DEKADY - ebook
Pomysł na tę nieszablonową książkę, powstał ładnych parę lat temu. Mimo iż od początku zdawałem sobie sprawę, że nie będzie to łatwa sprawa, postanowiłem napisać opowiadania z życia zwykłych ludzi, poprzedzając każde z nich krótkim esejem, będącym historycznym wstępem do każdej z opowieści. Opowiadania i eseje „Dekad” pokazały, że każde pokolenie, a w nim pojedynczy zwykły człowiek miał swój niepowtarzalny czas w życiu, zaś w nim, to jedyne i wyjątkowe — jego własne miejsce w Świecie.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8431-836-2 |
| Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pomysł na tę dziwną i nieszablonową książkę, powstał w mojej głowie już ładnych parę lat temu. Mimo iż od początku zdawałem sobie sprawę, że nie będzie to łatwy projekt, postanowiłem napisać kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt opowiadań o życiu zwykłych ludzi, poprzedzając każde z nich krótkim esejem, będącym historycznym wstępem oraz ramą czasową do każdej z wymyślonych opowieści.
Zgodnie z tą koncepcją nie chciałem, żeby książka była jedynie zbiorem krótkich form literackich, wyrwanych z kontekstu minionych lat, ale, żeby opowiadania stały się ich rozpoznawalną ilustracją. I nawet, gdyby w jakiś sposób były połączone klamrą upływu czasu, miejsca akcji lub postaci, to nie miały opisywać tych najważniejszych zdarzeń z okresu o którym mówił wprowadzający esej.
Dlatego podjąłem decyzję, by celowo nie opisywać, ani też nie informować SZANOWNEGO CZYTELNIKA, które z opowiadań było literacką fikcją, które autentycznym wspomnieniem — mimo, że bohaterów opowiadań łączyły na przykład imiona — a które z nich, to jedynie anegdoty, niekoniecznie prawdziwe, ale zasłyszane bądź przekazane przez poznanych mi ludzi. Pośród nich funkcjonujące jako historyczny pewnik.
Jednak, co chyba było najważniejsze w tym projekcie, uparłem się, że nie miała to być kronika rodu, ani, na przykład, ciąg przygód z życia jakiejś wydumanej, bądź autentycznej postaci na przestrzeni lat.
Jak zatem widać, ta książka to nie typowy zbiór opowiadań. A raczej pewna całość, zilustrowana nowelami połączonymi z historycznymi opisami. Nowele niczym okienka, dawały widok na ludzkie losy, odgrywające się na tle światowych i krajowych wydarzeń.
Nie ukrywam, a SZANOWNY CZYTELNIK sam zapewne zauważy, że oprócz wybranych historycznych faktów, wszystkie rozprawki zawierały moje przemyślenia i własne obserwacje na temat minionych lat.
Podsumowując, zaplanowałem stworzyć takie opowiadania, które pokazywałyby, nawiązywałyby oraz były adekwatne do czasów im współczesnych, czyli zdarzeń z danej dekady. No i, nie chciałem z założenia, by główny wątek historyczny w opowieściach był tym najważniejszym, a ewentualnie stał się tłem dla snutej opowieści. Bo przecież prawda była taka — obowiązująca zresztą do dnia dzisiejszego — że, co dla jednych było bardzo istotne, innym okazywało się sprawą zupełnie błahą i nie wartą uwagi.
Kolejny zamysł, którego celowo użyłem do tworzenia książki, to podział czasu akcji na dekady. Wynikał on z prostej zasady, że tak ułożone lata pozwalały łatwiej uszeregować i uwiarygodnić fakty oraz przypisać żyjących w tym okresie ludzi do akcji każdego z opowiadań.
SZANOWNY CZYTELNIKU.
Myślę — w każdym razie, mam taką nadzieję — że płynąc przez dziesięciolecia wspomnień i opowieści oraz przez dekady życia różnych ludzi, będziesz mógł ocenić i stwierdzić ze zdziwieniem, jak bardzo zmienił się Świat i żyjący w nim człowiek.
I nie chodzi mi tutaj o ocenę, czy nasz Świat współczesny jest lepszy, czy też gorszy od tamtych, minionych już, lat.
Poprzez opowiadania i eseje „DEKAD”, chciałem pokazać i przedstawić, że każde pokolenie, a w nim pojedynczy zwykły człowiek — ze swoimi problemami, radościami, czy tragediami — miał swój jedyny najważniejszy i niepowtarzalny czas w życiu, zaś w nim, to jedyne i wyjątkowe — jego własne i niepowtarzalne miejsce w Świecie.
A to, jak podarowany nam czas został wykorzystany albo, co zrobimy z tym dopiero nadchodzącym, to już zupełnie inna historia, ale zawsze i w każdym momencie zależna od nas samych…
Sergiusz Jan UrbanowiczCzłowiek to?
