnych chorób. Wprost to wyczuwała.
– Tylko zjeść – upewniła się.
Wyszczerzył obleśnie zęby.
– Nie mogę zapłacić – dodała. – Ani pieniędzmi, ani w inny sposób.
– Idziesz wreszcie czy nie? – zapytał Yves.
Błyskawicznie oceniła swoje szanse, na wypadek gdyby zaczął się jej naprzykrzać. Był sporo od niej wyższy, lecz bardzo chudy, nie sprawiał wrażenia mocarza. A do tego pił. Miała nadzieję, że w razie konieczności da mu radę.
Dla pewności włączyła ukradkiem telefon. Wyłączała go, by oszczędzać baterię, lecz kto wie, czy teraz nie będzie nagle zmuszona wezwać pomocy. Choć do policji zwrócić się w żadnym razie nie mogła.
Mocno zacisnęła dłonie na torebce, w której trzymała paszport, komórkę i pustą portmonetkę. Wszystko, co jej zostało.
A potem ruszyła za obcym mężczyzną do jego mieszkania.La Cadière, Francja, poniedziałek, 14 grudnia
Całą wieczność spędziła w łazience. Simon słyszał szum wody. Z pewnością rozkoszowała się ciepłem i pachnącą pianą, dobrze to rozumiał, zważywszy na stan, w jakim ją znalazł. Swoje ubranie podała mu zawstydzona przez szparę w drzwiach, natychmiast wrzucił je do pralki. Już po jej uruchomieniu zdał sobie sprawę, że w tej sytuacji szybko się jej nie pozbędzie: nie miał suszarki, gdyż nawet zimą pogoda była często słoneczna i wietrzna, więc pranie dobrze schło na świeżym powietrzu. Tego dnia nie przestawało jednak padać. Postanowił rozpalić w kominku ogień i ustawić przed nim stojak, mimo to Nathalie będzie mogła włożyć swoje rzeczy nie wcześniej niż następnego dnia. Do tego czasu musi u niego zostać.
Przed drzwiami łazienki położył dla niej swój T-shirt, sweter oraz grube skarpety. W stojącej w pokoju dziecinnym szafie znalazł bikini swojej córki, może będzie pasować na chudą jak szczapa Nathalie i nada się jako bielizna. W takim stroju nie mógł jej jednak, rzecz jasna, odesłać na ulicę.
Następnie musiał przygotować jej coś do jedzenia. Lodówka świeciła pustkami, gdyż Simon od dnia przyjazdu był zbyt przygnębiony, by kupić coś więcej ponad to, co niezbędne. Kilka jajek, butelka mleka, dwa pomidory. To wszystko.
Przynajmniej mógł przyrządzić omlet.
Pomidory pokroił w drobne kostki, wymieszał trzepaczką jajka i mleko, doprawił solą i pieprzem, po czym wylał wszystko na patelnię. Dosłyszał, że drzwi łazienki się otwarły. Nathalie zabrała przygotowane dla niej rzeczy.
Kiedy wszedł do pokoju dziennego, niosąc omlet i szklankę mleka, Nathalie siedziała już przy stole. Patrzyła przez okno na deszcz, oplótłszy ramiona wokół tułowia, jakby wciąż odczuwała chłód. Wyglądała dość dziwacznie w sięgającym jej niemal kolan swetrze, spod którego wystawały gołe nogi, na stopach miała grube wełniane skarpety. Długie wilgotne włosy opadały jej na plecy. Pachniała jego żelem pod prysznic i szamponem.
– Pani rzeczy już się piorą – oznajmił. – Zaraz rozpalę ogień w kominku. Wtedy szybciej wyschną.
Westchnęła cicho. Domyśliła się oczywiście, dlaczego chciał, by jej rzeczy szybko wyschły.
– Czy mogę tu zostać do rana? – zapytała cichym głosem.
Talerz i szklankę postawił przed nią na stole, podał jej sztućce.
– Proszę najpierw coś zjeść. Naturalnie, zostanie tu pani, póki ubranie nie wyschnie.
Z nerwową łapczywością zabrała się do jedzenia, widać było, jak bardzo jest wygłodniała. Spałaszowała omlet w trzy minuty, a mimo to nadal wyglądała na głodną. Simon doszedł do wniosku, że nie pozostało mu nic innego, jak tylko udać się na zakupy. Jego nieproszony gość wciąż nie był syty, a i on sam chciałby się jeszcze tego dnia posilić.
– Musimy pojechać do supermarketu w Les Lecques – oznajmił. – Nie mam już nic więcej do jedzenia. Ani chleba, ani sera, nic. A nie wydaje mi się, by sobie pani pojadła.
– To prawda – przyznała – ale przynajmniej nie kręci mi się już w głowie.
Małymi łykami wypiła mleko. Simon z ulgą zauważył, że jej twarz powoli zaczyna nabierać kolorów.
– Ile ma pani lat? – Niegrzeczne pytanie, ale jeśli jest niepełnoletnia, będzie ją musiał zawieźć na policję, w przeciwnym razie czekają go kłopoty. Choć oczywiście może go okłamać.
– Dwadzieścia – odpowiedziała.
Nie wiedział dlaczego, lecz miał wrażenie, że mówi prawdę.
– W kwietniu skończę dwadzieścia jeden.
– A… od jak dawna pani podróżuje?
Na jej twarzy pojawiło się skupienie, jakby usiłowała zachować czujność.
– Od zeszłego wtorku. Nawet nie wiem… Dziś mamy poniedziałek, prawda?
– Tak. Czternasty grudnia.
– Och… jeszcze tylko dziesięć dni do świąt.
– Owszem. I wtedy najpóźniej powinna pani wrócić do domu.
Nie odpowiedziała. On jednak nie ustawał.
– Przypuszczam, że pochodzi pani z niemiecko-francuskiego pogranicza. Pani niemiecki brzmiał całkiem dobrze.
– Pański francuski też jest całkiem dobry.
– Pochodzę z Hamburga. Raczej daleko od granicy.
– Skąd więc tak dobrze zna pan język?
– Ten dom należy do mojego ojca. Przyjeżdżaliśmy tu na wakacje, kiedy byłem jeszcze dzieckiem. Na dobrą sprawę nauczyłem się języka podczas zabawy.
– I teraz także spędza pan tu urlop?
– Zgadza się.
– Całkiem sam?
– Miały przyjechać moje dzieci. Mieszkają z moją byłą żoną. Ale… – Nie chciał wyjawić zbyt wiele, jego życie osobiste nie powinno jej obchodzić. – Złożyło się jednak inaczej – rzekł niejasno. – Tym sposobem zażywam teraz nieoczekiwanego spokoju.
Uznał, że słowa te trąciły fałszywą nutą, odniósł nadto wrażenie, że Nathalie także zwróciła uwagę na zmienioną barwę jego głosu. Może to jednak było tylko złudzenie.
– Ile lat mają pańskie dzieci?
– Córka ma dwanaście. Syn dziewięć.
– Tęskni pan za nimi – stwierdziła Nathalie.
Nietrudno się było tego domyślić.
– Tak. Naturalnie. A przede wszystkim czynię sobie wyrzuty. Dla dzieci rozpad małżeństwa to okropne przeżycie.
– Moi rodzice też się rozwiedli – wyznała Nathalie, po czym zamilkła, bawiąc się widelcem.
– Dorastała pani z matką czy z ojcem?
– Z matką.
– To czemu nie jest pani teraz u niej?
Spojrzała na niego drwiąco.
– Już mówiłam, mam dwadzieścia lat. Nie muszę już mieszkać u matki.
– A gdzie pani mieszka?