_Dokładnie gdy zza garbu gór wylazło Słońce osnute w srebrnych mgieł_
_Całun błyszczący, w Ziemię plasnęło żywota sadło tłuste_
_Naszpikowane wrzaskiem losów, jak Bóg Wszechmogący._
_Tedy stanął nad Światem w szerokim rozkroku płacząc, że niby bez smaku_
_Albo też bez wzroku, a mimo było mu dane z rękami w rynsztoku, szukać_
_Tych wszystkich spraw istotnych dla Praw Ludzi i Czasu Wszechrzeczy._
_Stroskany chwilą wieków, unużał twarde palce w bezmiarze marnej brei_
_Skórą dłoni wyrwał i rzucił na boki bojowe fanfary nowego ze starym._
_Gromem ryknął z gardeł istot Świata bo w troki wziął to, czego szukał._
_Czuł radość a w serca się wlały historie i dusze wessane przez rąk kapilary!_
_Ponad wsze poznane wysoko wymiary, wyniósł ręce w tryumfie radości_
_Mnąc czule szponami czczą Perłę miłości, klejnot życia, potężny dar cnoty!_
_Owoc Bytu, jak Gwiazda śród krwawej poświaty… a z palców spłynął Czas…_
_Twór ludzkiej głupoty, co nagle i w ciszy uwalnia Świat cały od woli życia._
_Gdy strzeźwiał zrozumiał, a Bóg mu powiedział, że znów się wyzwolił!_
_Raz wtóry pobłądził! Wszak nie tego szukał! Nic z tego nie będzie!_
_Koniec!…Wzdrygnął się na słów tych obrazy, rzucając Perłą w nicości otchłanie_
_Z żywotem w mrok duszy aż po świateł kresy, a nie w to, co mu się ostanie._
_Walnęło mocno serce, rwąc w strzępy nadzieje… czyś Człeku oczadział?_
_Nie wiesz, co się dzieje? Coś myślał paprochu w swej durnej ochocie,_
_Na głowie Świat stanie ku twojej istocie i wszystko ci odda, zostawi, pokaże?_
_Pięść ścisnął i wrócił po Perłę, strącając z jej lica łez krwawych znamiona_
_Łeb spuścił, a milcząc obwiesił ramiona, bo pojął co czynił i gdzie wina pusta._
_A w Ziemię plasnęło żywota sadło tłuste, podniósł je i pocałował oddechu usta._La Fête du Muguet (Święto Konwalii)
_Jak co roku, pierwszego maja tysiąc dziewięćset czterdziestego roku, Francuzi obchodzili dwa święta: Święto Pracy oraz Święto Konwalii. W tym dniu, zgodnie z wieloletnią tradycją, panie i panowie, chłopcy i dziewczęta, nie tylko maszerowali w pochodach z czerwonymi flagami w dłoniach, śpiewając „Międzynarodówkę” i „Marsyliankę”, ale też obdarowywali się bukiecikami albo gałązkami pachnących leśnych konwalii. Jednak w tym konkretnie roku obchody, tych skądinąd ważnych i lubianych przez nich świąt, zapowiadały się dużo mniej hucznie. A wszystko z powodu wojny, która wisiała nad światem niczym miecz Damoklesa._
_
_
_Kilka miesięcy wcześniej, we wrześniu niemieckie wojska Hitlera zdradziecko napadły na Polskę. Francja związana podpisanymi wcześniej traktatami, pięć dni później wypowiedziała Niemcom wojnę. Jednak myliłby się ten, kto by przypuszczał, że od tego momentu dojdzie do bezpośrednich walk dwóch potężnych armii._
_Wojsko francuskie schowało się za linią Maginota, siedząc bezpiecznie w ukryciu, a i hitlerowcy specjalnie nie garnęli się do bezpośredniej konfrontacji. Widać lizali rany po ciężkich walkach z polską armią albo szykowali jakiś kolejny zdradziecki plan. Na razie jednak, dalej trwała tak zwana „dziwna wojna”._
_
_
_We Francji wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę z faktu, że taki stan nie potrwa zbyt długo. I mieli rację, bo już w dziesięć dni po Święcie Konwalii ich świat zawalił się tak samo gwałtownie, jak stało się to dla Polaków pierwszego września poprzedniego roku._
_Na razie jednak, położona nad Mozelą niewielka miejscowość Pont-à-Mousson, szykowała się do obchodów ulubionych corocznych majowych świąt._
***
Elegancko ubrany mężczyzna lat około czterdziestu, z owiniętym wokół szyi długim białym szalikiem, trzymając w ręku futerał na skrzypce miał właśnie wychodzić z mieszkania. Zatrzymał się jednak i z jakiegoś powodu postanowił zawrócić. Puścił klamkę drzwi, przeszedł przez kuchnię, a potem podszedł pod sypialnię i przez szparę w drzwiach ostrożnie zerknął do środka.
Światło w pokoju było przygaszone. Świeciła się jedynie mała lampka postawiona na nocnym stoliku. Żona siedziała przy łóżeczku chłopców i cicho nuciła kołysankę. Przysłuchał się melodii.
No tak, to ulubiona kołysanka Bolka — pomyślał, uśmiechając się i zanucił w myślach razem z żoną: _w górze tyle gwiazd, w dole tyle miast. Gwiazdy miastom dają znać, że dzieci muszą już spać…_
Kiedy tak stał cicho pod drzwiami, sięgnął do kieszonki po zegarek i stwierdził, że do wyjścia zostało mu jeszcze trochę czasu. Żona odwróciła się w stronę drzwi i pokazała, żeby cichutko wszedł do pokoju.
Odstawił futerał na szafkę, zzuł buty i na palcach wszedł do środka, zręcznie omijając skrzypiącą deskę. Nachylił się nad łóżeczkiem. Starszy z synów — Bolek, miał lekką gorączkę i pokasływał przez sen. Drugi, Edek, młodszy o dwa lata, już smacznie spał.
Nie dziwota, jak się w taką pogodę kąpie w Mozeli? — Przypomniał sobie w jakim stanie Bolek z Edkiem wrócili dzisiaj z podwórka. — Edek był tylko ciężko wystraszony, ale za to Bolek człapał w przemoczonych butach i w kompletnie mokrych spodenkach. Mały oczywiście udawał, że nic się nie stało. Za diabła nie chciał powiedzieć, co robili i gdzie byli. Ale oczywiście on dobrze wiedział, co łobuziakom wpadło do głowy! Bolek próbował się kąpać albo w czasie zabawy na brzegu wpadł do wody. Cholerna Mozela… A mówili mu tyle razy, że do wody można było wejść tylko wtedy, kiedy byli z nimi dorośli albo inni duzi chłopcy, co umieją dobrze pływać. No i oczywiście, dopiero wtedy, gdy będzie już po pierwszej wiosennej burzy. Wiadomo przecież, że można się kąpać dopiero po tym, kiedy ziemia była ogrzmiana. — Westchnął, trzymając dłoń na rozgrzanym czole syna. — Ale dzieciom można mówić, one i tak zrobią to, co będą chciały. Przecież nie zabronią chłopcom biegać po dworze, ale trzeba będzie Bolka nieco zdyscyplinować. Ostatnio zaczyna pokazywać różki. Najgorsze, że Edek widzi w starszym bracie bożyszcze i idzie za nim jak w dym. No i… — kolejne westchnięcie — chyba jutro znowu trzeba będzie wezwać doktora Chiloux. Tylko skąd wziąć następne pięćdziesiąt franków za wizytę? — rozmyślał, głaszcząc synka po głowie. — Już ostatnio lekarz nie wziął zapłaty, a do tego jeszcze, przyniósł ze sobą czekoladę. Powiedział na odchodnym, że: _jest mi wstyd za moich rodaków Paul (Paweł)! To nie są ci sami Francuzi z którymi siedziałem w okopach Marny_. Taak… — zamyślił się — nasz doktor, jest dobrym i prawym człowiekiem, ale przecież nie można w nieskończoność nadużywać jego dobroci. W końcu kiedyś odmówi przyjścia i na tym się skończy opieka lekarska dzieci. A mówiłem w zeszłym tygodniu Asi, żeby nie wysyłała pieniędzy do kraju. W domu się nie przelewa, a nam franki są chyba bardziej potrzebne. W kraju jest wojna i na pewno Niemcy dokładnie sprawdzili, co było w liście. Ale Pela nie dała sobie nic powiedzieć. Uparta, jak wszyscy Wróblewscy. Cholera wie, czy sam list w ogóle doszedł do wujka Józefa. A tak po prawdzie, to nie wiem. Tam u mnie w Zielonej albo w Suwałkach są teraz Niemcy, czy Ruscy? Zresztą, wszystko jedno, jedni warci drugich. Tych drugich znam dobrze, nie jeden kark w dwudziestym moja szabelka ścięła — zamyślił się. — Dobra, zobaczymy, co będzie dalej. Może wreszcie Francuzy ruszą się z tych swoich betonowych okopów. Całe szczęście, że odbędzie się dzisiaj koncert orkiestry. Na pewno zapłacą jakieś sto albo sto pięćdziesiąt franków. Tylko jest kolejne pytanie — kiedy. E, a może tak jak poprzednio, poproszę Francisa, żeby wypłacił mi coś z pieniędzy związkowych a konto?…
Pomasował się po klatce piersiowej.
Znowu ten ból żołądka — stęknął. — Zanim wyjdę, napiję się jeszcze sodki.
Pela wstała z krzesełka. Ruszając do kuchni złapała go za rękę, dając tym samym znak, żeby poszedł za nią. Chłopcy wreszcie zasnęli mocnym głębokim snem, a Bolek przestał kasłać.
Wyszli z sypialni.
— Pawełku. Nie wiem, jak się to tym razem rozwinie. To znaczy wiem, skończy się na tym, że chyba trzeba będzie wezwać doktora Chiloux. Co prawda, zostało nam jeszcze kilka pigułek z ostatniego razu i jedną dałam Bolkowi, ale nie wiem, czy to wystarczy. Kochanie mam prośbę, nie siedź dzisiaj długo. Wróć po koncercie do domu.
— Asiu… — westchnął ciężko — postaram się, ale wiesz, jak to jest z ludźmi z orkiestry. Nie odpuszczą tak łatwo.
A widząc jej proszące spojrzenie, dodał zaraz.
— Dobra, zrobię wszystko, żeby wrócić, jak najszybciej się da.
Otwarł jedną z szafek kredensu i sięgnął po torebkę z sodą oczyszczoną. Nasypał dwie łyżeczki białego proszku do szklanki, zalewając go letnią wodą z czajnika. Zamieszał łyżeczką i wypił.
Pela patrzyła na męża z troską.
— Co, znowu zgaga — mruknęła zaniepokojona. — Paweł idź ty wreszcie do lekarza. To nie wygląda najlepiej. Dzieci są jeszcze małe, a…
— Wiem, wiem!… — przerwał jej w pół zdania. — Bolek i Edek muszą mieć ojca, i… — machnął ręką — takie tam dyrdymały. Wiem, kochanie — westchnął i pocałował ją w czoło. — Jak tylko staniemy na nogach, to obiecuję, że pójdę się zbadać. Na to też potrzeba pieniędzy. Prawda?
— A ten twój kolega z orkiestry? Wiesz, ten wiolonczelista, Pierr. On jest chyba lekarzem, prawda?
— Asiu, Pierr owszem jest lekarzem, ale od nieboszczyków. Jest patologiem i pracuje w szpitalu jako „zimny chirurg”. Ja wiem, że tacy jak on też dobrze znają się na medycynie, a czasem wiedzą więcej o chorobach niż nie jeden zwykły lekarz. W końcu Pierr skończył studia z wyróżnieniem, ale chyba na mój żołądek niewiele pomoże. Kiedyś się nawet go o to pytałem, to mi powiedział, żebym pił sodkę i ziółka. — Podszedł do szafki i podniósł futerał ze skrzypcami. — To wyłazi ze mnie ta cholerna Syberia, Asiu. Wszystko we mnie spaprała i zepsuła. Stawy i płuca, bebechy, i… łepetynę. — Popukał się w czoło. — Gdyby nie to, zapewne byłbym teraz innym człowiekiem.
Podeszła do męża i objęła go jedną ręką w pół, a drugą przygładziła elegancki wąsik. Całując w usta, powiedziała cicho:
— Wszystko będzie dobrze, mój ty, szalony kapitanie muzykancie. Znajdziesz w końcu nową pracę, podleczysz zdrowie i będziesz… tak, jak zresztą i teraz jesteś, super ojcem dla chłopców. Tylko mnie kochaj Paweł, a razem damy radę. Nie mówiłam ci jeszcze, ale mam widoki na pracę w merostwie jako sprzątaczka. Pani Pascal mi załatwiła. Wiesz ta emerytowana nauczycielka z parteru. Jutro z samego rana pójdę na rozmowę.
Pogłaskał ją po policzku i pocałował w czoło.
— Jaka ty jesteś dzielna, moja Asiuniu kochana. Ech, gdyby tylko można było wrócić do kraju i odnaleźć to cholerne drzewo ze skrytką — westchnął. — Nasze kłopoty zaraz by się skończyły.
Pela jeszcze raz pocałowała męża w usta i lekko pchnęła w stronę wyjścia.
— Któregoś dnia je znajdziemy kochanie, nie martw się. Módlmy się tylko, żeby wcześniej nikt nie ściął tego dębu na deski. A swoją drogą. Nie mogłeś gdzie indziej schować tych cholernych „czerwońców”? — Zaśmiała się cicho.
— Wiesz… — mruknął, przytulając się do jej policzka — to chyba z sentymentu do tego miejsca. Tylko tyle zostało z naszego rodzinnego dworku. Kilka drzew na alei i na wpół rozwalona cembrowina po studni. Resztę spalili i zrównali z ziemią siepacze carskiej ochrany. Miejscowi od tej pory omijali to miejsce, bo ponoć straszy tam wój Adalbert, przybity przez kozaka bagnetem do drzwi stajni. Opowiadałem ci przecież. To dlatego wybrałem do drzewo. Pamiętałem je z opowiadań. — Westchnął. — Jeden Imperiał, a żylibyśmy tutaj przez miesiąc. Co tam miesiąc, dwa miesiące!
— Ech, Pawełku… — teraz Pela westchnęła. — Trzeba było o tym pomyśleć, jak przepuszczaliśmy pieniądze w kasynach na południu. Teraz, to już jest tylko historia. Ale wiesz?… — umilkła na chwilę. — Nie żałuję. Niczego nie żałuję. Ani jednego dnia. Było mi dobrze i byłam szczęśliwa.
— Ja też Asiu. Ja też…
Milczeli przez chwilę, mocno przytuleni do siebie. Wreszcie Pela odsunęła się od męża i kolejny raz pchnęła go lekko w stronę wyjścia.
— Idź już, bo się spóźnisz. Wiesz, jak Francis tego nie lubi. Już nie raz ci obiecywał, że jeszcze raz, a odbierze ci pierwsze skrzypce w orkiestrze.
— No wiesz? — Obruszył się Paweł, uśmiechając się pod wąsem. — To tylko jego pobożne życzenie. On doskonale wie, że nie ma lepszego skrzypka ode mnie w tej całej jego… — szukał słów — miejskiej orkiestrze symfonicznej! Co tam w orkiestrze, w całym Pont-à-Mousson!… — powiedział głośno.
— Ciii… — syknęła — bo obudzisz chłopców.
Otwarła drzwi na korytarz, a kiedy Paweł wyszedł szepnęła, patrząc jak mąż schodzi po schodach:
— Graj, kochanie. Zagraj im tak, żeby im te francuskie szczęki opadły…
*
Dotarł na miejsce, kiedy muzycy orkiestry zajęli już swoje miejsca na estradzie i przystąpili do strojenia instrumentów. Francisa jeszcze nie było. Przywitał się ze wszystkimi muzykami ogólnym — dzień dobry, a tym siedzącym najbliżej podał rękę. Kiedy usiał na swoim krzesełku, znowu poczuł silny piekący ból brzucha w okolicy żołądka. Ukradkiem rozmasował okolice mostka, udając, że coś go tam uwierało. Rozpiął marynarkę. Zerkając przy okazji na okładkę zeszytu zapisu nutowego z programem koncertu.
Westchnął ciężko.
— Wiecznie to samo — mruknął po polsku. — Mogliby w końcu dodać coś nowego do repertuaru. Po cholerę ćwiczymy te wszystkie nowe kawałki, jak na koncertach gramy wiecznie jedno i to samo.
Od tyłu doszedł go cichy głos „altówki”, czyli Richarda Laber.
— Widziałeś Paul? Znowu ten sam cholerny stary zeszyt. Jedno i to samo. Po kiego diabła ćwiczymy od pół roku te wszystkie walce i marsze Straussa? Jak znowu będzie Berlioz, Czajkowski i Debussy, to… — przerwał, bo na scenę zza kurtyny wszedł dyrygent Francis Valbon.
Muzycy wstali.
— Siadajcie, moi drodzy!
Spojrzał w kierunku Pawła.
— O, jesteś już Paul. — Podeszli do siebie i podali ręce. — To dobrze, chociaż raz przyszedłeś o czasie. Coś kiepsko wyglądasz… — stwierdził, przyglądając mu się uważnie. — Dobrze się czujesz?
— Może być, Francis. Takie tam, dolegliwości żołądkowe.
— No tak, bywa… — Valbon krótko skwitował tłumaczenie Pawła i wrócił za pulpit.
Puknął kilka razy batutą o deskę, co natychmiast uciszyło strojących muzyków.
— Dziękuję. Jak już zapewne zauważyliście, na swoich stojakach macie stare, zeszłoroczne zeszyty nutowe.
Po orkiestrze przeszedł szmerek, a zespół skrzypków i wiolinistów uderzył smyczkami w swoje stojaki na nuty.
Znowu kilka uderzeń o pulpit.
— Och, przestańcie już. Niestety, mes chers (moi drodzy). Takie jest życzenie pana mera (we Francji, burmistrz miasta). Żadnego Wagnera i żadnego Straussa, żadnych niemieckich albo niemieckojęzycznych kompozytorów. Kropka…
Od niektórych członków orkiestry dało się słyszeć słowa niezbyt przychylnych komentarzy, co do osoby obecnego mera Pont-à-Mousson.
— Panowiee! Panowie! Proszę!… — Valbon podniósł głos, kolejny raz stukając w deskę pulpitu. — Z tym który płaci, nie wchodzi się w dyskusje! Prawda? A po drugie… — umilkł na chwilę — a po drugie, to wcale mu się nie dziwię. To, co jeszcze w zeszłym roku wydawało się nam normalne, dzisiaj wcale już takim nie jest i budzi zupełnie inne skojarzenia. Po co denerwować ludzi?
Valbon otwarł partyturę, stuknął parę razy w pulpit i zakomunikował:
— Zaczynamy próbę! Strona pięćdziesiąta druga. Berlioz „Le carnaval romain” (Karnawał rzymski)… Zresztą, co wam będę mówił, przecież wiecie doskonale.
Podniósł w górę batutę.
*
Po koncercie i dwóch bisach na stojąco — kiedy publika wreszcie się rozeszła, idąc na miejski festyn zorganizowany tym razem na placu Duroc — muzycy zaczęli pakować swoje instrumenty.
Do Pawła podszedł Richard Laber i wiolonczelista Pierre Lamieux — zimny chirurg oraz flecista Oscar Manon.
Byli to trzej najbliżsi przyjaciele Pawła z orkiestry.
Manon klepnął go w ramię i wypalił:
— Aleś dał koncert Paul! Brawo!… — dalej go klepał. — Mało brakowało, a Francisowi tupecik spadłby z głowy, kiedy mu ostatnie włosy na łbie stanęły! Ha, ha!… — zaśmiał się basowym głosem. — Widzieliście, jak zaraz po koncercie uciekł ze sceny, co?!
Jego głos pasował jak ulał do potężnej sylwetki, ale już kompletnie nie kojarzył się z flecistą, grającym w orkiestrze na tym malutkim instrumencie. Za to, tak faktycznie — Tuba Basowa, jak na niego mówił Paweł — swoją wielkością i niskim głosem, pasował do zawodu Oscara. Był on bowiem formierzem w odlewni pobliskiej huty żelaza.
Paweł często się zastanawiał, jak Manon mógł grać na pikulinie (flet piccolo) tymi swoimi wielkimi łapami. I to grać jak mistrz, jak wirtuoz!
— Oscar nie wal tak, bo mi rękę urwiesz albo plecy odbijesz! — Paweł rozmasował ramię. — Faktycznie, to nie wiem, co we mnie wstąpiło — mruknął. — Francis się wściekł i teraz może mnie wywalić z orkiestry. O pieniądzach za koncert mogę zapomnieć.
Zabrał ze stołka kapelusz i futerał ze skrzypcami. Ruszył w stronę zejścia ze sceny.
— A, zresztą. Jakby co, to mam to… — potrząsnął etui. — Warte są trochę grosza. Starczy na jakiś czas.
— No, co ty gadasz, Paul! — odezwał się Pierre, idący tuż za nim z wielkim pudłem na wiolonczelę. — Stary nigdzie nie znajdzie lepszego skrzypka!
— Dokładnie… — poparł go Richard. — A po drugie, należało mu się. Swoją drogą, całkiem fajny macie ten swój hymn, Paul. Takii… — zastanowił się chwilę — mocny.
— Raczej, porywający — dorzucił Oscar.
— No tak, przecież o tym mówię Oscar — żachnął się Richard. — Mocny i, niech ci będzie, że porywający.
— Ale nie tak mocny, jak nasza Marsylianka — dodał Pierre, przekładając pudło z wiolą do drugiej ręki. — Ty to masz dobrze Oscar, wsadzisz sobie tę swoją fujarkę w kieszeń marynarki i idziesz z rękami w kieszeniach — powiedział, zmieniając temat.
— Trza się było uczyć! I myśleć perspektywicznie przy wyborze instrumentu! — zaśmiał się Manon.
— Czy ja wiem — zastanowił się Paweł, dalej kontynuując wątek hymnów. — Oba utwory są żywe i mocne. Słowa też mają dobre, takiee…
— No właśnie, Paul! Po-ry-wa-ją-ce!… — skwitował Oscar. — Na moje wyszło, Richard! Stawiasz kolejkę! — zawołał i klepną go w plecy aż zadudniło.
— Ta, już się rozpędziłem — burknął altysta.
— Ale, ja cały czas uważam, że Marsylianka jest…
— Dobra już Pierre, skończ marudzić, bo właśnie jesteśmy pod „Kogutem” panowie!… Wchodzimy!
Zatrzymali się przy ich ulubionej knajpie, restauracji „Le Petit coq” (Mały Kogut).
— Ja nie idę — oznajmił Paweł. — Bolek znowu jest chory. Asia mówiła, żebym po koncercie zaraz wrócił do domu.
— Ale tam! — huknął Oscar. — Wrócisz! Ale najpierw wypijemy po jednym! A wtedy wrócisz sobie do tej swojej pięknej… Assi — powiedział, śmiesznie wypowiadając jej imię.
— Oscar ma rację. Kieliszeczek dobrego Bordeaux nigdy nie zaszkodzi! Tym bardziej, że faktycznie coś blady jesteś! Po czerwonym winie dostaniesz rumieńców! Dzisiaj ja stawiam! — oznajmił Pierre.
*
Przed wejściem do „Le Petit coq” zgromadził się spory tłum ciekawskich. Powodem były dźwięki skocznej muzyki, dochodzącej z wnętrza restauracji. Ludzie zaglądali przez szyby witryn, chcąc dostrzec, co się tam dzieje.
Zaś w środku, grupa kilku muzyków miejskiej orkiestry symfonicznej dawała darmowy koncert!
No, może z tym darmowym to była lekka przesada, bo każdy nowy utwór był okupiony przez fundatora kolejką czerwonego Bordeaux dla grających!
Prym wiodły skrzypce. Ich dźwięk porywał, a gra skrzypka była popisem wirtuozerii.
W pewnej chwili drzwi restauracji otwarły się na oścież i z wnętrza lokalu wyszedł ten, który tak pięknie grał! Włosy rozwiane, biały szal wokół szyi, a w oczach uniesienie i gorączka.
— Paul, poczekaj! Zostawiłeś kapelusz!
Za skrzypkiem — zresztą cały czas grającym jakąś żywą melodię — pobiegł ciężko wielki gość i nasadził mu na głowę kapelusz.
Kolejny grajek, który wyszedł z Małego Koguta zawołał:
— Na most! Idziemy na most! Paul! Idziemy na Pont Gelot (Most Gelot)!
Skrzypek machnął smyczkiem, dając znać, że słyszał i skierował kroki w stronę starego średniowiecznego mostu, łączącego dwa brzegi Mozeli.
— Paul, teraz Marsylianka! Gramy Marsyliankę! — wołał drugi muzyk. — Ludzie, idźcie za nim! W końcu dzisiaj jest święto pracy, zrobimy pochód!…
— Nie, nie!… Teraz zagram La Varsowienne (Warszawiankę)!
— Vive la Pologne!… Vive la France!… — krzyknął ktoś z tłumu, a reszta pochwyciła te okrzyki i też zaczęła skandować je na zmianę.
Powoli zbliżali się do wielkiego gmachu katedry Saint-Martin.
Kiedy już doszli do końca mostu, idący przodem Paweł nagle się zatrzymał. Zachwiał się lekko i przestał grać. Przełożył smyczek do lewej ręki, łapiąc się jednocześnie za pierś.
Coraz bardziej zaczął się chwiać.
Idący tuż za nim zdziwieni ludzie, zatrzymali się i ucichli.
— Pijany?… Coś mu się stało?… — słychać było ciche szepty tu i tam.
Kiedy podbiegli do niego Pierre z Oscarem, Paweł zaczął wolno osuwać się na bruk.
***
Pela weszła do pustego zimnego mieszkania. Ciężko oparła się o drzwi. Dopiero po dłuższej chwili rozpięła płaszcz, zdejmując torebkę z ramienia. Postawiła ją na podłodze.
Dojmująca cisza głośno dzwoniła w uszach.
Chłopców nie było. Dzisiaj zaopiekowała się nimi pani Adamczyk. Dobra kobieta, która czasem pomagała jej w trudnych chwilach.
Jej puste spojrzenie błądziło po kuchni, nie mogąc się na niczym skoncentrować.
Dopiero, kiedy spojrzała na bukiecik konwalii stojący w szklance z wodą, jej wzrok się zatrzymał. Kwiatki już dawno zwiędły i opadły na blat kredensu. W wodzie stały same łodyżki z liściami.
Została sama, jak te łodyżki konwalii. Jej piękny, pachnący i najukochańszy kwiat zostawił ją i odszedł na zawsze…Mówiła po polsku!…
_Szaleństwo wojny ogarnęło cały świat. Puszczona w ruch przez Niemców machina zagłady, przetaczając się przez Europę w okrutny sposób zabijała i niszczyła wszystko to, co spotkała na swojej drodze._
_Była, jak bezlitosna i nienasycona krwawa bestia — wyrachowana i bezwzględna._
_Jak to jednak bywało, każdy terror, każda niegodziwość i podłość, musiała w końcu obudzić w ludziach opór i wolę walki o przetrwanie._
_Tak się działo we wszystkich krajach okupowanych przez Niemcy i nie inaczej stało się we Francji._
_Kiedy we wrześniu tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku rozpoczęła się wojna, nad Sekwaną często naśmiewano się z Polski, mówiąc: „miesiąc i po krzyku”. Dwudziestego drugiego czerwca czterdziestego roku, było już „po krzyku” z potężną Francją, po kapitulacji podpisanej przez generała armii Charlesa Huntzigera. Wielka Francja została upokorzona…_
_A Polska, nigdy żadnej kapitulacji nie podpisała!_
_
_
_Po wejściu wojsk hitlerowskich (w zasadzie bez walk i większych strat) do tego kraju, od razu utworzył się La Résistance Intérieure Française, dosłownie „Francuski Opór Wewnętrzny”, RIF — „Ruch Oporu”._
_W skład francuskiego ruchu oporu wchodziło wiele organizacji z różnych opcji i stron politycznych. Oczywiście nie mogło w nim zabraknąć organizacji zrzeszających mieszkających tam Polaków. Ci z rodaków, którzy nie mogli walczyć zbrojnie, podjęli walkę z okupantem aktywnie uczestnicząc w działaności francuskiego podziemia._
_Z czasem powstały stricte polskie organizacje ruchu oporu, jak kierowana z Londynu — Polska Organizacja Walki o Niepodległość, czy PPS-owska organizacja „Orzeł Biały”, a nawet, komunistyczny Związek Młodzieży Polskiej „Grunwald”._
***
Pelagia cichutko weszła do mieszkania. Zamknęła drzwi i odwiesiła klucze na haczyk. Podeszła dwa kroki do kuchennego stołu. Ciężko usiadła na krześle. Zdjęła z głowy mokry kapelusik i wreszcie mogła rozpuścić włosy. Było bardzo cicho, a jedynym dźwiękiem jaki dochodził do uszu, było ciche tykanie kuchennego zegara.
Spojrzała na cyferblat.
— Za pięć dwudziesta?… — mruknęła ze zdziwieniem, widząc która już jest godzina.
Okazało się, że ledwo zdążyła przed godziną policyjną.
Myślałam, że jest dużo wcześniej — stwierdziła w myślach. — Zbyt długo siedziałam u pani Goliot. Gadatliwa kobieta, ale płaci regularnie te kilka franków za każde moje przyjście, więc nie mam co narzekać. No i dla chłopców zawsze coś tam przyszykuje, wrzucając ukradkiem do torby — pomyślała, uśmiechając się pod nosem. Zajrzała do siatki. — O, dzisiaj też. — Wyjęła papierową torebkę i zajrzała do środka. — No proszę, dwie bułeczki z makiem. — Pomacała ciastka przez tłusty papier.
— Chyba wczorajsze… — powiedziała cicho — ale zawsze to coś. Będą w sam raz na śniadanie. Odgrzeję w piekarniku. Kawa zbożowa chyba jeszcze w domu jest.
Masaże ją wykańczały. Ale cóż było począć? Robota w merostwie już dawno przepadła. Teraz siedzieli tam Niemcy i różnego autoramentu niemieckie pachołki. Z takim nazwiskiem, nie miała żadnych szans, by dalej tam pracować nawet jako sprzątaczka. Ten chudy, wstrętny, ulizany Niemiec w okularkach, co został nowym merem, a w zasadzie Bürgermeistrem — jak się teraz mówiło — podobno już się o nią pytał. Stara Pelier powiedziała jej o tym w zeszłym tygodniu. Wypytywał: _co to za dziwne nazwisko? To jest Polka, czy co za jedna? Może polska Żydówka? Gdzie ona jest i co jeszcze robi w ratuszu?_ Na szczęście sprytna Mme (pani) Pelier powiedziała mu wtedy, że jestem Czeszką i już dawno nie pracuję. A z tego co wie, to uciekłam z miasta. I tak dobrze, że od razu nie zatrzymali mnie z dziećmi w lagrze, jak wielu Polaków w mieście. Co prawda po kilku dniach ich wypuścili, ale nie wszystkich… nie wszystkich. Wielu gdzieś przepadło. Ponoć wywieźli ich do Niemiec na roboty albo do obozów. Najczęściej brali robotników z huty. Dwa dni temu spotkała Pierra, tego wiolonczelistę z orkiestry Pawła. Nie chciał nic powiedzieć, ale w końcu sypnął tylko tyle, żeby była ostrożna. W kostnicy jest pełno trupów i nikomu nie wolno o tym gadać. Nocami trzymanych w obozie Żydów co umarli, wrzucają do wspólnego grobu gdzieś na hałdach za hutą. Pierre nie wiedział kim byli albo nie chciał powiedzieć. Może byli tam też Polacy? — Zamyśliła się. — Podobno, tak ludzie gadają, wszyscy mają mieć do końca roku nowe dokumenty. No i z tym będzie problem. Nie, nie wyjedzie, bo to nie ma sensu. Złapią ją gdzieś i wtedy dopiero będzie kłopot. Ją wsadzą do obozu albo wywiozą w głąb Rzeszy, a dzieci trafią do Niemiec. Będzie musiała coś wymyślić. Poszukać jakichś kontaktów. Może ktoś jej pomoże. Na pewno jej pomoże. Trzeba będzie pogadać z Oscarem albo z Richardem. Francuzów traktują tylko trochę lepiej niż inne nacje, ale też nie mają lekko. O Żydach, to nawet nie ma co gadać. Ile teraz stoi pustych mieszkań! Zajmują je oczywiście Niemcy, których przywożą z Rzeszy albo z innych miast Alzacji. Sama widziałam, jak jakiś nieszczęśnik chciał zabrać z domu koc, czy tam, kołdrę. Tak go pobili, że został leżeć na ulicy. Najgorsze, że sporo Francuzów kolaboruje z hitlerowcami. Trzeba było być bardzo ostrożnym z kim i o czym się gadało. — Westchnęła ciężko. — Ech, Pawełku. — Spojrzała na zdjęcie męża stojące na blacie kredensu. — Czy ty widzisz, tam z góry, co się tutaj wyprawia? Chroń nas. Czuwaj nad nami.
W pewnej chwili zorientowała się, że po wejściu do mieszkania nawet się nie rozebrała. Wstała od stołu i rozpięła wilgotny płaszcz. Odwiesiła palto na wieszak. Zzuła buty i założyła pantofle. W kuchni było chłodno. Oszczędzali opał, bo bardzo szybko zbliżała się zima. Na szczęście, teraz temperatury były jeszcze na plusie, ale już niedługo przyjdą mrozy, a w Pont-à-Mousson naprawdę potrafiły być srogie zimy.
Całe szczęście, że Oscar zdążył przywieźć kilka wózków węgla i na razie jest czym palić pod kuchnią. Teraz huty pilnują już niemieccy żołnierze i nie ma szans, żeby cokolwiek stamtąd wynieść. O węglu będzie można zapomnieć. Jutro niedziela, to po śniadaniu wezmę chłopców, wyciągnę wózek z drewutni i pójdziemy na hałdę. Może tam będzie jakieś drewno na opał.
Założyła na ramiona gruby wełniany szal, który kilka lat temu przysłali jej bliscy z Polski. Potem napiła się kilka łyków zimnej herbaty, zostawionej z rana na blasze kuchni i zajrzała do sypialni.
Chłopcy spali. Bolek leżał na boku, zwrócony twarzą w jej stronę, a Edek, jak zawsze, leżał na plecach zajmując prawie całe łóżeczko.
Hmm… Niedługo trzeba będzie im znaleźć coś nowego do spania. Rosną bardzo szybko — stwierdziła w myślach.
Pogłaskała Bolka po włosach, okryła rozkopanego Edka kocem, a potem cichutko wyszła z pokoju, gasząc nocną lampkę. W kuchni też zgasiła lampę pod sufitem i zapaliła stojącą na stole naftówkę. Musiała przecież oszczędzać.
Podeszła do drzwi mieszkania i zasunęła zasuwę. Potem wyładowała skromne zakupy i sięgnęła do torebki wiszącej na oparciu krzesła. Wyjęła spory plik zadrukowanych żółtawych kartek w zeszytowym formacie.
I w tym momencie przypomniała sobie o zaciemnieniu okien!
Szybko zaciągnęła ciężkie kotary, bo przecież już się zdarzało, że niemiecka policja strzelała w niezasłonięte szyby!
Kiedy odwróciła się od okna, Bolek stał przy kuchennym stole, oglądając z ciekawością rozrzucone na blacie kartki. Widać obudził się wcześniej i cichcem wymknął z pokoju.
— Co to jest mamusiu? — spytał. — Co to znaczy: _zabijać wroga Niemca i okupanta ze wszystkich sił i wszystkimi sposobami?_ Albo: _prowadzić dyw… dywersję? —_ zająknął się na nieznanym mu słowie.
Syn miał dziewięć lat, chodził do szkoły i doskonale rozumiał, co się wokół działo. No i, umiał bardzo dobrze czytać. Nie mogła go oszukiwać.
Podeszła do synka, zarzuciła mu na ramiona szal i pocałowała w czoło.
— Boluś, kochanie. Przecież wiesz, że trwa wojna, prawda? Wiesz, że w mieście są niemieccy żołnierze i giną niewinni ludzie. Sam mi wczoraj opowiadałeś, że jakiś żołnierz strzelał z karabinu do tego małego Pascala, syna szewca. To są źli ludzie, Bolku. Nie wolno ci się do nich zbliżać pod żadnym pozorem! Musimy im dać odpór. Musimy z nimi walczyć, żebyśmy mogli dalej, tak jak kiedyś, spokojnie żyć. To tak, jak dawno temu robił tata… — westchnęła. — Pamiętasz, jak ci pokazywał swoje medale i opowiadał o tym, jak walczył z rosyjskimi żołnierzami? Dosiadał konia, bo był ułanem i dowodził całym oddziałem?
Bolek kiwnął głową.
— Wtedy też trzeba było wzywać ludzi do walki, bo nie wszyscy wiedzieli, co trzeba było robić. Nie wszyscy wiedzieli, jakie wróg popełniał zbrodnie i… — założyła mu ciepłe kapcie na stopy — nie wszyscy wiedzieli, co tak faktycznie się działo. Dlatego trzeba było pisać na takich kartkach, co się dzieje i jak się mają sprawy.
Chłopczyk wziął jedną z ulotek i trzymając ją w dłoni powiedział:
— Już wiem, mamusiu. Na tych kartkach było napisane wszystko, co trzeba, tak jak tutaj. Prawda?
— Tak. Trzeba było ludziom pokazywać. Napisać im, że wolny świat istnieje i walczy, Bolku. Oni muszą o tym wiedzieć. Ale, najważniejsze w tym wszystkim jest, że… — złapała syna pod brodę i spojrzała mu w oczy — takie rzeczy mogą robić tylko dorośli i w zupełnej tajemnicy. Rozumiesz? Nikomu nie wolno ci o tym mówić. Nawet Edkowi i najlepszym kolegom. Gerardowi, Henriemu i wszystkim innym. Synku, jakby Niemcy się dowiedzieli, że mam takie rzeczy w domu, mogliby nawet…
— Zabrać cię do obozu, mamo — powiedział cicho.
— Tak.
Bolek odłożył ulotkę na stół, takim ruchem, jakby ten świstek papieru stał się nagle bardzo ciężką książką. Westchnął ciężko i usiadł na krześle, opierając dłonie i brodę na blacie.
— Wiesz, wczoraj po szkole, poszedłem do Gerarda. Razem patrzyliśmy z okna jego domu na obóz. Niewiele było widać, bo jest tam wysoki płot z desek, ale Gerard ma lornetkę i…
— Czy wyście obaj zwariowali? A jakby was ktoś zobaczył? — syknęła, nie chcąc podnieść głosu, żeby nie obudzić Edka. — Przecież strażnicy też mają lornetki i patrzą przez nie na miasto! A jakby was dostrzegli? Wiesz, co by było z tobą i z Gerardem? O jego rodzicach nie wspomnę!
— Ale mamo, przecież wiem… — Bolek odezwał się z nadąsaną miną. — Myśmy patrzeli przez małe okienko na strychu, a nie z mieszkania Gerarda.
— Zabraniam! Rozumiesz? Kategorycznie zabraniam… — pogroziła mu palcem. — I coście tam zobaczyli?
— Wiesz mamo, na środku obozu między barakami jest plac, a na placu stoi taki wysoki słup. Do tego słupa był przywiązany jakiś pan. On nawet już nie stał, a klęczał. Jak Gerard dał mi lornetkę, to wtedy zobaczyłem kto to był…
— No, i kto to był, Bolku? — spytała zaniepokojona. — Wiesz? Znasz go?
— To był pan… — zawahał się chwilę — pan Valbon, mamo. Pan dyrygent…
Zatchnęło ją.
— Jesteś pewien synku?
— Tak mamusiu. Przecież wiem, jak wygląda pan Francis, dyrygent z orkiestry taty. Był u nas tyle razy. I wiesz co… — Bolek ziewną przeciągle — na rękawie płaszcza pan Valbon miał założoną żółtą opaskę. To on jest Żydem? — spytał.
*
Szła szybko, bo nieubłaganie zbliżała się godzina policyjna. Jeszcze dwie przecznice i wreszcie będzie bezpieczna u siebie. Mijający ją nieliczni przechodnie przemykali obok, śpiesząc się do domu jak ona.
Wreszcie, kiedy już minęła ostatni budynek i wyszła zza rogu przecznicy, stanęła jak wryta. W bramie, oparty o mur, stał z rękami w kieszeniach płaszcza, znany jej z widzenia jeden taki wredny typ. Kolaborant i niemiecki donosiciel — Jean Tartieu. Nagle zdała sobie sprawę, że w ostatnich dniach mijała go kilka razy na swojej drodze, ale jakoś nie zwróciła na to uwagi. A mówił jej Oscar, żeby uważać na tego człowieka! Mało to ludzi kręciło się po ulicach? Miała nawet dwie kontrole dokumentów, ale jakimś cudem przeszła je bez problemu. Czemu się zresztą bardzo dziwiła. Teraz zdała sobie sprawę, że chyba nie stało się tak bez przyczyny!
Śledzili ją! Szukali jej! Sprawdzali gdzie chodzi i z kim utrzymuje kontakty!
Cholera, niedobrze — przemknęło jej przez głowę.
Już chciała zawrócić, ale tuż za nią — zresztą, nie wiadomo skąd — tupiąc ciężkimi butami, pojawiło się dwóch niemieckich żandarmów, nazywanych „blacharzami” z uwagi na kawał blachy noszonej na piersiach.
Zamarła. Nagle na ulicy zrobiło się kompletnie pusto. Zdała sobie sprawę, że prócz niej nie było tam nikogo innego. Tartieu oderwał się od ściany i ruszył wolno w jej stronę z krzywym uśmieszkiem na gębie. Wiedziała, że nie ma szans na ucieczkę.
— Witam panią, pani Pelagio! — odezwał się szpicel podchodząc, a wyciągając przed siebie rękę, warknął — torebka…
W tym momencie para „blacharzy” znalazła się tuż za jej plecami. Gdy jeden z nich położył łapę na jej ramieniu, szpicel bez specjalnych ceregieli wysypał zawartość torebki na chodnik. Sięgnął głębiej i wyciągnął spory plik ulotek.
Nawet na nie nie patrząc, zadowolony powiedział:
— No i proszę! Znaleźliśmy wreszcie naszego tajemniczego kolportera!
— Ale, to jakaś pomyłka, ja… — usiłowała coś powiedzieć.
— Cicho! — ryknął stojący za nią żandarm, a ciężka pięść dosięgła jej skroni.
*
Zimny deszcz siekł niemiłosiernie, pchany silnym wiatrem. Woda spływała jej po włosach i twarzy. Z wolna opadała z sił. W mocno skrępowanych drutem rękach już dawno straciła czucie. Zaczęła się poddawać.
Nagle ulewa urwała się jak za cięciem noża, a zza niskich chmur wyszło słońce.
Podniosła głowę.
Co z chłopcami, co z dziećmi! — myślała gorączkowo. — Przepraszam, kochani!
Zdrowym okiem rozejrzała się po okolicy. Nad wysokim drewnianym płotem zobaczyła dachy kamienic Pont-à-Mousson, skrzące się teraz w ostrych promieniach słońca. W pewnej chwili w jednym z małych okienek dostrzegła błysk, refleks światła. Uśmiechnęła się. Wiedziała, kto tam był. Kto stał w okienku i patrzył przez lornetkę.
Bolek!…
Ostatkiem sił podniosła się wyżej i stanęła na nogi. Wyprostowała się, dumnie podnosząc głowę.
Wisząca na jej piersi tablica z dykty, zajaśniała w jasnym świetle, pokazując wielkie koślawe litery.
Czytaj synku. Czytaj i… zapamiętaj.
_„TA KOBIETA MÓWIŁA PO POLSKU!”_Co masz w teczce?
_Płynęły lata. Świat zdążył już nieco okrzepnąć, kręcąc się wokół swoich zwykłych i niezwykłych spraw. W niektórych krajach — tych najbardziej dotkniętych wojną — dalej trwała odbudowa ze zniszczeń, a wiele społeczeństw — z lepszym lub gorszym skutkiem — w dalszym ciągu usiłowało uporządkować swoje życie._
_Nie zawsze był to proces bezbolesny i, nie zawsze działania rządzących układały się po myśli ogółu, co wywoływało wewnętrzne spory i czasem niemałe konflikty. Tym niemniej jednak sprawy potoczyły się już tak daleko, że w tamtych latach, doprowadzenie do jakichkolwiek zmian musiałoby się wiązać ze zbrojnym buntem lub innymi rozwiązaniami siłowymi, a to z kolei wywoływałoby ostre reperkusje ze strony trzymających władzę z tej lub tamtej strony._
_Działo się tak między innymi dlatego, że ogół społeczeństw albo ich znaczna większość, biernie poddawał się zmianom oraz dawał ciche lub całkiem konkretne przyzwolenie na realizację planów rządzących „elit”._
_Zwykli ludzie, łasi na przywileje i składane obietnice, byli umiejętnie zwodzeni i manipulowani wyssanymi z palca planami oraz świetlanymi wizjami, czy też obietnicami, co do przyszłości._
_A trzeba przyznać, że grunt na tego rodzaju praktyki w tym okresie był podatny, bo zaraz po wojnie każdy chciał zmian. Ludzie bardzo pragnęli zmian. Liczyli na podniesienie i poprawienie swojej pozycji społecznej oraz udział w pozornym podziale władzy. Chcieli odbicia się od biedy, czy też — jak było przed wojną — bronili się przed byciem „nikim” w nowo kształtujących się społeczeństwach._
__